Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-07-2016, 13:24   #32
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wszyscy

Znów miewali sny. Mniej więcej podobnej treści, chociaż bardziej wyraźne lub pozostawiające po sobie nieuchwytne odczucie przeżytego koszmaru.
W tych snach byli na jakiejś szarej pustyni pod obcym niebem oświetlanym dwoma słońcami lub innymi satelitami. I widzieli ową potężną, ważącą setki ton istotę na słoniowych nogach, która miażdżyła wszystko na swojej drodze. Pod gigantycznymi stopami pękały skały, zawalały się dziwaczne budynki jeszcze bardziej dziwacznych istot o trudnych do opisania, stożkowatych i mackowatych ciałach. Kolos deptał wszystko najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że miażdży mniejsze żyjątka. Albo ich nie zauważał, jak człowiek depczący robale, albo los tych stworzeń był mu zupełnie obcy. Albo po prostu był okrutny i niszczenie sprawiało mu przyjemność.

Emocje, jakie im towarzyszyły podczas snu były silnie negatywne: strach, ból, groza, a finał zawsze był taki sam – kończyli jako miękka, krwawiąca miazga pod zrogowaciałą stopą.

I wtedy budzili się z krzykami, zlani potem, a ludzi, których tajemnicza siła naznaczyła w podziemiach Carcassonne dziwacznymi znakami na rękach, krzyczeli najgłośniej.

Noc w noc. Koszmar nie odpuszczał.

Bertrand

Bertrand Prunier poinformował o swoich zamiarach resztę spadkobierców i nim ktokolwiek zdążył zaprotestować, jeszcze przed spotkaniem z La Costą w Bezeirs pojechał na spotkanie z krewnym Catora.

Eugenio de Voltau okazał się być człowiekiem fizycznie ułomnym, który poruszał się na wózku pod czujnym okiem opiekuna. Wysokiego czarnoskórego mężczyzny o wyglądzie atlety i grubo ciosanej, prymitywnej twarzy. Jak przekonał się Bertrand, Eugenio nie miał obu nóg i prawej dłoni, a sadząc po wieku, kalectwo było efektem zmagań na froncie Wielkiej Wojny. Utrata kończyn zasiała najwyraźniej w duszy de Voltau ziarna goryczy i gniewu, który wyładowywał na otoczeniu i ludziach.

Przyjęcie Betranda było, delikatnie mówiąc, oschle a dowiedziawszy się w jakiej sprawie Bertrandprzybył kaleka spojrzał na niego z surowym, nieprzyjemnym wyrazem twarzy i gniewem w oczach:

- Był tutaj taki jeden błazen, Marc chyba. I już jemu powiedziałem, że nie życzę sobie odwiedzin ani nawet rozmów o moim krewniaku.
Poinformowałem już adwokata, że rezygnuję z czegokolwiek co należało do Castora i nie mam zamiaru mieć z nim wspólnego! A teraz proszę opuścić moją posiadłość albo zmuszony będę wezwać żandarmów i wnieść sprawę o wtargnięcie. Żegnam oschle, panie Prunier.

Podobnie jak Marcowi Vernierowi, tak i Bertrandowi, mimo największych chęci nie udało się nawiązać żadnej nici porozumienia z tym zgorzkniałym kaleką. Chcąc nie chcąc wsiadł w zarezerwowany przedział udając się do Bezeirs.

Kilka godzin, w wyznaczonej porze, stawił się pod wskazanym adresem, którym okazała się być okazała, świeżo odnowiona kamienica w samym centrum miasta. Bertrand spodziewał się czegoś innego – jakiejś willi śródziemnomorskiej na plaży, może posiadłości gdzieś na malowniczych terenach wokół Bezairs, a nie kamienicy, jakich wiele w mieście. Kiedy tylko zapukał do drzwi i ubrany w liberię lokaj zaprowadził go do gabinetu, wiedział, co La Costa widział w tym miejscu.

Dzieła sztuki. Książki. Mebla sprzed czasów wielkiej rewolucji. Obrazy, których nie powstydziłby się Luwr. Wszystko wyczyszczone, lśniące, oszałamiające. I nie – nie był to gabinet kogoś, kto nie mając gustu pozuje na konesera sztuki. To był gabinet doskonale, w ocenie Pruniera, zaaranżowany. Od doboru koloru ścian, przez meble i obrazy, po najmniejsze ozdoby były dobrane tak, że komponowały się w jedną, spójną całość.

