lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

Eyriashka 09-06-2012 08:19

Pulvis et umbra sumus. Właśnie takim nic nie znaczącym pyłkem się czuła. Natasha, która zamieniła się w różowawą chmurkę krwi też nie była niczym ponad to. Macka, ogromna... Nie chciała wiedzieć, wolała by ten sekret dżungli pozostał między drzewami. Dopiero w kilka sekund po zapadnięciu żałobnej ciszy Michelle uświadomiła sobie, że nie oddycha. Nabrała raptownie powietrza nosem i obróciła głowę w stronę kobiety. Ona tutaj mieszkała, to były jej tereny. Nadal żyła...

Kiedyś, gdzieś, słyszała, że węże nie atakują nieniepokojone. Czy właśnie tak powinni się tutaj zachowywać? Nie niepokoić tego co oddychało przeklętym powietrzem? Czy to by zapewniło wszystkim bezpieczeńswo? Zamrugała zaskoczona. Nie było “ich” czy “nas” była ona. Ona i Kościotrup. Nie było sensu mówić, wyciągnęła dłoń do kobiety. Idziemy?

Reinhard 09-06-2012 10:15

"Wabik" - to była pierwsza myśl Collinsa. Pozostawiając nieznajomego na peryferiach zasięgu swego wzroku, tak, by zarejestrować ewentualny ruch z jego strony, rozejrzał się po okolicy. Natychmiast sklął się w myślach: jeżeli to była zasadzka, to Japońce są ukryte tak zmyślnie, że tylko traci czas.

Zamachał do obcego, przywołując go, a następnie przypadł do ziemi. W ręce ściskał pistolet, modląc się, by nie musiał wystrzałem naruszać mocno podejrzanej ciszy, panującej wokoło.

abishai 10-06-2012 20:55

Ile minęło już minut? Harikawa nie patrzył na zegarek.
Czekał przy skałach, rozglądał się dookoła wypatrując zarówno Collinsa, jak i niebezpieczeństwa. Choć bardziej wolał raczej wypatrzeć sierżanta niż kolejne zagrożenie.
Ta bezczynność zaczynała mu działać na nerwy. Ale po tym co widział, miał chyba prawo być lekko drażliwym.
-Gdzie on jest? Powinien już przyjść. Ileż można sprawdzać odgłosy strzałów?- wyrzucał szeptem z siebie kolejne zdania nie oczekując odpowiedzi od Noltana czy White’a.
Z każdą wypowiedzią próbował wyrzucić z siebie koszmarne obrazy, których zdołał się już sporo zobaczyć na tej wyspie. Nie próbował tłumaczyć sobie ich pochodzenia, nie szukał racjonalnych tłumaczeń. Na to będzie czas w przytulnej i cichej bazie wojskowej.
Teraz liczyły się tylko szanse na przeżycie i wydostanie z tego piekła. Nikłe szanse, choć tego faktu Yametsu nie dopuszczał do swej świadomości.
Szanse, które Collins zmniejszał z każdą sekundą swej nieobecności.

Nagle zesztywniał słysząc pieśń śpiewaną przez kobietę, słodką pieśń bo przypominającą o dzieciństwie. O okresie, kiedy człowiek jest chroniony przed złem tego świata przez rodziców. O okresie niewinności. Pieśń wabiła swą słodyczą związaną ze wspomnieniami z dzieciństwa. Ale... Yametsu był przekonany, że taka właśnie jest jej rola. Przynęty do pułapki.
Japończyk zacisnął dłonie i syknął cicho do Postmana.- Siedzimy na dupach, siedzimy niczym trusie. Żadnych gwałtownych ruchów, oczy szeroko otwarte. Wypatrujemy zagrożenia.

Szanse na obecność kobiety na tej wyspie były niewielkie. Szanse na obecność Japonki w pobliskich krzakach były niewielkie. A szanse na to, że będzie śpiewać kołysankę zdradzając swą pozycję były bliskie zeru.
Więc była to pułapka. A Yametsu nie zamierzał w nią wpadać.

