lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   Zaczęło się w Behemsdorfie... (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/7826-zaczelo-sie-w-behemsdorfie.html)

xeper 05-09-2009 22:58

Weszli między drzewa i wysokie poszycie, po chwili niknąc pozostałym z oczu. Po kilku metrach zatrzymali się. Doszli do miejsca, z którego widać było co dzieje się w ruinach kamiennego budynku. Jedna ze ścian zawaliła się zupełnie odsłaniając zasypane gruzem wnętrze. Nad poszarpanymi trupami dwóch wierzchowców, w zapadającym zmroku majaczyły potężne sylwetki trzech wilków. Zwierzęta warczały i rozrywały potężnymi szczękami truchła koni. Wszystkie miały co najmniej półtora metra w kłębie i szarą sierść, pod którą kotłowały się zwały mięśni. Ich pyski i pazury ociekały krwią. Najwidoczniej do tej pory nie zauważyły zbliżających się ludzi, gdyż nie przerwały swojej uczty.


W pewnym momencie jeden z nich, zwrócił swój trójkątny pysk w kierunku dwóch mężczyzn i zaczął węszyć. Błysnęły czerwone ślepia. Wilk zawarczał cicho...

Serge 06-09-2009 16:53

Łowca przemykał między drzewami, biegnąc nisko i szybko przypadając do zlodowaciałej ziemi, gdy hałasy nasilały się. Trzymając w ręku łuk, przeskakiwał nad przegniłymi pniakami i schylał się pod nisko wiszącymi gałęziami. Paprocie ocierały się o jego nogi. Zatrzymał się gwałtownie, skulił za porośniętym mchem głazem i zerknął za siebie. Jaques de Valdue pędził za nim, nie zachowywał się jednak wśród poszycia leśnego tak cicho jak młody Skjelbred.


Las robił naprawdę piorunujące wrażenie. Gdy szlachetka dołączył do niego, Effendi podniósł się na nogi i zsunął wokół głazu, opuszczając się po śliskiej pochyłości. Rozglądał się uważnie. Gdy znalazł się u stóp stromizny, ponownie puścił się biegiem, omijając drzewa z dużą prędkością i zachowując się przy tym cicho niczym zjawa. Grunt opadał w kolejne zagłębienie i Effendi popędził w dół, z chlupotem wbiegając w niewielki strumyk i przeskakując na drugą stronę.

Po chwili byli na miejscu i łowca opadł na jedno kolano. Jego pierś opadała i wznosiła się szybko od długiego wysiłku. Effendi naciągnął strzałę na cięciwę, wpatrując się w zapadający zmrok i próbując ustalić skąd pochodzą dziwne odgłosy. Kilka uderzeń serca później, wsród ruin budynku dostrzegł wraz ze szlachcicem trzy wilki pożywiajace się martwymi wierzchowcami. Może i robiło się ciemno i nie do końca wszystko wyglądało jak za dnia, ale Effendi stwierdził, że pierwszy raz w życiu widzi tak potężne, umięśnione wilki – Buran przy nich wyglądał zaledwie na małego, wychudzonego psiaka. Łowca przełknął ślinę; to z pewnością nie były normalne zwierzęta, a w bezpośredniej walce w zwarciu żaden z nich nie miałby szans z głodnymi bestiami.

- Żadnych gwałtownych ruchów, Herr Valdue. - szepnął do szlachcica. - W razie gdyby chciał pan wygłaszać wywody na temat tego, że wieśniak nie będzie panu dyktował co ma robić, niech pan ma na uwadze, że jest na moim terenie a ja wiem, co robię.

Nie sądził, by Valdue był na tyle roztrzepanym człowiekiem, by ignorować takie zagrożenie, niemniej jednak Effendi wolał go uprzedzić. Jego oddech wyrównał się, gdy naciągnął cięciwę a wielki łuk wygiął się ukrywając w sobie zapewne nielichego kopa. W tej właśnie chwili jeden z szarych morderców odwrócił swój łeb i zaczął węszyć. Chwilę później warknął ostro, odsłaniając żółte kły i wykrzywiając przy tym pysk w złowieszczym grymasie.


