lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

arm1tage 26-01-2011 08:13

Może ten szczyl i znał się na robieniu zdjęć, ale w robieniu zdjęć z ukrycia był cienki jak żyletka w mojej golarce. To znaczy, kiedy jeszcze jej używałem, bo już od jakiegoś czasu golę się wyłącznie nożem.

Obserwowałem Cerkiew. Właściwie, skupiałem się dziś głównie na obserwujących. Włochu, którego kojarzyłem ze zdjęcia od Jasona oraz młodym Lynchu. Widziałem jedno, ich zainteresowanie obiektem na pewno nie pozostawało nie zauważone. Obserwowałem jednak dalej, nie interweniując, bo czekałem na ewentualną reakcję drugiej strony.

Oni obserwowali. Ja obserwowałem ich.

A choc nie widziałem nikogo, również miałem dziwne i niejasne przeczucie, że również byłem obserwowany. Przeczucie, przeczące temu co podpowiadało mi zawodowe doświadczenie. A to było conajmniej dziwne.

To niespotykane, nieznane mi raczej do tej pory przeczucie, ten dysonans wiedzy i intuicji, czy może należałoby nazywać rzeczy po imieniu zalążki paranoi, czaiło się gdzieś w tle. Pierwszy plan stanowiło obejście Cerkwii, a na drugim planie wałęsało mi się pod czaszką wspomnienie ostatniej rozmowy z moim zleceniodawcą.

* * *

Jason Brand i Dwight Garrett mierzyli się spokojnie spojrzeniami. Niczym przy szachownicy, w jakimś istotnym momencie, z tym że w życiu grali po jednej stronie.

- Co do zbadania tego miejsca...- Dwight użył delikatnego sformułowania zastępującego słowo “włamanie” - ...nie po to płacisz mi tyle ile płacisz, Jasonie, żebym nie zrobił tego co jest potrzebne dla osiągnięcia celu. Możesz na mnie liczyć, jeśli to jest rzeczywiście to czego chcesz. Jednak wymaga to nieco przygotowań, przede wszystkim rozpoznania. Taką robótkę trzeba przygotować. Pojadę tam dziś na razie się rozejrzeć, z nadzieją, że Ci którzy już tam siedzą nie spalili gruntu.
Przerwał na zaciągnięcie się dymem.
- Szczerze mówiąc to druga część zadania jest...powiedzmy...atrakcyjniejsza...- uśmiechnął się detektyw - ...i chętnie zacząłbym od niej, ale do jutrzejszego spotkania mamy zbyt mało czasu, by wyrobić sobie o tej dziewczynie wartościowe zdanie. Oto co proponuję, szefie. Zaproś mnie do udziału w waszym meetingu pod jakimś pozorem, tam poznam tę panienkę a następnie powiem Ci, co o niej myślę. Dopiero potem, w miarę czasu, do mojego pierwszego wrażenia dorzucę raport z dalszego wywiadu uzupełniający to co powiedziałem i potwierdzający, lub też obalający mój wstępny osąd czy możemy zaufać tej lalce.
Garrett poprawił spinkę przy koszuli.
- Na marginesie - ładna?
Jason uśmiechnął się.
- Nie tak jak moja nieboszczka żona, ale faktycznie ładna. I na dodatek ma temperament. Troszkę koło niej powęszyli moi prawnicy. To dość niezależna osóbka. Dobrze wykształcona, typ awanturniczki. Wyobraź sobie, Dwight, że ona organizuje wyprawy do Chin, Indochin, Wyprawy badawcze. Z różnym powodzeniem ale cieszy się sporym uznaniem męskich przedstawicieli tej branży. A co do propozycji spotkania, to oczywiście zapraszam. pprzedstawię cię, powiedzmy, jako mojego doradcę do spraw personalnych. Co ty na to?
- Dobre! - Dwight zmrużył oko i wykonał gest celowania w Jasona ze wskazującego palca - Tak mnie jeszcze nikt nie nazywał, chociaż można powiedzieć że kiedyś zwykłem uczestniczyć w czymś w rodzaju rekrutacji. A dziewczyna podoba mi się już z samego opisu.
- Zatem do jutra, Dwight.
- See You later, boss. - detektyw chwycił energicznie klamkę i mocno nasunął kapelusz na czoło.

* * *

Gdy za Lucą ruszyli dwaj jegomoście z bramy, a za nimi pognał Lynch - dopiero wtedy opuściłem posterunek. Park, i nadchodząca burza, pięknie. Dyskretnie podążałem ich śladem, istny łańcuszek. Zwracałem przy tym jak zwykle uwagę, czy aby na pewno jestem ostatnim ogniwem. Byłem. Przynajmniej tyle. Potem wszystko potem działo się szybko, napastnika, który posłał na dechy Lyncha zobaczyłem dopiero w ostatniej chwili. Wyglądało na to, że koleś czaił się w krzakach, wychynął zza drzewa, zdzielił chłopaka w potylicę i zaczął wciągać w krzaki. Musiałem odpuścić Lucę, bo przecież nie mogłem się rozdwoić - nie byłem niestety Świętą Trójcą by występować w trzech miejscach jednocześnie. Ale mogłem wystąpić za to w roli Anioła Stróża...