SWAT 11-06-2012 00:18

Ręce mu się trzęsły, przez to co widział.

"Kurwa, co to za wyspa!" - krzyczał w myślach, o mało co nie rwiąc sobie włosów z głowy, byle je tylko czymś zająć.

I szybko znalazł zajęcie. Ten KM który taszczył, ułożył go sobie na kolanach, z torby wyjął mały zestaw narzędzi. Można było nimi naprawiać broń, równie dobrze co radio. A miał nadzieję że nie przyjdzie mu go naprawiać, nie tu, nie w tej chwili. Już zresztą podejrzewał że w czasie lądowania, a raczej rozbicie się mogło ono ucierpieć. Dlatego nie łapało sygnału. Ale to nie był teren na rozebranie radia. Jeśli na plaży nic nie złapią, tam zrobi mu przegląd taki, na jaki sobie będzie mógł pozwolić.

Teraz zajął się naprawą KM żółtków.

liliel 12-06-2012 15:49

boone&dean
 
Sytuacja była daleka od komfortowej.Boone szedł ostrożnie jako pierwszy, nie mógł przecież pozwolić aby potykająca się o własne nogi, zmęczona i osłabiona kobieta szła na szpicy. Obserwował ją jednak. Głównie by sprawdzić jak sobie radzi w dżungli i ile będzie z nią problemów. Na razie mogli iść razem, nie przeszkadzała a i samemu łażenie po tym miejscu nie uśmiechało mu się.
Rozglądał się uważnie i szukał śladów Barrowa. Nie tropił tak dobrze jak sierżant, no ale potrafił sobie poradzić. Coś musiało się stać, może znowu jakaś cholerna anomalia o której uczona Sally mówiła.