Effendi zmarszczył brwi i stojąc nieruchomo celował w tego, który zaczął węszyć. Nie zamierzał uwalniać strzały, dopóki tamten nie zaalarmuje swych kompanów i nie ruszą ku nim. O ile w ogóle odkryją ich obecność. Był na tyle celnym i szybkim łucznikiem, że miał nadzieję, że uda mu się pokazać im swoje umiejętności, jeśli wilki zdecydują się zaatakować. Teraz jednak zastygł w bezruchu i prosił Ulryka by wiatr nie wiał im w plecy, bo wtedy będą mieć naprawdę poważne kłopoty.

- Ani drgnij, Valdue... - szepnął najciszej jak mógł wciąż celując w zaniepokojoną bestię. Jeśli wilki wróciły do wcześniejszego posiłku, zaczął powoli wycofywać się w kierunku drużyny wciąż mając łuk w pogotowiu. Miał nadzieję, że szlachetce nie przyjdą do głowy żadne głupie pomysły.

Raphael 08-09-2009 22:23

Mimo, że wyprawa do kopalni mogła zaowocować dużymi przychodami, Leo zdał sobie sprawę, że z ulgą przyjął propozycję Fridy. Wyprawa do lasu nieopodal stanowczo była mniej niebezpiecznych zajęciem niż eksploracja kopalni.
Przynajmniej tak mu się wówczas zdawało…
Ale po kolei: najpierw musieli się dowiedzieć, gdzie mógł się udać Helmut z tym ponurakiem-kozakiem. Jeszcze w karczmie Leo stwierdził, że najlepszym wyjściem będzie popytać po wsi. W takich wiochach ciężko zachować coś w sekrecie. Dlatego też, gdy tylko wyszli, zagadnął napotkanego chłopa.
- Witaj gospodarzu – zaczął Leonard z prawie doskonałym uśmiechem na twarzy i maksimum charyzmy w głosie.
- Witajcie panowie.
- Mamy prośbę... Szukamy Helmuta, karczmarza, mamy do niego ważną sprawę. Może go widziałeś?
- A tak... spotkałem ich na skraju wsi, kierowali się w stronę lasu.
Leo uśmiechnął się. Zaprawdę, nie spodziewał się, że tak łatwo im pójdzie.
- Dziękujemy ci bardzo gospodarzu.
Ruszyli w stronę lasu, a zarazem w stronę kłopotów. Na granicy boru i zabudowań Manfred przykucnął i wskazał swoją spracowaną dłonią ślady na ziemi, których Leo w życiu by nie zauważył. Grajek cmoknął z podziwem i razem ze szczurołapem ruszyli przez las.
Dzień nie był tak piękny, jak można by sobie wymarzyć, ale pogoda i tak nie przeszkadzała Leonardowi delektować się zapachem igliwia, delikatnymi dźwiękami lasu i słodką wonią ziemi. Grajek westchnął, zastanawiając się, jakby mu się tu mieszkało. Pewnie nieszczególnie: za bardzo potrzebował przygód i podróży do życia.
Nagle zapach igliwia został przytłumiony wonią dymu paleniska. Dwaj przyjaciele zwolnili kroku i zaczęli nasłuchiwać. Po chwili wyszli na polanę.
Kislevista stał z toporem w reku nad jakimś leżącym, groteskowym człowiekiem.
- Nie zabijaj. Nic złego nie zrobiłem... Tylko napić się chciałem... – jęknął dziwny mężczyzna. Wtedy dopiero Leo zdał sobie sprawę, co w nim takiego groteskowego: cały stwór wyglądał jak człowiek, ale jego ciało było strasznie długie. Grajek na oko dawał mu jakieś dwa i pół metra, a wzrost to wszak niespotykany. Nagle Leonard poczuł, jak coś ciągnie go do tyłu za tunikę, a w chwilę potem kucał już obok Niziołka w krzaczorach. Manfred tylko przytknął palec do ust i skinął w kierunku kozaka.
Najwidoczniej to szczurołap był tą rozsądniejszą częścią ich małej drużyny.
Ich uwagę przykuł tym razem Helmut, który wyłonił się z lasu kilkanaście metrów od kryjówki Manfreda i grajka. Najwyraźniej musieli nieco zboczyć z tropu.
- Sigmarze miej nas w swej opiece! – w głosie karczmarza pobrzmiewał strach. On sam wykonał jeden z tych zabobonnych gestów i niemal wykrzyknął: - To mutant! Zabij go czym prędzej!
Wspomniany mutant rozejrzał się niespokojnie i wyrzucił z siebie kilka dziwnych, niezrozumiałych słów. W tym momencie mina Helmuta zdawała się być niewidoczna za maską strachu.
- Zabij go! Zabij! – krzyknął... – Nim nieszczęście sprowadzi. Pędzę do wioski, ostrzec wszystkich! Chaos dotarł do Behemsdorfu! Bogowie, strzeżcie nas! – …i pobiegł. Po chwili kozak mruknął coś pod nosem i zaszlachtował drania, po czym zniknął w szałasie. W chwilę potem do uszu Niziołka i człowieka doszedł dźwięk jakiejś karykatury. Nie minęło pięć i pół momentów, a na polanę wyszły kolejne, bardziej tym razem skażone stwory, tak ohydne, że opisu wam oszczędzę. Wtedy to właśnie szczurołap i grajek wymienili spojrzenia: wzrok tego drugiego mówił: „Co robić?”, a pierwszego: „Zaufaj mi, stary!”. Szybko jak wiewiórka, Manfred zaczął okrążać polanę, nawet nie oglądając się, czy Leo idzie za nim. Nie musiał. Chyba ufał temu trefnisiowi.
Gdy dotarli do miejsca, z którego najbliżej było do potworów, Manfred wyciągnął linę i szepnął:
- Splątamy sukinsynów! Ty za jeden, ja za drugi koniec!
Leonard pojął w mig, o co chodziło Niziołkowi. Przez myśl przemknęło mu jeszcze pytanie, czemu to robi. Wzruszył jednak jedynie ramionami i przygotował się do wyskoczenia z zarośli. Manfred zaczął odliczać dłonią. Trzy palce… Dwa… Jeden…
Nagle kozak wyskoczył z szałasu, odstawiając niebywałe fajerwerki. Grajek nie miał pojęcia co się dzieje; widział tylko, jak ogień ogarnia dwa stwory.
Czyżby kislevista był magiem?! – przemknęło mu przez myśl. Pozwolił sobie na ukradkowe spojrzenie w kierunku Manfreda. Niziołek chyba miał podobne odczucia. Gdy grajek ponownie spojrzał na pole walki, z dwóch potworów zrobiły się pochodnie, a trzeci uciekał pokracznym, wolnym dość biegiem. Niewiele myśląc, Leo rzucił linę i, wyskakując z krzaków, szybko wydobył sztylet. Stanął, wstrzymał oddech i rzucił, celując prosto między domniemane łopatki dziobatego, zaraz szykując się do ewentualnego następnego rzutu. Natychmiast stanął obok niego Manfred z połyskującym mu w ręce ostrzem, również szykując się do rzutu.
Chociaż jednego ubić! - myślał grajek.

