lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   Zaczęło się w Behemsdorfie... (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/7826-zaczelo-sie-w-behemsdorfie.html)

yvain 17-08-2009 20:26

post również pisany wspólnie z Ouzaru


Po dokończeniu opowieści przez Rajmunda zapanowała cisza. Odsunąwszy od siebie myśli o pradawnym Chaosie i skarbach porzuconych przez krasnoludów Jacques podniósł wzrok i zobaczył wyraźnie zagubioną dziewczynę. Zachęcony jej urodą milcząco zaprosił ją do stolika. Na reakcję nie było trzeba długo czekać. Wstał, wykonał średnio umiejętny i raczej niedbały ukłon i musnął ustami podaną przez nią dłoń. – Mademoiselle. Jacques de Valdue do Pani usług. Co tak piękna kobieta porabia w tak ponurej okolicy? - zagadnął. Wydało mu się to obrzydliwie wręcz banalne lecz cóż każdy artysta miewa wzloty i upadki.

- Aria Estari, bardzo mi miło - przedstawiła się, uśmiechając uroczo. Usiedli przy stoliku Bretończyka - Właściwie to dość długa historia, mój ojciec był zbyt zajęty interesami i pomnażaniem majątku, by zapewnić mi wystarczającą rozrywkę, więc wybrałam się na przejażdżkę. Pech chciał, że tutejszy myśliwy spłoszył mi wierzchowca i zwierzę uciekło. Na szczęście koń wrócił, ale ma zwichniętą nogę i muszę poczekać, aż ozdrowieje, by wrócić do domu.
Zadziwiające było to, jak dziewczyna szybko się otworzyła przed szlachcicem. Effendi do tej pory nie wiedział, czym zajmuje się jej rodzina, ani z jakiego rodu Aria pochodzi.
- Ach Pani, to.. poruszające. Niestety sam straciłem konia podróżując z daleka, więc nie jestem w stanie pomóc. Ale mogę Panią uraczyć opowieścią, która tutaj właśnie usłyszałem. Lecz z góry ostrzegam, jest to jedna z tych legend, których nawet samo słuchanie jest niebezpieczne - dodał tryumfalnie. Dziewczyna nie mogła ukryć zainteresowania.
- Oj, bardzo mi przykro z powodu konia - stwierdziła, robiąc strapioną minkę i położyła dłoń na dłoni mężczyzny - Nie będziemy o nim rozmawiać, bo to pewnie takie bolesne... - dodała załamującym się głosem i spuściła wzrok, by nie widział, jak fałszywe łzy napływają jej do oczu. - Wolałabym posłuchać o tej niebezpiecznej legendzie!
Szybko się ożywiła i poprawiła na krześle, pochylając się w stronę Jacquesa, by nie uronić ani słowa z jego opowieści. Żałowała, że Effendi nie jest taki interesujący i zajmujący, wszak ten prostak potrafił mówić tylko o nudnych polowaniach.

Ach, właśnie dlatego uwielbiam kobiety – pomyślał Jacques.
- Wyobraź sobie Pani, że kiedyś całe góry zamieszkiwały krasnoludy - tu spojrzał na siedzącego niedaleko nieludzia - wiem, że to zaskakujące jak ta prosta rasa zdobyła taką władzę. Ale do rzeczy. Jak powszechnie wiadomo krasnoludy rodzą się ze skały toteż kobiet krasnoludów nie ma bo i po co. Tą stratę męska część ich plemienia odrabia sobie ogromną czułością otaczając błyskotki wszelakie - przewrócił oczami, roześmiał się w duchu przez ten szczyt hipokryzji jaki właśnie osiągnął - Krasnoludy potrafią kopać w głębinach latami by znaleźć srebro albo złoto. Niestety tym przypadku dokopali się znacznie głębiej niźli by chcieli. - Jacques urządził krótką przerwę na łyk piwa. Uznał też, że powinien w przyszłości wykorzystać swój talent oratorski w celach przynoszących więcej korzyści materialnych niż podrywanie młódek w wiejskich karczmach - Dokopali się do CHAOSU! – teraz widząc strach w oczach dziewczyny musiał odkaszlnąć by zakamuflować śmiech. Starał się jednak pamiętać, że w Imperium za pewne słowa można trafić na stos. Co kraj to obyczaj. Mimo udawanego hartu ducha każde wspomnienie Zła mroziło jego serce, tym bardziej w noc taką jak ta. Postanowił dziś więcej już nie kpić z zagrożenia jakie czaiło się na każdym kroku - Krasnoludy, lud prosty i szybko kalkulujący uciekł w popłochy, a dziura w ziemi ziejąca pradawnym ogniem została. Na szczęście przybyli tu dzielni rycerze Sigmara i poświęcili swe żywota dla chwały Imperatora i spokoju tutejszych wieśniaków. Ot cała historia - skrócił bajanie by móc się napić.

Aria patrzyła się jak zaczarowana, słuchając każdego słowa z największą uwagą. Na komentarze odnośnie krasnoludów reagowała cichym chichotem, zasłaniając przy tym zgrabne usteczka. Już dawno się tak dobrze nie bawiła w czyimś towarzystwie i miała szczerą nadzieję, że ta znajomość nie zakończy się zbyt szybko.
- Ależ to fascynujące! - zawołała pełnym zachwytu głosem. - I co było dalej? Co z Chaosem? Co ze skarbami? A krasnoludy? Wróciły tutaj? - pytała. W końcu złapała mężczyznę za przedramię. - Oj, proszę, mów dalej!
- Podobno nikt nigdy nie wrócił z krasnoludzkiej kopalni - dodał grobowym głosem - z pewnością jej widok zapiera dech w.. piersiach - tutaj wymownie zbadał wzrokiem fizjonomię dziewczyny.
- Chcę tam iść! - stwierdziła stanowczym głosem i spojrzała się szlachcicowi głęboko w oczy. Skrzyżowała przedramiona pod biustem, wydymając przy tym lekko pełne usta. Jej mina mówiła jasno, że nie ma zamiaru odpuścić.

- Więc idziemy! - zakrzyknął Bretończyk. Była to jedna z chwil jego słabości gdy dawał się kierować emocjom. Ale przecież bawiło go to niezwykle. Wdrapał się na stół, zdjął kapelusz i waląc nogą w blat uciszył gawiedź. Skupił przy tym na sobie uwagę miejscowego wykidajły, nie przejmował się tym co prawda. Jeszcze. - Ludzie! - powstrzymał się by dodać "i nieludzie" - siedząca obok mnie szlachetna panna Aria Estari w całej dobroci swego serca planuje zawiązać wyprawę by uratować nieszczęśnika udającego się do krasnoludzkiej kopalni - mrugnął tu okiem do zdezorientowanej dziewczyny by ją uspokoić. Nie raczył wspomnieć o wędrownym magu - chętnie będzie widziała w swoim towarzystwie największych poszukiwaczy przygód z tej okolicy! Nie lękajcie sie! Wasze trudy zostaną nagrodzone zdobyczami o jakich nie śniliście! Mam nadzieje - dodał już po cichu. Raz jeszcze omiótł wzrokiem zaskoczonych kmiotków i kilku przyjezdnych. Zeskoczył ze stołu i ukłonił się wywijając kapeluszem. Wzbudził tym przedstawieniem gorączkowy aplauz Arii. Jej również skłonił się i pocałunkiem w dłoń pożegnał. Zapewnił krótko, że jutro ruszą na poszukiwanie nieznanego.

Nie minął moment i już stał przy sąsiednim stole przedstawiając się krasnoludowi i niziołkowi.
- Jestem Jacques, pan na zamku Valdue. Liczę, że panowie nas zaszczycą obecnością w jutrzejszej wyprawie - powiedział z błyskiem w oczach. Nienawidził być nachalny. Nie czekając na odpowiedzi odszedł, usiadł przy swoim stoliku i zamówił kolejne piwo.

Ouzaru 17-08-2009 21:27

Effendi trzasnął drzwiami gospody i w tłumie gości wyłowił Arię. W samotności spijała jakiś napój, a łowca w kilku krokach znalazł się przy jej stoliku, gwałtownym ruchem odsunął krzesło i opadł na siedzisko. W jego oczach nie dostrzegała już tego ciepła sprzed kilku chwil – wargi miał ściągnięte, a brwi wisiały nisko nad oczami lustrującymi hardo całą salę.

Przez chwilę dziewczyna przyglądała mu się, w końcu odstawiła kubek z sokiem i zagadnęła.
- Czy coś się stało? Wydajesz się być... zły - powiedziała i nieco posmutniała. - Twój ojciec mnie nie lubi, prawda?
- Wydaje mu się, że jest chodzącą księgą wiedzy na temat życia i tego, co może się zdarzyć. - mruknął Effendi i gestem dłoni przywołał do siebie kelnerkę. - Przynieś nam dzban piwa, ojciec jutro zapłaci.
Dziewczyna skinęła głową i oddaliła się od stolika.
- Cały czas siedzisz sama? - spojrzał na nią z ukosa.