Przystanął jak wryty. Colt pojawił się w ręce bezwiednie, kiedy Boone przyklęknął przysuwając się do drzewa i wziął na cel... szamoczące się we wnykach coś. Najwyraźniej było inteligentne bo nawet sukinsyn martwego zaczął udawać. Zaraz nie będzie musiał udawać, szczęknął odbezpieczany i przeładowywany pistolet, a Boone zaczął się zastanawiać czy to jest właśnie przyczyna zniknięcia Barrowa. Może wpakował się na więcej takich stworów i musiał się ukryć? Nie mógł im dać znać co się stało? A może... Ale bez jednego strzału? Patrick nie wierzył że mogli podejść takiego wygę jak sierżant.
Widać przygoda z posągiem nie zabiła w Sally Dean ducha odkrywcy bo zawartość wnyków wzbudziła w niej przede wszystkim zaciekawienie. To, że stwór udawał martego nie świadczyło jeszcze z całą pewnością, że był rozumny. Z wyglądu raczej odrażający, krzyżówka węża i przerośniętego pająka. Sally zastanawiała się czy to aby, obok latających monstrów, nie kolejny wynik doświadczeń labolatoryjnych Japończyków.
- Poczekaj - zmitygowała Boona i podeszła bliżej, jednak zachowując bezpieczny odstęp.
- Rozumiesz mnie? - zwróciła się do stwora po angielsku. - Kiwnij głową na tak. Jeśli chcesz żyć.
A później powtórzyła to polecenie w każdym znanym jej dobrze języku.*
Kiedy powiedziała to po arabsku stwór drgnął. Złosliwa twarz skierowała się w ich stronę. Żółtawe ślepia rozblysły złośliwą inteligencją.
- Jęsssyk panów - wysyczał w tej samej mowie, nieco sykliwie. - Co chcesss? Czemu mnie więśśśśiszszsz?
- Czym jesteś? - Boone nie był pewien ale choć Sally mówiła w niezrozumiałym dla niego języku to wyczuł w jej głosie pewną dziwną fascynację.
To już przechodziło ludzkie pojęcie. To coś gadało. Boone zamrugał szybko oczami chcąc się upewnić że dobrze widzi. Wężowe cielsko z ogonem, łapy, łeb ludzki i jakaś gardłowa sycząca mowa.
- Ani kroku bliżej. - warknął do Sally i poruszył się niespokojnie, nie spuszczając łba stwora ze zgrania muszki i szczerbinki - bo wleziesz mi na linię strzału.
Wyczekiwał tylko pretekstu, gwałtowniejszego ruchu, głośniejszego syknięcia i pośle dwa w głowę i trzy na korpus.
- Jesssstem sssansssaiii - syczało stworzenie. - Mogę ci pomóssssss. Pomósss miii a ja tobie, władczyni jęzsssyka panów.
- A jak niby możesz mi pomóc? Zamieniam się w słuch.
- Pszszeeprowadzić ....ssss powrotem .....
- Dokąd z powrotem?
- Do wasssss. Inni. Tacy sssami jak on.
- Wiesz gdzie jest reszta amerykańskich żołnierzy? Spójrz dokładnie na jego mundur - wskazała Boona. - Są też inni. Wrogowie o skośnych oczach. Z tymi nie chcemy się spotkać.*
- Tacy sssami jak onnn - zasyczał ponownie.
Sally zwróciła się do Boona i przetłumaczyła wszystko co do tej pory padło.
- Ryzykujemy? - zapytała. - To ty masz broń, ty decyduj.
- Jak? Jak przeprowadzić z powrotem? - spytał odruchowo wodząc wzrokiem od niej do maszkarona. - Chcesz się układać z tym... tym czymś? Skąd wiesz co on potrafi jak już stanie na nogi? Widziałem jednego skurwiela niedawno którego dopiero granat wyleczył z życia. Innego Barrow dziabnął bagnetem prosto w serce, ja poderżnąłem gardło a on nadal nie chciał zdychać.
Myślał gorączkowo, bopierwszy instynk podpowiadał mu aby rozwalić bestię tu i teraz. Wiedział jednak że sam z cywilem nie ma szans na tej wyspie.
- Powiedz mu, powiedz że zabiję go jak choćby krzywo spojrzy za siebie. Ma iść przodem. Jeden głośniejszy syk i przerobię go na gulasz.
Mówił i już terazwiedział że pożałuje tej decyzji.
- Jak się znalazłeś na tej wyspie? - Sally kontynuowała przesłuchanie wężowatego. - Komu służysz i jakie nałożono na ciebie zadanie?*
- Ssssłużę Milionowi umiłowanych ........ ssssłużę od czassssu, kiedy wysssunąłem ssssię ssss jaja. Ssssłużę umilowanym.
- Co robisz w tym lesie? Co ci kazali tu zrobić?
- Lessssie..... nie ma lassssu. azali. Nikt nie kazali.

- Wypuszczę cię. Ale jeśli będziesz chciał nas przechytrzyć on cię zabije, - wskazała na Boona. - Odetnę sznur, będziesz prowadził, kilka kroków przed nami. Jeśli zaczniesz uciekać - zgniesz. Jeśli nas zaatakujesz - zginiesz. Jeśli doprowadzisz nas do pozostałych żołnierzy - wypuścimy cię wolno. Rozummiesz i akceptujesz tą umowę?*
- Rossswiąsszzzzzzzz. Uwolnij. Rossssumiem.

Sally upewniła się, że Boone trzyma kreaturę na muszce po czym nieśpiesznie podeszła do niej na wyciągnięcie ręki. Dobyła noża i przecięła krępujacy ją sznur.
- Nikt nie powinien żyć w niewoli - dodała nadal po arabsku ale bardziej do siebie samej niż do stwora. - Nikt. Nawet ty.
Przesunał się nieco w bok ciągle trzymając maszkarę na celowniku. No, regulamin korpusu tego nie przewidywał... Boone przez moment zastanawiał się co powiedziałby kapitan, gdyby żył. Jednak sytuacja pod względem “normy” pasowała do tego miejsca. Zdobyli tubylczego przewodnika...
Był gotów zastrzelić go na pierwszy objaw nieposłuszeństwa. Zastanawiał się ile wytrzyma w takim napięciu, musząc uważać nie tylko na stwora, ale i otoczenie.

