lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [Dzikie Pola] "Przed burzą..." (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/6177-dzikie-pola-przed-burza.html)

Micas 20-03-2009 22:10

Przez ładnych parę dni, Walery przemierzał bezdroża i trakty na Kresach w poszukiwaniu przeklętych rezunów, na których sam Kniaź wydał list gończy.

Poniekąd stracił również nadzieję na spotkanie owej swawolnej kompaniji, o której zdarzyło mu się posłyszeć w trakcie wojaży.

Kierując się kolejnym traktem w pobliżu rzeki znanej jako Psioł, Walery zauważył grupę osób na trakcie.

Z początku dobył krócicy, jednakże rychło ją schował. Wędrowcy nie wyglądali na plebejuszy ani Kozaków.

Zbliżył się do nich otwarcie i będąc jeszcze daleko, wzniósł dłoń w geście przywitania. Kiedy zbliżył się na dobrych dwadzieścia kroków, zebrani mogli go obejrzeć dokładniej.

Siedział właśnie na dorodnym acz dość szczupłym i małym wierzchowcu. Węgierski Sekiel to był, jak w mordę strzelił. Odziany był dość solidnie - żółty kubrak, czarne spodnie, solidne skórzane rękawice i buty jeździeckie stanowiły jego przyodziewek. Przy pasie miał pochwę z szablą, z rękojeści której zwisał łańcuszek z metalowym krzyżykiem katolickim. Jego pancerz stanowił stalowy napierśnik, jednak wywnioskować można było, że nosi także naplecznik tego samego wyrobu. Na wąsatej, średnio porośniętej brązowymi włosami głowie nosił futrzaną czapę z białym piórem. Dłonie trzymał na końskim grzbiecie, trzymając w nich wodze oraz pistolet. Dużą część ciała i końskiego zadu okrywał ciężki, gruby, szmaragdowy płaszcz znamienitej jakości.

Odezwał się mocnym głosem, przemawiając polszczyzną - aczkolwiek z dość wyraźnym, niemieckim akcentem.

- Witajcież, zacni wędrowcy. Szukam pewnej swawolnej kompaniji, o których posłyszałem, że kręcą się w okolicy i polują na rezunów. Słyszeliście może o nich, Waszmościowie? Waćpanna może?

Nachylił się nieco bardziej do karku wierzchowca, unosząc brwi i przybierając "pytającą minę". Ci ludzie wydawali się pasować do opisu swawolników, jednakże Vass wolał się upewnić.

Spostrzegł także, że nieciekawa sytuacja musiała wśród nich panować, skoro dwóch mężczyzn zdecydowało się obnażyć naprzeciw sobie szable... Ale, być może był to tylko trening.

Asenat 23-03-2009 09:25

Nuszyk zaciekle paznokieć obgryzała, przypatrując się sposobiącym do walki. Po prawdzie to ochotę miała jednego za czub złapać, drugiego za osełedec i stuknąć ich głowami gorącymi o siebie, a potem do skutku, ażby do rozumu wrócili.

Ale jak już się rychtować poczęli, szable wyciągli, to sprawa przegrana.
- A żeby was tak nagła zaraza - mełła pod nosem.
- Co tam waćpanna przepowiadasz? - zaciekawił się pan Bończa.
- A nic to, nic to, panie Jacku. Tak sobie jeno liczę, że jak takie tempo zawrotne nasz pościg utrzyma, jak nic zdążymy na czas, kiedy Anula w pierwszym połogu zlegnie, i tatarskiego bękarta porodzi. - Nuszyk splunęła na ziemię i roztarła plwocinę czubkiem buta.

- Witajcież, zacni wędrowcy. Szukam pewnej swawolnej kompaniji, o których posłyszałem, że kręcą się w okolicy i polują na rezunów. Słyszeliście może o nich, Waszmościowie? Waćpanna może?
- Yhh?
- waćpanna wytrzeszczyła oczy na nowo przybyłego, a przechyliła się podejrzliwie, czy aby zza pleców szlachcica nowa jakaś niespodzianka nie wyskoczy. Mlasnęła językiem ze znawstwem na zgrabnego konika.
- Może my, a może i nie. Raz, że w takiej chwili - machnęła głową na koroniarza i Kozaka - nie przeszkadza się, gębę się zawartą trzyma. A skoro się już ją rozwarło, miano swoje podać się godzi, he?