xeper 09-09-2009 16:09

Liev stał nad płonącym jeleniorogim mutantem i patrzył jak ten wije się, ogarnięty płomieniami. Z ust istoty dobiegały nieludzkie wrzaski, które kislevita ukrócił potężnym ciosem topora. Mutant znieruchomiał.

Leonard rzucił linę i wiedziony, sam nie wiedząc czym wybiegł spomiędzy drzew, trzymając w ręku doskonale wywarzony nóż, służący specjalnie do rzucania. Leo zamachnął się i cisnął pociskiem w kierunku oddalającego się mutanta z dziobem. Nóż ze świstem przeciął powietrze i utkwił dokładnie między łopatkami spaczonego człowieka. Drugi nóż, ciśnięty chwilę później przez niziołka trafił upadającego mutanta w ramię. To z którego wyrastała pomniejszona i powykrzywiana ręka. Zraniony nie krzyknął z bólu, a zakrakał złowieszczo i przeszywająco niczym wielkie ptaszysko. Upadł na ziemię. jednak nadal czołgał się w stronę drzew. Jego ruchy były jednak znacznie spowolnione, po pierwsze ze względu na poważne obrażenia jakie otrzymał. W końcu nie łatwo czołgać się z dwoma nożami wystającymi z pleców. Po drugie, dlatego że pokraczna fizjonomia niezbyt ułatwiała mu czołganie. Miał do dyspozycji tylko jedną sprawną rękę.