* * *

Zbir, pochylony nad bezwładnym ciałem przetrząsał chłopakowi kieszenie w gorączkowym pośpiechu, zabierając co się da. Przyroda jakby dopasowywała się do jego niepokoju, bo wiatr wzmagał się i dookoła robiło się coraz bardziej ciemno. Czarne gałęzie drzew poruszały się chaotycznie, podobne wymachującym cienkim ramionom. Pracujący nerwowo oprych nie zauważył materializującego się nad jego ramieniem ducha. Ducha w prochowcu i kapeluszu.

Uderzenie było krótkie i pewne, nie trzeba było poprawiać.
Głuche huknięcie wyciągnęło Lyncha poza krawędź nieświadomości, ale wynurzał się z niej bardzo powoli. Przy wszechobecnym bólu głowy próbował powoli otwierać oczy...

- Żyjesz, młody? - oczy na szarej twarzy detektywa spojrzały spod kapelusza, ale Dwight nawet nie czekał na odpowiedź. Wyprostował się i odwrócił ku leżącemu typowi.
Po chwili Lynch usłyszał głuche łupnięcie, a jego oczom ukazał się widok detektywa pakującego w bok nieznajomego solidnego kopa. Garrett rozejrzał się w obie strony, a potem poprawił z laczka. Bez pardonu.
- Pobudka, koleś!
- C-cholera - wymamrotał Lynch, chwytając się za obolały kark. Oparty na łokciach przez chwilę starał się ogarnąć całą sytuację.
Oprych ocknął się i jęknął, wodząc dookoła niezbyt przytomnym wzrokiem. Niechlujny zarost i piękny zez zbieżny. Wiatr szeleścił w koronach drzew.
- Słyszysz mnie, łajzo?! - ryknął Dwight.
- Taaak - wyjęczał zbir przeciągle. - Czego, kurwa? - dodał jeszcze niezbyt przytomnie.
- Czego, kurwa?!!! Nie przesłyszałem się?! - kolejne kopnięcie w nery zgięło oprycha w pół - Kto cię wynajął?! Mów, kto ci kazał napaśc na młodego?!!
Bandzior przez chwilę lapał oddech, plując sucho na ziemię z bólu.
- Niiiktttthhh - wycharczał słabo zrozumiale.
Dwight rozejrzał się znowu, a potem schylił się i przystawił mu broń do nosa.
- Pytam ostatni raz, śmieciu. Kto - ci - kazał.
- Niikt - powiedział już nieco bardziej zrozumiale bandzior. - Ja myślałem, że chłopak ma pieniądze. - najwyraźniej odzyskał już oddech.
Detektyw przypatrywał się uważnie. Nagle wstał i schował pistolet.
- Oddaj młodemu fanty i nie ma cię tu. Gub się.
- Dzięęęękii szefie - wyjęczał zbir. - Dzięki.
Uciekał szybciej niż wiatr. Fanty zostawił.
- D-dzięki - stęknął, w głowie składając wszystko do kupy - a p-pan przypadkiem nie oberwał k-kulki? - dorzucił, starając się upewnić, że na pewno rozmawia z Garretem, przy okazji sprawdzając, czy wśród gratów, które zwinął niedoszły złodziej niczego nie brakuje.
- Oberwałem. - detektyw stał na przybierającym coraz bardziej wichrze, który szarpal jego płaszcz. Krzesał z trudem ogień, by zapalić papierosa. W końcu się udało, Garrett zaciągnął się dymem i dokończył: - Jestem już po drugiej stronie. Przybywam tu jako duch, synu.

Wpatrując się w detektywa podniósł torbę i zawiesiwszy ja na ramieniu, podszedł bliżej Garreta:
- Duchem? - zapytał, po czym huknął pięścią w ramie detektywa - d-duchy nie mają ciał...i n-nie oddychają... - powiedział najwyraźniej i najszybciej jak tylko mógł, po czym zrobił kilka kroków w kierunku alejki, na której Lucę zatrzymały jakieś dwa chuchra - ...chyba - dokończył skanując otoczenie w poszukiwaniu Manoldiego...lub jego trupa.
- Nie mają też poczucia humoru. - na twarzy nie pojawiał się cień uśmiechu - ...szukasz kogoś? Może włoskiego koleżki? Masz, zapal sobie.
Dwight pstryknął palcem w paczkę, z której wysunął się do połowy papieros.
- Ostatnie c-co widziałem, to Luca na p-przeciwko lufy rewolweru w-więc tak...- Lynch skinął głową i wygrzebanymi z torby zapałkami przypalił papierosa - ...jego szukam.
- Nie słyszałem w okolicy żadnych strzałów. Chodź, rozejrzymy się dalej. Co to byli za ludzie, którzy na niego wsiedli?

