Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > LIczowe konkursy
Zarejestruj się Użytkownicy


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-05-2012, 13:41   #1
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
[Konkurs ŚM - III miejsce] POŚWIĘCENIE

POŚWIĘCENIE

autor: Yzurmir


III miejsce


Scenariusz nadesłany na
"Konkurs w realiach Klasycznego (Starego) Świata Mroku"


Opuszczona hala — ponury stalowy szkielet, mający dni świetności dawno za sobą — bezsprzecznie górowała nad okolicą składającą się z brudnych baraków i zdemolowanych budek. Tylko w oddali wzbijały się niechętnie w niebo pokraczne, szare bloki pokryte wulgarnymi napisami, jedyna konkurencja dla budynku fabryki. Niedawno zapadł zmrok i otaczała mnie bura ciemność, rozjaśniana jednak przez zanieczyszczenie świetlne generowane przez metropolię. Lekka, pomarańczowożółta łuna widoczna była natomiast za strzelistymi łukami okien hali, straszącymi strzaskanymi szybami jak szczęką pełną szczerbatych kłów.
Po raz ostatni rozejrzałem się dookoła, sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Panowała cisza, choć nie całkowita, słychać było lekki pomruk samochodów przejeżdżających w oddali. Czułem się tak, jakbym był tuż pod nosem wszystkich mieszkańców miasta, lecz równocześnie był dla nich niedostrzegalny. Było w tym coś perwersyjnego, o czym nie chciałem myśleć. Oczywiście mnóstwo miejskich śmieci nie miało moich zahamowań. Nie mogłem znieść myśli o tym, że kłębią się tutaj jak szczury, szerząc swą zarazę…
Owionął mnie chłodny, jesienny wiatr; byłem sam w ciemnościach. Wcześniej obszedłem całą okolicę i znalazłem tylko jednego kloszarda, co mnie zdziwiło — to powinno być jedno z tych miejsc, w których bezdomne gnidy się lęgną. Ale tutaj… tak jakby specjalnie unikali tej okolicy. Lump, którego spotkałem, przeraził się, gdy mnie spostrzegł; zaczął cofać się w panice, łamiąc swoje kartonowe pudło, i mamrocząc coś niezrozumiale. Wyciągnąłem pistolet i wycelowałem w niego.
— Won — wycedziłem gardłowo, używając najniższego, najbardziej chrapliwego głosu, jaki potrafiłem z siebie wydobyć. — Uciekaj. Dzisiaj twoje życie zostanie ci darowane.
Menel poderwał się z ziemi i pobiegł koślawo w noc, nie oglądając się za siebie. Gdy przemykał obok mnie, poczułem duszący swąd brudnego ciała i alkoholu i naszła mnie nagła ochota, aby wziąć prysznic, zmyć z siebie tę nieczystość, zanim na dobre zagnieździ się w moim ciele. Wysiłkiem woli powstrzymałem się — będzie na to czas już po wszystkim. Skupiłem się. Żałosny dziad był teraz ledwie widoczny w oddali, wśród mroków między jakimiś wysypującymi się kontenerami na śmieci. Nie bałem się, że komuś powie ani że mnie rozpozna. Miałem na sobie czarne ubranie i taką samą kominiarkę, nikt nie potrafiłby powiedzieć, kim jestem, gdyby zobaczył mnie wtedy, polującego na tym śmietniku.