Micas 23-03-2009 11:49

Walery uśmiechnął się pod nosem, przekrzywiając wąsa. Zwiesił głowę, kiwając chwilę, po czym znów podniósł.

- Walery Vass, herbu Żelaznego. U wojewody Skrzypińskiego na Małopolsce trzy lata służyłem.

Vass domyślił się, iż stojący przed nim ludzie to owi swawolnicy. Obrzucił wzrokiem pojedynkowiczów, krzywiąc się lekko. Pożarli się pewnie o garść słów... ech, Polacy...

Westchnął ciężko, nie skomentował całej sytuacji i spojrzał jedynie na skośnooką kobietę, unosząc brew w pytającym geście.

baltazar 25-03-2009 21:08

Na niewielkiej brzozowej polance zebrał się niewielki tłumek gapiów. Przelatujące ptactwo, również skuszone zapowiadanym widowiskiem zajęło miejsca na gałęziach. A może li tylko wróciło na swe drzewa, kiedy odgłosy niedawnej bitwy ucichły?

Stali naprzeciw siebie dwaj wojacy. Jednym był Rzeczpospolitej obrońca, a szlachcic zawołany z fantazyją wielką. Imć Jerzy Głodowski. Z drugiej zaś strony kozaczysko stało. Chłop nie tak tęgi jak Głodowski, ale z pewnością z facjaty jemu gorszy. Łypał kozak z pode łba na koło, to uśmiechając się to groźnie zerkając. Obaj rozdziali się i broń lepiej uchwycili. Pojedynek miał mieć miejsce.

Pogoda była zacna. Słońce poczęło prześwitywać, lekki wiater kołysał drzewa. Piękna to pora i sposobność była by skrzyżować szable. A i zacna okazja ku temu się znalazła! Niechaj nie zwiedzie Ciebie, że to z pozoru obaj skoczyć zamierzali ku sobie, w rzeczywistości nie mając powodu. Ba! nie bacząc iż ponoć czas zły ku temu. Iż gonić w pole trza. O nie… sposobność była zaiste doskonała. Bo oto stawały ku sobie szabla Rzeczpospolitej i Kozackie ostrze. Zetrzeć się miały w boju i choć tu zebranym w koło, okazać kto pierwszy. Kto lepszy i komu niebiosa spoglądają łaskawiej. A zwłaszcza w godzinie takiej jak ta. Kiedy na Ukrainie ognie się podnoszą, zewsząd ludzkie krzyki i zapowiedź: Kozaki staną przeciw Rzeczpospolitej.

Nawet kiedy zajechał jakiś konny, nikt się nie mitygował. Wypatrywali zebrani pojedynku i pierwszego zderzenia szabel. Kozak nawet nie spojrzał na tego co się zjawił. Jeno krzyknął:
- Jurij jako kto następny zajedzie i przeszkadzać albo nie pocznie. Pal go z krócicy!
- Tak pane. przytaknął kozak stojący nieopodal, a oparty o samopał.
- No mości Głodowski, wierzam żeś gotów.

Stało się. Tako jak do tej pory przyglądali się sobie, naraz skoczyli ku sobie. Głodowski zawinął z wysoka szablą, potężnie uderzając. Znak to był i sposób doskonały by adwersarz odbijając cięcie na atakującego warunki się zgodził. Tak też się stało. Głodowski w szybkich trzech ciosach okazał gdzie jego siła. Uderzał szybko i mocno. Co raz z innej strony, a kozakowi nic nie pozostało jak tylko odbijać ciosy i cofać się. Szable wywijały w powietrzu raz po raz uderzając o siebie. Koroniarz górując i siłą, miał inicjatywę przy sobie. A wiedząc jak najlepiej ją wykorzystać atakował. Tak by nie pozwolić dojść adwersarzowi do głosu.