Łazili, rozmawiając cicho. Opustoszały park, podobny jakiemuś krajobrazowi po zagładzie. Burza zbliżała się z każdą chwilą, drzewa coraz bardziej natarczywie chłostały powietrze witkami i szumiały złowieszczo, jakby chciały przegonić ze swego terytorium ludzkich intruzów. Detektyw rozglądał się coraz częściej. W paru miejscach przystawał i kucał, przyświecając sobie zapalniczką przyglądał się murawie.
- Byli tu. - mruknął, rozcierając w lewej dłoni parę grudek ziemi. - Ale nie doszło chyba do walki. Dogadali się i rozeszli, albo im uciekł. Ślady można by zbadać dopiero przy dziennym świetle a...
Garrett urwał i podniósł nagle głowę, sięgając błyskawicznie za płaszcz i wstając.
- Słyszałeś to, młody?!!

zodiaq 27-01-2011 14:23

To już szóste...nie, siódme łóżko w ciągu dwóch miesięcy...starając się zachowywać jak najciszej, "jeździł" meblem po drewnianym parkiecie, szukając jak najlepszej pozycji, miejsca.
Światło leniwie padało na pościel, było idealnie, jeszcze tylko kilka centymetrów. Czekał stojąc z aparatem wymierzonym w łóżko...kilka centymetrów...

Nie spał...pierwsza noc w nowym miejscu zawsze wywoływała u niego dziwny niepokój i wariacje w żołądku. Gapiąc się na ulicę obserwował spacerujących na dole ludzi...najlepsza rozrywka jaką zapewnia mieszkanie na strychu...
- Hej Malcolm
- Kto kurwa dzwoni, o wpół do trzeciej - syknął zaspanym głosem
- Leo
- Myślałem, że nie żyjesz.
- Też tak myślałem.
- Gdzie się podziewasz?
- Nowy York.
- Nie mówiłeś, że wyjeżdżasz.
- To było...spontaniczne.
- Cholera...i jak?
- Hałaśliwie, brudno...prawie jak w Bostonie...

*
Bił się, zdarzało mu się wziąć udział, w jakiejś bijatyce w "restauracjach" po których ciągał go Malcolm, jednak nigdy nie czuł takiego bólu...pękająca czaszka, rozmazany wzrok i zimna, wilgotna trawa, wszystko co omdlałe ciało zdarzyło zarejestrować..
Kształty wylały się ze swoich ram, wszystko eksplodowało
- Żyjesz, młody? - znajomy głos przebijał się gdzieś spomiędzy symfonii talerzy, zegarów i gongów...
Patrząc na Garreta obijającego niedoszłego złodzieja poczuł ulgę...nie tylko z powodu detektywa...czuł ulgę widząc, że złodziej był zwykłym człowiekiem, nie miał kopyt, ani żółtych oczu...