Kontemplowałem chwilę nad swoją tożsamością. Prawdą jest, że przywdziewam maskę i walczę z zepsuciem, jak komiksowi superbohaterowie. Łączy nas wiele, ale denerwowała mnie myśl, że ktoś mógł nas ze sobą pomylić. Całkiem przecież prawdopodobne, że już wkrótce pojawią się artykuły w gazetach, nagłówki głoszące: „Lokalny Superbohater odpowiedzialny za spadek przestępczości w mieście!”. Myślałem nad tym dużo i zawsze się wściekałem. Wszak ci „herosi” zostali wymyśleni niedługo przed II Wojną Światową jako propaganda żydomasońskiego, kapitalistycznego rządu, chcącego utrzymać ciemne masy w otępieniu w obliczu nieuchronnego konfliktu! Ja z kolei czyściłem bałagan pozostawiony właśnie przez tych żądnych władzy „Mędrców Syjonu”. Jeśli kiedyś wysadzę w powietrze skorumpowany Parlament, ci idiotyczni reporterzy powinni zauważyć ironię tkwiącą w ich wcześniejszych tekstach.
Myślałem niegdyś nad pozostawianiem jakiegoś znaku za każdym razem, gdy oczyszczę miasto z kolejnego śmiecia, tak żeby ludzie wiedzieli, kim naprawdę jestem: rycerzem III stopnia Odrodzonego Zakonu Templariuszy, Justycjariuszem z upoważnienia Wielkiego Mistrza, sir Christophera Luciusa Warringtona III. Stanowiłem przecież samodzielną Komórkę Północno
Wschodnią, której celem była preemptywna walka z procesem miejskiej degeneracji społecznej i otrzymywałem rozkazy bezpośrednio od Najwyższej Generalicji! Nie było to powszechne rozwiązanie, ale nie zdarza się także często, by ktoś o tak małym stażu jak mój w ogóle otrzymał tak wysokie stanowisko i tak wiele honorów. Faktem jest, że Zakon odnalazłem sam, przeszukując Internet przez długie godziny i dni, aż wreszcie natknąłem się na ukrytą stronę, na którą musiałem się włamać. Metody zabezpieczeń były niepospolite; dla zwyczajnego użytkownika komputera takie miejsce w sieci w ogóle nie istniało. Na szczęście ja, zaintrygowany przez parę subtelnych śladów, zdemaskowałem niewidzialną stronę i dostałem się na serwery. Znalazłszy się tam, pozostawiłem wiadomość, która informowała o wadach zastosowanej ochrony i mówiła, że jestem sympatykiem, który chciałby pomóc. Sam Wielki Mistrz odpisał mi, wyrażając zaskoczenie i podziw dla moich umiejętności. W niespotykanym geście zaoferował mi od razu wysoką pozycję oraz tytuł szlachecki.
Nasze bractwo było sekretem, ale ja tak bardzo chciałem powiedzieć ludziom o swoim sukcesie.
Zdecydowałem wreszcie, że na ciałach tych śmieci, na których dzisiaj poluję, wytnę nożem symbol Zakonu, równoramienny krzyż. Nie zwlekając dłużej, ruszyłem przed siebie i wspiąłem się na siatkowe ogrodzenie. Po drugiej stronie zoranej, porośniętej chwastami przestrzeni piętrzył się upiorny budynek starej fabryki. Górował nade mną, pełen majestatu jak starożytna świątynia, której szczyt ledwo odróżniał się od ponurego, bezgwiezdnego nieba. Poprawiłem kominiarkę i skierowałem się w stronę wejścia. Starałem się iść spokojnym krokiem, ale serce biło mi jak oszalałe, a umysł miałem pełen sprzecznych myśli. Czułem strach i podniecenie; z pokorą służyłem jako narzędzie ku wypełnieniu szlachetnego celu, ale równocześnie nie mogłem powstrzymać uczucia potęgi i władzy nad tymi żałosnymi indywiduami… właściwie nad wszystkimi ludźmi, którzy nigdy nie zabili — których mogłem zabić ja.
