lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Frères de Sang [Zew Cthulhu] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/15545-fra-res-de-sang-zew-cthulhu-18-a.html)

Tom Atos 22-01-2016 12:25

Tymczasem Prunier postanowił w końcu wziąć się za główne danie, czyli monsieur Gonzagę. Pomachał ręką w stronę mężczyzny i zawołał niezbyt głośno:
– Monsieur Gonzaga, czy możemy prosić Pana na słówko?
Gdy mężczyzna się zbliżył Bertrand zaczął:
– Wybaczy pan, że pozwoliliśmy sobie rozpytywać o Pana, ale doszły nas słuchy, iż Pański plenipotent Joachim Lacoste jest pasjonatem starożytności, czy nie byłby zainteresowany kupnem pewnego starożytnego posągu? – spytał Prunier z niewinną miną.
Gonzaga spojrzał na Bertranda z niechęcią, która szybko zamaskował dość udanie wystudiowany, przyjazny uśmiech.
- Owszem, znam monsieur Lacoste, jednak nie zwykłem na temat interesów z nim gawędzić z nieznajomymi na ulicy. Może chociaż zaproszę pana na kawę?
– Nie mam nic przeciwko dobrej kawie. Pań pozwoli, że się przedstawię. Bertrand Prunier. Moim dziadkiem jest, nie chwaląc się, René Cagnat. Światowej sławy epigraf i archeolog.
Przedstawił się Bertrand wyciągając rękę na powitanie.
– Czy nie był Pan ostatnio w Marsylii?
- Owszem. Często podróżuję. byłem w Marsylii na pogrzebie znajomego kilka dni temu.

W międzyczasie przeszli do głównej sali i Gonzaga zaprowadził Bertranda do stolika dl szefa sali, małego, ustawionego dyskretnie w kącie. Zamówił dwie kawy u smukłego kelnera, tego samego, który usługiwał Bertrandowi przy śniadaniu. Czekając, aż napar zostanie przygotowany Gonzaga wyjął papierośnicę - elegancką, bardziej pasująca do wyższych sfer, niż kogoś takiego, jak szef sali w luksusowej restauracji. Bertrand od razu zwrócił uwagę na zapinki do mankietów koszuli - eleganckie, z białego złota i kości słoniowej, wartę niemałą sumkę.



- A, jeśli mogę spytać, jakiż to posąg mógłby, pana zdaniem, zainteresować monsieur Lacostę?
Wyciągnął dłoń przed siebie - pewną i śniadą.
- Zapali pan?
Maniery Gonzagi były wyszukane. Nawet słowa wypowiadał w sposób, który od razu wzbudzał zaufanie. Miły, elegancki czy, raczej - śliski jak wąż.
– Z chęcią. Taki sam, jaki przywiózł pan ostatnio z Marsylii. – wypalił Bertrand sięgając po papierosa. – Swoją drogą to monsieur Lacoste był zainteresowany tym posągiem z domu Castora de Overneyesa, czy ktoś inny Panu to zlecił?
Prunier patrzył prosto w oczy Gonzagi uśmiechając się miło. Zapalił częstując ogniem rozmówcę.
– Wiedział Pan, że właściciel posągu nie żyje?
Bertrand zaciągnął się z przyjemnością wypuszczając kłęby dymu.
– Niezręczna sytuacja. Nie sądzi Pan?
Jeśli dobrze ocenił Gonzagę, to był pazernym na pieniądze cwaniakiem, może złodziejem, ale nie wyglądał na mordercę lub kogoś kto chciałby być zamieszany w morderstwo. Na razie Prunier nie chciał odkrywać wszystkich swoich kart. Póki co chciał ustalić kto był faktycznym zleceniodawcą, czy Gonzaga miał świadomość, że kradnie i najważniejsze … kto mu dał klucze do domu Castora.

Jeśli się mylił … gra mogła się dla niego źle skończyć.

Anonim 23-01-2016 19:33

Marc Vernier widząc atak tego degenerata po prostu stał w miejscu. Nie zamierzał uciekać przed robactwem. Patrzył ze zniesmaczeniem i wyższością na biegnącą w jego stronę niższą istotą. Był jednak gotów umrzeć w ten sposób niźli czekać aż transcendentalna bestia, dla której niczym były materialne przeszkody pożre go w wyjątkowo brutalny sposób. Gotowość do śmierci była jednak taka jak w czasie szaleńczych biegów na ziemi niczyjej na wojnie - chciał żyć, ale wiedział, że to zależy częściowo od niego, a częściowo od szczęścia. Czy czuł się szczęśliwy? Tak. Myślał, że i tym razem przeżyje. A jeśli nie to przynajmniej nie będzie musiał zajmować się bagnem, w które wdepnął przez Castora. Stojąc i spokojnie patrząc na zbliżającego się oponenta powiedział z przekonaniem:
- Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagi fhtagn. - słowa te miały powstrzymać atak, ale jedynie stworzyły krókie zawahanie u przeciwnika. Vernier był gotów walczyć na śmierć i życie i, choć nie miał zbyt dużych szans, to pragnął zdeptać tamto ścierwo.

Adwersarz wyjął z kieszeni nóż, dość charakterystycznie paskudny z długim ostrzem. Za Vernierem rozległy się dźwięki powolnego, leniwego niczym ślimak z reumatyzmem, otwierania zamka w drzwiach. Vernier nie odwrócił się, bo i nie było po co. W przypadku, gdyby to był "przyjaciel" to mu pomoże, a jeśli to "wróg" to i tak nie miał szans.
- Z prochu powstałem i w proch się obrócę! - krzyknął Marc do mężczyzny z nożem wciąż patrząc na niego z wyższością. Nie będzie tutaj jakiś wieśniacki pętak wzbudzał strach w weteranie z wojny i osobie, która za sprawą ingerencji losu przeżyła ognistą zagładę całego miasta! Pomimo tego, że ktoś otwierał drzwi niedaleko niego i zapewniał mu ewentualną drogę ucieczki Marc patrzył prosto w oczy napastnikowi. Spróbuje sparować jego cios nożem, aby ten nie był pierwszym i śmiertelnym. Obawiał się również, że ten kto był w domu sąsiadów również nie jest przyjaźnie nastawiony - w końcu sąsiedzi musieli wiedzieć o tajemnej piwnicy w domu Castora skoro była tutaj, podobno, od tysięcy lat. Jeden przeciwnik był jednak przed nim, drugim przejmie się wyłącznie wtedy, gdy ten pierwszy schowa nóż albo wprost ucieknie przed tym kogo zobaczy w drzwiach…

Drzwi za nim otworzyły się w tej samej chwili, gdy napastnik dopadł Marca. Szybki cios nożem, którego nie udało się Vernierowi sparować i poczuł, jak ostrze przecina jego ciało. Tnie skórę wbijając się głębiej. Niemal intymnie. Pchnięty przez nożownika wpadł przez otwierające się drzwi, czując, że robi mu się słabo. Z trudem panował nad ciałem, bojąc się, że zaraz straci przytomność. Czuł jak gorąca krew bucha z rany, zalewa jego skórę, spływa na ziemię.