Przekrzywiła lekko głowę, słysząc to pytanie i po chwili wzruszyła ramionami.
- Nie - odpowiedziała szczerze i aż sama się zdziwiła, że to zrobiła. - Ten sympatyczny Bretończyk opowiedział mi ciekawą historię o tutejszej kopalni i postanowiłam, że jutro tam pójdziemy. Ponoć to bardzo niebezpieczne miejsce, nikt stamtąd nie wrócił! - stwierdziła podekscytowanym głosem. - Może zechcesz mi towarzyszyć, co? Jestem pewna, że twoje umiejętności mogłyby się bardzo przydać i czułabym się o wiele pewniej, gdybyś był blisko mnie... - powiedziała nieco ciszej i pochyliła się do przodu, zerkając mu w oczy.

- Słyszałem wiele opowieści na temat tej kopalni. - powiedział Effendi. - Myślę, że to nie jest dobry pomysł, żeby się tam wybierać, Ario. Możesz zginąć... Wielu się tam zapuszczało i nikt nie wracał... Kiedyś nawet był tu jakiś krasnoludzki zabójca trolli i odwiedził to miejsce. Nikt więcej go nie widział. - łowca pokręcił głową.

- No właśnie, czyż to nie ekscytujące!? - zapiszczała radośnie i złapała go za przedramię. - Och, nie daj się prosić, nic nam się nie stanie! A gdyby coś się działo, to ty mnie obronisz, prawda? Ja tak czy inaczej pójdę, bo zawsze chciałam przeżyć jakąś niebezpieczną przygodę. Ty zresztą też... - dodała, zerkając na niego spod rzęs i posyłając mu gorące spojrzenie.

- No chciałem. - rzekł niepewnie. - Ale nie wiem, czy akurat taką... - przypomniał sobie w jednej chwili opowieści ojca. W opozycji do nich stały historie wujka Ulkjara o tych, którzy zapisali się kartach historii swoją odwagą, męstwem i poświęceniem. „Żałują ci, którzy nie spróbowali, chłopcze”, przypomniały mu się słowa Ulkjara. Uśmiechnął się do siebie. - Dobrze, zróbmy to. Mam nadzieję, że uda nam się wrócić w jednym kawałku. - uśmiechnął się do Arii. - Postaram się ciebie ochraniać jak tylko będę w stanie, Ario.

- Cudownie! - Klasnęła w dłonie. - To jest nas już na pewno troje, a może i ktoś jeszcze się przyłączy. Ale... Ja bym tam mogła iść tylko z tobą, Effendi.
Przez chwilę przyglądała mu się dziwnym, gorącym wzrokiem i przygryzała lekko dolną wargę. Ciągle trzymała jego ramię i poczuł, jak dłonie dziewczyny robią się ciepłe i wilgotne. Po chwili jej stópka nieśmiało trąciła go pod stołem, a szlachcianka uśmiechnęła się radośnie. - Skoro nie wiemy, czy wrócimy żywi, warto jakoś miło spędzić ten wieczór, nie sądzisz? - zapytała cicho.

- A czy nie spędzamy go miło? - rzucił jej zaciekawione spojrzenie. Podejrzewał, o co może jej chodzić, ale nie chciał być nachalny. - Chyba że masz jakieś inne plany i pomysły na dzisiaj? - Effendi nalał sobie przyniesionego przez kelnerkę piwa i pociągnął kilka łyków.
- Najpierw się napijemy i dalej zobaczymy, co się będzie działo - odparła wesoło. Dopiła sok, nalała sobie piwa do kubka i zamoczyła usta. Effendi z rozbawieniem przyglądał się jej skrzywionej twarzyczce. - Bueee... jak ty to możesz pić? - zapytała, robiąc nieszczęśliwą minę i pociągnęła małego łyczka. Wzdrygnęła się, ale dzielnie piła dalej, choć nie wyglądała na zachwyconą.

- Tylko powoli, żebyś mi się nie spiła. - uśmiechnął się szeroko. - Choć z drugiej strony to mogłoby być interesujące. Jeszcze nie widziałem w swoim życiu upitej szlachcianki. - zarechotał radośnie.
Dziewczyna prychnęła coś w odpowiedzi i nie skomentowała. Po jakiś pięciu minutach opróżniła kubek i z żalem musiała przyznać, że zaczęło jej się kręcić w głowie. Odstawiła puste naczynie, krzywiąc się.
- Miło, że już ci się.. hu.. mor poprawił, ale ja więcej tego śiwińs... świństwa nie piję - bąknęła, kręcąc przecząco głową. - Wracamy do domu?

- Wracamy. - Effendi poderwał się do góry i pomógł wstać Arii. Chyba rzeczywiście kubek piwa to było dla niej wystarczająco dużo. - Dasz radę iść sama, czy mam ci pomóc, panienko? - uśmiechnął się zadziornie i puścił jej oczko.
- Oczywiście, że dam radę! - prychnęła urażonym tonem i potknęła się o własną suknię. - A może... nie?
Z drobną pomocą łowcy udało jej się wyjść z karczmy i gdy tylko znaleźli się na świeżym, chłodnym powietrzu, poczuła się znacznie lepiej. Znów naszła ją ochota na całowanie i nie miała zamiaru się powstrzymywać. Choć najpierw wolała oddalić się od karczmy, by ktoś jej przypadkiem nie widział w ramionach wieśniaka.

- Jesteś bardzo sympatyczny - rzuciła, uśmiechając się uroczo. - Aż mi przy tobie gorąco...
Effendi uśmiechnął się jedynie, po czym oboje zniknęli w mrokach wiosennej nocy.

Sev 17-08-2009 21:27

Caleb słuchał uważnie opowieści starucha. Wydawało mu się nieprawdopodobne by jego pobratymcy nagle rzucili wszystko i uciekli niszcząc cały swój dobytek. Krasnolud spoglądał podejrzliwie na Rajmunda aż do końca historii.Najemnik zerknął na niziołka siedzącego obok pytającym wzrokiem.

Ku wielkiemu zdziwieniu Fridy zamówił kolejne trzy piwa i pół kwarty kiepskiego tutejszego wina. Wypił to wszystko w ciągu zaledwie 2 minuty. Głowę miał naprawdę mocną, więc taka ilość bimbru niewiele mogła mu zrobić. Spoglądał pogardliwie na bretończyka wskakującego na stół i odstawiającego tani teatr. Chędożony paniczyk. Caleb nie cierpiał takich pozerów. Kiedy szlachcic zmierzał do ich stolika krasnolud łypnął na niego swoim ulubionym spojrzeniem. Lewe oko szeroko otworzył, a prawe zmrużył złowrogo. Jacques przedstawił się po raz wtóry i zaproponował udział w wyprawie, po czym nie czekając na odpowiedź odszedł. Caleb posłał niziołkowi znaczące spojrzenie, skinął z uznaniem głową i podszedł do stolika bretończyka. Jacques zalecał się do jakiejś urodziwej, rudowłosej panny zapewne też szlachcianki. Jakież to typowe!- pomyślał pogardliwie krasnolud. Najemnik podciągnął pas i ukłonił się damie bezczelnie gapiąc się na jej biust. Odwrócił się, spojrzał szlachcicowi głęboko w oczy.
- To kiedy wyruszamy? - zapytał swoim głębokim, twardym basem.

Athlen 18-08-2009 01:14

- Kopalnia? No bez przesady, jeszcze tam mnie nie widzieli. Nigdzie nie idę, tu jest mi dobrze.- pomyślał z lekkim rozbawieniem Alex. Spokojnie zamówił kolejne piwo.

Pijąc kolejnego sikacza Alex zauważył, że obok starca zbiera się co raz większa grupka. I jest między nimi ta piękna kobieta, którą widział kilkanaście minut temu. Okazało się, iż ona i reszta osób idą do kopalni. -Hmm zastanówmy się. Czy to, że ta cudowna kobieta idzie razem z nimi jest odpowiednią przyczyną do tego aby i on poszedł.- zamyślił się nad do połowy wypitym kuflem piwa. -A co mi tam raz się żyje! Przecież to tylko zwykła kopalnia.- Alex postawił kufel na blacie i podszedł chwiejnym krokiem do grupki osób. -Witajcie! Nazywam się Alex i muszę przyznać, iż zaciekawiła mnie bardzo opowieść tego starca. Jestem ogromnie ciekaw co też może znajdować się w ów kopalni.- rzekł do wszystkich. Zauważył również, że krasnolud bardzo mocno wpatruje się w piersi rudowłosej kobiety. Szybko stanął przed nim i wziął do ręki dłoń młodej kobiety i delikatnie ją pocałował. - Na imię mi Alex. Miło mi. - powiedział do kobiety. Miał nadzieję, że to bardzo zdenerwuje krasnoluda, który tak bacznie przyglądał się walorom dziewczyny. -Może w kopalni będą też jakieś skarby. Ostatnio mam jakieś problemy z pieniędzmi. - pomyślał.