Zbliżywszy się do uchylonych stalowych odrzwi, usłyszałem dochodzące z drugiej strony głosy, śmiechy — brzmiały dla mnie jak wycie potępionych; wzdrygnąłem się i poczułem nawet więcej nienawiści do tych gnid. Zajrzałem przez szparę, spostrzegając najpierw śmieci, złom i puste strzykawki walające się wszędzie dookoła, omyte przez drgające pomarańczowe światło; potem zobaczyłem grupę osób siedzących przy ognisku, w którym płonęło coś, co wyglądało na połamane krzesło i stół. Ludzie ci byli typowymi odpadami miasta: młodzi, niechlujni, skórzane kurtki, irokezy i inne nienormalne fryzury w pstrokatych kolorach, mężczyźni z kolczykami oraz kobiety w bezwstydnych strojach, niemalże negliżu. Poczułem mdłości i cofnąłem się trochę od drzwi, biorąc parę głębokich oddechów.
A następnie wkroczyłem do środka, celując w śmieci z pistoletu. Zaskoczyłem ich — nie wiedząc, co się dzieje, zaczęli wstawać… ale ja nie dałem im szansy na odezwanie się lub zadziałanie. Nacisnąłem spust, celując w najbliższego, a zanim jeszcze wyrzucona z półautomatu łuska opadła na betonową podłogę już strzelałem w następnego padalca. Nie zastanawiałem się — to miała być szybka akcja.
Nic się jednak nie stało… Udało mi się trafić większość celów, ale wydawało się, że żaden z nich nawet tego nie poczuł. Zawahałem się na pół sekundy, po czym posłałem kolejną kulę w stronę zbliżającego się, uśmiechniętego przeraźliwie punka. Jego ciało drgnęło, szarpnęło się, gdy pocisk uderzył w nie, przekazując swoją energię kinetyczną, ale twarz śmiecia się nie zmieniła, wciąż wykrzywiona w sadystycznym wyrazie.
Potwór.
Wszystkie bandziory zaczęły mnie okrążać, nie zważając w ogóle na moje wyraźnie nieszkodliwe wystrzały. Spróbowałem cofnąć się w stronę wyjścia, ale za plecami poczułem czyjąś obec
ność — jedna z tych szumowin, szczerząc spiłowane zęby, blokowała mi jedyną drogę ucieczki. Uskoczyłem przed napastnikami w lewo, lecz w ten sposób tylko pogorszyłem swoje położenie, zamykając się w rogu pomieszczenia. Punki, z blaskiem ognia za plecami i cieniami tańczącymi na twarzach, zbliżały się powoli, delektując się, ciesząc sytuacją. Niektórzy robili dziwne miny, żeby mnie przestraszyć; wcale tego nie potrzebowałem, już i tak drżałem, opierając się o ścianę, byle dalej od zbliżających się bestii. Było mi gorąco, w kominiarce zaczęło się robić duszno, tak że nie mogłem oddychać, a świat rozmazywał mi się przed oczami…
Struga krwi wytrysnęła przede mną tak gwałtownie, jakby wybuchł granat, tylko nie było huku. Rozległ się za to wrzask oprychów, powstało zamieszanie i zanim zdołałem się zorientować, co się dzieje, trupy kłębiły się pod moimi nogami. Z niedowierzaniem spostrzegłem, iż w fabryce był teraz ktoś jeszcze — mężczyzna, odziany w tweedową marynarkę… i dzierżący samurajski miecz. Ostrze katany rozmyło się, gdy nowy gość przeorał plecy jednego z uciekających zbirów. Inny został przebity na wylot, a następny cios odrąbał mu rękę, przechodząc gładko przez kończynę. Ostatni ze zdezorientowanych mętów stał ledwie dwa metry ode mnie; nieznajomy doskoczył do niego jednym susem i płynnym ruchem ciął w szyję. Ochlapując mnie, w powietrze wzbiła się fontanna krwi, gdy głowa z mlaśnięciem dzielonego mięsa i chrzęstem łamanych kręgów oddzieliła się od ciała. Zanim jeszcze spadła na ziemię, nieznajomy kopnął ją nogą odzianą w elegancki pantofel jak piłkę.