- Żyję, umieram, żyję ponownie! - krzyknął Marc Vernier trzymając się za ranę. Miał nadzieję, że nóż nie przebił niczego ważnego w jego wnętrzu, ale niestety to był już jego koniec. Samotność ma swoje plusy i minusy - brak pomocy przy ataku nożownika zdecydowanie była minusem. Głupie pytania Clauda i Sophie, tak byli niby wszystkim przejęci, a nawet nie przyszli do domu bronić go przed spaleniem. Tak naprawdę cała ta sprawa gówno ich obchodziła. Jakby było inaczej to rano pojawiliby się w domu Castora chociażby, żeby zobaczyć efekty wysypania mąki. Pomimo tych myśli Vernier uśmiechnął się i osunął się na ziemię. Oczami wyobraźni widział jak wokół niego szalała pożoga. Zamknął oczy i chciał coś powiedzieć o zamykaniu drzwi, ale właściwie czemu miałby to mówić? Wcale nie zdziwiłby się, gdyby osoba, która otworzyła drzwi w pełni współpracowała z nożownikiem. Roześmiał się myśląc, że teraz pewnie czekają go tortury, choć ten cios nożem to był raczej zabójczy. Marc pomyślał, że powinien przewodzić temu kultowi, bo z lepszych smakiem by było dokonanie porwania i złożenie Marca Verniera w ofierze przed bezwartościowym kamieniem. Zabójstwo było dość prostackie. Nasłali jakiegoś zwykłego robaka z nożem. Smutne głąby bez finezji. No, ale skuteczni - to trzeba przyznać. Położył się na dywanie w przedpokoju.

- Żyję. - wyszeptał jeszcze, a w jego wyobraźni szalały już płomienie ogarniające jego, dom, w którym leżał w przedpokoju i całe miasto. Wszystko płonęło! Było mu przeznaczone umierać w płomieniach - dekady temu przez dziwne zbiegi okoliczności tak się nie stało, ale teraz... teraz chciał, aby znów pojawił się Anioł i go ocalił od śmierci. W blasku krwi dostrzegł Anioła. Był przy nim.

Zombianna 23-01-2016 23:51

Spokój i piękno alpejskiej wioski działało kojąco na zestresowany wydarzeniami ostatnich dni umysł L’Anglais. Stojąc na zalewanym słonecznym blaskiem bruku po raz pierwszy od wyjazdu z Paryża czuła się wyciszona. Korowód problemów, pozostawianych w Marsylli, naraz przestał być aż tak przytłaczający. Teraz, kilkaset mil od niepokojącej rezydencji, nawiedzonych współspadkobierców, podejrzanych morderstw i znikających kamieni z być może nadnaturalną zawartością, wreszcie odetchnęła pełną piersią. Nawet długa podróż i rodzący się już na granicy horyzontu reumatyczny ból nie mógł zepsuć tej chwili.

Zafascynowana obserwowała toczące sie leniwie życie małego miasteczka, sunące nad głową postrzępione chmury. Chłonęła klimat i dawała odpocząć nerwom, niespiesznie układając w myślach plan działania. Co prawda bagażu nie posiadała, wszystkie najpotrzebniejsze drobiazgi chomikując w torebce, lecz kwestię zakwaterowania wolała załatwić nim słońce schowa się za górskimi szczytami, a ona zdąży zesztywnieć ze zmęczenia. Musiała uważać i mimo rozsadzającej pierś chęci działania, zachować rozwagę. Wszystko po kolei, bez pośpiechu i przede wszystkim nie na siłę. Małe kroczki, powolne odhaczanie następnych pozycji na liście spraw do załatwienia. Hotel, zasięgnięcie u personelu języka i wypytanie o interesującego Sophie astrologa. Przy okazji zorientuje sie jak wyglądała kwestia transportu osób do Claviere. A nuż w okolicy dało się wynająć konia… powinna jeszcze pamiętać jak się jeździ.
Ale najpierw kawa.
Każde porządne rozpoznanie należało zacząć od dobrej kawy.

Armiel 24-01-2016 11:08

Sophie L'Anglais

Niedaleko, tuż przy stacji kolejowej, była mała restauracyjka. Dość przyjemne miejsce, gdzie podróżni mogli złapać chwilę oddechu pomiędzy kolejnymi pociągami lub dalszą drogą. Ceny, dość wysokie, jak na gust Spohie, ale za kawę w taki dzień z przyjemnością zapłaciłaby i drugie tyle.
Po zaspokojeniu najpilniejszych potrzeb niższego rzędu zajęła się tym, po co tutaj przyjechała. Rufinno Zetticci. Niestety, nikt w miasteczku nie słyszał o astronomie, za to bez trudu znalazła przewodnika i środek transportu – ciągniętą przez konia, małą przyczepkę. Podobną do tej, jaką węglarze w Paryżu rozwozili towar po domach.

Dowiedziała się też, że jacyś naukowcy pracują w pod Mont Chaberton.

Po dogadaniu się co do ceny Sophie ruszyła w góry.

To nie była długa wyprawa. Ledwie kilkanaście kilometrów, z czego większość serpentyną pokruszonej drogi. Jej woźnica i przewodnik, małomówny Gastone, nie zanudzał jej opowiastkami, czy gadaniną – ot, po prostu wiózł ją tam, dokąd chciała, więc Sophie podziwiała widoki.
W końcu dotarli. A szczęście jej sprzyjało.