Trwało to parę chwil. Zaiste popis obydwaj dawali piękny. Z razu od szarży bój zaczęli. Spięli się i w najwyższym tempie wymieniali ciosy. Sławetna polska sztuka krzyżowa, torowała drogę przez kozacką obronę. Ale i ten nie zdawał się do desperacji doprowadzony. Śmiało odbijał ciosy i zdawał się gotów przejść tę ciężką próbę. Cofał się przy tym Dimitrij umiejętnie, tak że Głodowski musiał postępować za nim nie mogąc utrzymać rytmu. Z razu raz, drugi, kozak odbił ładnie cios tak że szabla Polaka odchodziła na bok. Ten jednak bez wytchnienia poprawiał z innej pozycji i wszystko zaczynało się z początku. Kozak umiejętnie się bronił, by po chwili groźnie skontrować. Raz jeszcze i walka poczęła się wyrównywać. Jeśli dla kogo obeznanego do tej pory jednoznaczna była. Bo każdy kto mocny w szabli powie, że nie liczy się to czy atakujesz czy do ataku dopuścisz, jeno to byś poznawszy przeciwnika tak go przyatakował by zwycięstwo choć tym jednym ciosem, a nie dziesiątkami innych odnosił.

Próbował tak Kozak. Wyprowadził parę okrutnych cięć i pchnięć. Uderzał i w ramie i pod nogę przeciwnika. Parę razy bliski był by walkę zakończyć. Ale za każdym razem Głodowski dawał mu odpór. Mocnym zbiciem czy nad wyraz szybkim odskokiem. A nie pozostawał przy tym dłużny! O nie! Sam parę razy uderzył najlepiej jak umiał. Finezyjne ciosy z siłą jego złączone nie raz już kładły tych co z nim porwali się na szable. Parę razy ugodził wściekle, niemal pewny że położy wroga. Ale za każdym razem jakimś nieczystym sposobem Kozak wywijał się z opresji i sam odpowiadał groźnie. Walka trwała.

Oblicza obu walczących potem mocno się zrosiły. Czupryny czy odzienie przywarło ukazując zmęczony mięśnie. Na ciału obu pojawiły się zaczerwienia, ale obaj na wojenną modłę nie uznali to za ciosy sprawione, lecz jeno zadrapania co ignorować należy.

I takoż je ignorując atakowali z zapałem coraz większym. Widać było narastającą brawurę i zeźlenie. Każdy chciał adwersarza swego położyć i ukazać swe przewagi. A nie mogąc tego zrobić coraz szybciej, silniej i zajadlej atakowali. Ciosy spadały coraz groźniejsze i dla tych co z boku stali jasnym się stało, że zaraz tu któryś nie tyle krwi upuści co może i żywota odbierze. Bo takoż silne, mierzone i nad wyraz sprawne ciosy Głodowskiego mierzyły żywotnie w Dimitrija. Takoż Czornyj szybko, po łuku tnąc próbował kozackich sztuczek i piekielnych kombinacji by uderzyć najgroźniej w Pana Jerzego.

Nagle Kozak zachwiał się zahaczywszy o konar jakiś. Opadł niżej, ale najpierw szablą, a później i cały uniósł się gotów na atak Pana Jerzego. Ten jednak nie zaatakował, bo w chwilę wcześniej widać że spodziewał się cięcia po łuku, cofnął się krok do tyłu. Obaj przepoceni, ciężko sapiąc zamarli tak na chwilę. Głodowski cały czerwony na obliczu, zaś Czornyj pobladły. Stojący w koło też zamarli, gotując się na to że który z razu skoczy do przodu znów szable wznosząc. Nie stało się tak. Wyprostowali się obaj i z szacunkiem nie krytym podeszli bliżej. Na odległość szabli, lecz bez jej unoszenia.

Sapiąc ciężko imć Głodowski przemówił pierwszy.

- Dosyć tego będzie Panie Bracie. Obaśmy sobie godni i żołnierskiego kunsztu dali próbę. Albo teraz pro more to zakończym albo jak jakie sprośne pludraki sprawę śmiercią czyjąś skończymy.

- Na to wygląda Panie Lach. Jak zwykle oszczędnie w słowach odrzekł Kozak.

- Iście rara avis z waćpana. Nie znałem jak kozaka coby tak szabelką machał. Chyba to asan z lacte matris wyssał.