Rozległ się ciężki brzęk tłuczonego szkła, a potem zapadła cisza.
Kompletnie zapominając o ostrożności, zdjąłem maskę, by móc widzieć lepiej. Szkarłatna posoka rozlewała się po najbliższej okolicy, powoli zajmując kolejne fragmenty podłogi. W jej kałużach leżało pół tuzina rozczłonkowanych ciał, a pośrodku tego wszystko stał, dzierżąc ociekający miecz, mój wybawca. W skupieniu wytarł ostrze o ubranie jednego z gnojków, po czym schował je do trzymanej w lewym ręku pochwy.
— Justycjariuszu — powiedział, prostując się i spoglądając mi w oczy, po czym dodał moje imię. — Jestem Guido de Valencia, Wysoki Paladyn Templariuszy.
Przyłożył pięść prawej ręki do serca, po czym wyprostował ją przed sobą w geście rzymskiego salutu. Wciąż otępiały, odruchowo uczyniłem to samo, witając się z nim na sposób naszego bractwa. Byłem teraz w stanie przyjrzeć mu się uważniej: mężczyzna około czterdziestki, równo uczesane brązowe włosy, szczupła twarz… Wyglądał jak ktoś, z kim można by stoczyć kulturalną i inteligentną rozmowę, choć wrażenie to psuły karminowe krople i smugi na jego twarzy. Guido pozwolił mi przypatrzeć mu się i ochłonąć, a sam w tym czasie najspokojniej w świecie poprawiał krawat, nie przejmując się nawet pokrywającą go, krzepnącą szybko krwią.
— Lepiej nie zostawać tutaj długo — oznajmił w końcu. — Jest niedaleko miejsce, w którym możemy się tymczasowo skryć. Chodź, bracie.
Pozostawiając za sobą ciała, wyszliśmy z hali i zaczęliśmy przedzierać się przez zarośnięte podwórze fabryki, ja na wciąż uginających się nogach, on — niewzruszony. Wciąż trzymał swój miecz w lewej ręce, no i obaj byliśmy brudni od juchy, więc rozglądałem się, mając nadzieję, że nie dostrzeże nas nikt, kogo mogły zwabić krzyki zabijanych śmieci. Ciemności były jednak puste.
— Nie martw się, nikt nas nie zobaczy — stwierdził pewnie de Valencia.
Wkrótce dotarliśmy do jednego z tych obskurnych bloków i weszliśmy na śmierdzącą moczem i gorzałą klatkę schodową. Nie zatrzymując się, Guido skierował się ku schodom prowadzącym na dół, do piwnic, gdzie otworzył kluczem jakieś drzwi. Panowała tam ciemność niemalże absolutna, ale nie wydawało mu się to przeszkadzać. Wpuścił mnie przodem do nowego pomieszcze
nia, po czym coś pstryknęło i z brzęczeniem zapaliły się mocne lampy u sufitu. Żarówki migotały przez chwilę, a następnie ustabilizowały się, oświetlając dokładnie cały pokój.
— Witaj w miejscowej kryjówce Zakonu — powiedział Guido, stojący przy przełączniku światła. Rozejrzałem się. Była to tylko pusta, obskurna sala, ze stołem i paroma krzesłami pośrodku.
— Usiądź — polecił de Valencia, a ja posłuchałem się. — Zapewne zastanawiasz się, co wydarzyło się tych kilka minut temu. Justycjariuszu, szanuję cię, a nawet podziwiam. Z tego względu wyjawię ci całą prawdę, jakkolwiek… osobliwie mogłaby brzmieć. — Paladyn mówił spokojnym, mocnym i przekonującym głosem, patrząc mi w oczy. Wziął oddech. — Ci ludzie… to były wampiry.
Nie odzywałem się. Normalnie bym w coś takiego nie uwierzył, przecież byłem człowiekiem inteligentnym i światłym, ale w obliczu tego, co się wydarzyło… No i de Valencia był członkiem Zakonu, i to wysokiej rangi.