Viviaen 13-06-2012 09:52

Instynkt podpowiadał jej, że zagrożenie już minęło, ale jaźń nie miała zamiaru wierzyć mu na słowo. Po kilku minutach, które dla niej trwały dłużej, niż wieczność, Sakamae podniosła wreszcie głowę. Nie mogła już znieść napięcia, oczekiwania na strzał w plecy, który nie nadchodził. W uszach, częściowo zatkanych przez obrzydliwą maź, nadal jej huczało, choć dźwięk był inny, niż odgłos jeszcze przed chwilą chodzącego silnika. Może... ale czy rzeczywiście... nie... to niemożliwe...

Z ust wyrwał się jęk, gdy przetoczyła się na plecy i usiadła, nadal spięta. Ronald nadal stał, jak sparaliżowany. Wpatrywał się w samochód, nic nie mówiąc. Japonka spojrzała w tym samym kierunku i rozpłakała się z ulgi. Samochód znów był wrakiem, choć nie wiadomo, na jak długo. Po chwili dostrzegła coś jeszcze. Wyciągnięta ręka szkieletu z palcem na spuście nader dobitnie uświadomiła jej, jak blisko było... Nagle zapragnęła odejść stąd jak najszybciej i jak najdalej. Nie obchodziło ją, co mają przy sobie żołnierze a co mogłoby zwiększyć szanse przeżycia rozbitków na wyspie. Nie zamierzała już zbliżać się do wraku. Nie za taką cenę.

Cofając się na czworakach, z oczami wbitymi w pojazd, który w każdej chwii mógł znów ożyć, szarpnęła Ronalda za nogawkę. Była mokra, ale nie zwróciła na to szczególnej uwagi. Przez łzy, które nie chciały przestać płynąć, ochrypłym szeptem zwróciła się do towarzysza.

- Chodźmy stąd, proszę... Jak najdalej od tego samochodu... Proszę, chodźmy już...

Czuła się jak mała dziewczynka, niezdolna racjonalnie myśleć i działać. Nie ważne dokąd, ważne, żeby stąd odejść, nie widzieć już tej przerażającej ręki z bronią wycelowaną w nich i tego wraku, który znajduje się w innym czasie, niż oni. Nie miała już siły. Potrzebowała teraz wsparcia, które stało nadal nieruchomo, nie reagując na jej błagania. Mimo to nie przestała prosić, coraz silniej szarpiąc stojącego obok niej mężczyznę. Potrzebuje go.

Po kolejnej wieczności bezowocnych prób przyklęknęła przy nogach Dempsey'a i rozszlochała z bezsilności.