Liev zajęty wyciąganiem topora z dogasającego ciała nie zauważył, że za jego plecami coś się poruszyło. natomiast doskonale dostrzegli to, zarówno Leonard, jak i Manfred, którzy ruszyli w kierunku rannego mutanta z zamiarem dobicia go. Rozrąbane ciało odmieńca o zdeformowanej twarzy poruszało się. A dokładniej poruszała się jego dolna część. Ta która przypominała skórzany, ociekający śluzem worek zwisający mu z krocza. Teraz skórzana narośl, leżąca w kałuży krwi i brudnego śluzu nadymała się, tak jakby wewnątrz niej znajdowało się coś, co starało się wyjść na światło dzienne. Już po chwili, z paskudnym odgłosem rozrywanych tkanek coś wydostało się. Wyglądało jak mały, straszliwie pomarszczony i powyginany człowieczek o brunatnej skórze, całej pokrytej ropiejącymi wrzodami i cuchnącym śluzem. Otrzepało się niczym mokry pies i szybko zaczęło oddalać od swojego dotychczasowego żywiciela. Niesamowity smród i odgłosy wydawane przez ochydną istotę sprawiły, że kislevita odwrócił się cały zzieleniały na twarzy i niemalże zwymiotował. Te same nieprzyjemności odczuł Leonard, który zgiął się wpół i powstrzymywał torsje. Tylko Manfred, przywykły do smrodu kanałów, w których często zdarzało mu się pracować, trzymał się dobrze. Jednak i jego zszokowało nagłe pojawienie się pokracznego pomiotu Chaosu.

yvain 17-09-2009 20:32

Las w żaden sposób nie przypominał znanych mu wcześniej miejsc. Te, które otaczały przemierzane przez niego trakty były bardziej przyjazne. Rosnące wśród gór iglaki sprawiały, że czuł w okół nieprzyjemną aurę. Szczerze mówiąc pierwszy raz był w górach i tym tłumaczył ogólną niechęć otoczenia.

Przyznał w duszy, że lekko zirytowały go uwagi łowcy. Tak mało o nim wiedzieli. Ale z drugiej strony cieszyła go ta niewiedza, wiele ułatwiała.

Mierzył prosto w wilka, który z zainteresowaniem wąchał ściółkę. Jacques zaczął powoli wycofywać się wraz z Effendim, liczył, że wilkowi nie przyjdzie do głowy zaatakowanie. Z jednej strony zwierzę mogło być już najedzone, a z drugiej pewnie chciało bronić posiłku. Poza tym Bretończyk wątpił żeby był to zwykły wilk.

xeper 18-09-2009 10:25

Bardzo powoli i bardzo ostrożnie Effendi i Jacques zaczęli się wycofywać. Krok po kroku, wciąż ze strzałami na cięciwach, wycelowanymi w wielkiego wilka. Ten cały czas stał i węszył. Obaj mężczyźni dziękowali bogom za to, że wiatr wiał od strony potężnych zwierząt, przez co trudniej im było wyczuć intruzów. W końcu wilk odwrócił się, szczeknął złowieszczo i powrócił do przerwanego posiłku. Mężczyźni odetchnęli z ulgą. Jednak niezbyt głośno...
Jeszcze chwila i wilki oraz ruiny budynku, w którym ucztowały zniknęły im z oczu. Wówczas przyspieszyli nieco kroku, aby poinformować pozostałych członków ekspedycji o swoim odkryciu.
Wyszli z lasu, na porośnięty krzakami plac i w niemal całkowitych ciemnościach podeszli do czekających na nich kompanów.

Raphael 18-09-2009 14:25

- Co u diab... - zdążył tylko krzyknąć Leonard, nim ohydna woń omal nie przyprawiła go o wymioty. Jakaś mała, paskudna kreatura wypełzła z narośli, która dotąd była przytwierdzona do jednego z mutantów i zaczęła uciekać w stronę lasu. Cała była pokryta wrzodami, które wydzielały ohydny, naprawdę okropny zapach zepsucia i ropy. Do tego zostawiała za soba śluzowaty ślad.
Liev nie wytrzymał i oddał światu to, co skonsumował. Mało brakowało, a grajek podążyłby w jego ślady.
Muszę... muszę wytrzymać... - warknął do siebie w myślach, zginając się w pół. Wyszarpnął zza pasa sztylet. Gdyby tylko udało mu się opanować na chwilę i rzucić nim w uciekającego stworka... Wystarczyłaby mu krótka sekunda...
Mutant oddalał się coraz bardziej. Leo lewą ręką zatkał nos, licząc, że to coś da.
Krótka chwila... Tylko tego było mu teraz potrzeba.