Alex spojrzał po wszystkich i rzekł - Jeżeli chodzi o mnie to możemy ruszać!

brody 18-08-2009 04:26

Opowieść Rajmunda tylko w nikłym stopniu dała odpowiedź na pytania niziołka. Mimo, że prosił go o fakty ten uraczył go tą samą legendą tylko podana w innym sosie. Skoro jednak było to tak dawno możliwe, że już nikt nie pamięta jak było naprawdę. Z czasem pogłoski i plotki urosły do miana legendy, a ta z czasem stała się prawdą oświeconą.
- Tak to już bywa - pomyślał Manfred biorąc na kolana Łapciucha.
Krasnolud, który się do niego przysiadł także wyglądał na niezadowolonego z opowieści starca.
- On też pewnie stąpa twardo po ziemi i nie bawią go opowieści dla gawiedzi
Już w trakcie gdy Rajmund opowiadał kolejną wersję legendy, niziołek zauważył, że kilka osób nadstawia ucha na słowa starca.
- Ciekawy zbieg okoliczności, że tylu obcych zjechało do te zabitej deskami wsi w jednym czasie.
Krasnolud ze złości, bądź żeby zrobić wrażenie na Fridzie zamówił kolejne trzy piwa i pół kwarty kiepskiego tutejszego wina. Wypił to wszystko w ciągu zaledwie 2 minuty. Manfreda wcale to niezdziwiło, ale karczmarce najwyraźniej zaimponowało. Widać było że kobieta potrzebuje męskiego towarzystwa i legnie do każdego kto okaże jej choć trochę zainteresowania.
Manfred miał już zadać staruszkowi kilka pytań, gdy na stół wskoczył pewien szlachcic.
- Ludzie! - krzyknął, przyciągając uwagę zgromadzonych w karczmie - Siedząca obok mnie szlachetna panna Aria Estari w całej dobroci swego serca planuje zawiązać wyprawę, by uratować nieszczęśnika udającego się do krasnoludzkiej kopalni. Chętnie będzie widziała w swoim towarzystwie największych poszukiwaczy przygód z tej okolicy! Nie lękajcie się! Wasze trudy zostaną nagrodzone zdobyczami o jakich nie śniliście!
- Tani blagier - rzekł nizołek do krasnoluda.
Widząc minę brodacza Manfred stwierdził, że musi się on z nim zgadzać.
Nie minęło półminuty, gdy mężczyzna stał przy stole zajętym przez Manfreda.
- Jestem Jacques, pan na zamku Valdue. Liczę, że panowie nas zaszczycą obecnością w jutrzejszej wyprawie - powiedział z błyskiem w oczach. Nie czekając na odpowiedzi odszedł, usiadł przy swoim stoliku i zamówił kolejne piwo.
- Blagier i pozer - pomyślał Manfred -żeby popisać się przed tą damulką bohater ogłosił wyprawę. No brawo! Pogratulować!
Ku zdziwieniu niziołka już po chwili obok stołu szlachcianki stanął krasnolud, miejscowy chłopak i ten młody cwaniak, który proponował każdemu partyjkę w karty. Nie było nic dziwnego w tym, że jakiś pyszałkowaty szlachetka uległ wdziękom tej damulki, ale zachowanie krasnoluda zaskoczyło niziołka. Wyglądał na doświdczonego, a rzuca się z motyką na słońce. Bez przygotowań, sprzętu zgłasza się do wyprawy organizowanej przez jakąś rozpieszczoną damulkę i nadskakującego jej szlachetkę. Manfred spojrzał na to dziwne towarzystwo zabiegające o względy tej pani. Trzeba jej przyznać, że umiała manipulować mężczyznami. Niziołek jednak od zawsze brał za motto słowa spotkanego kiedyś barda:
"...Lubię tany, pełne dzbany,
Sute stoły i tapczany,
Płeć nadobną - niesurową
I od święta - Boże Słowo.

Lecz ni ksiądz, ni okowita
Piekłem straszy, niebem nęci,
Ani żadna mnie kobita
Wokół palca nie okręci..."
Widać, że tamtym całkiem odebrało rozum. Manfred zaśmiał się w duchu. Zamierzał co prawda wybrać się do tej kopalni, ale w takim towarzystwie było to bardziej niebezpieczne niż samemu. Pogłaskał Łapciucha za uchem i szepnął do niego:
- My też się tam wybierzemy. Tylko sami bez towarzystwa tych paniczyków.
Kot zamruczał ze zrozumieniem.

Niziołek wstał uniósł kufel do góry i krzyknął:
- Wasze zdrowie panowie bohaterowi! Sława! Sława! Sława! - wzniósł toast i dodał z przekąsem - Powodzenia w wyprawie i obyście szybko do nas wrócili!

katai 21-08-2009 02:49

Nagły huk o mało nie pozbawił kislevity resztki piwa którą własnie kończył.
Opowieść starca tak go zaabsorbowała że nie zauważył jak Bretończyk wspina się na stół,
ku uciesze co mniej rozgarniętych jegomościów.
Ich wzrok spotkał się na chwilę jaką szlachetnie urodzony może poświęcić parobkowi
po czym Pan Valdue wygłosił płomienna przemowę motywacyjną.
Pięść zacisnęła się na chwilę lecz nie było powodów by fircyka przywoływać do porządku.
Co miał powiedzieć powiedział a Helmut z pewnością woli pobłażać klientom
o manierach tak pełnych jak ich kiesa.
Na Tora, teraz połowa głupków z miasta rzuci się w pogoń za mrzonką.
Cała ta historia pachniała lipą. Choć z drugiej strony Kohler ponoć nie wyglądał na takiego,
co w kasze daje sobie dmuchać a ślad po nim zaginął.
Bujda lub nie, coś trzeba robić inaczej tu zwariuję.- pomyślał pociągając łyk piwa osuszając tym samym kufel.
Odprowadził wzrokiem Bretończyka do sąsiedniego stołu po czym poprawił się na zydlu.
Fajka zgasła, piwo się skończyło, atrakcjom jednak nie było końca.
Kilka wprawnych słów i wokół Pana krzykacza zebrał się mały tłumek ochotników.
Nawet krasnoludzki Najemnik ochoczo przystał na to szaleństwo bez targowania się o dolę
czy o inne sprawy jakie jego ziomkowie mają w zwyczaju wypytywać w takich sytuacjach.

Bił się z własnymi myślami. Z jednej strony karczmarna nuda, z drugiej brygada samobójców.
Najemnik i młody łowca, jakmutam, Effendi, w podróży jak i w walce radę sobie dadzą.
Martwiła go jednak obecność kobiety i do tego szlachcianki. Niejedną znał i z niejedną
miał do czynienia gdy w służbie Cara, kislewskich domostw strzegł.
Nic dobrego nigdy porządnemu chłopu z takiej dziewki nie przyszło. Ino zgrzytanie zębami i pomsty.
Do tego Bretończyk. Oby sztychem fechtował jako i językiem robi.
Choć tacy zazwyczaj po plecach kompanów umykają gdy fortuna się od nich odwróci.
Na odchodne zmierzył Valdue jeszcze raz surowym wzrokiem po czym wstał i podszedł do szynku.
Oparł się o dechę robiącą za blat i nachylił w stronę karczmarza.
-Helmut, dziś mam ochotę na trunek zacniejszy. Taki który pędzisz dla siebie w zagajniku.
Fridą się nie martw, ona wciąż myśli, że chodzisz tam na grzyby.
Jutro ci nawet pomogę je zbierać. - Powiedziawszy wykrzywił się w uśmiechu.
Karczmarz przez chwilę patrzył na Lieva badawczo by po chwili na jego krągłym obliczu zagościł
szelmowski uśmieszek. Rozejrzał się po izbie po czym zniknął na dobre kilka chwil.
Wyłonił się niebawem z zaplecza trzymając rękę za plecami.
-Mam nadzieje Liev, że znasz się na grzybach - powiedział wręczając mężczyźnie ukradkiem niewielka flaszkę.
Hehe, śmiem nawet twierdzić iż jestem specjalistą w grzybobraniu. - odparł kislevita chowając
trunek pod ubranie.
-Jutro szykuje się ciężki dzień. Pysk mnie ciągnie a to zawsze wróży jakieś zmiany.-
Mężczyźni skinęli sobie porozumiewawczo i Liev wrócił na swoje stałe miejsce.
W kącie panował zawsze lekki półmrok natomiast widok na izbę był przedni.
Nabił fajkę, pociągnął z butelki i pogrążył się w rozmyślaniach. Pykając dumał
nad całą tą zwariowaną sytuacją, łypiąc od czasu do czasu okiem na Bretończyka i wesołą ferajnę.