- A i z waści szermierz zawołany. Pora tedy o zwadzie zapomnieć i horiłką ją zalać.



Przepili za zdrowie swoje i na zgodę. Nic więcej przez dłuższą chwilę nie powiedzieli i to nie dla tego, że języków w gębie zapomnieli ale przez to, że strasznie ich to spectaculum pomęczyło.

Rozmowom z nowym przybyszem przez chwilę się przysłuchiwali jeno pozwalając Litwinowi przedstawieniem się zająć a Tatarzynce z nowo poznanym szlachcicem rozmawiać.

Arango 30-03-2009 17:07

Pan Jacek łypnał najpierw na przybysza, potem na Tatarzynkę mysląc ze jak ta teraz zacznie jakieś fumy robic to go cholera na miejscu wezmie jako pana Lewandowskiego co raz półgarnca na raz na koniu siwuchy wypił, po czym sie z niego zwalił tak nieszczęśliwie że i jak raz w kamień łbem wyrżnął przez co potem słabował na rozumie a jąkał się i ślinił juz zawsze gdy mówił.

- faktycznie waszmośc nie w porę. ale grzecznośc obowiązkiem w każdej chwili. Ta oto panna - ostatnie słowo zaznaczył dośc mocno, nie ze względu na jej zażyłośc z Hopolem, a raczej na charakter raczej wiedzmie żmudzińskiej niż białogłowie przystający - to waszmościanka Nuszyk dobra znajoma porwanych.
Ci zaś oto kawalreowie to imć Głodowki i Dmitryj Czarnyj sławny ataman. Tam dalej zaś waćpanna Jakimowicz i pan Łapski również nasi towarzysze.

Obaj panowie własnie skonczyli i teraz wzmacniali się horyłka. Widząc to Bończa zwrócił się do reszty.
- A powiadają że u hetmana Koniecpolskiego za wyciagnięcie szabli w czasie kampanii stryk a w najlepszym razie kije groziły. Gdy zas w czasie wyprawy kozackiej kto szablę wyciagniecie przeciw innemu siczowcowi to go z czajki do wody wrzucają.
patrzcie to Państwo jakie to bujdy ludzie na Ukrainie opowiadają.
Prychnąl i rzucil.
- jedzmy już tedy by słowa waćpanny Nuszyk o połogach sie nie ziściły. Ku Psiołowi !!!

Asenat 01-04-2009 18:49

- W drogę! - poparła solennie Nuszyk pana Jacka. Nim jednakże ku fratrowi, co juże z rannym Michaiłem czekał żegnać się skoczyła, dobyła z sakiewki broszę przedziwną i z zaciętą miną się jej przyjrzała.

Nuszyk wielce nie lubiała guseł i czartowskich sztuczek. Nigdy by się do tego nie przyznała - ba! krzyczałaby co tchu, że łeż to - ale brosza strach w niej budziła zabobonny, i z wielkim niesmakiem myślała, co by tu począć z kłopotliwą błyskotką. Jej oczy spoczęły na panu Vassie, który rozjaśnione nagle uśmiechem oblicze Tatarzynki za sympatii oznakę wziął. Kompanija jednakże zdążyła się już rozeznać w postępowaniu Nuszyk i dla nich jasnym było, że Tatarzynka właśnie upatrzyła sobie nową ofiarę.

- Mości Vass!
- Nuszyk zagruchała słodko, przymrużając oczy. - A weźże mi tę błyskotkę na przechowanie, cenna to rzecz, a ja płocha niewiasta, lękam się, że zgubię.
I nie czekając na odpowiedź, wepchnęła broszę w jego ręce, i wielce z siebie rada, skoczyła się z fratrem żegnać.

Droga długo nie trwała - wszak i w zagajniku na nocleg stanęli, a teraz jeno od miejsca potyczki chcieli się oddalić. Wymęczeni i strudzeni, wysłuchiwać jeszcze musieli monotonnego marudzenia Nuszyk, że jej Dmitrij i mości Głodowski miodu nie dali, kiedy ją suszy tak okrutnie.