Ouzaru 18-09-2009 20:02

Post pisany wspólnie z Serge’em


- Drogi krasnoludzie, postanowiłem, że zostanę z tobą i pomogę ci w obronie tej pięknej niewiasty.
Na słowa Alexa Aria odwróciła się szybko i dobyła swej szabli.
- Wypraszam sobie! Nie jestem jakąś kolejną bezbronną panienką, której trzeba ochraniać tyłek! Mój ojciec wydał niemałą fortunę na moje lekcje fechtunku i jestem w tym naprawdę dobra. Uczył mnie sam Luca Orlandoni! – prychnęła. Nie dodała, że miał ją uczyć strzelać, ale cela miała tak koszmarnego, że skończyło się na samym fechtunku. A szkoda, bo choć miał swoje lata, to był naprawdę niezłym kąskiem i nieraz żałowała, że nie było z tych lekcji nic więcej. Kilka razy nawet jego syn, Vestel, chciał się z nią spotkać, lecz stary Estari kategorycznie zabronił jej spotykać się z młodym bawidamkiem.

* * *

Effendi przemykał między drzewami niczym zjawa, intuicyjnie wybierając kierunek, wszak zmierzch już na dobre rozpostarł swe wielkie krucze skrzydła nad okolicą. W duchu dziękował Ulrykowi za to, że wiatr wiał jednak w przeciwną stronę i wilki ich nie wyczuły. Może i by sobie z nimi poradził, wszak strzelcem był szybkim i celnym, a mając za towarzysza tego szlachetkę szanse stawały się dużo większe, jednak młody łowca cieszył się, że nie doszło do walki z tymi zwierzętami. Zwłaszcza że wyglądały zupełnie inaczej niż te wilki w okolicy, do których zdążył się już przyzwyczaić.

Mężczyzna wspiął się ze zwinnością kota po małej stromiźnie i rzucił się pędem przed siebie mijając strumyczek i mały wąwóz po prawej. Ojciec wielokrotnie tłumaczył mu, żeby nie zapuszczać się do lasu po zmroku, czego dowodem były opowieści wujka Ulkjara o zwierzoludziach i innych potworach, jednak póki co łowca nie natknął się na nic prócz zwierząt. Co oczywiście nie znaczyło, że jakieś bestie nie obserwowały go właśnie i wyobrażały jako mięso na wieczerzę, które można schrupać. Przełknął głośno ślinę i odrzucił od siebie te myśli, na tyle, na ile mógł. W zimnych objęciach wieczornego wiatru czuł, jak kropelki potu na jego plecach wgryzając się nieprzyjemnie w ciało niczym kolce.

Kilka chwil zajęło obu mężczyznom pojawienie się przy grupce pozostawionej niedaleko kopalni. Wyglądali na spiętych i zniecierpliwionych, zapewne oczekiwanie na towarzyszy nie było dla nich zbyt przyjemne. Effendi zatrzymał się przy Arii i omiótł pozostałych ciekawskim spojrzeniem, na tyle, na ile mógł dostrzec ich twarze. Serce z każdą kolejną chwilą uspokajało się i wracało do normalnego rytmu.

- Przy wejściu do kopalni natrafiliśmy na trzy wilki w czasie kolacji… - łowca złapał powietrze. – Ale żebyście widzieli ich rozmiary… Takich gigantów jeszcze w życiu nie widziałem. – łowca pokręcił głową. – Myślę, że powinniśmy razem tam iść i się z nimi rozprawić. We dwóch moglibyśmy dać radę, ale nie chciałem ryzykować, to były naprawdę ogromne bestie.