Raphael 25-08-2009 22:50

Post powstał dzięki życzliwości Brody’iego

___________________________________________

Kilka dni wcześniej…

Było już po południu, gdy w prześwitach między drzewami pojawiły się zabudowania. Ot, zwykłe drewniane chaty kryte strzechą. Droga prowadziła w dół, w dolinę. Wkrótce młodzieniec raźnym krokiem wkroczył pomiędzy zabudowania.
Behemsdorf… Kolejny przystanek na jego drodze ku lepszemu. Niestety, co bardzo Leonarda martwiło, droga ta zdawała się bym się być bardzo okrężna. Zamiast stawać się coraz cięższą, jego sakiewka traciła na wadze z dnia na dzień. W zamyśleniu kopnął jakąś szyszkę. Za każdym razem, w sytuacjach takich, jak ta, pocieszał się myślą, że pobyt w nowym miejscu może być początkiem lepszego życia. Ale było w nim coraz mniej nadziei.
Czy żałował tego, co stało się tamtego pamiętnego wieczora? Nie… Takie ścierwo nie mogło żyć. Mimo to…
Mentalnym odpowiednikiem machnięcia ręki przegonił natrętne myśli i rozejrzał się. Najwyraźniej ta wioska nie zaznała klęsk i nieszczęść, jakie nawiedziły wiele ziem i pozbawiły dachu nad głową i rodzin wiele osób. Być może tu chłopi chętniej opłacą utalentowanego grajka jakim, bądź co bądź, był Leonard.
Grajek wzbudził zainteresowanie w wiosce, choć takimi podejrzliwymi spojrzeniami mieszkańcy Behemsdorfu obdarzali wszystkich przyjezdnych: był to swego rodzaju mechanizm obronny pozwalający w jakimś stopniu uniknąć nieszczęść, spowodowanych niebezpiecznymi gośćmi.
Mijając jeden z malutkich, przydomowych sadów, Leonard zauważył, jak z jabłoni ześlizgują się dwie miniaturowe sylwetki, które w chwilę później zniknęły za domem.
- Pewnie szkraby wypatrują przyjezdnych… - mruknął pod nosem.
To było nietrudne do zrozumienia, w końcu żyli w świecie, w którym nie tyle wojna, co jej brak był wydarzeniem. Gdyby to chociaż ludzie walczyli miedzy sobą… Chłopi mogliby wtedy liczyć na odrobinę człowieczeństwa w oprawcach. A tak…
Leo wzdrygnął się na wspomnienie opowieści o maszkarach chaosu.
Zagadnięty staruszek, który paląc fajkę przesiadywał na progu jednej z chałup, natychmiast wskazał mu drogę do karczmy.
- Helmut, to znaczy karczmarz, się ucieszy. Mało tu ostatnio przyjezdnych… A w dodatku większości zaciągnęli się do jakiś zajęć. – staruch kaszlnął i więcej już się nie odezwał.
Dzięki precyzyjnym wskazówkom staruszka, a może dzięki niewielkim rozmiarom wsi, karczma już po chwili dumnie prezentowała się oczom Leonarda. Grajek zlustrował swój wygląd. Jak mawiał jego mistrz, „artystę poznaje się po tym, jak zaczyna i po tym, jak kończy”. Poprawił więc pas z lutnią, strzepnął niewidoczny pyłek z tuniki, przetarł buty z kurzu i…
…zza węgła wyłonił się Niziołek ubrany w jakieś stare łachmany. Tuż za nim podążał czarny kot, trzymający w pyszczku wyjątkowo wielkiego szczura. Leonard, który właśnie miał pchnąć drzwi karczmy, przystanął. Najwidoczniej Behemsdorf nie miał okazać się kolejną nudną mieściną, przepełnioną wieśniakami orzącymi swoje pola. Obieżyświatowi miła jest każda odmiana, więc Leonard zaniechał wejścia do karczmy i uśmiechnął się do małego człowieczka. Ten uniósł brew i pobieżnie zlustrował grajka, zwalniając nieco kroku.
Leonard nosił się pysznie, troszcząc się wielce o ubiór, którego mógłby mu nie jeden mieszczanin pozazdrościć, a który stanowiła bufiasta, zielona tunika z fioletową podszewką, widoczną w rozcięciach rękawów, ozdobiona haftami wyszytymi posrebrzaną nicią, buty skórzane aż do kolan, oraz spodnie ciemnofioletowe, znikające w cholewach w tak wymyślny sposób, że tworzą kolejną parę buf. Do tego wszystkiego płaszcz zielony, a jakże, spinany pod brodą srebrną broszą, i lutnia, wiernie towarzysząca Leonardowi podczas jego licznych wędrówek.
Niziołek najwyraźniej zamierzał poświęcić część swego cennego czasu na rozmowę z napotkanym młodzieńcem, bo przystanął i odwzajemnił uśmiech. Nie za bardzo pasowało mu, w jakim stanie ujrzał go grajek, ale chyba nie miał wyboru, jeśli nie chciał zrazić do siebie najwyraźniej jedynej ciekawej osoby w Behemsdorfie. Co prawda byli jeszcze inni: kozak z Kislevu i hojnie obdarzona przez naturę Frida, ale, o ile z kobietą dało się jeszcze jako tako, od biedy, porozmawiać, o tyle ten cały bliznowaty był ponury jak po pogrzebie ojca. Z drugiej strony, wyglądał Manfredowi na takiego, co to by prędzej ojca dla spadku zaszlachtował, niż po nim płakał.
Dlatego też Niziołek postanowił zjednać sobie przybysza.
- Czyżby w końcu Behemsdorf gościł, ku mej uciesze, barda? – z uśmiechem spytał grajka.
Leo uśmiechnął się. No, ubiór robi swoje. Gdyby sakiewka była tak bogata jak on…
- Jeno skromnego grajka, do usług! – ukłonił się. – Nie dosłyszałem imienia…?
Szczurołap nadal się uśmiechał, choć jakby weselej. Widać było, że Niziołek ma przed sobą cyrkowca. O tyle dobrze, że aktorzyna prędzej wyśmiewał, niż prezentował dworskie maniery. Manfred nie przepadał za arystokracją.
- Manfred – wyciągnął prawicę w stronę grajka. Gdy została uściśnięta, dodał, kontynuując prześmiewczą grę cyrkowca: - Pogromca Szczurów. A ty jesteś…?
- Leonard. – powiedział chichocząc grajek. – Mistrz Lutni.
Obaj roześmiali się serdecznie i – z inicjatywy Niziołka – weszli do karczmy. Tam mały człowieczek zamówił dwa piwa i poszedł na górę, twierdząc, że musi zrzucić te łachy. Grajek wykorzystał jego nieobecność, by wybadać karczmarza. Usiadł więc na jednej z ławek i zwrócił się do tęgiego mężczyzny, który właśnie stawiał przed nim dwa kufle pełne wodnistego napitku.
- Czy ty jesteś Helmut, właściciel tego zacnego przybytku? – karczmarz skinął głową i uśmiechnął się dobrodusznie. – Leonard Grajek, do usług. Oferuję swoje usługi za wikt i kąt do spania… no i oczywiście za drobną opłatą. Powiedzmy…
Karczmarz nie zaakceptował sumy, zasłaniając się ciężkimi czasami, i gdy wrócił Manfred, Leonard wyżalił mu się, że na zwiększenie swojego kapitału może liczyć tylko poprzez datki słuchaczy. Mały człowieczek klapnął na siedzisko obok grajka.
- Dobre i to. – Niziołek poklepał go po plecach poufale. – W dzisiejszych czasach wielu dałoby sobie rękę odciąć, by mieć tak dobrze, jak ty tutaj. – wysączył trochę piwa, co grajek wykorzystał do zabrania głosu.
- Ale jeśli zamierzam kiedyś skończyć z podróżami i osiąść gdzieś na stałe, to muszę zarabiać i odkładać. Albo liczyć na wiano. – uśmiechnął się smętnie. Za to na twarzy szczurołapa zakwitł iście szelmowski uśmiech.
- A co, masz jakąś na oku? – szturchnął nowego towarzysza od kufla w ramię.
- Nie. No, chyba że jeszcze o tym nie wiem. Są w tej wiosce jakieś urodziwe panny z niezłym posagiem? – zapytał na pół serio.
- Najlepszym wyborem byłaby chyba Agnes… Gdyby nie to, że ma trzynaście lat! – parsknął śmiechem.
- Ha! No to jestem uziemiony na najbliższe kilka tygodni. Nie mam pieniędzy na podróż. – tym razem Leonard zatopił wargi w moczopodobnym trunku.
- Ale za to w jakim towarzystwie! – Niziołek klepnął się w pierś. W powietrze poszybował ich wspólny śmiech. – Ja zostanę tu kilka miesięcy. Dobrze, że będę miał przez jakiś czas przedniego kamrata. – Leo uśmiechnął się szeroko. Tymczasem do karczmy wparowało paru chłopów i karczmarz Helmut posłał im znaczące spojrzenie. Leo podniósł się i rzekł do nowego przyjaciela.
- Robota wzywa. Za darmo tu nie goszczę. – Niziołek skinął głową. Zapowiadały się ciekawe tygodnie.

***
-…I tym tępym mieczem
Kozak nasz ciął
Skracając smoka o głowę
I to tępe ostrze
Wspaniałym stało się
Przynosząc śmierć smokowi
Jakiż z tego morał
Ach jakaż korzyść
Że bard tutaj śpiewa nam?
Odpowiem wam prędko
Odpowiedzią prostą
Nie będę zanudzał już was
Nieważne urodzenie
Nieważni przodkowie
Zapomnij o nich
Czymkolwiek się urodziłeś
Czyn bohatera czyni
Więc ruszaj, czas już ci w drogę!
Hej!