Przy ognisku jednakże Tatarzynka poweselała, w czym swój udział miało to, że się do butelczyny węgrzyna słomą oplecionej dobrała, którą frater wcisnął jej w ręce na pożegnanie.
- To teraz brodu by szukać, którędy szli będą? - zaciekawił się Vass.
Dmitrij uśmiechnął się pod wąsem, a zarumieniona już ode wina Tatarzynka parsknęła otwarcie śmiechem i wymądrzyła się z ważną miną.
- A po co im bród, co oni, z wozami jadą, czy jak? Wpław pójdą, końskich chwostów się trzymając. Gdzie im tam brodu szukać, drogi nadkładać... Im śpieszno, żeby Tatarom na czas dziewki przywieźć... Zanim my tu jednak waści opowiemy, w czym rzecz, to chcemy wiedzieć, co ty za jeden.


Micas 03-04-2009 16:20

Walery srodze się zdziwił, kiedy Tatarka dała mu jakąś dziwną błyskotkę. Obejrzał ją starannie. Z początku chciał oddać ją właścicielce lub wyrzucić w cholerę. Denerwował go fakt, że Tatarzynka zachowywała się nieodpowiednio jak na niewiastę... no i czuć od niej było szachrajstwami na całą milę.

No, ale cóż spodziewać się można było po sprośnej pohance? Z tego, co słyszał Walery, wszystek Tatary wyznają tego ich Mahometa czy Allaha czy Bóg jeden w Niebie wie jakiego bożka.

Imć Vass nie miał do tej pory styczności z muzułmanami czy ortodoksami, ale zdążył się nauczyć jednego. Każda religia będąca odstępstwem od jedynej prawdziwej wiary katolickiej była herezją. Ba, nie tylko herezją. Była źródłem cierpienia na tym świecie.

Między innymi cierpienia, które trwało już trzydzieści lat w Niemczech i okolicach.

Oczywiście, jak to baba, musiała sobie ponarzekać podczas podróży. Walery trochę zawiódł się - oczekiwał bowiem bardziej poważnej konfraterii. A tu galimatias i, co by nie rzec, wschodnia hołota się zebrała. Same baby albo innowiercy. Jedynie ten Głodowski wyglądał na rodowitego Polaka i z miejsca spodobał się Vassowi. No bo jak Polak, to i pewnie katolik!

Podczas popasu, Walery wyciągnął swoją starą drewnianą fajeczkę. Upchał do środka porcję ziela i odpalił, pykając raz po raz - a czasem nawet i zaciągając się, co by wymogom cielesnego uzależnienia od tytoniu zadość uczynić.

Po usłyszeniu pytania, zastanowił się chwilę, buchając potężnym kłębem dymu z ust.

- Co ja za jeden? Me rodzime imię, którego w Polszcze nie używam to Valerius, wolę jednak gdy Polacy mówią na mnie Walery. Herbu Żelaznego jestem, zubożałego rodu szlacheckiego z Węgier na wyczerpaniu linii potomków. Mój ojciec przeniósł się do Austrii i tam spotkał moją matkę.

Odchrząknął ciężko i splunął gdzieś w krzaki. Pociągnął kolejną porcję dymu w płuca.

- Jak tylko przestałem być młodzikiem, zaciągnąłem się do Cesarskiej armii. Biłem się z plugawymi innowiercami, protestancką hołotą. Mógłbym opowiadać o tym w nieskończoność, bo widziałem stanowczo za dużo. Do Polski wyemigrowałem, bo straciłem nadzieję na zwycięstwo... kiedy to nawet plugawi zdrajcy z Francji stanęli po stronie hałastry heretyckiej.

Pogrzebał jakimś patykiem w ognisku, obserwując jak tenże zaczyna się palić.

- U wojewody Skrzypińskiego na Małopolsce służyłem parę lat jako wódz jego, że tak powiem, "straży". Zajmowałem się głównie nadzorowaniem pościgów. Goniliśmy za różnymi przestępcami, zbrodniarzami i takimi tam. Hołota straszna to była, ale żadnego wyzwania. Zaczęło się robić zbyt spokojnie, a że Rzeczpospolita spodobała mję się, to postanowiłem bić się o jej przyszłość na Kresach.

Demonstracyjnie spojrzał w kierunku głębszych ziem ukraińskich.