Lokaj poczęstował Bertranda wcześniej zamówionym trunkiem i ulotnił się dyskretnie, kiedy do gabinetu wszedł on. Joachim la Costa
Właściciel fortuny był człowiekiem średniego wzrostu, raczej szczupłym a spojrzenie jego oczu było … Bertrand nie bardzo wiedział, jak je nazwać. Puste? Pozbawione ciepła? Gadzie? Każdy z tych przymiotników pasował idealnie.

- Ma pan bardzo wpływowych znajomych, panie Prunier – najwyraźniej La Costa był doskonale poinformowany. – Twierdzili oni, że nie zawiodę się na spotkaniu z panem.

La Costa usiadł i odczucie obcości, które odczuł Bertrand gdy gospodarz przechodził przez pokój minęło. Nie podał jednak Bertrandowi ręki, lecz wskazał miejsce po drugiej stronie pięknie ozdobionego biurka.

- Proszę usiąść i przekonać mnie, że pańscy znajomi mieli rację.

Nawet słowa, które wychodziły z jego ust były takie… obojętne.
Jaszczurka, wąż, gad, płaz lub człowiek, który sprzedałby diabłu swoją własną duszę, byleby osiągnąć osobiste cele. Tak oceniał La Costę Bertrand. Wiedział już, że ta rozmowa kosztować go może bardzo wiele. Siedział przecież przed człowiekiem, który mógł zepsuć mu opinię na rynku, oczernić, zabić społecznie i zawodowo, zrujnować jego pracę. Obrażony. Wystraszony.

A potem Prunier ujrzał coś jeszcze. Zapinki do koszuli. Dwa wielkie kły, wykonane z lśniącego złota. Dobrze mu znany symbol. Zbyt dobrze.

Ottone

Stan Claude Lévi-Straussa był taki, że w zasadzie poza przyglądaniem się skorupie leżącej na łóżku i podłączonej do kroplówek i cewników niczego więcej nie było można zrobić. Mimo, że Ottone nie był członkiem rodiny to i tak jowialny doktor Eugenio Phelippe prowadzący Claude’a poinformował go, że koniec, ten ostateczny i nieodwracalny, jest raczej blisko. Zawał, którego doznał Claude był tak rozległy i dokonał straszliwych zniszczeń w ciele pacjenta. Wizyta ograniczyła się więc do jednostronnej obserwacji. Krótkiej i napełniającej serce Ottone’a uczuciem goryczy.

Miał wrażenie że, odkąd zaczęli śledztwo, jego życie stało się pasmem udręki i porażek, chociaż nadal liczył na miłą odmianę losu.

Do Carcassonne pojechał osobnym pociągiem, który na miejsce docierał jeszcze przed pociągiem którym miał przyjechać Luis. Na dworcu wmieszał się w tłumek wysiadających pasażerów i dwukrotnie zmieniając środek transportu, dostał się do wynajętego dzień wcześniej przez telefon hotelu o wdzięcznej nazwie „La Pettite Charlotte”.

Hotel okazał się być niewielką pensją prywatną, w której miła starsza wdowa wynajmowała cztery pokoje gościom. W cenie były noclegi, wspólna łazienka oraz wyśmienite – jak się okazało – specjały kuchni domowej pani domu. Charlotte, bo tak miała na imię właścicielka, była czarującą, wiecznie uśmiechniętą damą, przy której mężczyzna mógł poczuć się jak u mamy. I chociaż różnica wieku pomiędzy Lemmim a właścicielką pensjonatu wynosiła co najwyżej kilkanaście lat, Ottone znów poczuł się jak chłopiec rozpieszczany przez matkę lub babcię. Miły akcent w koszmarze, w jaki zmieniło się jego życie.

A o wyznaczonej godzinie Otton zajął miejsce naprzeciwko miejsca gdzie mieli spotkać się Gonzaga z Luisem. Ten drugi, korzystając z okazji, że pogoda dopisywała zajął miejsce przed lokalem, na widoku. Sprytny ruch, który ułatwiał obserwację Luisowi.

Luis

W Marsylii to Luis był najbardziej zaangażowanym w prace w ogrodzie, więc jak tylko skończyli przekopywać posesję, zrobił sobie odpoczynek. Zbierał siły na prawdziwą konfrontację, przed którą ostrzegał go instynkt.
Gonzaga.