Partia instrumentalna i dobrze dobrany akord zakończyły utwór. Chłopi zerkali ze swoich miejsc, a Agnes i Weimar wręcz wlepiali wzrok w grajka. Coś mówiło Leonardowi, że młody, pryszczaty syn karczmarza sam chciałby kiedyś być takim kozakiem. Pokręcił głową i opadł na ławkę naprzeciwko Manfreda. Upił łyk tego ohydztwa, które nazywali tu piwem i westchnął.
- To nie Altdorf, co? Tu nie rzucają złotych koron do kapelusza. – odezwał się Niziołek. Leo machnął na niego ręką.
- Nigdy tam nie byłem. To znaczy, nigdy tam nie grałem, tak, jak gram tutaj. Ale tam na pewno lepiej przyjęli by balladę samego Srebrnopalcego.
- Myślałem, że taki obieżyświat jak ty, zwiedził całe Imperium.
- Bo tak jest. Ale samotnym grajkiem jestem od niedawna. – na myśl o śmierci rodzicielki, Leonard znowu poczuł przypływ smutku i melancholii. – Od śmierci matki.
- Przynajmniej miałeś matkę. – powiedział z kwaśną miną Niziołek. Leonard oderwał spojrzenie od kufla i zachęcająco spojrzał na Niziołka. – Ja byłem podrzutkiem. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, uciekłem. Potem uczył mnie mój mentor, on także mnie wychował i sprawił, że dziś jestem tym, czym jestem. Sława jego imieniu! Sława Gehrardowi Wesllerowi! – wzniósł kufel.
- Sława! – zawtórował grajek. Jak również kilku pijanych chłopów, dla których nieważne było, za kogo piją, ważne, że w ogóle. Gdy ich okrzyki umilkły, Leo podjął temat.
- To jest chyba ten moment, w którym nowo poznani towarzysze kufla opowiadają o swojej przeszłości, prawda? To może ja teraz… - opowiedział Manfredowi w bogatych zdaniach, jak wychował się w wędrownej Armii Biesiadnej i jak zemścił się na szlachcicu za śmierć swojej matki. I o tym, jak ledwo wiąże teraz koniec z końcem. – A ty? Czemu opuściłeś metropolie? Przecież tam jest masa szczurów!
- Metropolie… Po prostu mnie znudziły. Ale zostawmy to, bo jeszcze się ktoś rozklei. Co myślisz o tym całym magu, który wyruszył dziś do kopalni?
Leo skrzywił się. Legenda o kopalni była mu dobrze znana, swego czasu opowiedział mu ją jeden z miejscowych starców, jak się później okazało ten sam, którego pytał o drogę. Rajmund? Chyba tak miał na imię. Ta cała historyjka nadawała się bardziej na środek doraźnego straszenia malców niż na balladę, więc wkrótce przestał o niej w ogóle myśleć. Ale teraz…
- Wieśniacy twierdzą, że ten cały… Kohler?... już nie wróci. – rzucił od niechcenia.
- Ale co myślisz t y? – nie ustępował Niziołek.
- O to mnie spytasz, kiedy nie wróci w przeciągu kilku dni. – odparł z uśmiechem grajek i ponownie ruszył coś zagrać, ucinając tym samym wszelkie dyskusje.

***
Kislevczyk chrapał z cicha, uniemożliwiając tym samym sen innym. A dokładniej Leonardowi. Grajek westchnął.
Sytuacja powtarzała się już któryś raz z rzędu. Jego wrażliwy słuch nie był w stanie pozwolić mu spać w obliczu takiej kakofonii. Niestety, bezsenność sprawiała, że miał czas na myślenie. Za dużo czasu, jak na jego gust.
Oprócz maga, do Behemsdorfu przybyło również wielu innych podróżnych. Trzy dni temu bodajże pojawiła się jakaś szlachcianka, wokół której zaczęła się od razu pałętać miejscowy myśliwy. Biedny chłopak, widać było, że kobietka owinęła go sobie wokół palca. Wkrótce przybył tez jakiś mężczyzna z dziwnym akcentem, chyba Bretończyk i krasnolud o groźnej minie. Za dużo nieoczekiwanych i niecodziennych gości jak na takie zadupie. – myślał.
Do tego ten cały Kohler nie wracał. Oczywiście, jakżeby inaczej, chłopi skwitowali to krótkim „Kopalnia jest przeklęta, a nie mówiłem? Nikt stamtąd nie wraca!”, a wszyscy śmiałkowie, jakim dała schronienie wioska, zaczęli myśleć o wyprawieniu się do ruin. Nikt się do tego oczywiście nie przyznał na głos. Jeszcze. Ciekawe, kiedy w końcu jakiś szaleniec podejmie się zorganizowania ekspedycji?
Nawet Manfred zwierzył się Leonardowi, że coraz bardziej intryguje go kopalnia. Nie, żeby na grajka nie działała perspektywa zdobycia astronomicznych ilości złota krasnoludów, ale to przecież… no właśnie, co?
Z jednej strony nie wierzył w te całe gadki o klątwie i potworach, ale w końcu nawet czarodziej stamtąd nie wrócił. Coś więc musiało być na rzeczy. Gdyby tylko jakaś drużyna zamierzała przetrząsnąć podziemia, mógłby się z nimi udać. Walczyć na pewno by im nie pomógł, ale jakiś pretekst, by dopchać się do łupów na pewno by znalazł. Tak, to by go ustawiło…
Nagle kislevczyk przestał chrapać.
No, czas się wyspać, jutro trzeba grać! – pomyślał jeszcze tylko Leo, nim ciemności opatuliły szczelnie jego umysł.

***
- Więc idziemy! - zakrzyknął nagle Bretończyk, rozpraszając Leonarda, który już od jakiegoś czasu siedział w kącie i ćwiczył po cichu nową balladę. Grajek spojrzał zdziwiony na mężczyznę, który najwyraźniej właśnie wskoczył na stół. Zdjął on teraz kapelusz i waląc nogą w blat uciszył gawiedź. - Ludzie! Siedząca obok mnie szlachetna panna Aria Estari w całej dobroci swego serca planuje zawiązać wyprawę by uratować nieszczęśnika udającego się do krasnoludzkiej kopalni - mrugnął tu okiem do zdezorientowanej dziewczyny, co jakimś cudem nie uszło uwadze jeszcze niedawno zajętego pieśnią grajka. - Chętnie będzie widziała w swoim towarzystwie największych poszukiwaczy przygód z tej okolicy! Nie lękajcie się! Wasze trudy zostaną nagrodzone zdobyczami o jakich nie śniliście! Raz jeszcze omiótł wzrokiem zaskoczonych kmiotków i kilku przyjezdnych. Zeskoczył ze stołu i ukłonił się wywijając kapeluszem. Wzbudził tym przedstawieniem gorączkowy aplauz cycatego rudzielca. Jej również skłonił się i pocałował w dłoń. Rzekł coś do niej i skierował się do Manfreda stojącego z krasnalem Calebem.
- Jestem Jacques, pan na zamku Valdue. Liczę, że panowie nas zaszczycą obecnością w jutrzejszej wyprawie – powiedział i, nie czekając na odpowiedzi odszedł, usiadł przy swoim stoliku i zamówił kolejne piwo.
Grajek mógł tylko z politowaniem pokręcić głową. Nawet on, z nikłym doświadczeniem, wiedział, że do takich wypraw trzeba się przygotować. I że nie powinien w nich brać udział byle kto, pomyślał, patrząc na szlachciankę. Kobiety!
Że też nawet krasnolud dał się w to wciągnąć, pomyślał, widząc, jak konus wlepia wzrok w dekolt arystokratki. Leo jeszcze raz pokręcił głową.
Dobrze, że przynajmniej Manfred ma dość rozumu.
Niziołek bowiem skwitował to całe przedstawienie jednym, skrycie szyderczym toastem i podszedł do Leonarda. Klapnął na ławkę obok grajka, a Łapciuch wskoczył mu na kolana.
- Czy to już dobry moment, żeby spytać cię, co myślisz o wyprawie maga do kopalni?
Leo parsknął. Manfred gdy chciał, miał świetną pamięć.
- Jak najbardziej. Otóż, moje zdanie brzmi: albo on, znalazł coś, co go zaabsorbowało, albo… - urwał.
- Albo co?
- Albo to coś dopadło jego. – dokończył grajek, gładząc gryf lutni. – Co zamierzasz? Bo nie wierzę, żebyś niczego nie planował. – znał już Niziołka na tyle, żeby wiedzieć, ze to nie w jego stylu. Ten, jakby na potwierdzenie jego słów, nachylił się do Lea tak, by nikt nie mógł ich usłyszeć.
- Idę tam. Ale bez nich. W pojedynkę będzie bezpieczniej… I intratniej.
- Szkoda… - powiedział Leo, co, jak oczekiwał, wywołała zdziwienie na twarzy Niziołka.
- Szkoda?
- Pamiętasz, jak mówiłem, że chciałbym skończyć z ciągłymi podróżami? I że nie mam złota w sakiewce?... – więcej nie musiał mówić. Manfred uśmiechnął się szeroko i złożył mu dłoń na ramieniu.
- Tylko nie zostawaj w tyle. – to z kolei wywołało uśmiech na twarzy grajka.
- Możesz na mnie polegać. W końcu znamy się nie od dziś…
Obaj się roześmiali.
Jakiś czas obserwowali jeszcze nowo powstałą drużynę, której podniecenie powoli opadało. Manfred podzielił się z grajkiem swoimi spostrzeżeniami, a przede wszystkim opiniami co do kopalni i potworów. Jak się okazało, myśleli bardzo podobnie.
- Tak czy siak, nawet, jeśli coś się tam zalęgło, oni – wskazał ręką zgraję Bretończyka – oczyszczą nam drogę…
- Do skarbca.
- Do skarbca też. – dla Manfreda lepszym powodem eksploracji kopalni była ciekawość, której, jak podejrzewał, grajkowi też nie brakowało. Mimo to perspektywa ewentualnego wzbogacenia się… - Ale nie licz na wiele. Prędzej wzbogacilibyśmy się na truchle Kohlera. Pewnie wpadł do jakiejś dziury i nie może wyleźć. – rozchichotał się na samą myśl o tym.
- Tak, jak ustaliliśmy?
- Tak. Ruszymy za nimi, a potem przegonimy ich na szlaku. Nawet nie zauważą, kiedy przegonimy ich w wyścigu po złoto. – Manfred wstał z uśmiechem, więc ich twarze zrównały się. – Śpij dobrze. Rano czekają nas przygotowania, a potem… Mam nadzieję, że nachodziłeś się w życiu.
- Nawet za dużo, jak na mój gust. Śpij dobrze.
Niziołek i Łapciuch obdarzyli go ostatnimi spojrzeniami i podreptali na górę. Leo westchnął. Chciał przygody i bogactwa – czy będzie miał jedno i drugie, czy tylko tradycyjnie kłopoty – to się okaże.

