W stronę Gór Czarnych Przełęcz Lodowego Wichru, Góry Czarne
13 Vorgeheim, 2529 K.I.
Wieczór Badanie pozostawionych przez trucicieli śladów przyniosło więcej pytań niż odpowiedzi. Krasnolud Durak wywnioskował, że nieprzyjaciół musiało być dwóch, działali razem i niedługo po nieudanym sabotażu w przystani, postanowili uciec w stronę wzgórz, gdzie pewnie zaszyli się w oczekiwaniu na posiłki. Czasu na ściganie ich jednak nie było, ponieważ Karl nalegał, aby jak najszybciej opuścić Oshausen, więc łowca zdecydował się przekazać zdobyte informacje krasnoludzkim handlarzom i zostawić im rozwiązanie tego zagadkowej incydentu. Po załatwieniu wszystkich wioskowych spraw, awanturnicy udali się na umówione wcześniej miejsce; do przystani, gdzie czekał tam już na nich ich nowy pracodawca oraz wynajęty przez niego flisak, który miał zabrać ich w górę rzeki na niewielkiej barce. Ten drugi był szczupłym, żylastym i niezbyt wysokim mężczyzną, którego cechą charakterystyczną był duży, czarny wąs, jakiego nie powstydziłby się niejeden kislevita. Nie był przy tym szczególnie rozmowny, więc zaraz po przywitaniu się, a warto jeszcze nadmienić, że swojego imienia nie wyjawił wędrowcom, nakazał wszystkim wejść na barkę i chwilę później awanturnicy popłynęli w górę rzeki Hornberg, co było możliwe dzięki względnie słabemu prądowi oraz użyciu długiej tyczki, służącej do odpychania się od płytkiego dna.
Przez kilka długich godzin bohaterowie podróżowali w ten sposób, odpoczywając i rozmyślając nad porannym incydentem, który zaskoczył ich w Oshausen. Ostatecznie nikt nie był w stanie w pełni zaufać Karlowi, co było dość zrozumiałe, zważywszy na okoliczności, w których się pojawił. Poza tym, w Starym Świecie mało kto był godzien zaufania i każdy człowiek zdawał się mieć drugą, mroczniejszą stronę, którą nie zawsze łatwo objawiał innym. Karl jednak był tak samo stratny jak pozostali awanturnicy, a może nawet bardziej, zważywszy, że odebrano mu jedyny sposobny środek szybkiej lokomocji, jakim niewątpliwie był zdrowy i silny rumak; w obecnych okolicznościach będący na wagę złota. Od tamtego incydentu, sprawiał wrażenie zaniepokojonego i nerwowego, choć ilekroć dostrzegał badające spojrzenia towarzyszy, szybko zmieniał wyraz twarzy na bardziej pogodny. Ciężko było mu jednak ukryć strach, który skrywał się głęboko w jego smutnych, wilczych oczach.
Bezpieczna i wygodna podróż rzeką nie mogła jednak trwać wiecznie i około godzin południowych, bohaterowie zostali zmuszeni wyjść na brzeg i dalej przemieszczać się lądem, albowiem prąd rzeczny okazał się zbyt silny i flisak nie miał innego wyboru jak pożegnać ich na małej, opuszczonej przystani. Obok niej, prowadziła między drzewami i zaroślami dobrze wydeptana ścieżka, którą zwykli podróżować handlarze zmierzający do Karak Hirn. Był to jednak dziki region, gdzie ludzka stopa zwykła nie wędrować poza wytyczone szlaki i niełatwo było tu trafić na przyjazną twarz, nawet o tej porze roku.
Podróżując przez leśne ostępy, bohaterom towarzyszył śpiew ptaków, wycie polujących wilków i czasem nawet udało się dostrzec przebiegającą w pobliżu sarnę, która znikała równie szybko, jak się pojawiła. Im dłużej podróżowali, im dalej zostawiali za sobą gościnne progi Oshausen, tym wyżej zaczynał piąć się teren, aż w końcu nawet las zaczął ustępować podmokłym torfowiskom. Późnym popołudniem dopadła ich ulewa, przed którą nie sposób było się ukryć na otwartym terenie, a nieliczne chaty węglarzy, które mijali po drodze, witały ich trzaskającymi okiennicami i ryglowanymi drzwiami. Nawet Słowik nie był w stanie namówić gospodarzy, aby przyjęli ich pod dach, dlatego awanturnikom nie zostało nic poza dalszym, mozolnym wędrowaniem.