- A po co w ogóle się tym kłopotać, hym? – zapytała Aria, kręcąc nosem i oglądając się w kierunku, z którego właśnie przyszli. Miała dość niezadowoloną minę. – Długo cię.. was nie było – prychnęła.

- Jeden z wilków zaczął węszyć i nie chcieliśmy się ruszać, żeby nie zdradzić naszej pozycji, prawda Herr Valdue? – Effi spojrzał na szlachcica, który wyglądał na zupełnie spokojnego. – Radziłbym się ruszać, nie chciałbym nocować w lesie po zmroku… Ponoć te knieje nie są bezpieczne w nocy. – mężczyzna rozejrzał się dokoła przyglądając okolicznym krzakom jakby coś w nich siedziało.

- Nie mów mi, że się boisz, Effendi. – Kobieta uniosła lekko jedną brew i zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. – Spodziewałam się po tobie czegoś więcej, że jesteś… jak to mawiają? Facet z jajami… - rzuciła mu prowokacyjne spojrzenie.

- Nie boję się! – zaoponował Effendi, a jego podniesiony głos rozniósł się echem po okolicy. – Po prostu myślę racjonalnie i wolę kopalnię i jej ewentualne niebezpieczeństwa niż te lasy, w których może się czaić… dosłownie wszystko. – łowca wzruszył ramionami.

Aria tylko skrzywiła się lekko, nie lubiła, kiedy coś nie szło po jej myśli. A Effendi był wyjątkowo twardą sztuką i niełatwo było go sprowokować. Zerknęła na szlachcica i cicho westchnęła.
- Ty pewnie także się nie bałeś, prawda? Ha, wyobraź sobie, że nasi towarzysze chcieli mnie bronić pod twoją nieobecność! – stwierdziła, śmiejąc się cicho pod nosem. – Ale nie będziemy się teraz rozwodzić na jakieś nudne tematy, panowie. Ruszcie swoje męskie pośladki, bo czas nam rozejrzeć się po kopalni!

Effendi zachmurzył się patrząc na to, jak panienka Estari zwraca się do szlachcica. Może ojciec miał rację i dziewczyna tylko próbowała go sobie owinąć wokół palca? Nie, nie mogło tak być, przecież tyle miłych chwil z sobą spędzili… Nieważne, że była szlachcianką, Effi uważał że mimo swojej klasy społecznej, jest inna niż reszta tych pompatycznych gburów. A przynajmniej miał taką nadzieję.

- No przecież ja cały czas o tym mówię. – zasępił się i kopnął jakiś mały kamień, który odbijając się kilka razy od wyboistej ścieżki zniknął gdzieś w krzakach. – Proponuję wyruszyć od razu. To chyba jedyna droga do kopalni, więc przygotujcie broń, bo może być gorąco. Chyba, że te wilczki zmieniły miejsce wieczerzy… - mruknął oschle.

Młoda kobieta skinęła mu głową i gdy tylko ruszyli, szturchnęła go delikatnie biodrem, puszczając mu przy okazji oczko. Uśmiechnął się do niej krzywo, czego zapewne w mroku wieczora nie dostrzegła, po czym poprawił plecak i spojrzał z ukosa na pozostałych:

- Któreś z was ma jakąś latarnię przy sobie? Przyda nam się, bo niedługo się zgubimy… - łowca spojrzał się po towarzyszach. Orientował się doskonale w okolicy, ale w nocy i najlepszy zwiadowca mógłby się zgubić, zwłaszcza w tak gęstym lesie. Chwycił za swój łuk i przyspieszył kroku, mając wciąż uszy i oczy szeroko otwarte.

xeper 21-09-2009 16:56



O dziwo, Leonard pozbierał się dosyć szybko. Dobył zza pasa kolejnego noża do miotania i przyłożył się do rzutu. Mały, pokraczny stwór biegł coraz szybciej i do tego zakosami. Leonard odniósł wrażenie, że pomiot Chaosu jest nieco większy niż przed chwilą. Odczucie to jednak zwalił na karb złego samopoczucia. Cisnął nożem, który ze świstem przeciął powietrze.... I o włos chybił.
Mały mutant odwrócił się w biegu i zaskrzeczał coś niezrozumiale. Potem pognał dalej i zniknął między drzewami.