Rufinno Zetticci był na miejscu, razem z trójką innych naukowców z Francji i Włoch. Rufinno okazał się być niewysokim, drobnym Włochem, ze szpiczastą bródką, nienagannymi manierami i inteligentnym spojrzeniem.

Zaskoczeni wizytą mężczyźni, sami astronomowie jak się okazało, przyjęli jednak Sophie jak zagubioną siostrę. Okazało się, że pomieszkują pod Mont Chaberton obserwując gwiazdy, prowadząc badania i obliczenia, a fascynacja damy astronomiczną zagadką od razu podbiła ich serca.
Usiadła z nimi przy stole, przy mocnej herbacie i zapiekance z kurczaka, a potem na stół gospodarz schroniska zaserwował ciasto i wino z tutejszych winnic.

- Zatem, panno L’Anglais, mówi pani, że monsieur Overneyes nie żyje. Wielka szkoda. To była nietuzinkowa osobowość, nie przeczę. Chociaż może nieco, hm… nazbyt ekscentryczna. Nie uwierzy pani, ile czasu spędziłem na dyskusjach z panem Castorem, na temat istnienia pozaziemskich form życia.

Przysłuchujący się rozmowie pozostali astronomowie zaśmiali się, jakby przypomniał im się jakiś żart.

- Z drugiej strony, panowie – uspokoił kompanów Zatticci – ustaliliśmy już, że przecież nie można tego wykluczyć.

- To niezgodne z doktryną religijną – żachnął się jeden z astronomów, pękaty i najgłośniejszy Aristide Trentino.

- Aristide – uśmiechnął się cynicznie drugi, Galeazzo Moretti którego bokobrody przypominały dwie solidnie obżarte gąsienice uczepione rumianej twarzy – nie musze ci chyba przypominać jak doktryny kościoła często szły w parze z naszą nauką. Galileusz, Kopernik, że tak ci tylko przypomnę…

Trentido żachnął się, a milczący do tej pory Flavio Carabessi – ostatni z czwórki uczonych – najstarszy i najpoważniejszy wtrącił tylko suchym głosem:

- Panowie, nie przy młodej i ślicznej damie.

- Dyskurs naukowy zostawmy na razie na boku – poparł go Rufinno. – Madmuasele nie przyjechała tutaj, by poznać nasze nic nie znaczące persony, lecz pewnie ma jakieś doprecyzowane oczekiwania. Czyż nie, panno L’Anglais? – zwrócił się bezpośrednio do gościa.


Marc Vernier

Był krzyk. To Vernier pamiętał. Kobiecy. Rozedrgany. Histeryczny.

Był ból. To Vernier też pamiętał.. straszliwy. Promieniujący z rany na całe ciało.

Nigdy wcześniej Marc nie doświadczał takiej … bezsilności i takiej „cielesności” jak w tej właśnie chwili, gdy nieznany mu nożownik pchnął go ostrzem w plecy.

W takiej chwili, gdy wszystko człowieka boli, a życie ucieka wraz z krwią z jego organizmu, osiąga się niezwykłe zrozumienie swojej istoty. Jej kruchej i w pewien sposób obrzydliwej, sprowadzonej do materii organicznej, żywotności.

Ponoć, gdy przekroczy się bramy ciała, znajdzie się inny, lepszy świat. Czysty. Pozbawiony materialnego brudu. Transcendentalny świat ducha i idei.

Vernier … umierał…

Czuł to….

Długo czy krotko, nie miał pojęcia…

Czuł…

To wystarczyło.

* * *

Ocknął się leżąc w szpitalnym łóżku. Od razu poznał, że to szpital po zapachu i fakturze pościeli i po zapachach środków dezynfekujących. Czuł, że ciało opasuje mu solidny opatrunek, uciskający ranę od noża.

Chciało mu się pić. I wtedy usłyszał głosy.

Jakaś kobieta i mężczyzna rozmawiali ze sobą, a ich rozmowa zbliżała się do granic otwartego flirtu.

Marc otworzył oczy i ujrzał, że umundurowany żandarm oraz pielęgniarka, stojąc przy wejściach do niewielkiego pokoiku szpitalnego, prowadzą bez krępacji tą konwersację na granicy przyzwoitości i niedwuznacznych aluzyjek seksualnych przedstawianych z subtelnością dwóch istot o rozbudowanym libido.

Żył zatem. A obecność mundurowego oznaczała, że policja już interesowała się atakiem na jego skromną osobę.


Bertrand Prunier

Gonzaga uśmiechnął się. W jego oczach pojawił się przez chwilę dziwny błysk. Kpiący? Rozbawiony? Szybko jednak te emocje ustąpiły p[Ola szczwanej czujności.

- No cóż… - uśmiechnął się Gonzaga. – To dość poważne… zarzuty. Szczególnie nie poparte dowodami. Do czego pan jednak zmierza, panie Prunier? Chodzi panu o pieniądze? Ścieżkę dostępu do bogatych ludzi, którzy szukają ciekawych okazów sztuki i płacą naprawdę dobre pieniądze za spełnianie ich zachcianek? Jakim człowiekiem pan jest, panie Prunier? Dobrym, złym czy pragmatycznym?

Uśmiechnął się wyraźnie oczekując deklaracji ze strony Bertranda. Oczy Gonzagi były skupione. Bertrand spojrzał w nich i zamarł na mgnienie oka. Poczuł się … nieswojo. Jak mucha złapana w pajęczynę przez sprytnego pająka. W tych oczach coś się czaiło. Coś … mrocznego. Coś … bezdusznego. Jakby oczy Gonzagi nie należały do człowieka ,lecz do jakiejś pozbawionej uczuć kreatury ukrytej za fasadą z ludzkiej skóry.

To była tylko chwila, ale wystarczyła, by Prunier na ułamek sekundy stracił pewność siebie. Tylko na mgnienie oka, ale Gonzaga zauważył to. Uśmiechnął się znów tym swoim przyjemnym, czarującym uśmiechem, który nie obejmował oczu.

- Powiedzmy, że wiem o czym pan mówi, panie Prunier. Co pana interesuje? Czego pan ode mnie oczekuje? Dogadajmy się, jak ludzie interesu, panie Prunier.