Wieczorem zdołali opuścić torfowiska i nawet deszcz odrobinę ustąpił. Szczelnie okryci płaszczami, podróżowali teraz górską ścieżką, która pięła się od wzgórza do wzgórza, aż w końcu zaczęli wspinać się między dwoma ramionami potężnych gór. Oglądając się za siebie, mogli podziwiać wspaniały widok, jakim niewątpliwie był krajobraz Sollandu skąpany w blasku zachodzącego słońca. Przed sobą mieli zaś zdradzieckie Góry Czarne, których pokryte śniegiem szczyty, ginęły w rozpościerających się jak dywan chmurach. Po pewnym czasie stanęli przed dwoma potężnymi, skalnymi ścianami, kształtem tworzącymi literę U, dnem której biegła ścieżka.
- Ach! Widzicie te skalne masywy po obu stronach gościńca? W języku mojego ludu nazywamy to Bramą Lodowego Wichru; wrotami, które zaprowadzą nas do królestwa Karak Hirn - odezwał się Durak, który oczami wyobraźni był już w ojczyźnie swoich braci. Krasnolud nie mógł się doczekać ujrzenia jednej z najwspanialszych twierdz, zbudowanej po upadku starych królestw. Gród Rogów, jak go nazywano, był prawdziwym cudem architektury, który łączył wspaniałą sztukę kamieniarską z militarnym zastosowaniem, coś co zwykle ciężko było pogodzić ze sobą.
Karl natomiast wydawał się jednak nie podzielać entuzjazmu krasnoluda. Z jednej strony mógł odetchnąć, że zostawił za sobą rzekę Hornberg i depczących mu po piętach rywali, a z drugiej strony był to jedynie pierwszy etap długiej i niebezpiecznej podróży. Przed sobą miał przełęcz, która wydawała się być stworzona do urządzania zasadzek, dlatego przed wejściem na gościniec uważnie zaczął się rozglądać po okolicy.
- Już niebawem będzie wam dane podziwiać cuda krasnoludzkiej inżynierii; waszym oczom ukaże się góra, którą przeistoczono w warowną twierdzę. Powiadam wam, wśród mojego ludu znajdziecie schronienie i na pewno zleceń też nie zab… - Durak urwał w połowie zdanie, gdyż przed jego wielkim nosem przeleciała właśnie strzała, trafiając w pobliski kamień. Dosłownie chwilę po przekroczeniu Bramy Lodowego Wichru, wędrowcy zostali zaatakowani przez dobrze ukrytych napastników, których pochodzenia nie sposób było z początku określić.
- Bandyci, ponad urwiskiem! - Krzyknął w końcu Dietrich, którego oko było ponadprzeciętnie spostrzegawcze. Wcześniej jednak nie zdołał ich dostrzec, albowiem dobrze skrywały ich wypiętrzone skały. W ciszy oczekiwali ich nadejścia, co tylko ułatwił im wygadany, pełen rozpierającej go dumy krasnolud.
Rzeczywiście, byli to bandyci. Rozmieszczeni na szczycie dwóch górskich ramion, pomiędzy którymi biegła ścieżka, którą podróżowali awanturnicy. Wspiąć się tam łatwo nie sposób, ale skoro im się udało, to musiała prowadzić tam bardziej oczywista droga.
- Tam! Przed nami! Inaczej się do nich nie dostaniemy! - Krzyknął Karl wskazując oddalone o kilkadziesiąt metrów rumowisko, które tworzyło naturalne schody, prowadzące na szczyt urwiska. Szkopuł był jednak w tym, że awanturnicy byli pod ciągłym obstrzałem. Mogli więc spróbować ruszyć biegiem przed siebie, odsłaniając się ukrytym powyżej łucznikom oraz kusznikom, albo znaleźć schronienie wśród otaczających ich głazów i stamtąd prowadzić ograniczony skutecznością obstrzał. Decyzja nie była łatwa, tym bardziej, że szybkie podjęcie jej utrudniała nieznacznie liczniejsza od nich grupa bandytów, która nieustannie zasypywała ich gradem strzał oraz bełtów. |