xeper 26-08-2009 00:32

Aria, Axel, Jacques, Caleb, Effendi

Wstali rankiem. Jedni jeszcze zanim słońce wzeszło, inni zdecydowanie później. Zapowiadał się brzydki dzień. Niskie, ciemne i skłębione chmury niechybnie oznaczały deszcz. Lodowaty wiatr wiejący z górnej części doliny mógł wskazywać na to, że w górach zamiast deszczu spadnie śnieg. Wszak nie było to nic niezwykłego o tej porze roku.

Całe towarzystwo, które zdecydowało się wyruszyć do kopalni w Sowiej Górze, zebrało się w końcu, wczesnym przedpołudniem w karczmie Knuiderta. Humory nie dopisywały tak jak poprzedniego wieczoru, kiedy to Bretończyk ogłosił wyprawę. Może przyczyną była wczesna, jak dla niektórych godzina a może niesprzyjająca aura. A może przez noc, w co poniektórych głowach pojawiły się jakieś rozsądne myśli. W każdym bądź razie uczestnicy wyprawy po zjedzeniu sutego, i co ważne ciepłego posiłku opuścili przyjazne progi karczmy i ruszyli w stronę gór.

Początkowo droga w góry prowadziła wygodnym traktem używanym przez mieszkańców wioski, którzy mieli pola uprawne w tej części doliny. Po obu stronach drogi wznosiły się niewysokie płotki odgradzające pola i pastwiska poszczególnych gospodarzy. Na łąkach pasły się krowy, kozy i kilka ciężkich, kudłatych koni. Jednak w miarę jak szli krajobraz stawał się coraz bardziej dziki.



Droga w górę doliny

W końcu zniknęły wszelkie ślady obecności człowieka. Tylko z jodłowego boru, porastającego stoki coraz wyższych gór dochodziły odgłosy drwali, ścinających wiekowe drzewa na opał i budulec dla wioski. Trakt stawał się coraz węższy i bardziej zarośnięty, aż w końcu nie był niczym więcej jak wąską ścieżynką, wijącą się wzdłuż szemrzącego potoku. Na kamieniach leżących w korycie pojawiły się piersze płaty starego, zabrudzonego śniegu. Zaczęło mżyć.

Nikt z obecnych dokładnie nie wiedział ile czasu zajmie dotarcie do kopalni na stokach Sowiej Góry. Nikt nie wypytał mieszkańców Behemsdorfu o dokładną lokalizację sztolni. Również nikt z uczestników wyprawy się tym szczególnie nie przejmował. Na razie... Póki co, szli w dobrym kierunku i ku przygodzie. To się liczyło. A co będzie później to się zobaczy...

W końcu natrafili na wskazówkę. Był nią stojący przy niemal niewidocznym już trakcie stary kamienny obelisk. Upływ czasu zatarł wyrzeźbione na nim rysunki. Jedyne co pozostało widoczne to głęboko wyryte, porośnięte obecnie porostami znaki, znajdujący się na wysokości piersi dorosłego mężczyzny. Wszyscy stanęli wokół i zaczęli przyglądać się z uwagą.



Napis na obelisku przy drodze

Liev

Późnym wieczorem, gdy weszyscy bywalcy rozeszli się do domów a Frida i dzieci zajęci byli porządkami, do Lva podszedł Helmut.
- Z tym jutrzejszym dniem... - zagaił szeptem, tak aby nikt nie słyszał. - ...to przyjdę po Ciebie. Beze mnie nigdzie się nie ruszaj!

Potem Liev odał się na spoczynek, na stryszek w stodole, gdzie Knuidert znalazł mu miejsce do spania. Rozłożył się wygodnie na sianie, okrył derką i zapadł w sen. Rano, jak zwykle obudził się wraz z kurami. Wyszedł przed karczmę i obmył się w korycie, stojącym przy studni. Dzień był pochmurny i wietrzny. W sam raz na zbieranie grzybów - uśmiechnął się do siebie.
Przez całe przedpołudnie uczestnicy wyprawy do kopalni w Sowiej Górze zbierali się w karczmie. W końcu wyruszyli.
- Możemy ruszać - orzekł Helmut podchodząc do Lva, w ręku trzymał koszyk a na głowę założony miał kapelusz. Już po chwili szli przez wioskę w stronę porastającego zbocza doliny lasu. To tam, na niewielkiej polance karczmarz zainstalował swoją aparaturę. W niewielkim szałasie stał kocioł wypełniony zacierem i plątanina rurek służąca destylacji bimbru. Bimbrownią, zakupioną przez Helmuta rok wcześniej, zajmował się on sam i bogaty gospodarz, Jorgen Hudl. Na zmianę przychodzili do kryjówki sprawdzić stan zacieru, dołożyć do paleniska i wypróbować moc alkoholu. Dziś wypadała kolej Helmuta.

Przeszli przez drogę, wiodącą w pola i weszli do lasu. Knuidert pewnie wybierał drogę pomiędzy drzewami i krzakami i już po chwili poczuli delikatny zapach dymu z paleniska w szałasie. Drzewa się przerzedziły i dostrzegli zarysy szałasu. Drzwi były otwarte.



Szałas-bimbrownia Helmuta Knuiderta

- Stój! Coś jest nie tak - Helmut położył dłoń na ramieniu kislevity. - Jorgen zawsze zamyka...
Karczmarz umilkł bo z szałasu ktoś wyszedł. Był to bardzo wysoki mężczyzna, odziany w łachmany. W ręku trzymal gliniany kubek, z którego co chwila pociągał. Rozglądnął się dookoła i wrócił do szałasu.
- Na rogi Taala, intruz - szepnął Helmut. - Nie znam go. To nie jest nikt z wioski...


Manfred, Leonard

Niziołek zgodnie ze swoim zwyczajem wstał wczesnym rankiem. Po porannej toalecie zszedł do sali na parterze, aby wraz ze swoim wiernym kompanem - Łapciuchem spożyć śniadanie. Jak zwykle o tej porze został obsłużony przez karczmarza, jego żona zajmowała się w tym czasie krowami na pastwisku. Po jakimś czasie do niziołka dołączył Leonard. Przez cały ranek przyglądali się jak wesoła ferajna z bretońskim szlachcicem na czele zbiera się do wyruszenia na wyprawę do kopalni. Inną osobą siedzącą w tym czasie w karczmie i podobnie jak oni, przyglądającą się z zainteresowaniem przygotowaniom, był kislevita zatrudniony ostatnio przez Helmuta. Gdy tylko grupa udająca się do kopalni wyruszyła w drogę, Helmut i jego pracownik wyszli z karczmy i ruszyli gawędząc przez wieś, w stronę otaczających ją lasów. W tym czasie w gospodzie pojawiła się Frida. Zachowywała się trochę nieswojo, kręciła po sali, nie mogąc znaleźć miejsca dla siebie. W końcu podeszła do ławy, przy której siedział Manfred.
- O szanowny Panie Manfredzie - powiedziała do niziołka, siadając i załamując ręce. Siedzącego obok człowieka zignorowała zupełnie. - Jakiż mam kłopot. Musi mnie szanowny Pan pomóc...
- O mojego męża chodzi - kontynuowała widząc zainteresowanie Manfreda. Nachyliła się tak, że jej obfity biust niemal wylewał się z bluzki. Manfred przełknął głośno ślinę. Leonard, wciąż ignorowany, przysłuchiwał się i cicho brzdąkał na lutni, ćwicząc nowy, wielce obiecujący akord. - Gdzieś ostatnimi czasy cały czas chodzi. Mówi, że na grzyby! Ale któż, szanowny Panie niziołku grzyby w Pflugzeitcie widział. A teraz jeszcze z tym obcym z Kisleva się skumał. Na łaskę Rhyi, nieszczęście z tego jakowe będzie. Moglibyście Panie się dowiedzieć co oni robią. Pięknie proszę. Odwdzięczę się jak mogę...

katai 26-08-2009 23:59

Gdy wyruszyli do lasu nad ich głowami przewalały się ciężkie stalowoszare chmury.
Zapowiadało się na deszcz. Może nawet śnieg.
Helmut wciągnął głowę między ramiona reagując z niechęcią na kolejny podmuch lodowatego wiatru. Obtarł dłonią nos, obejrzał z lekkim obrzydzeniem efekt swej nonszalancji po czym bezceremonialnie wytarł dłoń o spodnie.