Tom Atos 13-06-2012 10:07

Chciał się dowiedzieć, no to się dowiedział i to tak, że aż przysiadł. Długo obserwował dwa słońca zdjęty grozą i fascynacją. To była najbardziej niesamowita rzecz jaką w życiu widział. Jeszcze lepsza niż szalejący wokół wyspy cyklon. Wyciągnął papierosa, by się nieco uspokoić.
Nie wiedzieć czemu przyszła mu do głowy przypowieść o trzech małych świnkach. Selby nigdy nie był orłem w szkole, a swoje mądrości życiowe czerpał z tego co mu opowiadali rodzice i stryj. Pamiętał jak matka przeczytała mu kiedyś taką bajeczkę. Jedna świnka zbudowała domek ze słomy, druga z drewna, a trzecia murowany. Przyszedł wilk i rozpieprzył dwa pierwsze domki i zdechł przy trzecim.
Ta wyspa była jak ten wilk, oni byli jak te świnki, a ich umysły jak domki. Trzeba było zburzyć wszystko co do tej pory wiedział o świecie i zacząć budować solidnie od podstaw. Cegiełka po cegiełce, jak ta najrozsądniejsza świnka. Wierzył, że wyspa rządziła się swoimi prawami, trzeba było je tylko odnaleźć.
Mark wyciągnął z plecaka kartkę i ołówek. Zaczął robić sobie plan tego co widział. Wyspy, drogi, miejsc gdzie spadły samoloty, anten, wszystkiego co nie było koronami drzew.
Gdy skończył popatrzył jeszcze raz na okolicę próbując wysnuć jakieś wnioski.
Szalejąca wokół wyspy burza wydawała się nieruchoma, jakby cyklon stał w miejscu. To oznaczało, że przynajmniej na razie nie grozi mu tropikalny huragan, oraz że opuszczenie, jak i dostanie się na wyspę jest praktycznie niemożliwe, a przynajmniej cholernie trudne. Droga wokół wyspy oznaczała, że o ile będzie się utrzymywało prosty kierunek, to w zasadzie zawsze się na nią trafi, o ile nie wpadnie się w jakąś pieprzoną dziurę czasową i nie wyląduje w okresie sprzed budowy drogi. Ciężarówka nasuwała przypuszczenie, że Japońce mają conajmniej dwa punkty zorganizowanej aktywności na wyspie między którymi utrzymują transport. Jakim cudem to im się udaje wobec tylu zagrożeń pozostawało póki co zagadką. Ślady po rozbitych samolotach i wrak statku na wybrzeżu oznaczały, że póki co nie został zbyt daleko przeniesiony w czasie, a w każdym razie nie wstecz do okresu sprzed katastrofy. W każdym razie postanowił wykorzystać patent Sally i na korze najbliższego drzewa wyrył datę.
Selby musiał podjąć trudną decyzję. Dokąd teraz się udać? Mógł wybrać powrót do miejsca, gdzie zgubił przyjaciół, spróbować odnaleźć któryś z rozbitych samolotów lub odszukać bazę japońców z ich antenami. Na razie mimo wszystko nie chciał wychodzić z dżungli na otwartą przestrzeń, więc darował sobie penetrację wraku.
Odruchowo sprawdził ekwipunek. Rzucił okiem na szkic i okolicę starając się zapamiętać skąd wystają z dżungli anteny i ruszył ostrożnie przed siebie. Trzeba było rzucić okiem na tą japońską bazę. Pewnie byli przygotowani na nieproszonych gości. Mark nie zdziwiłby się, gdyby założyli pułapki. On by tak zrobił.
- Fuck. Pułapki. Zrobiłbym pierdolone pole minowe gdybym mógł. - mruknął do siebie gasząc peta. Potrzebował wszystkich zmysłów, nawet otępiałego przez fajki węchu.

Betterman 14-06-2012 19:46

Zarzucił karabin na plecy i rozejrzał się nerwowo za czymś, co mogłoby posłużyć za nowy punkt odniesienia. Obiecująca jasność albo przeciwnie – głębszy cień, sugerujący jakieś wyniesienie.
Czuł, że powinien się śpieszyć, ale przedzieranie się na oślep przez podziemne, wrzące bajoro, byłoby aktem absolutnej głupoty.

Gdyby nic nie zobaczył, pozostałoby mu chyba tylko znowu ruszyć wzdłuż ściany, najszybciej, jak się da. Wodząc po niej obiema rękami w nadziei, że trafi na jakiś występ albo otwór. Cokolwiek, co pozwoli wdrapać się wyżej, wydostać z bulgoczącej mazi. A potem, jeśli dopisze szczęście, na świeże powietrze.