Świeże spaliny, które mogli wdychać przechadzając się po parku przywracały mu wspomnienia...powoli kształty wracały do swoich form, a talerze kończyły swoją partię ustępując trójkątom...wszystko zakończył szaleńczy jazgot psa...
- Słyszałeś to, młody?!! - detektyw szybko podniósł się na równe nogi, jego ręka utonęła w płaszczu. Słyszał...niemiłe uczucie bycia obserwowanym, towarzyszące mu przez całe oględziny miejsca wywoływały u niego ciarki, pies jedynie pogorszył okropne przeczucie..
- Nie powinniśmy byli go wypuszczać - syknął do Dwighta przyciszonym głosem - wiem, że m-ma mnie pan za wariata...- spojrzał na ciemną sylwetkę detektywa -...wiejmy stąd - w torbie wymacał kolbę rewolweru...poczucie posiadania jakiejkolwiek broni, mimo iż najpewniej nieskutecznej wobec tego z czym mierzyli się od miesiąca, dawało mu namiastkę poczucia bezpieczeństwa.
- Nie mamy tu już raczej nic do roboty, a ja nic przeciwko temu by się stąd zabierać. - Dwight czujnie patrzył w kierunku hałasu - Do tego ten pies. Może być ich więcej, w parkach żyją całe watahy wygłodniałych, bezpańskich skurwieli. Ruszajmy się.
Miał nadzieję, że to tylko psy...
"Przestań...przecież wiesz..."
Szczekanie urwało się równie szybko, jak się zaczęło. Głowa Lyncha od razu zwróciła się w kierunku z którego dochodziło skamlenie.
"...spójrz...widzisz ją? Obserwuje nas...teraz, patrzy...widzisz...jej olbrzymie, żółte oczy...obserwuje cię...każdy twój krok...ustąp Leo...ona cię znajdzie, a ja mogę uciec...słyszysz jej kroki? Kopyta obijające się o beton, jej głos...jej..."
- Chce się p-pan z nim spotkać? - zapytał pospiesznie starając się rozmasować tył głowy - t-to znaczy z Lucą - miał nadzieję, że będzie chciał...kompletnie nie miał ochoty maszerować sam ciemnymi uliczkami, chociaż starał się, aby detektyw nie usłyszał tego w jego głosie, bał się
- Spokojnie, chłopie. - Dwight ruszył, jednocześnie gestem dając mu do zrozumienia by zrobił to samo - Tak, chciałbym porozmawiać z wami dwoma. Wiem, że prowadziliście obserwację Cerkwi. Muszę wiedzieć, co widzieliście i co zdążyliście zrobić.
- Ok...t-to niedaleko - skinął głową, na jedną z uliczek prowadzącą, do mieszkania, które wynajął dla nich Brand.
*
Kwadrans później byli już na miejscu, już od wejścia Dwight rozglądał się ciekawie po mieszkaniu, rozpinając płaszcz.
- Mieszkacie razem...? - detektyw wyglądał przez okno na ulicę, sprawdzając czy nikt za nimi nie podążał - Jesteście kochankami, czy jak?
Luca wszedł do pokoju, spoglądając na Lyncha dość wymownym spojrzeniem...jednym z tych w stylu " GDZIE TY KURWA BYŁEŚ?!". Lekko utykając przeniósł wzrok na Garreta, po czym przysiadł na krześle...był spięty, w inny sposób niż Lynch, jednak jego chód...postawa...wszystko wskazywało na psychiczne przeciążenie i nawet ktoś taki jak Leo mógł to zauważyć...
- P-pomysł pańskiego pracodawcy...- zaczął student, na uwagę Dwighta wzdrygnął się, po czym zrzucił z siebie kurtkę -...chce pan dołączyć? We trzech będzie zabawniej - dodał ironicznie, rozsiadając się w fotelu.
-Trzech, to już nielegalne zgromadzenie. Poza tym, chyba jesteście jeszcze nieletni? - detektyw zdjął kapelusz i rozsiadł się w drugim fotelu, wyciągając nową paczkę papierosów.
Lynch przekręcił się w kierunku Włocha:
- L-luca, to jest Dwight Garrett, jeden z pracowników Branda...a to Luca, W-włoch, o którym Brand pewnie p-panu wspominał.
- Luca...Tak, Jason opowiedział mi już to i owo. Obserwowałem was od jakiegoś czasu
- nachylając się ku przodowi, wystawił otwartą paczkę w kierunku Włocha - Garrett. Pracuję jako prywatny detektyw - Nonszalancja i niedbałość, z jaką mężczyzna podawał tytoń i z jaką trzymał już własnego papierosa na wardze kontrastowała z niezwykle uważnym, bystrym wzrokiem jakim Dwight obserwował chłopaka. Spojrzenie przekrwionych lekko oczu było dość chłodne, ale w pełni skoncentrowane.
Chłopak sięgnął po papierosa ostrożnie. Uśmiechnął się półgębkiem i za czymś grzebał w milczeniu po kieszeni.
Po chwili ciszy jak zapadła jakby zorientował się z kim ma do czynienia, czyli z gościem w wieku... chyba jego ojca, jakby się otrząsnął i rzucił ni to do Garretta ni do Lyncha.
- Luca... Manoldi, prze pana... Leo, mamy jakieś zapałki?
Garrett bez słowa podsunął stalową zapalniczkę. Szczęknęło wieczko, a potem zaiskrzyło krzesiwo. Podpalony papieros zaskwierczał w płomieniu. Dwight przesunął paczkę w kierunku Lyncha, częstując i jego, Potem trzasnął wieczkiem i schował zapalniczkę, po czym rozparł się na powrót w fotelu. Przymknął oczy, odchylił do tyłu i po zaciągnięciu się dymem zapytał:
- Pracowaliście dziś pod Cerkwią, od pewnego czasu przyglądałem się waszej obserwacji. Opowiecie mi, co udało się wam ustalić? Co widzieliście? Są jakieś ciekawe zdjęcia...?
Luca spojrzał z niepewnością na Lyncha dając mu jednocześnie pole do popisu jak i usuwając się na drugi plan rozmowy. Nigdy nie był tęgi w gadaniu, poza tym nie znał się kompletnie na tego typu robocie, sam ledwo nadążał, kiedy padały słowa obserwacja i takie tam. Miał okazję czegoś się nauczyć, poudawać, że w ogóle wie o co chodzi i nie okazać kompletnym kretynem. Poza tym mało się nie udusił pierwszym sztachem. Jak się chronicznie nie ma pieniędzy, a do tego jest nieletnim, nie często zdarza się okazja zapalić. Trochę go zemdliło, ale przełknął gorycz i z miną świętej Agaty przysłuchiwał się rozmowie.