-Pieroński wygwizd- zaklął Knuidert spoglądając na kamrata.
-Odwiedź kiedy moje rodzime strony, dowiesz ty się co to wygwizd.- parsknął szyderczo kislevita.

Ten “wiaterek” nie robił na nim zbytniego wrażenia. Był przyzwyczajony do kislevickich chłodów,
kąsających skórę niczym rój os. Paraliżujących członki, wypełniając grozą serca co mniej wytrawnych podróżników.

Wędrowali poprzez listowie jeszcze dobry kwadrans zanim ich oczom ukazała się polanka i bimbrochatka. W pierwszej kolejności, ich uwagę zwróciły uchylone drzwi.

-Stój! Coś jest nie tak – powiedział półgłosem Helmut zatrzymując dłonią Bazanova.- Jorgen zawsze zamyka...

Z wewnątrz wychynął ubrany w łąchmany wysoki mężczyzna.
Obaj “grzybiarze” stali w gęstwinie obserwując bimbrownię i Intruza.
Nieznajomy porozglądał się, pociągnął z glinianego kubka po czym skrył
się ponownie wewnątrz chaty.

-Na rogi Taala, intruz - szepnął Helmut. - Nie znam go. To nie jest nikt z wioski...
-Pójdę się przywitać - wycedził przez zęby Liev.

Skradając się brzegiem lasu kislevczyk dotarł w pobliże chatki. Wygrzebał z ziemi dwa kamienie
I zbliżł się jeszcze bardziej unikając wąskiego okienka chatki.
Przez chwilę nasłuchiwał dźwięków dobiegających z szałasu.
Rzucił w drzwi oboma kamykami.
Po chwili przez szpary pomiędzy deskami widoczna była zdziwiona
twarz konesera darmowych trunków.
Na to właśnie czekał Bazanow. Skoczył naprzód i zasadził solidnego kopa w deski drzwiczek,
zatrzaskując je z hukiem oraz bolesnym stęknięciem rażonego jegomościa.
Nie czekając dalszej reakcji ofiary kislewczyk wpadł do chaty i chwycił za kostki oszołomionego mężczyznę po czym wywlekł go na zewnątrz jak worek kartofli.
Szybko postawił nogę na szyi ewidentnie przerażonego teraz włóczęgi.

-Zdrastwuj- wychrypiał kislevczyk przykładając ostrze topora do obolałego czoła mężczyzny.

Powiększające się oczy intruza dobitnie świadczyły o jego niepodzielnej uwadze skupionej
na obliczu Bazanova przyozdobionym uśmiechem, mrożącym krew w żyłach jak kislevska Zima.

Serge 30-08-2009 10:25

Post napisany wspólnie z Ouzaru

Effendi & Aria

Łowca obudził się kilka chwil przed tym, jak słońce zagościło na niebie. Codzienne wstawanie do pracy o tak wczesnej porze nauczyło go dyscypliny i mimo że niewyspany, zwlókł się powoli z łóżka, przeklinając poranek w myślach. Przez większość nocy rzucał się z boku na bok, rozmyślając o panience Arii a także o wyprawie do kopalni. Mogło być ciekawie i niebezpiecznie zarazem; czuł dziwne mrowienie w podbrzuszu rozmyślając o tym. No ale skoro szlachcianka się tam wybierała, nie mógł siedzieć bezczynnie w wiosce i czekać aż biedaczka zaginie jak ten czarodziej, zwłaszcza, że zależało mu w jakiś sposób na tej dziewczynie. Zabrał z domu dużą, drewnianą misę i ruszył by nabrać do niej wody ze studni.

Szybko pożałował swojego pomysłu – ranek przywitał go mroźnym wiatrem i nisko wiszącymi, ciemnymi chmurami, zwiastującymi deszcz. Łowca nabrał szybko wody do miski i szybkim krokiem skierował się do domu. Przez jakiś czas z przyjemnością szorował się, prychając i nucąc coś pod nosem, a lodowata woda nieco go orzeźwiła. Siostra, która niczym zjawa przemknęła przez pokój gościnny patrzyła na niego dziwnym wzrokiem, zignorował to jednak zupełnie. Nie lubił brudu i kiedy tylko była ku temu możliwość zażywał kąpieli, choćby tylko się płucząc. Nie potrafił pojąć, w jaki sposób większość mieszkańców wioski wytrzymuje we własnym towarzystwie.

Effendi wyglądał dość imponująco, bowiem postanowił założyć tego dnia pełny ekwipunek. Przeczuwał kłopoty i wiedział, że to nie będzie zwykła, rekreacyjna wycieczka. Na koszulę poszła lekka kolczuga, na nią zielona tunika. Spodnie z utwardzanej skóry - nie nowe, ale w dobrym stanie. Wysokie buty jeźdźca... Effendi preferował walkę pieszo, ale i w jeździe potrafił sobie radzić. Stroju dopełniał zielony płaszcz z kapturem a także zapięstek. Postanowił nie budzić Arii o tak wczesnej porze i wybrał się wraz z Buranem na szybki spacer po wiosce, podczas której wilk dokazywał radośnie, co już na dobre rozbudziło łowcę.

Gdy powrócił do domu, przywitał go uśmiech i zarazem zdziwienie matki.
- To ty nie w pracy z ojcem? - zapytała. - Myślałam, że wyszedłeś razem z nim dzisiaj rano.
- Dzisiaj zrobiłem sobie wolne. - chrząknął nie wiedząc za bardzo co powiedzieć. - Zamierzam pokazać panience Arii ruiny Starego Christiana i okoliczne lasy. Taka wycieczka dobrze jej zrobi.
- No nie wiem, sam widzisz jaka jest pogoda. - przychnęła matka. - Z tego co mi wiadomo, szlachta nie lubi się ruszać ze swoich ciepłych komnat w taką aurę, a co dopiero w lasy i ruiny.
- Poradzimy sobie. - uśmiechnął się krzywo. - Muszę już iść, Knuidert chciał, żebym do niego zajrzał w porze śniadaniowej.
- Uważaj na siebie, chłopcze.
- Na pewno będę.

Nie lubił stosować takich zagrywek wobec matki, ale wiedział, że prawda w tym przypadku tylko by ją zmartwiła i zapewne rozzłościła. A tak, oboje będą mieć spokojną głowę i nie będzie musiał po raz kolejny udowadniać, że jest na tyle dorosły by samemu podejmować poważne decyzje. Zresztą, zdania i tak już zmieniać nie zamierzał.

Gdy pojawił się w karczmie, wiara dopiero się zbierała. Zasiadł więc przy jednym ze stolików, zamówił naleśniki z serem i zupę pomidorową po czym czekał na rozwój wydarzeń. Stopniowo zaczęli się schodzić uczestnicy wyprawy, co nieco podbudowało łowcę – w kupie siła, jak to mawiał ojciec, a im więcej ich wyruszy, tym większe prawdopodobieństwo, że wrócą cali i zdrowi z powrotem. Na to Effendi w każdym razie bardzo liczył. W końcu pojawiła się też panienka Estari, z nieco skwaszoną miną. Odnalazła wzrokiem łowcę i przysiadła się do jego stolika.
- Nie wyglądasz za dobrze. - Effi uśmiechnął się krzywo. - Źle spałaś? A może to przez pogodę? Zamówić ci śniadanie? Te naleśniki są bardzo dobre.

Rzuciła okiem na talerz myśliwego i pokręciła przecząco głową, aż włosy na chwilę jej przesłoniły twarz.
- Dziękuję, ale nie jadam śniadań. Muszę dbać o linię - odpowiedziała, uśmiechając się lekko i odgarniając rude kosmyki za ucho. - Nie mogłam zasnąć, bo ogromna ćma mi latała po pokoju i nie chciałam się z nią obudzić pod kołdrą... Ty chyba też nie spałeś dobrze?

- Powiedzmy. - rzucił łowca i pochłonął kolejny kęs naleśnika. Przeżuł, połknął i niczym obyty z regułami godnymi szlachetki rzekł. - Nadal jesteś za tym, żeby wybrać się do kopalni? Może przez noc coś się zmieniło? - patrzył na nią jak na jakieś dzieło sztuki, które miało zakaz dotykania.

- Nie, nie zmieniłam zdania. Wiesz, nie jestem taka jak inne, które co chwilę się rozmyślają! - prychnęła, prostując się na krześle. Zerknęła na Effi'ego z ukosa, musiała przyznać, że mimo wszystko był sympatycznym facetem. Dziewczyna jakby się nad czymś zamyśliła i zaraz uśmiechnęła się do niego nieśmiało. - Ale pójdziesz ze mną, prawda?

- Nie inaczej, już podjąłem decyzję. - skupił się na placku, po chwili podniósł wzrok i spojrzał na nią pewnie. - A ty się nie boisz? Możesz nie wrócić... Twojemu ojcu może złamać się serce, jeśli nie wrócisz do waszego zameczku. - uśmiechnął się lekko. - Chyba że masz to gdzieś?

- Biorąc pod uwagę fakt, że moja posiadłość jest niedaleko, a ojciec do tej pory nie zaczął mnie szukać, to chyba on ma to gdzieś - odpowiedziała, wzruszając lekko ramionami, udając, że się tym nie przejmuje. Effendi usłyszał jednak nutkę goryczy w jej głosie. - I nie, nie boję się, bo i czego? Przecież to tylko stara kopalnia. Dziura w ziemi jak każda inna.