— Istnieją rzeczy na świecie… istoty, których istnienie jest tajemnicą dla śmiertelników. I tak musi pozostać, z pewnością to rozumiesz. Gdyby wszyscy ludzie, wszyscy ograniczeni ludzie, trzoda, którą próbują chronić Templariusze, się o tym dowiedzieli… wyobraź sobie, jakie powstałoby zamieszanie, panika. Natomiast śmieci próbujących zagarnąć nadnaturalne moce dla siebie mamy już i tak za dużo — sam tego doświadczyłeś. Odrodzony Zakon Templariuszy ma za zadanie ścierać się z tymi robakami, ale nawet wśród naszych rang jesteśmy zmuszeni utrzymywać sekrety, dla bezpieczeństwa. Ty jednak udowodniłeś swoją wartość — wiem, bo obserwowałem twoje poczynania przez długi czas — i zasłużyłeś na wtajemniczenie do następnego kręgu.
— Więc… Templariusze walczą z wampirami? — spytałem, oszołomiony, ale także podniecony nowymi możliwościami, wiedzą i zaufaniem, jakie mi oferowano.
— Tak… choć nie do końca. Nie ze wszystkimi. Widzisz, istnieją tacy Spokrewnieni, którzy są zagrożeniem dla właściwego porządku świata. To śmieci takie same jak te, które normalnie sprzątasz, lecz potężniejsze. Im należy się Ostateczna Śmierć. Inne wampiry jednak podążają prawą ścieżką: sprzeciwiają się występkowi, bezwstydowi, ateizmowi, lewactwu, żydowskiemu kapitalizmowi… innymi słowy, ich cele są zgodne z celami Zakonu. Wielu wampirów było kiedyś szlachtą lub nawet należało do rodzin panujących. Weź na przykład księcia Vlada Palownika, zwanego Draculą.
— Tepes… — wymamrotałem. — Bohater, który opierał się inwazji niewiernych.
— I wampir.
Nagle zrozumiałem.
— A zatem ty… także jesteś…?
— Oczywiście, że tak. Wszyscy Templariusze na wysokich stanowiskach są wampirami. Dzięki sile, jaką nam to daje, możemy walczyć ze wszystkim, co zagraża europejskiej suwerenności kulturowej. I chciałbym, żebyś dzisiaj ty także do nas dołączył.
— A co ze słońcem? — odezwałem się po chwili trawienia informacji. — Krucyfiksami? Piciem krwi?
— Nie obawiaj się, święte symbole nas nie ranią. Ja sam mam swój własny gdzieś… tutaj… — Guido poszukał w kieszeniach marynarki i wyciągnął srebrny krzyż na łańcuszku. Przyłożył go do ust i pocałował lekko z pobożnością. — Wszyscy tutaj jesteśmy obrońcami wiary.
— A krew?
— Justycjariuszu… Musisz zrozumieć, wampiry są przeklęte. Słońce nas pali. Nie doświadczamy już ziemskich przyjemności. Jedzenie obraca się w naszych ustach w proch, a pożywiać się musimy na ludziach — mordujemy, aby przeżyć. Obrażamy Boga, ale mu służymy. Poświęcamy
własne dusze, żeby inni nie musieli. Cierpimy wielce i nie ma dla nas zbawienia, ale będziemy walczyć z inwazją naszego wroga, nie zważając na konsekwencje.
Rozumiałem, o czym mówił Guido. Spisek żydomasonów był potężny, jego złowrogie wpływy, jak macki, oplatały cały glob. Oczywiście robiłem, co mogłem, czyszcząc swoje miasto ze śmieci kapitalizmu, ale teraz zdałem sobie sprawę z tego, że była to jedynie walka ze skutkami zabójczego systemu. Żeby osiągnąć prawdziwe efekty, należało zniszczyć przyczynę — antyeuropejską konspirację — a tego nie mogłem uczynić… obecnie. Jednak konsekwencje wampiryzmu były odrażające. Miałem zabijać niewinnych ludzi? Skazać się na piekło?