Ottone Lèmmi, Luis Deullin


Ottone i Luis oczekiwali w „Petite Pepaillon” dopijać kawę. Teraz, po wizycie w „Le Grande” kubeczki smakowe protestowały wzburzone tym, co wlewali sobie do ust. Dopiero po stołowaniu się w „Le Grande” można było dostrzec, jak wspaniałą kuchnię tam mieli i o ile dystansowała ona innych usługodawców w tym zakresie.

Pierwszy przyszedł Luois. Detektyw uprzejmie przywitał się z Ottonem przedstawiając przy okazji, a potem usiadł przy ich stoliku również zamawiając kawę.

- Panów przyjaciel wdał się w rozmowę z Gonzagą – oznajmił de Genefies.

– Chwilę mu zejdzie. Gonzaga to wąż. Będzie kluczył, ubarwiał i kręcił. Pozwolą panowie, że przedstawię w tym czasie moje podejrzenia względem pana Gonzagi. Otóż, uważam, prawie jestem pewien chociaż jak na dzień dzisiejszy brakuje mi niezbitych dowodów, że Gonzaga jest członkiem przestępczej organizacji o bliżej nieokreślonym charakterze. Na pewno zamieszany jest w znikniecie kilkunastu ludzi na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy. W tym córki moich klientów. Czy pracuje dla kogoś, czy sam stoi na czele jakiejś organizacji, Trudno mi powiedzieć, chociaż patrząc na niego i na jego samouwielbienie, trudno mi uwierzyć w to, że ktoś taki zadowoliłby się podrzędną rolę. Z drugiej jednak strony pracuje jako szef restauracji, a nie jest jej właścicielem, więc kto, wie, kto wie.

Upił kawy przyglądając się przez szybę ulicy.

- Carcassonne – westchnął. – Niby prowincja. Niby małomiasteczkowa prowincja. A jednak, odnoszę dziwne wrażenie, że te mury skrywają jakieś tajemnice. Pradawne i plugawe, których ujawnienie mogłoby wzburzyć kruchy porządek społeczny. A panowie jak sądzą? No i czy moglibyśmy udać się do antykwariatu? Wyrobiłem sobie tam pewną tożsamość znudzonego finansisty z Paryża, który zastanawia się nad kupieniem kilku precjozów do swojej kolekcji mosiądzu. Panowie są w mieście nowi. Jeszcze można stworzyć dla panów odpowiednią przykrywkę, jak to mawiamy w branży. Może, czekając na przyjście panów kolegi, możemy o tym podyskutować?

Zaproponował.

Tom Atos 29-01-2016 13:05

Okazywanie słabości i niezdecydowania nie było złe samo w sobie. Wszystko zależało od tego, czy Bertrand potrafi to wykorzystać. Przełknął upokorzenie miłości własnej, co w wypadku młodego mężczyzny wcale nie było łatwe. Okazał się mniej sprytny, niż się spodziewał.
Poczuł, jak się czerwieni niczym pensjonarka, co wprawiło go w tym większą złość. Pokrył ją jednak miłym uśmiechem wracając do gry.
– Lubię o sobie myśleć, jako o człowieku interesu. Który jednak, by rozwinąć skrzydła potrzebuje kontaktów i … przyjaciół. Tak się zaś składa, iż Pan zna ludzi, którzy są nie tylko wielbicielami sztuki, ale mają pewne wymagania.
Bertrand przerwał by się zaciągnąć papierosowym dymem i zastanowić nad właściwym doborem słów.
– Panie Gonzaga jest pan zbyt mądrym człowiekiem, by interesować się obnośnym sprzedawcą antyków. Jak w każdym biznesie o sukcesie nie decyduje wciskanie klientom towaru, jaki się ma w nadmiarze, ale rozpoznanie popytu i zaspokojenie go. Otóż właśnie to by mnie interesowało. Kontakty z ludźmi, którzy wiedzą czego chcą i zaspokojenie tych potrzeb za godziwą zapłatą.
Prunier zgasił niedopałek w popielniczce.
– Proszę mi wybaczyć ten mały podstęp z posągiem. Po prostu byłem ciekaw co takiego jest w nim wyjątkowego, że wzbudził takie zainteresowanie Pańskiego zleceniodawcy.
Bertrand poczuł podniecenie. Gra była niebezpieczna, ale szalenie wciągająca. Był ciekaw, czy Gonzaga połknie haczyk. Miał nadzieję, że go zaintrygował na tyle by to ciągnął dalej.

Gonzaga myślał przez chwilę również zaciągając się papierosem. Potem uśmiechnął się. Samymi ustami, jak zawsze.
- Zaimponował mi pan, panie Prunier. Nie powiem - fałszywe iskierki rozweselenia pojawiły się w jego ciemnych oczach. - A musi pan wiedzieć, że niewielu ludzi potrafi to zrobić. Widzę, ze przeprowadził pan małe śledztwo, prawda? Mogę, w dowód zaufania, dowiedzieć się, jak pan wywiedział się o posągu. Załóżmy oczywiście, ze wiem o czym pan mówi - puścił do niego oko, pierwszy raz chyba szczerze.
– Miałem dużo szczęścia. Sąsiedzi zauważyli, jak z domu przy Rue Plersance kilka osób wynosi ciężki pakunek. Pomimo tego że właściciel dopiero co zmarł. Zgłosili to na policję. Tak się składa, że trafiło to do mojego znajomego. Sprawa błaha. Zwłaszcza, że nie stwierdzono śladów włamania, ale tym właścicielem był Castor de Overneyes. Człowiek niezwykle interesujący, z którym łączyły mnie kiedyś pewne interesy. Zaciekawiło mnie to. Policja sprawdziła przewoźników, ale bez rezultatu. Ja spróbowałem szczęścia na dworcu i … trafiłem.
Prunier uśmiechnął się przepraszająco.
– Mam nadzieję, że Pana nie rozczarowałem.
– Dociekliwy umysł, bystre podejście. To bardzo cenne przymioty. I możliwe, podkreślam, że możliwe, że opłaci się panu dociekliwość. A teraz jaka jest pana propozycja.-
ściszył głos.
– Chętnie rzuciłbym okiem na ów posąg, by się zorientować co takiego interesuję Pańskiego zleceniodawcę i czy mam dostęp do interesujących go artefaktów. Jeśli nie, to gotów jestem podjąć współpracę w celu ich zdobycia. – stwierdził nie owijając już w bawełnę Prunier.