Stawienie czoła przywódcy morderczego kultu nie było czymś, nad czym Luis – inżynier – mógł przejść obojętnie. Bał się tego spotkania. I chociaż walczył na Wielkiej Wojnie i zabijał ludzi, to jednak spotkanie z kimś, kto zapewne robił to odczuwając przyjemność było… niepokojące. A nawet bardziej, niż niepokojące.

Podróży pociągiem prawie nie pamiętał. Z nerwów. Pamiętał tylko dwóch starozakonnych, którzy dosiedli się do jego przedziału i niemal całą drogę rozprawiali o Talmudzie. Na szczęście Żydzi wysiedli dość szybko i reszta drogi minęła mu spokojnie.

Carcassonne powitało go zgiełkiem na peronie i hałasem miasteczka. Prosto z dworca Luis udał się do restauracji w której urzędował Gonzaga. Miejsce publiczne i – być może – gniazdo żmij. Nora pełna żadnych krwi kultystów. Chociaż nora, w której podawano cudowne jedzenie i jeszcze lepsze trunki.

Korzystając z okazji, Luis zajął miejsce przy stoliku wystawionym na ulicę. Na widoku, na oczach przechadzających się spacerowiczów, Gonzaga raczej nie mógł mu zagrozić. A wystawione na widok miejsce ułatwiało też robotę Ottone’owi.

Gonzaga pojawił się o umówionej porze. Jakby nigdy nic dosiadł się do stolika. Uśmiechnięty diabeł z elegancko przystrzyżoną brodą, sprytnym spojrzeniem człowieka pewnego siebie i pachnący dobrą wodą kolońską. Przykład drapieżnika stosującego doskonałą mimikrę.

- A gdzie pana towarzysz?

Niestety, tego Luis nie wiedział. Bertrand nie dotarł na miejsce i nie bardzo wiedzieli, dlaczego.

- Cóż. Możemy porozmawiać we dwóch. Nie widzę problemów.

Sophie

Sophie oderwała wzrok od książki. Czuła się zmęczona. Zmęczona i chora.
Nie była to książką poświęcona kulturze starożytnych, dawno wymarłych cywilizacji. Nie był to szalony traktat filozoficzny. Było to zwykła powieść. Fikcja z pogranicza moralistyki, którą czytała by zapomnieć o mrokach, jakie ją otaczały. Pod pretekstem badań nad sprawą, które i tak przecież utknąły w martwym punkcie.

Nie była zadowolona. Inni spadkobiercy woleli trzymać się razem. Ottone, Luis i Bertrand – połączeni wspólnym koszmarem w Carcassonne wydawali się dążyć do tej męskiej przyjaźni, o której mężczyźni tak chętnie opowiadają. Marc, jak zawsze, zajmował się sobą i swoimi sprawami i nawet krótki wypad do Gap nie zdołał tego zmienić. Vernier podążał swoim szlakiem. Ścieżkami, do których nikogo nie dopuszczał i nie wtajemniczał i to budziło niechęć Spohie do niego. A Carrolyn była podobna do Marca. Zawsze gdzieś z boku. Zawsze dyskretna czy wręcz tajemnicza. Nie do odgadnięcia były jej motywy, chociaż wydawało się, że gra do tej samej bramki – że tak użyję sportowego porównania.

Spadkobiercy rozjechali się, a ona została sama i nawet jej ta samotność odpowiadała. Gdyby nie jeden drobny szczegół. List, który dostała dzisiaj rano. List przekierowany z jej adresu z Paryża. Zaproszenie od przyjaciela do badań nad kulturami Indian z Ameryki Południowej. Szykowała się wyprawa do Peru i jej przyjaciel zapraszał ją do Londynu. Spotkanie uczestników miało się odbyć za pięć dni. Przekierowanie listu ograniczyło czas na podjęcie decyzji. Ta wyprawa była szansą dla niej na poparcie kilku postawionych przed laty tez. Szansą, której środowisko naukowe już raczej jej nie da.

Musiał podjąć decyzję – wikłać się dalej w sprawę Castora, czy też spakować rzeczy i udać do Londynu, by dać sobie szansę na to, aby jej nazwisko pojawiło się w annałach znaczących badaczy historii.

MARC

Cierpliwość Marca wyczerpała się. Kłody pod nogi rzucane przez ostatnie dni przez złośliwy los spowodowały, że Marc poczuł się podrażniony i zdeterminowany do ostrzejszych działań. Oczywiście nie zamierzał ich konsultować z resztą spadkobierców. Nie uważał, by było to ważne. Nie uważał, by ich opinia liczyła się w tych kwestiach. Zresztą także i oni nie kwapili się, by wciągać jego w swoje plany.