Wbrew mojej woli łzy pociekły mi po policzkach.
— Wiesz, że musisz to zrobić — powiedział de Valencia. — Ludzie tacy jak ty są naszą ostatnią nadzieją.
Oczywiście miał rację. Już i tak poświęciłem życie sprawie… lecz nigdy nie podejrzewałem, że będę musiał poświęcić swą nieśmiertelną duszę. I wtedy pomyślałem o tym, o co walczę. O prawości. O europejskiej tradycji. O życiu w zgodzie z Biblią. Ogarnęła mnie niezmierzona miłość do naszej drogi, do mojego kraju, do wszystkich ludzi. Zaszlochałem. Jeśli zamiana w potwora jest konieczna, by ocalić świat, wówczas zrobię to i poniosę wszystkie konsekwencje. Nieważne co teraz się stanie, jestem bohaterem. A osądzi mnie historia.
— Jestem gotów — powiedziałem przez łzy, chociaż starałem się być silny. De Valencia wstał i nachylił się nade mną, a gdy spojrzałem w martwe oczy wampira... poczułem strach. — Boże dopomóż mi… — wyszeptałem.
Poczułem bolesne ukłucie, gdy paladyn wbił się zębami w moją szyję, lecz po chwili ból minął, zastąpiony przez ekstazę. Nie było to coś, czego się spodziewałem. Przyjemność pochłonęła mnie; przestałem myśleć o czymkolwiek, oddając się jej w pełni. Jednak i to wspaniałe uczucie zaczęło słabnąć, dając miejsce na powrót bólowi. Krzyknąłem instynktownie, ale nie mogłem się opierać wampirowi — moje ciało stało się tak słabe, że ledwie miałem siłę unieść rękę. Potem zacząłem się trząść w agonii, gdy moje żyły opuszczały ostatnie krople krwi; nie widziałem na oczy, nie myślałem, nie działałem, ogarnięty przez potworne cierpienia, które, wydawało się, nigdy miały się nie skończyć. Lecz się skończyły. Zapanowała nicość.
Następna rzecz, jakiej doznałem, to uczucie życia wstępującego na powrót do mojego ciała, wewnętrznego ciepła rozlewającego się po nim wraz z krwią spływającą mi przez gardło. De Valencia przyłożył rozcięty nadgarstek do moich ust, a ja przyssałem się do jego ręki i nie chciałem puścić. Tym razem to było więcej niż przyjemność, to było bardziej tak, jakbym stawał się bogiem, dostąpił doskonałości — rozkosz była metafizyczna.
Nie wiem, jak długo to faktycznie trwało, ale zdecydowanie zbyt krótko. Guido odstąpił ode mnie, uśmiechnął się dziwnie i nagle zniknął — rozpłynął się w powietrzu. Drzwi kryjówki otworzyły się i zamknęły, a ja nie wiedziałem, co się dzieje. Wstałem, zdezorientowany, chcąc więcej tego, co oferował mi mój stwórca. Czułem głód, ale nie była to tylko pustka w żołądku — całym ciałem pożądałem tego uczucia boskości, którego już przelotnie doświadczyłem. Wtedy drzwi ponownie się otworzyły i do środka wpadła, przewracając się na ziemię, młoda kobieta, związana i zakneblowana. Nie myślałem wiele — nie myślałem wcale, zwierzęcy instynkt kazał mi do niej doskoczyć i zanurzyć kły w jej ciele. Z perspektywy czasu wiem jednak, że dziewczyna ta, podobnie jak ja sam, była ofiarą, zresztą nie ostatnią. Zbawienie ludzkości wymagało poświęceń. Już nie roniłem łez, jedynie ssałem krew rozpaczliwie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172