Podjął grę i brnął dalej nie mogąc i nie chcąc się już wycofać. Zżerała go ciekawość po co ukradziono posąg i kto za tym wszystkim stoi.

Cattus 29-01-2016 22:29

Ottone Lèmmi, Luis Deullin.

(...)

Zaproponował.

- Jeśli już mówimy o udaniu się do antykwariatu i przykrywce. - Ottone odłożył na blat stolika opróżnioną filiżankę. Przez ułamek sekundy Włoch skupił się na ciemnych zaciekach na wewnętrznej stronie filiżanki, ale po chwili słabości przeszedł do rzeczy. - Tak się składa, że rzeczywiście jestem antykwariuszem i zajmuję się między innymi sprowadzaniem moim klientom różnych starych, bądź rzadkich przedmiotów. Tak też przedstawiłem się kelnerowi w hotelu, gdy wypytywałem go o tego Philipe, więc raczej za nikogo innego podawać się nie będę, natomiast mój zawód jest najnormalniejszą i najłatwiejszą do przyjęcia przeze mnie tożsamością. Myślę, że jeśli ktoś ma udać się do owego sklepu, to z pewnością ja.

- Doskonale! - przyklasnął. - Niech pan idzie. Ja wejdę za panem. Kilka minut później. Mam do porozmawiania z właścicielem więc, niby to przypadkowo, przyjdę w tym samym czasie, co pan.

- [i[Dobrze. A zanim pójdę[/i] - Obrócił się do kompana. - Luisie, chcesz czekać tutaj na Bertranda?

- Ja jedynie umiem latać. - Rozłożył ręce Luis. - No i w sumie mógłbym jeszcze zbudować wam samolot, ale to raczej nam się tu nie przyda. Jeśli o sztukę i zabytki idzie, niestety jestem laikiem, więc w niczym nie pomogę. Ale jeśli chcesz to możesz Ottonie powiedzieć że jestem twoim klientem i szukasz dla mnie… czegoś. O ile uznasz że może ci się to do czegoś przydać. Powiedzcie mi tylko jak się to miejsce nazywa i jak tam trafić. Jak będę wychodził, to zostawię ci wiadomość u obsługi “Motylka”. Tym sposobem nie stracimy kontaktu. - Odpowiedział Deullin, zastanawiając się co powinien teraz ze sobą zrobić. Antykwariat to nie jego żywioł, ale obecnie jedyny trop, poza samym Gonzagą. Musiał poczekać na Bertranda nim podejmie dalsze działania.

- Więc postanowione. - Ottone wymacał na oparciu krzesła marynrkę i położył sobie na kolanach, próbując nieco ją wygładzić. - Zapłacisz rachunek, Luisie? Popytam o dostawy, rozejrzę się po antykwariacie, ale nie liczę na to, że wystawili to... coś na wystawie. Może jeśli udałoby się nam wejść na zaplecze... - Zrzucił nieco pyłku z rękawa. - Panie de Genefies, jeśli ma pan wejść do sklepu osobno i chwilę po mnie, to proszę mi podać jego adres.

- Dwie ulice stąd w stronę zamku, w lewo. Nazywa się Le Antique. Nie sposób przeoczyć. Duży szyld. Miedzioryt z jakimś mitycznym stworem.

- Doskonale. W takim razie dłużej nie zatrzymuję i mam nadzieję że niedługo znów się spotkamy. Powiedział Luis, dopijając kawę i wstając od stolika.


Gdy Ottone i nowo poznany detektyw wyszli, Deullin podszedł do kontuaru i usiadł na jednym z wysokich krzeseł.
- Witam ponownie. Zaczął rozmowę z barmanem. - Zastanawiam się czy jako miejscowy nie mógłby mi pan pomóc w pewnej sprawie. Mianowicie rozglądam się za jakimś małym, przyjemnym hotelikiem w którym mógłbym się zatrzymać z przyjaciółmi. Idealnie gdyby znajdował się niedaleko.

- Niedaleko dworca jest wyśmienity pensjonat. Nazywa się "Cichy młyn". Miła obsługa i czyste pokoje. Chociaż kuchnia, szczerze mówiąc, nie najlepsza. No, ale zawsze może pan stołować się u nas. To tylko kwadrans spacerkiem. A można spytać, na ile panowie przyjechali do Carcassonne? Bo jeżeli na dłużej może wynajdę dla panów jakąś kwaterę? Wyjdzie taniej niż w hotelu.

- Ciekawa propozycja. Niestety specyfika naszej pracy nie pozwala nam dokładnie tego stwierdzić, ale z pewnością zostaniemy jeszcze przynajmniej parę dni, dłużej jeśli będzie trzeba. [b]Luis]/b] potarł brodę, jakby kalkulując. - Choć jeśli to nie problem, najwygodniej byłoby nam zatrzymać się tutaj. Centrum, miła obsługa, smaczne jedzenie, a do tego nie ma tłoku. Czegóż chcieć więcej?

- Tylko my niestety nie mamy usług noclegowych. To tylko kawiarnia. Mój wuj, Eugene, ma duże mieszkanie. Ostatnio zmarła mu żona, więc kilka pokojów stoi pustych. za drobną opłatą może uda mi się go namówić, by panów przyjął. Zawsze to kilkadziesiąt franków dodatkowego dochodu. Wuj mieszka niedaleko, zaledwie cztery przecznice od Motylka.

- Hmm… Jeśli to nie problem, z chęcią przystaniemy na ofertę. Zawsze to parę fanków więcej w kieszeni. Oczywiście jeśli wuj się zgodzi. Kiedy możemy się spodziewać jakichś wieści na ten temat?

- Proszę dać mi dwie godziny. Koło południa i tak zamierzałem wyskoczyć do niego z posiłkiem.

- Więc dobrze. Teraz i tak muszę zaczekać na przyjaciela, więc czasu jest aż nadto. Dziękuję za pomoc. Luis skłonił lekko głowę. - W takim razie poproszę jeszcze jedną kawę. Powiedział i wrócił do stolika, obserwując wejście do De la Grande i czekając na Bertranda.