Kozak głośno zwymiotował, po czym otarł wierzchem dłoni usta.
- Blać - zaklął po kislevsku. - Co to było?
- Mutant. Pomiot chaosu. Ochydny - odpowiedział, nieco zbladły Manfred. Spojrzał w stronę, gdzie powinien leżeć ranny odmieniec. Jednak poza zachlapaną krwią trawą nic tam nie było.
- Ten ranny też uciekł - orzekł i szybko ruszył w kierunku, w którym oddalił się ranny. Już po chwili oglądał ślady pozostawione przez mutanta.
- Najwidoczniej pozbierał się na nogi i schronił w lesie - orzekł niziołek i wskazał ręką na ścianę drzew.
- To ja się nim zajmę - zakrzyknął Liev ochoczo, chcąc ukryć niedawną słabość. Na potwierdzenie swych słów machnął toporem, który zafurczał w powietrzu i szybko wszedł między omszone pnie.
- To chyba nam pozostał ten drugi. Cuchnący - szczurołap zrobił skwaszoną minę i spojrzał wyczekująco na towarzysza.

katai 23-09-2009 22:51

Krukogłowy próbował odczołgać się i ukryć w lesie. Jego wysiłek był jednak daremny
Dosięgał już linii drzew gdy ciężki bucior docisnął ostrze sztyletu wystające z jego pleców.
Stwór zadrżał i zaskrzeczał lecz następny cios ukrócił mu cierpienia.
Liev wydobył oręż z czerepu dziobatego.
Toporzysko znalazło się na powrót na plecach żołnierza.
Coś się jednak nie zgadzało. Smród, który dotychczas przyprawiał wszystkich o mdłości
stał się prawie niewyczuwalny. Nie zgadzała się również liczba trupów.
Brakowało śmierdziela. pozostała jedynie odcięta głowa i prawa dłoń.
Nie oglądając się na towarzyszy Bazanow chwycił leżącą nieopodal włócznię
i ruszył w pościg za mutantem, który niczym makabryczna „matrioszka”
wypuścił z siebie mniejszą wersję i mimo ciężkich ran zbiegł w las.

Trop stwora był nie do przeoczenia. Niezgrabne kroki wyrywały dziury w ściółce
a ranne cielsko zbryzgiwało wokół roślinność posoką.
Nawet ślepiec odnalazł by trop poznaczony straszliwie cuchnącym śluzem.
Dla Lieva polowanie nie było niczym nowym. Polował od najmłodszych
lat z dziadkiem, który nauczył go wiele o dziczy i sztuce polowania.
Po śmierci bliskich jako nastolatek szwendał się po Dobryrionie z wszelakiej
maści grupami wędrowców i awanturników. Przez jakiś czas podróżował ze starym
Aleksjejem parającym się wszystkim co pozwalało przeżyć na kislevskich stepach,
lasach, pustkowiach i miastach.
Innymi słowy był złodziejem i kłusownikiem.
Przy nim poznał te niechlubne fachy oraz wiele innych umiejętności z repertuaru
sztuki przetrwania.