- Wojna wisi w powietrzu. Czujecie ją?

baltazar 03-04-2009 17:08

Imć Głodowski jeno od czasu do czasu coś tam odburknął, bo poprawdzie to trochę podrzemywał w kulbace. Jakby nie patrząc to dość pracowity był ten dzień dla niego. Najpierw w stepie rezunów goniłby potem z krzaków ich wykurzać a na koniec to zacny pojedyneczek mu się udał. Ale wielce męczący. Mimo uszu rzecz jasna nie puścił utyskiwań Litwina… bo gdyby zmilczał ten gotów byłby się zagniewać na niego.


- Już tam waść nie sarkaj tak, bo i nie ma o co. My to nie żadne pludraki, co to urazy noszą w sercu i lista piszą po miesiącach pojedynku oczekując. Była sprawa to po sarmacku trzeba ją było rozwiązać! My też nie wojsko, ani koronne ani kozackie. Ot, co.



***

Z wielką ochotą rozsiadł się na kocu, przy ognisku racząc się jakimiś specjałami przez Żyda mu przygotowanymi i winem to zapijając. Słuchał tak opowieści tego Niemca, co to okazał się nie być Niemcem jeno Węgrem ku jego uciesze, ale jak słyszał, jakie herezje wygaduje o małej polszcze to aż mu zmęczenie minęło.

- Ot masz ci los, Głodowski na kresach urzęduje i pode Krakowem fantazji szaraczkom nie starcza coby w dyskurs z wojewodą zacny wchodzić.

- A powiem ci mości Walery, że ja z tamtych stron się wywodzę. Ojciec wieś pod Liszkami maja a stamtąd to na Tyniec już jest rzut kamieniem a i Wawel widać. I gdybyś waść za mojej bytności w tamtych stronach tak żadnych wyzwań nie odnajdywał wielki dyshonor byś mi czynił. Ale minęło już ze cztery lata jakiem ostatnio dom rodzinny odwiedził tedy i może, jaka mizeria w tamtych stronach zapanowała.

- Wojna nie wojna, jużeś my deliberowali czy z tych chmur, jaka burza będzie czy jeno zagrzmi i ucichnie. Co ma być to będzie. Lepiej nam radzić jak rezunów dopędzić i ku czemu się teraz oni kierują. Jak miemam nie byliście waszmość państwo w tych stronach?

Asenat 04-04-2009 11:38

Z głośnym siorbaniem Nuszyk pociągnęła kolejny łyk i przekazała butelkę Litwinowi. Ciepło jej się zaczęło robić i dobrze, a doskonałym samopoczuciu dopomagał fakt, że czartowska brosza podróżowała w sakwie Vassa. Dziwaczna to była persona, ale w niczym to jednakże nie przeszkadzało. Jeśli miało im przypaść wspólne podróżowanie, to jedną rzecz wszakże ustalić należało, a wiedza Nuszyk o świecie poza granicami Rzplitej wielce ubogą była.

Nachyliła się tedy do Litwina, którego za wielce światowego miała, a jego charakter gwarancją był, że o niewiedzy Tatarzynki pytlował nie będzie.

- Mości Jacku - zagaiła szeptem, nachylając się do niego. - Jako to jest z tym Vassem? Czy on pludrak, czy nie?

baltazar 23-04-2009 11:00

- Eh, Mościa panno… odpowiedział Litwin na pytanie Nuszyk i z dezaprobatą pokiwał głową.

Siedziała swawolna kompanijka przy ogniu racząc się trunkami a strawą, jaką kto miał. Płomienie dawały miłe ciepło… wypity alkohol w tym błogim uczuciu swoje udziały też miał. Deliberowało towarzystwo o sprawach wszelakich. No może, aby złego z lasu nie wywoływać tematu burzy na Ukrainie nie podnosili a i o dziewkach i uciechach z nimi nie gadali przez wzgląd na białogłowy. Wprawdzie Tarzynka o swojej słabej główce przypomniała szybko, ale w przeciwieństwie niż do picia miodku węgrzyn działał na nią bardzo uspokajająco. Tedy nawet w dyskurs nie wchodziła z normalną dla siebie zapalczywością. Nim się postrzegli w koc się otuliwszy tak, że czubka nosa jej widać nie było poszła w objęcia Morfeusza.