Fyrskar 31-01-2016 17:18

Ottone Lèmmi

Antykwariat faktycznie było łatwo znaleźć. Boczna uliczka wybrukowana kocimi łbami, pośród starych kamienic i witryna na zewnątrz oraz szyld, który tak dokładnie mu opisano. Mitycznym stworem była hydra, ze splotami wężowych łbów na opasłym korpusie.

Kiedy przekraczał progi antykwariatu zabrzęczał dzwonek zawieszony nad nimi.

- Już idę! - dało się słyszeć męski, silny głos.

Nim antykwariusz pojawił się w głównym pomieszczaniu, wychodząc gdzieś zza drzwi od zaplecza, Ottone miał okazję przyjrzeć się antykwariatowi. Widać było, że właściciel skupiał się głownie na meblach, krzesłach, stołach, stolikach poustawianych gdzie tylko się dało w pozornym nieładzie. Wprawne oko Ottone'a wypatrzyło kilka naprawdę wartościowych, gregoriańskich krzeseł i foteli.

- Czym mogę pomóc? - Właściciel był dość wysokim i szczupły mężczyzną w okularach.

Spojrzał na potencjalnego klienta z zainteresowaniem.

- Bonjour! - Ottone przywitał się, nie odrywając oczu od wnętrza antykwariatu. Przez chwilę poczuł się jak w domu, choć jego sklep nie był równie imponujący. Włoch zajmował się raczej sprowadzaniem pojedynczych antyków, szczególnie książek, na osobiste zamówienie klientów. Idąc przez miasto, zastanawiał się, co konkretnie mógł przywieźć tutaj Gonzaga. Raczej nie był to mebel, a przynajmniej Lèmmi nie sądził, że tak było. A więc co? Posążek, księga? Ottone pomyślał sobie, że to coś mogło pochodzić z Tybetu. Wiele póki co łączyło się tamtą domniemaną wyprawą Castora. Jeśli tak, to mogło być to coś starszego, może bardziej pierwotnego, naprzykład manuskrypt, bądź inne rękodzieło. Bądź jakiś klejnot o wyraźnie wschodnim pochodzeniu. Tak, to był dpbry punkt zaczepienia. Z tą myślą Włoch wszedł do środka. Skrycie liczył, że ten temat może skojarzyć się sprzedawcy z przywiezionym przedmiotem. Oczywiście, o ile ten wiedział w ogóle, czym jest rzecz przywieziona przez zarządcę hotelu.

- [i]Monsieur ma imponujący sklep. Jeśli chciałby pan być skromnym, to proszę tego nie robić. Mam zawód nie inny niż pański i wiem co mówię.[i] - Lèmmi zdecydował, że wykorzysta pomysł Deullina, - Mój przyjaciel i pracodawca ostatnio kupił dom i poprosił mnie, bym gustownie i nieostentacyjnie go wyrządził. Od kiedy odszedł z lotnictwa, zaczął interesować się Orientem, przede wszystkim Tybetem i chciałbym rozejrzeć się za przedmiotami z tamtych stron. Dobrze trafiłem? - Uśmiechnął się.

- Hmmm. - Mężczyzna potarł w zamyśleniu podbródek. - Nie wiem czy znajdę coś pod gust pana przyjaciela. Tak daleki orient nie sprzedaje się zbyt dobrze we Francji. Tutaj bardziej klasyka i arabskie motywy. Czy pana przyjaciela interesuje może coś konkretnego. mam tutaj parawan. Mam zwierciadło.. Klika rzeź i waz. Nic wielkiego, szczerze mówiąc, ale o ile pana przyjaciel nie jest zbyt wybredny, kto wie, może przypadną mu do gustu te przedmioty. Proszę za mną. Pokażę. Co prawda nie jest to Tybet, ale chyba Mongolia, Indie i Chiny, ale ... Może się nada/ Proszę za mną. O tutaj.

Wybór faktycznie był raczej skromny.

- Cóż, im dłużej szukam, tym bardziej pewny jestem tego, że skompletowanie kolekcji dla mojego przyjaciela nie będzie łatwe - Ottone był ciekaw, czy tajemniczy detektyw się zjawi jak mówił. - Kojarzy pan może jakiś dostawców związanych z orientalnymi przedmiotami? Czy też po prostu godnych zaufania. Kiedy byłem w okolicy w ostatnich dniach widziałem, że chyba coś tam przetransportowano panu, więc może kojarzy pan firmę o znajomościach w Azji?

- Niestety, przykro mi, nie kojarzę. nie handluję antykami z Dalekiego Wschodu. Może w większych miastach, bardziej światowych, coś pan znajdzie. A najlepiej poszukać w Paryżu. Tam znajdzie pan wszystko.

- Nic to, i tak panu dziękuję. - Ku niezadowoleniu Ottone’a, sklepikarz nawet nie zająknął się na temat przywiezionej przez Gonzagę skrzynki. - Pozwoli pan, że jeszcze rozejrzę się po sklepie, już dla samej przyjemności. Może znajdę coś, co interesuje mnie samego. - Dodał jeszcze i postanowił, że poczeka na detektywa jeszcze jakieś dziesięć minut, a jeśli ten się nie zjawi, to po prostu wróci do "Petite Pepaillon" i dowie się, gdzie udał się Deullin.

Armiel 31-01-2016 20:26

Bertrand Prunier

Gonzaga uśmiechnął się. Znów. Pod koniec dyskusji dość często to robił.

- Dobrze. Doskonale. Wydaje mi się, że może to być korzystna współpraca dla nas obu. I owszem.

Wydmuchnął kłąb dymu z papierosa. Umoczył usta w doskonale parzonej kawie.

- Teraz muszę zająć się obowiązkami. Ale proszę zjawić się tutaj powiedzmy o piątej wieczorem. Przejdziemy się. Przedstawię pana kilku osobom. Pokażę to, co pana tutaj doprowadziło. Ów posąg. Myślę, że to spotkanie będzie … zwrotne.

Uwadze Bertranda nie umknęła drobna pauza pomiędzy słowami. Zamierzona czy zagrana? Nie wiedział.