Potwór nie uszedł zbyt daleko więc po kilku chwilach kislevita wyraźnie widział
przedzierającą się przez gęstwinę groteskową istotę.
Odmieniec najprawdopodobniej zorientował się iż jest ścigany i na ile było to możliwe,
przyspieszył kroku. Przekuśtykał przez kamienisty szeroki acz bardzo płytki strumyk,
który na wiosenne roztopy zmieniał się w rwący górski potok. W chwilę po nim wodę
wzburzył ciężki wojskowy bucior.
Wojak dogonił stwora w chwilę po tym jak tamten wbiegł na rzadziej porośnięty
drzewami teren. Ciśnięta z całej siły włócznia utkwiła w plecach potwora
na wysokości lędźwi. Bezgłowa kreatura o dziwo zawyła z bólu i wściekłości.
Próbując dosięgnąć drzewca stwór odwrócił się w kierunku Bazanowa.
Wyglądał teraz jeszcze szkaradniej niż wcześniej. Rana po obciętej głowie
pękła pionowo do piersi i wyraźnie widać było w niej kły.
Na klatce piersiowej po obu stronach rozrzucone były mniejsze lub większe
czarne paciorkowate oczy. Obcięty kikut prawej ręki ociekał zielonkawo
brunatnym płynem lecz był zabliźniony naroślowatą masą poprzeszywaną
kostnymi kolcami. Całość przypominała maczugę.
Najprawdopodobniej szok po dekapitacji uruchomił ponowną ferię mutacji.
Nowo powstała paszcza pogłębiała się wzdłuż klatki piersiowej z mokrym
chrzęstem ukazując coraz więcej zębów.
W górę strzeliły dwa metrowej długości fioletowe jęzory pokryte wrzodami
i ociekające śluzem. Wiły się wściekle w makabrycznym tańcu co chwilę
chowając się i wyskakując.
Widok był zaiste potworny. Bazanov w swojej karierze walczył z przeróżnym
obrzydlistwem potrafił więc zachować zimną krew gdy sytuacja tego wymagała.
Poprawił chwyt topora, splunął siarczyście i począł zachodzić z boku, szarpiącego
się z włócznią potwora. Nagle mutant zaprzestał szarpania i ruszył pokracznym
krokiem na Bazanova, porykując i gulgocząc. Kościana maczugo-ręka
zatoczyła skośny łuk. Kislevita dał nura i przekoziołkował pod ramieniem.
Znalazł się za maszkarą. Wyprowadził cios. Ostrze topora błysnęło blado
i rozorało plecy ochydy. Liev liczył na lepszy efekt ale musiało mu to wystarczyć.
Profilaktycznie odskoczył do tyłu. Stwór odwinął się lecz cios przeszył
jedynie powietrze gdzie przed chwilą stał wojak.
Pomimo swojego wojskowego doświadczenia Bazanov nie był pewien
co do taktyki jaką powinien obrać.
Dotychczas pozbawienie przeciwnika łba było aż nadto skutecznym sposobem
na załatwienie sprawy. Tym razem problem polegał na tym, że nie wiedział
co i ile jeszcze będzie musiał obciąć.
Przez następne kilka minut obaj walczący wymienili kilka niecelnych ciosów.
Bazanov wiedział, że musi się pospieszyć bo niedługo zmęczenie zacznie
go spowalniać. Wciąż nie wiedział jak unieszkodliwić stwora. Postanowił skupić
się na maczugopodobnej ręce kreatury.Wykręcił młynka toporem i przykucnął w rozkroku.
Prowokacja się udała. Maszkara ruszyła zamachując się skórzastym orężem.
Na ten moment czekał Bazanov. Odskoczył na bok tak by stanąć lekko z boku.
Maczuga uderzyła w miejsce gdzie przed chwilą kucnął Liev, więznąc w konarze
zwalonego dawno drzewa. Kislevita nie czekał na reakcję stwora.
Zamachnął się toporem odrąbując zablokowaną kończynę mutanta.
Las wokół nich wypełnił się przeraźliwym rykiem rannego potwora.
Bazanov zaatakował ponownie tym razem celując w dolne kończyny.
Zamiótł nisko pozbawiając przeciwnika prawej nogi. Broczące obficie ciemną
posoką cielsko zwaliło się ciężko na prawy bok.
Z zaciśniętymi zębami i złowieszczym błyskiem w oku kislevita zbliżył
się do maszkary. Mógłby przysiąc, że przez chwilę zauważył strach w zwierzęcych
ślepiach potwora.
Zdyszany i zachlapany śmierdzącą juchą odstąpił od zmasakrowanych zwłok.
Tym razem nie pozwoli by cokolwiek uciekło czy odpełzło.
Zebrał kilka w miarę suchych gałęzi i rzucił na truchło. Z sakwy wydobył butelki
samogonu i oblał całość skrupulatnie. Po chwili błękitne płomienie strzeliły nad stosem.
Porąbane cielsko potwora płonęło, wciąż podrygując i pulsując.
Bazanow odczekał jeszcze kwadrans dorzucając gałęzi do stosu
po czym ruszył z powrotem na polanę gdzie stała bimbrochatka.
Szczurołap i Grajek jeszcze nie powrócili.
Zapewne ścigali „młodszego brata” kreatury którą przed momentem zaszlachtował.
Na wszelki wypadek ruszył ich śladem. Jeśli pokurcz odziedziczył upierdliwość
po swoim protoplaście sztylety mogły nie wystarczyć.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:29.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172