Hesus 15-06-2012 14:03

Z chwilą kiedy tylko dostrzegł, że zaczyna się dziać coś niedobrego był gotowy uciekać, skryć się w roślinnym gąszczu.
Nie zabrakło mu sił czy determinacji on po prostu, on poczuł, zrozumiał to za duże słowo, poczuł, że nie panuje już nad niczym. Na jego oczach działo się coś co nie miało prawa się zdarzyć. Nawet kino nie oferowało takich efektów tak realistycznych i tak podszytych niewytłumaczalną grozą. Przyszło mu do głowy, że to może umysł odmówił mu posłuszeństwa, zmysły go zawodzą, ale jednocześnie był pewien, że tak nie jest, że to co widzi dzieje się na prawdę i to było fascynujące. Tak jakby ktoś wyciął jego postać z rzeczywistości i wstawił do innego świata, nawet powietrze wydawało mu się jakieś inne. Poczuł mrowienie w kończynach a potem nie czuł już nic, wiedział, że nawet gdyby chciał nie byłby w stanie ruszyć nawet palcem. Bacznie obserwował jak ręka z wyciągniętym pistoletem kieruje się w jego stronę. Nie był w stanie dokonać nawet tej prostej analizy, która podpowiadałaby co się stanie jeśli zaraz się stamtąd nie ruszy.
I nagle wszystko wróciło do normy, to znaczy samochód, trupy Japończyków. Sam Ronald stał jak zahipnotyzowany jeszcze dłuższą chwilę.

Może mnie tam nie było? To do kogo celował ten Japoniec?

Poczuł szarpnięcie za nogawkę i zdał sobie spraw,ę że jest mokra. Dopiero kiedy usłyszał kobiecy głos powoli przypomniał sobie do kogo należy.

- Sakamae! - Wykrzyknąl - Widziałaś?!
Płakała, plakała jak dziecko. Ronald przykucnął o objął ją ramieniem.

- Już dobrze, dobrze , chodźmy.
Pomógł jej się podnieść i poprowadził w dalszą drogę oglądając się jeszcze za ramię upewniając się, że wrak stoi na swoim miejscu.

Armiel 15-06-2012 17:19

ROZDZIAŁ DRUGI

KRAWĘDŹ SZALEŃSTWA







Collins

Collins zamachał, a potem przypadł do ziemi, by nie być zbyt łatwym celem dla wroga. Lepkie błoto oblepiło mu mundur, jakby chciało wessać w siebie żołnierza. Jak żywa, łakoma bestia.

Nieznany żołnierz ruszył wolno w jego stronę. Chwiejąc się, niczym pijany.

Szedł wolno, powłócząc nogami, z trudem wydobywając je z błota.

Powoli Collins dostrzegał coraz więcej szczegółów. Poszarpany, zniszczony mundur, spod którego wystawało gołe, wychudzone ciało. Zarośnięta długą brodą twarz, podobnie włosy zlepione grudami zeschniętego błota.

Mężczyzna kogoś Collisowi przypominał, ale żołnierz nie bardzo wiedział kogo.

Długowłosy i długobrody mężczyzna szedł wolno z dzikim, szaleńczym wzrokiem zatopionym w drugim człowieku.


Noltan, Harikawa, White


Postman zajął się naprawą japońskiej broni, White znów stracił przytomność, a Harikawa z niepokojem przepatrywał coraz wyraźniej widoczny tropikalny las, na którego krawędzi się zatrzymali.

Słoneczne promienie rozproszyły mgłę ukazując Amerykanom ścianę dżungli w barwach zgniłej zieleni i spleśniałych brązów. Mgła znikła prawie całkowicie. Widzieli już naprawdę dobrze zarówno tropikalny las, jak też teren przed nim – płaski, błotnisty, pozbawiony śladów roślinności, wyjałowiony.

Nie widzieli ani śladów zasieków, od których przecież nie mogli odejść aż tak daleko, ani samotnej budowli, którą przecież widzieli jakiś czas temu. Ich oczom ukazał się tylko widok dżungli i błotnistej wyrwy w niej.

A potem obaj ujrzeli coś, czego nie mieli prawa widzieć. Coś, co spowodowało, że zaczęli powątpiewać w swoje zdrowe zmysły.