Zaczął od adwokata. Aleksandre, jak zawsze elegancki, przyjął go w swoim prywatnym gabinecie a rozmowę prowadzili przy lampce koniaku z doskonałego rocznika. Wyższe sfery, do których przynależność mecenas podkreślał niejednokrotnie. Rozmowa o Castorze, wspominki o zmarłym, którego – jak się okazało – Marc znał zdecydowanie lepiej niż prawnik. Kiedy jednak Marc pokierował rozmowę na sprawy związane ze spadkiem, Aleksandre stał się bardziej ostrożny w doborze słów. Nie mógł lub nie chciał zdradzić informacji, które pozostawił mu de Overneyes, a próby przekonania go do zmiany decyzji, które podjął Marc zbył tylko prawniczym bełkotem o poufności i tajemnicy zawodowej, zasłaniając się wyraźnymi instrukcjami zmarłego w tych kwestiach. Na sugestię, ze znał zawartość piwnicy Aleksadre zwyczajnie zaprzeczył, mówiąc, ze nigdy w niej nie był i – mimo że korciło go to dość mocno – nie zajrzał do niej. A na zarzut, że znał zawartość kopert spadkobierców przed ich przekazaniem, adwokat skwitował to tylko jednym słowem „brednie”. Zapowiedzianym pozwem Aleksandre zupełnie się nie przejął. Rozmowa poszła mniej więcej tak, jak Marc oczekiwał. A to, ze nie skończyła się awanturą było zasługą chyba tylko i wyłącznie zimnej krwi i opanowania du Bernarde.
Bo Marc Vernier miał zamiar dać mu w gębę, gdyby tylko znalazł się ku temu pretekst. Adwokat jednak opanowanie podczas tego typu konfrontacji słownych wyniósł z sal sądowych i do niczego, poza groźbami prawnymi, nie doszło. Marc wiedział jednak, że raczej nieprędko zostanie dopuszczony do Aleksandre i na przychylność prawnika w najbliższym czasie nie miał za bardzo co liczyć. Z drugiej jednak strony nie zależało mu.

Odwiedziny u sąsiadów zaczęły się niewinnie. Od rozmowy o pogodzie. Melvill i Villette Jodoil starali się być dobrymi gospodarzami dla niespodziewanego gościa. Kiedy przeszli do ataku nożownika, małżeństwo wyraźnie przejęte, ze szczegółami ponownie opowiedziało jak sprawnie wciągnęli go do środka, jak szybko zatamowali krwawienie, jak wezwali ambulans i policję. Było jasne, ze to ci luzie uratowali mu życie. Albo tylko tak udawali. Dla nich było to przeżycie życia. Bali się, jednak uważali, ze to co robią jest słuszne. W końcu mieszkają na jednej ulicy i takie tam farmazony. I wtedy, gdy czujność państwa Jodoil została osłabiona, Marc zaatakował. Zapytał o kozy, a gdy ci powiedzieli, ze owszem widzieli te dostawy i nawet pani Vilette zapytała – nie z wścibstwa, rzecz jasna tylko z troski – panią Carrolyn, która zarządzała domostwem, po co te kozy, no i dowiedzieli się, że to ulubione mięso świętej pamięci Castora. A że niby świeże jest najlepsze, to Carrolyn, biedaczka, musiała nająć rzeźnika, który kozy samodzielnie sprawiał. Zresztą co w tym dziwnego, przecież dużo ludzi hoduje zwierzęta na mięso, nawet na przedmieściach dużych miast. I póki to nie jest uciążliwe dla sąsiadów to nic w tym dziwnego czy złego. A dwie kozy na miesiąc to raptem nie aż tak wiele mięsa, jakby się nad tym zastanowić.