Na chwilę Leo zniknął za drzwiami pokoju, wrócił z plikiem kilku zdjęć opisanych na odwrocie datą i godziną, zdjęcia brodacza, jego samochodu, okolicy cerkwi i wnętrza. Spoglądając na milczącego Lucę rozpoczął, rozkładając zdjęcia przed Dwightem:
- O-ostatnie dwa dni - Lynch zamarł na chwilę, po czym wyrywając się z chwilowego odrętwienia spojrzał na oczekującego detektywa - b-byłem w budynku cerkwi, przy okazji przyjrzałem się jego otoczeniu - tu sięgnął po zdjęcie krypty - w c-czasie naszej obserwacji n-nie była otwarta ani razu, mimo tego kłódka, jak i sama furta jest dobrze utrzymana i z bliska w-wygląda na często używaną - Lynch zaciągnął się papierosem - B-brand pewnie opowiadał panu o Emily V-vivarro, córce sławnego antropologa, k-który prowadzi badania dla K-kurtuba - student nie dał Garrettowi czasu na odpowiedź - dzień po t-tym jak zaginęła jej młodsza siostra, Emily z-zrobiła nalot na mieszkanie w k-którym wcześniej się zatrzymałem. Była tam z niejakim Borią, f-facet wyglądem przypominał szafę i m-mówił z wyraźnym wschodnioeuropejskim akcentem...w-widziałem go kręcącego się w-wokół cerkwi - Lynch dał mu chwilę, na ułożenie sobie wszystkiego w głowie, samemu szykując się do wytoczenia najcięższej armaty...sięgnął po zdjęcie ikony przedstawiającej Jezusa na krzyżu - p-proszę przyjrzeć się dokładniej...wiem, że n-nie za bardzo wierzy pan w c-całą...- zrobił krótką pauzę szukając odpowiedniego słowa -...mistyczną stronę t-tego śledztwa, j-jedak ghule s-są tutaj, o czym razem z Lucą zdążyliśmy się przekonać...starał się mówić najpłynniej jak tylko mógł, opowiadając to, co widzieli...przeżyli na moście kilka dni wcześniej.
Dwight nie przerywał chłopakowi. Palił tylko papierosy, odpalając jednego od drugiego i słuchał uważnie. Od czasu do czasu przyglądał się po kolei zdjęciom, ale najczęściej jednak obserwował mówiącego. Jego twarz nie zmieniała się ani na jotę. W momentach, gdy historia dotyczyła Włocha, przerzucał na niego spojrzenie mrużąc nieco oczy. Garrett palił tak intensywnie, że pod koniec opowiadania wszyscy ledwo już się widzieli pośród dymu. Wtedy dopiero odezwał się ponownie:
- Dzięki za relację. Zdążyliście sporo osiągnąć, w takim krótkim czasie, to na pewno...Gdy poznamy się lepiej, przekonacie się że nie jestem człowiekiem, który owija w bawełnę. Dziś też powiem wam co myślę. Z jednej strony - zrobiliście kawał dobrej roboty. Padło tu całkiem sporo ciekawych informacji, wykonaliście rekonesans wewnątrz obiektu. Zdjęcia, które zrobiłeś są niezłej jakości i mogą się przydać.
Przerwał na zmianę papierosa.
- A teraz minusy. Musisz się nauczyć maskować, gdy robisz fotografie. Umiesz je robić, ale tylko niewidomy na prochach nie zarejestrowałby twojej nieobecności. Swoimi akcjami zaznaczyliście już swoją obecność na tyle. że prawdopodobnie wszyscy są już tam postawieni w stan gotowości. Co oznacza, że muszę się dobrze zastanowić, czy w obecnej sytuacji ma sens to czego oczekuje mój mocodawca.
Zamyślił się. Nie odrywając wzroku od stojącej na jednym z mebli lampy zapytał nagle:
- W Cerkwi pracowała jeszcze niedawno młoda dziewczyna, prawdopodobnie Rosjanka. Gdy dziś obserwowałem budynki, nie widziałem jej już. Wiecie coś na ten temat?
Lynch spojrzał porozumiewawczym wzrokiem na starającego ukryć się łzawienie z oczu, wywołane najprawdopodobniej dymem, Lucę:
- Przez n-nią noga Luci wygląda jak wygląda, a reszta z grupy, z którą śledził popa najpewniej już nie ż-żyje...zresztą jak i ona sama - dokończył wlepiając wzrok w koniuszki swoich butów.
- Rozumiem w takim razie, że to ta sama dziewczyna która występowała w opowieści o drace na moście. - podrapał się w brodę detektyw - Cholera. Miałem co do niej pewne plany...
Lynch przemilczał uwagę Garreta, po czym zajął się wymianą taśmy w aparacie.
- Ci ludzie...- Garrett patrzył teraz na Lucę - ...których miałeś dziś na ogonie...Są powiązani z Cerkwią, czy też to po prostu dobrzy znajomi?
Chłopak jakby ocknął się z jakiegoś transu. Jakby to co usłyszeli od Lyncha dla niego też było czymś nowym, czymś z czym musi się zmierzyć, co trzeba przetrawić. Spojrzał przez dym na Garretta. W tej chwili ciężko było autorytarnie stwierdzić czy ma łzy w oczach od zadymienia, czy z jakiegoś innego powodu.
- Dobrzy znajomi, mister... - powiedział to jakoś dziwnie. Bez śladu ironii. - To byli bracia Paolo. Tego, który poszedł ze mną pod most... osiem dni temu...
- Teraz łapię. - uśmiechnął się blado detektyw - Myślą, że to ty skasowałeś chłopaka. Ale...
Dwight zmrużył oczy i wypuścił dym.
- ...nie mają racji. Powiedz - nie mają, prawda?!
- Pewnie, kurwa że prawda! - widać było że sama taka idea burzyła w nim krew - Paolo był... mi jak brat! To te - zrobił minę jakby chciał splunąć - gule go wykończyły! - wywrzeszczał całą złość chłopak potrząsając zmiętym w garści zdjęciem z niewyraźnymi sylwetkami na tle mostka.
Garrett zrobił kółko z dymu, a potem przyglądał się jak leci przez pokój.
- A teraz Gatto wykończą mnie... - zakończył głosem pełnym rezygnacji.