Słońca. Dwa słońca. Jedno większe, drugie mniejsze, urągając znanemu im światu połyskiwały nad ich głowami.


Yoshinobu i Dempsey

Młoda Japonka nie wytrzymała. Milczenie Amerykanina złamało jej chęć działania. Przyklęknęła przy nogach towarzysza z łkaniem, wyrzucając z siebie wszelkie złe emocje: strach, frustrację, bezsilność.

Płacz był jak katharsis. Oczyszczał ciało i duszę. Pozwalał emocjom płynąc wraz z łzami po brudnej, udręczonej twarzy. I może to właśnie jej płacz obudził Amerykanina stanu odrętwienia.

Wyciągnął do niej rękę zachęcając, by ruszyli gdzieś, byle dalej od dziwacznego wraku.

Wokół ich dwójki dżungla nic sobie jednak nie robiła z jej łez. Nic sobie nie robiła z ich emocji.

Wiatr szeleścił liśćmi. Rozbrzmiewał, niczym ciche westchnienie.
Był jedynym dźwiękiem, który wypełniał ich uszy w dziwnie cichej, martwej dżungli.

Nie. Jednak nie jedynym!

Gdzieś, spomiędzy drzew oboje usłyszeli dziwny odgłos. Szelest roślinności i mlaskanie błota. Dźwięk zbliżał się w ich stronę – powoli, lecz wyraźnie.

Brzmiał tak, jakby przez dżunglę pełzł jakiś ... wielki robak lub wąż. Te skojarzenie było przeraźliwie ... sugestywne. A biedni ludzie poczuli się jak małe myszki, które za chwilę zobaczą coś, co je pożre bez cienia litości.

A może to tylko jej rozdygotane nerwy płatały im psikusa?


Dean, Boone


To było jak dziwaczny, groteskowy i mocno pokręcony sen.

Nóż Sally uwolnił kreaturę z wnyków, a plugawiec zwalił się w błoto sycząc złośliwie. Boone resztką siły woli powstrzymał się, by nie nacisnąć spustu i przekonać się, czy kreatura ginie tak, jak wszystko z ciała i mięsa.

Pająko – wąż ruszył zwinnie przed siebie, pełznąc na brzuchu i rozgarniając zwinnie krzaki i poszycie swoimi łapkami. Nie był duży. miał może z metr z kawałkiem długości wraz z ogonem, a wyprostowanym korpusem sięgał góra do kolan dorosłego mężczyzny. Ale mimo tych niezbyt imponujących rozmiarów zdawał się być groźny. W jakiś niepojęty, irracjonalny sposób budził w obojgu ludziach dreszcz obrzydzenia i odrazy oraz niepokoju.

Ich potworny przewodnik ruszył w las, a oni zgodnie ze swoim planem, podążyli za nim ostrożnie.

Stwór nie był zbyt szybki, więc nawet dla obolałej i zmęczonej Dean dotrzymanie mu tempa nie było problemem.

Szli przez śmierdzącą, podmokłą dżunglę. Aż wreszcie przewodnik doprowadził ich do miejsca, w którym dżungla kończyła się nagle.

Przed nimi zaczynała się droga. Wąska, pełna kałuż i błota droga. Lekko zamglona, ale wyraźna.

Przewodnik zatrzymał się i syknął coś niezrozumiale.

A potem usłyszeli wyraźnie silnik jakiegoś większego samochodu nadciągający gdzieś z niedaleka. Drogą zbliżała się chyba ciężarówka.


Selby


Szedł powoli. Nigdzie się nie śpieszył. Nie chciał skończyć na minie czy wpaść do zamaskowanego dołu z zaostrzonymi, wysmarowanymi gównem palikami na dnie – ulubionej pułapki Japsów.

Rozglądał się czujnie, przywołując resztki samodyscypliny oraz całą wiedzę i doświadczenie.

Był niczym duch i czynił mniej hałasu.