I tutaj, w sumie mieli rację. Marc trochę się zagalopował, żyjąc w wyższych sferach, gdzie mięso sklepowi subiekci donosili do klientów. Ale przecież byli też tacy ludzie, którzy mieli służbę kuchenną, a kucharze często kupowali żywe zwierzęta, które sami zabijali i porcjowali. Może nie były to zbyt częste przypadki, ale do rzadkich też nie należały. W gruncie rzeczy nie można było obwiniać sąsiadów, że nie przejmowali się losem zwierząt dostarczanych do kuchni. Marc sam zorientował się, że nieco się zagalopował w swoich oskarżeniach względem swoich wybawców. Jednak nie zamierzał przestawać, licząc na to, że uda mu się dowiedzieć czegoś więcej. Zapyutał, czy wiedzą co znajduje się pod ich domem, a oni odpowiedzieli, nieco skonsternowani jego atakiem i wyraźnie zaskoczeni i zagubieni, że piwnice. Chciał się im zaśmiać w twarz, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

Rozmowę zakończy zdaniem:

- Castor de Overneyes prowadził wiele nielegalnych interesów i aktualnie prowadzone są śledztwa i kryminalne i skarbowe, proszę spodziewać się większej ilości wizyt od władz państwowych skoro nie chcą państwo ze mną rozmawiać to może im państwo powiedzą więcej.

Odprowadzili go do drzwi, a wzrok, jakim go pożegnali wyraźnie wskazywał, ze się go boją. Ale iej jak ktoś, kto ma coś na sumieniu, lecz jak ktoś, kto spotkał na swojej drodze… nieobliczalnego szaleńca. Człowieka, którego nie dało się zrozumieć, nie dało się ogarnąć jego intencji, kierujących nim pobudek. Bali się go. Bali się, jak bało się wariatów większość społeczeństwa uznająca się za normalną.

Kamienica przy la Fontaine była taka, jaką zapamiętał z pierwszej wizyty. Gwarna i ludna, tym bardziej że Marc dotarł do niej pod wieczór. Okazało się, że właściciel wynajął już mieszkanie jakiejś rodzinie z dwójką dzieci pochodzącej z Senegalu. Czarnoskórym, którzy znaleźli zatrudnienie w Marsylii. Właściciel, ten sam postawny mężczyzna z wyraźną domieszką krwi Maurów, zaprowadził Marca do mieszkania pod dziewiątką dopiero po tym, jak ten wręczył mu niewielką łapówkę. Cóż. Pięć franków w tej dzielnicy to nie była mała kwota. Mieszkanie zmieniło się. Pachniało teraz gotowanym kurczakiem z curry przez który przebijała się lekko wyczuwalna woń dziecięcych pieluch. Wynajmujący Senegalczycy byli czarni, jak sama Afryka i równie tępi. Kiedy Marc „wizytował” mieszkanie, stali grzecznie pod ścianą – wystraszeni i ulegli. Widać było, że nowy świat ich przeraża. Że nie bardzo potrafią się w nim znaleźć. Pytanie Senegalczyków o zamordowaną nie miało większego sensu, wiec Marc pożegnał się z pół-krwi Maurem i opuścił kamienicę.

Zapadł zmierzch. Idealna pora na wizytę na cmentarzu. Chociaż włamanie do prywatnego mauzoleum rodziny de Overneyes było dość szalonym pomysłem. Ogólnie szaleństwo zdawało się kroczyć śladem spadku. Tak to bywa, gdy nierozważni głupcy biorą się za sprawy, z które nikt nie powinien się brać. Grób był zadbany. Palił się jeszcze znicz i leżały lekko dopiero usychające kwiaty. Znalezienie dozorcy cmentarza nie było trudne i Marc dowiedział się, że odwiedzającą grobowiec osobą jest młoda, energiczna i całkiem ładna kobieta. Opis pasował do Charlotte du Voltau, co nawet wydawało się logiczne.

Ostatnią wizytę złożył jeszcze Eugenio du Voltau. Zapukał i otworzył mu kamerdyner, którego zapamiętał z pierwszej wizyty. Odźwierny kazał mu poczekać, zamknął drzwi, a kiedy otworzył je po raz drugi Marc usłyszał jedynie:
- Panie Vernier, nie jest pan tutaj mile widzianym gościem i pan du Voltau kazał mi przekazać panu, że z całym szacunkiem, ale nie przyjmie pana w swoim domu. Proszę odejść.

Marcowi pozostało zrobić to, o co został poproszonym lub zastosować jakieś bardziej zdecydowane działania.

Było pewne, że do domku w lesie, gdzie pojechała Charlotte raczej już dzisiaj się nie wybierze. Potrzebował po pierwsze samochodu, po drugie kilku godzin jazdy. A po nocy nie uśmiechało mu się zgubić na prowansalskiej prowincji.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:08.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172 173 174 175 176 177 178 179 180