- Pokaż mi to raz jeszcze...
Detektyw spokojnie, powoli wyjął pomięte zdjęcie z dłoni Luci. Rozprostował je i przyjrzał się mu, marszcząc brwi.
- Sądu tym nie przekonasz. - powiedział dość dwuznacznie, przenosząc wzrok na Lyncha - ...mam kolegów, którzy mają bardziej zwierzęce sylwetki niż te.
Wypuścił kolejne kółko z dymu, a potem je połknął.
- Co to za kiziory? - Luca po chwili zdał sobie sprawę, że Dwight bez patrzenia na niego zadaje pytanie właśnie jemu - Dla kogo pracują?
- Co? ...Aaa, ci z parku? Dla nikogo. Mówiłem, to rodzina... bracia Paolo - poprawił swoje mętne wyjaśnienia. Widać było, że wracanie do tamtych wydarzeń przychodziło mu z trudem.
Dwight puszczał kolejne kółka. Cierpliwie. To zmusiło Lucę do dalszych wyjaśnień.
- Georgio jest rodzonym bratem Paola... Massimo... stryjecznym bratem, ale stary don Vittorio traktuje go jak własnego. Od kiedy Massimo został sierotą i od kiedy Andrea, najstarszy dona garuje w Cinkcink.
- Don Vittorio, powiadasz...- spojrzał na niego Dwight. - Ojciec Andrea?
- No.
Detektyw zastanawiał się nad czymś, a może próbował sobie coś przypomnieć, ale nie powiedział nic.
- Więc...ma p-pan jakiś pomysł na działanie? - odezwał się w końcu Lynch, przecierając rąbkiem koszuli obiektyw aparatu.
- Powiem otwarcie. - odparł Garrett - Trzeba będzie włamać się do tej krypty. To może być przełom w śledztwie.
Rzucił na stół zdjęcie przedstawiające rzeczony obiekt. Wszyscy przez chwilę przypatrywali się temu kawałkowi papieru.
- Muszę wiedzieć, czy mogę na was liczyć w tej sprawie. Jeśli któryś z was pęka, niech mi to powie tu i teraz - i zapominamy o temacie. Ale jeśli ktoś opowie komukolwiek o tym, że to zaproponowałem: to się wyprę - a potem osobiście odwiedzę, by wyrównać rachunki.
Na twarzy młodego Włocha po raz pierwszy chyba tego wieczora zagościł cień uśmiechu. Obrzucił Garretta krótkim spojrzeniem.
- Jasne że możesz na mnie liczyć... mister. - zaczął Luca - Tylko... że jutro muszę jeszcze wyjaśnić sprawę zniknięcia Paola... i sam nie wiem jak to się dla mnie zakończy. - i wydukał z trudem. Również na twarzy detektywa zagościł cień uśmiechu, i również po raz pierwszy od kiedy się spotkali.
- Trochę wiary, synu. Idź tam, z podniesionym czołem. Jeśli twoje serce jest czyste, uwierzą ci. Ja ci wierzę. - wygłosił nieco patetycznym tonem, dziwnie nie pasującym do stylu jego dotychczasowych wypowiedzi. Chłopak żachnął się tylko cicho. Nic nie odpowiedział.
Lynch w tym czasie odleciał...jego mina zdradzała bitwę pomiędzy wszystkimi za i przeciw, masy kalkulacji i scenariuszy z hukiem obijały się o ramy czaszki, zamyślonym wzrokiem spoglądał na zdjęcie krypty:
- W-więc...zróbmy to po "nowojorsku" - powiedział skacząc ze zdjęcia na Garreta - Luca...b-będziesz potrzebował pomocy p-przy spotk...- zaczął pytającym tonem, jednak szybko ugryzł się w język - ...t-to znaczy, nie jestem d-dobrym mówcą, j-jako świadek też n-nic nie zdziałam, ale z-zawsze mogę pilnować twoich p-pleców - bezmiar beznadziei płynący z tego co powiedział i jak to powiedział zmusiły go do zatkania ust gwintem piersiówki...
Smutny uśmiech na dobre zagościł na twarzy chłopaka.
- Nie Leo. - odpowiedział - Tylko byś mi zaszkodził. Nawet pewnie by cię nie wpuścili... Omerta... - dorzucił cicho - To trzeba zrobić po kalabryjsku. Nie powinienem wam nawet mówić o tym spotkaniu... - po czym zapadł ciężko w fotel i zapatrzył gdzieś w dal.
- Rozumiem, że wchodzicie obaj. Będę leciał. - detektyw klepnął się w kolana - Jutro mam spotkanie, dorabiam jako doradca personalny. Ale pod wieczór wpadnę do was, pogadamy. Nie podejmujcie pochopnych działań, do czasu akcji nie powinni was tam oglądać. Już was tam znają, pamiętajcie. Pomyślcie też nad dobrym sposobem odwrócenia uwagi, coś spektakularnego w pobliżu Cerkwi co można by łatwo zorganizować.
Garrett wstał i nasunął kapelusz na czoło, a potem wyjrzał przez okno raz jeszcze, wkładając sobie kolejnego papierosa do ust.
- Pożyczam. - machnął zdjęciem przedstawiającym kryptę. Stanąwszy w otwartych drzwiach i poprawiając płaszcz, by dobrze leżał, detektyw rzucił jeszcze:
- ‘Catch you later, boyz.
Lynch machnął jedynie na pożegnanie, nie interesując się tym, czy przez tą mgłę dymu papierosowego Dwight jeszcze ich widzi...