- Może tak, może nie. W każdym razie wiedz, że zamierzam cię chronić. - rzucił. - I nieważne, czy znajdę tam jakieś skarby, czy po prostu stracę życie... Nie chcę by stało ci się coś złego... Widzisz tych wszystkich wieśniaków? - rzucił okiem na resztę bywalców gospody. - Większość z nich zarabia w ciągu dnia pieniądze, by wieczorem znieczulić się tanim spirytusem... Nie chcę tak skończyć, chcę wreszcie coś przeżyć... Zobaczymy, czy Ulryk nam da, w każdym razie jestem pewny, że chcę być blisko ciebie. - mówił to z taką pewnością w głosie, że aż poczuła dziwne mrowienie w podbrzuszu.

- Czy to znaczy, że mnie lubisz? - zapytała niepewnie, czując jak się zaczyna rumienić. Do tej pory chciała tylko go podrywać dla zabawy, ale wyglądało na to, że on ją zaczynał naprawdę lubić. Zrobiło jej się dziwnie głupio i przykro, tym bardziej że nie był jej całkowicie obojętny. Skarciła się w myślach, przecież ten zwykły chłop nie był kimś odpowiednim dla niej! - Zresztą nieważne.

- Gdybym cię nie lubił, to bym się pewnie na to nie pisał. - rzucił Effendi uśmiechając się serdecznie. - Mam świadomość, kim jestem i kim jesteś ty, ale może będziesz jedną z tych, która wreszcie zobaczy, że my, wieśniacy, nie jesteśmy tylko bezmózgą masą, która ma tyrać na wasze zachcianki. - dokończył naleśnika i popił sokiem. - Ja w każdym razie taki nie jestem i chcę do czegoś dojść. I nie martw się, nie widzę w tobie mojej szansy na to, by się wyrwać z Behemsdorfu... To się ma w sercu. - stuknął się palcem wskazującym w pierś i popatrzył na nią pewnie.

- Nie do końca rozumiem, o czym mówisz, ale to nieważne... - bąknęła niepewnie. - Jak wrócimy z kopalni, to co będziemy robić dalej? Chcesz wrócić do wioski, czy ruszyć w świat? Ja bym chętnie przeżyła jeszcze kilka przygód, tak jak Orlandoni, zanim się osiedlili na stałe. Moja pokojówka w Luccini przyniosła mi kiedyś kilka książek pisanych przez Castinęę Orlandoni i od tego dnia nie mogę przestać myśleć o życiu pełnym przygód! - Podniosła głos podekscytowana. - Raz nawet ich syn, Vestel, chciał się ze mną spotkać, ale ojciec go pogonił i nigdy mi się nie udało poznać tamtej rodziny, a szkoda... Słyszałeś o nich? - zapytała, wiercąc młodego mężczyznę gorącym spojrzen

- Kiedyś jeden kupiec przywiózł do Behemsdorfu wino ich szczepu... Próbowałem i naprawdę muszę przyznać że było bardzo dobre. - łowca uśmiechnął się. - Ale żadnych przygód Orlandonich nie czytałem... I tak... może ci się to wydać dziwne, ale potrafię czytać. A co do kopalni, to zobaczymy, czy przeżyjemy.- obrzucił ją ostrym spojrzeniem.
- Mój ojciec mówił, że zwykli ludzie są zbyt tę... że no, po prostu nie są w stanie się nauczyć czytać i pisać, bo to za trudne dla nich. Że to ma związek z ich pochodzeniem. Widać, że znowu się mylił - przyznała, zamyślając się na chwilę. Czyżby było więcej takich rzeczy? Może wszystko to, co jej mówił o pospólstwie, to kłamstwo? Choć z drugiej strony jak patrzyła na wieśniaków, to nie widziała dużej różnicy między nimi a słowami papy.

- Widać twój ojciec żyje nadal schematami. - burknął Effendi niepocieszony tym, co powiedziała. Mimo iż potrafił czytać i pisać, czuł jedność z prostymi ludźmi i wioską, która go wychowała. - A może nie chcesz, żeby ktoś taki jak ja... śmierdzący wieśniak ci towarzyszył? Wystarczy powiedzieć. - jego wyraz twarzy nie zdradzał zupełnie żadnych uczuć.

Trochę ją zatkało, gdy to usłyszała, ale udało się jej to za chwilę ukryć. Pokręciła przecząco głową, nie spodziewała się czegoś takiego po Effendim.
- Słuchaj pan, panie myśliwy, gdyby coś mi przeszkadzało, to bym się z panem nie zadawała od samego początku. Czy ja wyglądam na osobę, która lubi się z czymś bądź kimś męczyć, hm? - rzuciła mu zawadiackie spojrzenie i położyła dłoń na przedramieniu mężczyzny. - Bardzo lubię twoje towarzystwo. I... chyba powinniśmy się zacząć zbierać, prawda? - zapytała, rozglądając się po sali. Teraz zauważył, że miała ze sobą niewielki tobołek i swoje uzbrojenie. Dwie szabelki zdawały się być lekkie i idealnie dopasowane do drobnych dłoni szlachcianki.

- Też tak myślę. - mruknął, i choć miał ochotę coś dopowiedzieć, to zdał sobie sprawę że dalsza rozmowa na temat szlachty i podnóżków, będzie zupełnie niepotrzebna. Poprawił swój łuk i kołczan, po czym poderwał się do góry wraz z Arią.

- Gniewasz się na mnie, mój drogi? - zapytała, zerkając na niego niepewnie. - Jeśli cię uraziłam, to wybacz mi. Wiem, że słowa mojego ojca są dla ciebie przykre, ale musisz wiedzieć, że od małego ciągle słuchałam, jacy to jesteście ... gorsi. Jednak rzeczywistość jest inna, niż mi mówił.

- Nie gniewam się. - posłał jej miły uśmiech. - Jeszcze nie raz się przekonasz, że nie wszyscy jesteśmy tacy, jak się o nas mówi na salonach. Brudni, śmierdzący, głupi... Wasza klasa ma to do siebie, że uważa siebie za lepszą od innych ludzi i tylko ich szufladkuje. No ale nie rozmawiajmy o tym, trzeba się zbierać. - powiedział Effi, po czym skinął głową pozostałym uczestnikom eskapady.

* * *

W końcu wybrali się wraz z pozostałymi w kierunku kopalni w Sowiej Górze mijając łąki na których wypasały się krowy i konie. Póki co po lewej i prawej dominowały sosnowe lasy usłane na niewielkich piardach, jednak im dalej od wioski, tym teren stawał się nieprzebrany i ciężko było znaleźć tu obecność człowieka. Łowca rozglądał się po okolicy i uśmiechał do siebie w myślach – będąc dzieckiem wiele czasu spędził w górze doliny wraz z Buranem i cieszył się, że właściwie nic się od tamtej pory nie zmieniło. Zerkał co jakiś czas na Arię i pozostałych uczestników tej wyprawy, którzy najwyraźniej również podziwiali piękne krajobrazy. Gdy zaczęło mżyć, a chmury przybrały grafitowy odcień zwiastujący zapewne śnieg narzucił kaptur na głowę i to samo zaproponował Arii.


Maszerowali już od pewnego czasu, mijając płynący bystro leśny potok, gdy w końcu nieopodal zatartego przez czas traktu dostrzegli sporej wielkości kamienny obelisk. Effendi przez dłuższą chwilę przyglądał się dziwnym bohomazom wyrytym w kamieniu, po chwili jednak podrapał się po głowie i spojrzał na pozostałych:
- Nie mam pojęcia co to może oznaczać. Nigdy nie zapuszczałem się aż tak daleko od domu, żeby na to trafić. - zmarszczył brwi. - Może to jakieś ostrzeżenie? Co myślicie, towarzysze? Panienko Ario? Herr Valdue?

Dziewczyna westchnęła ciężko i oparła się dłonią o kamień. Wyglądała na zmęczoną oraz niezadowoloną z całej wyprawy.
- Nie mam pojęcia, na pewno nie jest to drogowskaz do wygodnego zajazdu - mruknęła. Zerknęła na kępkę trawy pod nogami, niepocieszona, że nie ma gdzie usiąść. Nie chciała na tym spocząć, żeby nie ubrudzić sobie swojego podróżnego stroju. Miała na sobie dopasowane spodnie z cielęcej skórki, ciepłą koszulę, długi bordowy płaszcz i ciasną kamizelkę zapinaną pod biustem. Przy pasie przypięte były dwie szabelki.

- Myślę, że powinniśmy ruszyć dalej, chyba podążamy w dobrą stronę. - rzucił Effendi wpatrując się w znaki na obelisku. - Może to coś jest napisane w twoim języku, krasnoludzie? - spojrzał z ukosa na Caleba.

- Pewnie tak Effi, ale oby to nie było za daleko, bo strasznie mi zimno... - jęknęła Aria w odpowiedzi i mocniej się otuliła płaszczem. Od razu zauważył, że była to bardziej ozdobna szmatka niż funkcjonalne ubranie. Ale czego mógłby się spodziewać po szlachciance? - Ruszajmy dalej... Jak tak stoję, to jest jeszcze gorzej!


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:58.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172