- Mam nadzieję, że taka propozycja panu pasuje, panie Prunier, bo, jak na razie, innej panu nie złożę.

Goznaga wstał, wyciągnął dłoń do uścisku.

- Na razie, niestety, nie mogę dłużej marnować czasu. Pan Lacosta nie byłby zachwycony. A zachwyt pana Lacosty jest współmierny z zasobnością mojego portfela. Pan, jako człowiek interesu i profesjonalista zapewne to rozumie.

Bertrand rozumiał. Znał się na ludziach na tyle, by wiedzieć, że rozmowa z Gonzagą dobiegła końca.

Szef sali oddalił się do swoich obowiązków, pozostawiając Bertranda przy stoliku z niedokończoną kawą i ćmiącym się papierosem.



Luis Deullin


Druga kawa zrobiła swoje. Umysł Luisa w końcu zaczął działać należycie, przynajmniej zdaniem właściciela. Gdzieś tam, za witryną kawiarni, toczył się leniwy ruch w starym mieści. Carcassonne wydawało się żyć własnym spokojnym, niemal leniwym rytmem. Senne, malownicze miasteczko pełne wąskich, średniowiecznych uliczek i zabudowy, która wyglądał, jakby wyjęto ją wprost z mrocznych czasów rycerskich eposów.

Ludzi nie było zbyt wielu, a ich nowoczesne stroje wyjątkowo kontrastowały z okoliczną zabudową. Garnitury i marynarki na tle kamiennych murów, baszt i rotund. Kapelusze w cieniu ostrych, łukowych, gotyckich bram. Chociażby dla tego widoku warto było przyjechać do Carcassonne.

Luis czekał na przyjście któregoś ze spadkobierców i … nudził się.


Ottone Lèmmi

Ottone ledwie zaczął oglądać wystawione eksponaty, kiedy dzwonek nad drzwiami obwieścił nadejście kolejnego klienta. Był to, rzecz oczywista, Louis de Genefies.

- Dzień dobry, panie Genfies – przywitał go właściciel antykwariatu.

- Dzień dobry, panie LaCaille – Louis przywitał sprzedawcę, jak starego znajomego. Ottone’a zupełnie zignorował.

- Namyślił się pan? – najwyraźniej antykwariusz lubił od razu przechodzić do interesów.

- Owszem. Skontaktowałem się z moim mocodawcą, panie LaCaille, i mam przyzwolenie na zakup kilu drobiazgów z pana sklepu.

- Jakie to będą przedmioty?

- Ta para świeczników ze srebra z siedemnastego wieku, lustro z salonu Phillipe Vermonta. Ten srebrny krzyżyk z gabloty jubilerskiej. O ten. Właśnie ten. Siostrzenica mojego mocodawcy miała prawie taki sam. Z tyłu, inkrustowane złotem inicjały Y.B. Od jej imienia Yvette i nazwiska. Zaginęła dwa miesiące temu w Carcassonne. To ciekawe, prawda?

LaCaille zerknął na Louisa Genfiesa. Ottone widział, że jego obecność w antykwariacie stanowi cienką barierę pomiędzy rozsądkiem antykwariusza z Carcassonne, a jakimś nierozważnym czynem.

- Proszę się nie denerwować, panie LaCaille. Ja wiem, od kogo ma pan ten kosztowny i zdradziecki bibelot. Mogę zrobić to tak, aby pana współudział nie wyszedł na jaw. Tylko, proszę być rozsądnym człowiekiem, panie LaCaille. Nie robić głupot.

Spojrzenie antykwariusza zatrzymało się na Ottonie, jakby szukał … wsparcia lub próbował zorientować się, czy trzeci mężczyzna w jego sklepie stanowi zagrożenie czy jest tylko świadkiem.

- Proszę współpracować, panie LaCaille. Nie zmuszać mnie do bezpośrednich rozwiązań. Obaj chcielibyśmy uniknąć … incydentów. Czyż nie, monsieur?

Cattus 06-02-2016 10:28

Petit Papillon


Bertrand dokończył kawę i wyszedł na ulicę. Musiał się przewietrzyć poza tym chciał zadzwonić, a nie chciał tego robić w Le Grande.
Skierował swoje kroki do “Małego Motyla” na przeciwko. Po drodze zauważył siedzącego tam Luisa.
Usiadł przy kompanie i zamówił lemoniadę. Pokrótce zdał relacje z rozmowy z Gonzagą.
– Muszę zadzwonić do tego gliniarza z Marsylii Mandela Gouleta. Powiedzieć, że spotkałem Philipe Gastange. Człowieka podobnego w opisie do mordercy Carrolyn. Takie małe zabezpieczenie. – stwierdził wyciągając papierosa. Zawsze dużo palił, gdy był zdenerwowany.

- Więc całkiem owocnie, a do tego dość niebezpiecznie… Chcesz iść tam sam? Choć w siedlisku żmij i we dwójkę mamy małe szanse, choć z pewnością będzie ciekawie. Luis dla odmiany zgasił swoje cygaro. - Mnie może udało się załatwić nam lokum na najbliższe dni. Nieco bardziej prywatne niż okoliczne hotele, ale musimy sprawdzić za jakieś dwie godziny. Wujostwo właścicieli może mieć wolne pokoje. Wyjaśnił pokrótce Deullin.
- Jak już zadzwonisz to możemy ruszyć w stronę antykwariatu, który sprawdza Ottone. Nie chciałbym mu przeszkodzić, więc poczekałbym na zewnątrz ale z chęcią ruszyłbym się już stąd.

– Jakby to ująć Louis … – zamyślił się Bernard – Jeśli pójdę z Tobą, to Gonzadze dam dowód rozwagi. Sądzę, że pójście samemu odczytałby jako dowód lekkomyślności, a nie chciałbym psuć sobie u niego opinii.
Uśmiechnął się przebiegle Prunier.