- D-doradca personalny...- powiedział raczej do siebie niż do nachylonego nad stolikiem Włocha. Reszta wieczoru upłynęła na przeglądaniu zdjęć, tłumaczeniu Luce co poszło nie tak, przy obstawie, karmieniu się konserwą i rozpracowywaniu enigmatycznych zapisków ze swojego dziennika...nadchodziła kolejna bezsenna noc...

hija 27-01-2011 22:52

Mówią, że od nadmiaru głowa nie boli. Chciałabym zobaczyć tego, który 22 lipca 1921 roku spróbowałby powiedzieć do Emily Vivarro.
Godzina za godziną spędzone w towarzystwie nielicznych dowodów, zamiast przynosić odpowiedzi, wprowadzały chaos. Teorie dotyczące uprowadzenia Teresy i dziwnego zachowania ojca mnożyły się jak jakieś uporczywe mikroorganizmy w sprzyjającym środowisku braku wskazówek i mnóstwa domysłów.

Tego wieczora towarzyszył jej Grant, ale od dwóch godzin z jego towarzystwa nie płynęła żadna pociecha. W długiej rozmowie wyczerpali wszelkie opcje. Emily była o krok od wymaszerowania z domu w ciemność ku Cichej Cerkwi. Obłęd. Kiedy kolejne filiżanki kawy przestały przynosić oczekiwane po nich efekty, nastąpił moment, w którym siedząca w salonie dwójka pogrążonych w myślach wspólników udać się miała na spoczynek. Panna Vivarro nie liczyła na niosący ukojenie głęboki sen. Choć spodziewała się raczej koszmarów, rozsądek nakazywał jej choćby z czystej przyzwoitości spędzić kolejne osiem godzin przewracając się niespokojnie z boku na bok na łóżku w jej panieńskiej sypialni.
Wspinali się właśnie umiejscowioną na prawym skrzydle domostwa wąską klatką schodową, gdy w powietrzu rozeszła się woń, którą Emily w ostatnich dniach poznała aż za dobrze. Cichy stukot kopyt przemienił ją w słup soli. Potem odgłos drugiej pary, dobiegający z prowadzącego do salonu, w którym jeszcze do niedawna siedzieli, hallu przywrócił jej krążenie jak sole trzeźwiące. Cofnęła się o krok, plecami wpierając się w Granta. W ręku mężczyzny połyskiwała odbezpieczona broń. Zaniepokojony co najmniej równym stopniu jak towarzysząca mu kobieta, położył palec na wargach, na wszelki wypadek nakazując jej milczenie. Na serię nerwowych znaków, za pomocą których usiłował przekonać ją do wycofania się i wytłumaczyć, że on w tym czasie pójdzie sprawdzić znajdujące się kilka dobrych metrów dalej pomieszczenie, energicznie pokręciła głową. Nie mógł wpaść chyba na głupszy pomysł. Popukała się w czoło, starając się nie narobić hałasu, choć wystarczyłoby posłuchać chwile, żeby usłyszeć przyspieszone bicie serca.
Przez ozdobne drewniane tralki balustrady, spostrzegła drugiego z intruzów. W skąpo oświetlonym hallu węszyła pokraczna postać, podobna do tej, którą widziała na parapecie w pokoju Teresy zaledwie kilka dni wcześniej. Gdy z kuchni dobiegł ich rumor przerzucanych naczyń, również i Grant spojrzał w tamtą stronę. Wyraz jego twarz dał Emily próbkę tego, jak ona sama musiała wyglądać w noc porwania siostry. Rozszerzone strachem oczy mężczyzny przekazywały do mózgu obraz, którego nijak nie potrafił zaklasyfikować. Opanował się i gestem zapytał Emily, czy powinien strzelać. Jakkolwiek wizja roztrzaskania w drzazgi jednego z potworów wydawała się jej kusząca, to ilość nieproszonych gości nakazała jej złapać przyjaciela za rękaw i odholować go w kierunku bocznych schodów. Tam, w ciemnościach, pośród dobrze znany sprzętów, biegła ich trasa ucieczki. Z piętra na parter, do jadalni i dalej, przez taras do ogrodu. Miękkie dywany, w cichym geście solidarności z prawowitymi mieszkańcami domu, łapczywie pochłaniały odgłosy ich kroków, osłaniając odwrót.
Coraz... bliżej.
Zatrzaśnięte na głucho drzwi na taras otworzyły się niechętnie, cichutko poskrzypując. Z hallu rozległ się dźwięk, którego Emily nie potrafiła przypisać żadnemu zwierzęciu. Za rogiem, wewnątrz domu, śmignęła pokraczna sylwetka. Nie zastanawiając się, zatrzasnęła drzwi i puściła się pędem przez ogród. Prosto ku bocznemu wejściu dla ogrodnika. Skąpany w mroku ogród stał się ich jedyna szansą. Biegnąc w kierunku wyjścia, które w tamtej chwili jawiło im się ostatnia deska ratunku, raz po raz oglądali się za siebie. Kołysane wiatrem krzewy łapały się ich ubrań, jakby zapomniały, komu są winne lojalność. Wmurowana w kamienną podstawę furtka zamknięta była na kłódkę. Emily zawyła ze strachu i złości. Obejrzała się przez ramię, dwie sztuki pędziły ich tropem jak psy. Korzystając ze wsparcia Granta, wdrapała się na stalowa furtę. Siedząc na płocie, odbezpieczyła pistolet. - Czas na was – pomyślała i wystrzeliła w noc. Trafiła jednego, lecz kula nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Drugi był już blisko. Tak blisko, że cudem jedynie mężczyźnie udało podciągnąć się w ostatniej chwili, unikając szponów. Bestia walnęła w mur, aż ten zadrżał.