Nastrój jeno pojękiwania rannego Kozaka im psuły, bo rana znacznie mu doskwierała a i jakaś gorączka nim targała. Panna Jakimowicz cały czas przy rannym siedziała z zatrwożoną miną. Co raz mu twarz obmywała z potów. Frater też ich na krok nie opuszczał. Nie wiedzieć czy to z przyczyny dziewki czy starego.

- Mościa Państwo, zwrócił się do reszty – nie wyżyje jak go tak po stepie ciągać będziecie. Trzeba by mu łóżka było i spokoju, a nie tułaczki i niewygód.
- Może i trzeba by było odstawić ich do najbliższego dworu albo, jakiej gospody. Zastanawiał się Litwin nad tym. Ale ni jak was samych puszczać. A nam kolejnych dni mitrężyć.
- A może dzielny żołnierzyk pana wojewody Skrzypińskiego, co mu za spokojnie było w małej polszcze by się podjął zadania zapewnienia waćpannie bezpieczeństwa w podróży. Nieco z przekąsem zaproponował imć Jerzy.

- Może tak być. Honor to dla mnie będzie, a z nikim tak bezpieczna nie będzie. Szybko się zgodził, bo chyba ich towarzystwo nie do końca miłe mu było.

- A więc postanowione. Tylko zważ waść na fratra, aby zbyt uciążliwy dla mościa panny nie był. Dodał jeszcze Litwin, znając słabości braciszka.

***
Imć Głodowskiemu jakoś na sercu lżej było po sprawie z Dymitryjem. Wiedział, że między nimi spór z natury rzeczy wynikał a nie z osobistych uraz. Niczym między orłem a sokołem nad jednym stepem polujących. Wiedział, że ma z fantazyjnym kawalerem do czynienia i co by nie miało być to po szlachecku rozwiązywać to będą. Tedy chętnie przepijał do niego i do nowego towarzysza, co to nie raz i nie dwa podpytywał czy w sakwach, jakiego węgrzyna nie wiezie. Ale ten jak na złości nie miał ni to miodku ni nawet wina żadnego a co dopiero tak zacnego trunku.

Przyszło im, zatem raczyć się napitkiem jaki mieli. Opowiadali o swych wojennych przygodach, a każdy z tych mężów nie jedno przeżył i niejedno dokonał. Może nie aż tak wiele jak opowiadał, ale już taka natura ludzka, że z biegiem lat i wznoszonymi toastami wrogów więcej było a sojuszników mniej. Cóż zrobić…


Gdy czas dłuższy, nikt słowa nie wypowiedział a sen ich począł pod powieki się zakradać. Ognisko trzaskało. Jakym zaintonował i śpiewać rozpoczął

Tam na górze jawor stoi,
Jawor zielonieńki.
Ginie Kozak w cudzej stronie,
Kozak młodziusieńki.

Ginę, ginę w cudzej stronie,
Śmierć mi oczy tuli,
Proszę ciebie, moja miła,
Donieś do matuli.

Przyszła matka, przyszła matka,
Przyszła matuleńka,
Obróciła blade lica
Przeciw synaleńka:

Otóż widzisz, mój syneczku,
Moje drogie dziecię!
Nie słuchałeś ojca, matki,
Takie twoje życie.

Prosze matko, proszę matko,
Pięknie pochowajcie,
Niech we wszystkie biją dzwony,
W organ mi zagrajcie,

Niechaj tylko nie chowają
Cmentarniane diaki,
Jeno same ukraińskie
Grzebią mnie Kozaki.


Nim jeszcze echa ostatnich wersów przebrzmiały imć Głodowski włączył się w pieść głębokim a głośnym pochrapywaniem. Dał poznać po sobie pospolitaka, co innym na głowie sprawy wart i obozu zostawia. Ale kompanów miał zacnych i tak w trunkach dzisiejszego wieczoru niesmakujących, więc pan Jacek z Dymitryjem zajęli się wszystkim tak zacnie, że bezpiecznie wszyscy świtu doczekali. A powitał ich on mgłą i chłodem dochodzącym do każdej kosteczki.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:15.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172