Wyjaśnili sobie parę spraw przed wyruszeniem do Altdorfu. Zamierzali skonfrontować się jakoś z Nikolasem Celestiumem, cesarskim astrologiem, zwalczającym kulty Chaosu, ale też w jakiś tajemniczy sposób zamieszanym w sprawę proroctwa. Falkenberg co jakiś czas brał do ręki magiczną perłę, lecz ta nigdy już nie rozgrzała się jak kiedyś. Magiczne kanały komunikacyjne zostały najwyraźniej zamknięte na dobre. Hochmeister niósł zaś brzemię ostatnich słów ojca Anzelmusa, wyższego rangą kapłana, który polecił zanieść informację o wizji Goteleiba hierarchom Sigmara. W swej świętej księdze umieścił otrzymany papier z tekstem proroctwa.
Tak jak się spodziewali, obejście miasta nie obyło się bez kłopotów. Na wszystkich drogach ustawiono posterunki, żołnierze nie przepuszczali nikogo bez zadania pytań o cel podróży. Nawet obecność wysoko urodzonego i kapłana Sigmara nie uchroniła ich przed krótkim przesłuchaniem. Pomogła za to uwiarygodnić ich wyjaśnienia i przepytujący ich dość szybko dali im przejść.
Nim dotarli do obozu, dość obrazowo opisanego wcześniej przez Wolkena, ich uwagę zwróciło wielkie ognisko, czy też w zasadzie stos pogrzebowy. Kłęby gęstego, czarnego dymu unosiły się w górę, na płonących drewnach widzieli ludzkie ciała. Być może byli to nieszczęśnicy, którzy uciekli z Nuln niemal równocześnie z nimi. Niedługo później od grupy odłączył się elf, niosący ze sobą sporządzoną naprędce mapkę z zaznaczonym tajnym wejściem do miasta. Pod pozorem chęci najęcia się do wojska dotarł w pobliże namiotów dowództwa, na tyle blisko, na ile się dało. Papier podrzucił na stół rekrutujących do swych sił Stirlandczyków, wysłuchał z cierpliwością kilku dowcipów o długouchych, po czym powrócił do pozostałych.
Kto wie, ilu ludzi zginęło przez to, co zrobili. Kto wie, ilu dzięki temu przeżyło.
Na pokład barki płynącej w stronę stolicy weszli przy tej samej, na szybko wybudowanej przystani, gdzie niedawno zeszli na ląd Wolken i Marval. Razem z nimi płynęła rodzina, starzec oraz jego syn z żoną i trójką dzieci, z których najstarsze dochodziło już do wieku, w którym powinno być traktowane jak dorosłe. Jak dowiedzieli się z krótkich rozmów, wracali oni po wielu latach do Wittgendorfu, skąd pochodziła głowa rodziny. Pod koniec drugiego dnia rejsu łódź zatrzymała się na lewym brzegu Reiku. Ze starej przystani pozostały już tylko przegnite słupki wystające ponad powierzchnię wody i kilka desek porośniętych mchem. Z pokładu widzieli ruiny wioski, dawno opuszczone i zaniedbane budynki. Z sioła wychodziła dróżka wiodąca jak się wydawało donikąd, pod górę, nad wysokie, skaliste urwisko, pod którym leżała ogromna kupa skał i gruzu.
Gregor, najstarszy z Heinmannów, niemal wybiegł z łodzi, gdy tylko na brzeg zrzucono trap. Po kilku krokach padł na kolana, zakrył twarz. Między palcami ściekały mu łzy. |