W końcu usłyszał dziwny hałas. Jakiś rumor i łoskot, jakby gdzieś niedaleko przez dżunglę przedzierało się jakieś spore zwierzę. Wielkości słonia.

Szybko znalazł sobie kryjówkę i przypadł do niej schodząc z oczu potencjalnemu drapieżnikowi.

Wstrzymał oddech z zadowoleniem upewniając się, że cokolwiek czyniło ten tumult, odeszło w bok.

Wyszedł powoli z ukrycia i zaczął kontynuować swój marsz.

I wtedy zobaczył posąg. Dziwaczne zgrupowanie szarych, chyba zrobionych z jakiegoś metalu kul.

Nakładały się na siebie tworząc wysokie na trzy metry grono.

W jakiś niepojęty sposób posąg zdawał się oddziaływać na otoczenie wokół niego. Selbyemu wydawało się nagle, że dostrzega dziwne drgania powietrza i rozbłyski wokół rzeźby.


Summers


Otumaniony gorącem i wilgocią Summers ruszył szukając wyjścia. Dość szybko, sunąc plecami po śliskiej ścianie, trafił na jakąś wolną przestrzeń.

Nie wahał się za długo. Wcisnął się w nią i ruszył przed siebie, byle dalej od gulgoczącej pułapki.

Miejsce, w którym się znalazł było chyba jakimś korytarzem. Summers miał wrażenie, że prowadzi on lekko w górę, co dawało nadzieję, że ujrzy jeszcze słońce.

I ujrzał. Po krótkiej chwili.

Snop mętnego światła wpadający gdzieś z góry.

Znalazł się w niewielkiej, okrągłej sali. Miała ona średnicę około sześciu kroków. Sufit – czy też raczej naturalny komin jaskini – wznosił się przynajmniej na dwa razy większą wysokość. Czyżby trafił do wnętrza tej dziwacznej budowli, w której zniknął im Francuzik? To było bardzo prawdopodobne.

To, co przykuło uwagę żołnierza to trzy kamienne płyty – najwyraźniej blokujące przejścia. Grube, solidne.

Na każdej z płyt wyrzeźbiono jakieś paskudztwa, ale był zbyt daleko, by rozpoznać szczegóły.

Zresztą nie chciał wchodzić do środka bez namysłu.

Odstraszyły go od tego trzy szkielety leżące pośrodku sali. Niekompletne, pogruchotane, połamane. Wyraźnie zabite przez coś, co nie pozostawiło im cienia litości.

To, co szybko zauważył Summers to fakt, że szczątki ubrane są w resztki japońskich mundurów.


Webber


Ujęła ją za rękę. Delikatnie. Czując zimne ciało pod własnymi placami o mało nie wypuściła kobiety.

I wtedy poczuła nagły dreszcz. jakby jej ciało przeszył zimny wicher.

Kobieta jęknęła i nagle ... rzuciła się w tył, na plecy. Z taką gwałtownością, że ręka wyswobodziła się z uścisku Michelle.

Jej usta rozwarły się na niesamowitą szerokość. W masie śliny, pożółkłych i poczerniałych zębów i wodnistych, zaróżowionych krwią wymiocin coś się pojawiło.

Z wnętrza kobiety, niczym z kokonu, wynurzało się coś czarnego, wywijającego mackowatymi odnóżami. Jakby wychudzona kobieta połknęła coś żywego. Jakiegoś głowonoga, który teraz próbował się wydostać na zewnątrz.

Szokujący i ohydny widok tak zmroził nieszczęsną uciekinierkę, że dopiero po chwili zorientowała się, że nie słyszy już potwora, który rozdarł na strzępy Wickham kilka chwil wcześniej. Za to wyraźnie – pośród mlaśnięć, bulgotania i jęków kobiety – rudowłosa znów usłyszała warkot zbliżającej się ciężarówki.

Czarne, wywijające mackami COŚ było już bliskie wyrwania się na wolność.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:09.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172