Później zadzwonił do marsylskiej policji i poprosił o rozmowę z Mandelem Gouletem. Niestety policjanta nie było na miejscu i Prunier zostawił wiadomość oficerowi dyżurnemu:
– Proszę przekazać panu Gouletowi, że dzwonił Bertrand Prunier. Jestem w Carcassonne i tu w hotelu Le Grande spotkałem człowieka podobnego z opisu do poszukiwanego w sprawie Carollyn de Euge. To niejaki Philipe Gastange tutejszy pracownik. Proszę o dyskrecję, by go nie spłoszyć.
Zostawiwszy tą wiadomość spojrzał na zegarek. Powinni zdążyć do antykwariatu przed spotkaniem z Gonzagą. Nie zamierzał jednak ujawniać swojej tożsamości. Coś mu mówiło, że posągu nie ma w antykwariacie.

Jak opisywał detektyw, droga do antykwariatu nie była skomplikowana. Po niedługim spacerze, udało się dostrzec szyld z podobizną hydry i ozdobnym napisem “La Antique”.
Luis zatrzymał się spoglądając na antykwariat z przeciwnego końca ulicy.
- Chyba rozmawiają. Nie przeszkadzałbym im jednak, może Otto złapał już jakiś trop. Żeby nie rzucać się aż tak w oczy, udajmy że oglądamy kapelusze na tamtej wystawie obok antykwariatu. Zaproponował Luis i przeszedł na drugą stronę ulicy.

Zombianna 06-02-2016 14:45

Spotkanie z trójką astrologów przebiegało w przyjaznej atmosferze. Sophie przez moment poczuła się, jakby znów siedziała na uniwersytecie, niezwykle miłe odczucie.
- Niepotrzebna skromność, monsieur. To co panowie mówią brzmi naprawdę interesująco i z chęcią zapoznałabym się z problemem szerzej, o ile starczy nam czasu. - zrobiła krótką pauzę na dopicie wina i odstawiwszy kieliszek na stół, westchnęła ze smutkiem. Słuchanie nawet najbardziej abstrakcyjnych teorii zawsze wzbogacało wiedzę własną i poszerzało horyzonty. W końcu nie na darmo mawiano, iż człowiek uczy sie przez całe życie. Mimo to wciąż pamiętała po co zafundowała sobie kilkugodzinną podróż z Marsylii, a nawet gdyby zapomnieć chciała, zimny cień na karku skutecznie jej o tym przypominał. - Pozwoliłam sobie zająć panów uwagę aby poprosić o pomoc przy pewnej sprawie, której Castor nie zdążył rozwiązać przed śmiercią. Przez wzgląd na jego pamięć zobowiązałam się doprowadzić ją do, mam nadzieję, szczęśliwego końca. Szkoda, by jego odkrycia poszły w niepamięć. Na pewno nazwisko Bernard nie jest panu obce - obróciła głowę w stronę astrologa i uśmiechnęła się ciepło.
- Tak samo ciała niebieskie które badał. Niestety w Marsylii nie znalazłam wyczerpujących informacji na ten temat, raptem drobne wzmianki. Czy byłby pan tak uprzejmy i rzucił odrobinę światła na pozostawione przez zmarłego notatki? Wspomniał w nich o gwiazdozbiorze ryb, w szczególności Eta Piscium… Kullat. Możliwe, że szukał odkrytej niegdyś przez Bernard’a komety, a która to ponownie pojawi się na niebie za kilka tygodni… ale to tylko przypuszczenia. Na razie. - zakończyła przytakując niewypowiedzianym myślom.

Przez chwilę mężczyźni wdali się w krótki dyskurs, przerzucając propozycjami, teoriami, hipotezami, z których Sophie niewiele rozumiała. Najwyraźniej temat był im już znany i wywoływał jakieś emocje.

- Już mieliśmy przyjemność prowadzić tą dyskusję, madame - wyjaśnił - Ustaliłem, ze chodzi najpewniej o kometę Brooksa. Kometa ta należy do najciekawszych komet periodycznych. Została ona odkryta przez Brooksa szóstego lipca tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku. To niezwykle interesujący obiekt. Przez miesiąc miała wygląd normalny. W dniu. pierwszego sierpnia 1889 zaobserwował ją E. E. Barnard, ale już rozdzieloną na kilka części. Od komety oddzieliły się mianowicie cztery części, z których dwie, słabiej świecące, rozproszyły się wkrótce zupełnie, pozostałe zaś dwie, wyposażone w jądra i warkocze, poruszały się nadal w pierwotnym kierunku. Po upływie trzech tygodni trzeci odłamek uległ również rozproszeniu, pozostały zaś ostatni pojaśniał, przybierając blask większy od komety macierzystej. Następnie począł się on zbliżać do komety
macierzystej, tracąc na blasku przy równoczesnym zanikaniu warkocza. Sądziłem, że to o tą kometę chodzi. Tym bardziej, że przez perihelium przejdzie, według wyliczeń, w dniu dziewiątego października tego roku w odległości jeden koma osiemdziesiąt siedem jednostek astronomicznych od Słońca; w tym samym mniej więcej czasie znajdować się będzie najbliżej Ziemi. prawda,że to interesujące?


- Jeżeli pani chce, dzisiaj w nocy powinna być dobra noc na obserwację. Może uda nam się złapać w obiektyw kometę? - zaproponował inny z astronomów.

Sophie kiwała głową, łowiąc chciwie każde słowo. Między Bogiem, a prawdą, temat szczerze ją interesował, tym bardziej że naraz zwrot „gdy jeden, który okaże się czterema, przejdzie obok oka Kullat, nastąpi pora przebudzenie tego, co uśpione czeka” nagle nabrał sensu. Przynajmniej odrobinę...
- A nie będzie to stanowić dla panów problemu? - wyraziła na głos chodzące po głowie wątpliwości. Nie wypadało nadużywać gościnności i tak wyjątkowo gościnnych naukowców, ale skoro sami proponowali…

- Nie. To będzie dla nas przyjemność. Zazwyczaj nie miewamy gości. Tylko czy nie będzie to dla pani problemu. Bo chyba będzie musiała poczekać aż wzejdzie słońce i uda się zejść z gór.

- O ile nie postanowią panowie złożyć mnie w ofierze antycznym bóstwom, nie widzę przeciwwskazań. - odparowała śmiertelnie poważnym tonem, kładąc na blacie. Co prawda spędzanie nocy w towarzystwie trzech całkiem obcych mężczyzn nie poprawi jej opinii, lecz dostarczyć może ważnych informacji. Skandale wybuchały i gasły. Ten też jakoś przeżyje. - Dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:33.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172