- Skacz! - krzyknął Grant, pokonując ogrodzenie. - Biegnij na ruchliwe ulice!

Ledwie go usłyszała. Mężczyzna biegł, znacząc lekko na jedną nogę. W kolanach Emily odezwał się ból, ale pędziła przed siebie nie zważając na protesty ścięgien. Wpadli w wąskie gardło pomiędzy budynkami. Ulica była tuż – tuż. I wtedy to usłyszała. Stukot kopyt w górze, co najmniej jedna z bestii sadziła górą. Grant, nie tracąc tempa, wystrzelił dwa razy. Emily również, mniej celnie, bo marna kondycja dawała się jej we znaki. Płuca paliły żywym ogniem, serce chciało wyskoczyć z piersi. I nagle, ni stąd ni zowąd, w wąskim świetle uliczki, jeden z potworów znalazł się przed nimi. Z gardła mężczyzny wyrwał się okrzyk przerażenia. Uniósł broń i nie celując wypalił kilkakrotnie przed siebie. Dokładnie to samo zrobiła Emily. Oddała dwa strzały, ostatnim wysiłkiem woli nie zaciskając przy tym oczu. Ghul przewrócił się na ziemię, a oni – niewiele myśląc – przebiegli nad jego cuchnącym cielskiem. Gdy wypadali w ulicę, Grant krzyknął z bólu. Krew chlusnęła z rany na lewym udzie. Kulejąc poważnie wypadł na ulicę, Emily tuż za nim. Ciemna pusta ulica nie przyniosła oczekiwanej otuchy, ale nie słyszeli już stukotu kopyt. Minęło ich pojedyncze auto. Santoro, lekarz rodziny Vivarro, mieszkał zaledwie kilka przecznic dalej.

Gdyby nie udzielona Grantowi w samą porę pomoc, rana zadana mu przez ghula okazałaby się śmiertelną. Profesjonalizm lekarza uratował mu nie tylko nogę, ale i życie. Choć początkowo nic na to nie wskazywało, po kilku godzinach rozwinęło się zakażenie. Leżał na łóżku w gościnnej sypialni lekarza jęcząc w malignie. Wykończona nerwami Emily co jakiś czas przebudzała się w fotelu i zmieniała kompres na rozpalonym czole przyjaciela. Teraz, gdy po wykonaniu telefonu do Bliźniaków, wparcie przybyło, mogła poczuć się trochę pewniej i zażyć choćby odrobinę snu. Nie zwlekając zgłosiła także na policji włamanie do domu, funkcjonariusze obiecali pojawić się tam jak najszybciej, co zapewne oznaczało poranek dnia następnego. Będzie musiała tam wrócić, choćby po to, żeby zabrać kilka niezbędnych drobiazgów. Nie mogła tam zostać, dom przestał być jej twierdzą. I jeszcze spotkanie z Brandem... Westchnęła ciężko, podciągając koc pod brodę. To będzie długi dzień.

Armiel 27-01-2011 23:33


Walter Chopp


Boston, 24 lipca 1921 r

Kiedy ktoś mówi – „wlazłem w gówno po uszy” ma zapewne taką sytuację, w jakiej się znalazłeś ze Stypperem.

Siedzieliście wpatrzeni w siebie i nie za bardzo wiedzieliście co zrobić. Na wojnie wszystko było prostsze. Za zabicie kogoś dostawało się medal, a nie więzienie lub stryczek. Wasz jeniec obudził się koło południa, kiedy przestała działać morfina zaaplikowana mu przez małomównego lekarza.

Do tego czasu przejrzeliście jego dokumenty i rzeczy które miał przy sobie. Nazywał się Jan Bielicky i był lekarzem. Miał czterdzieści dwa lata, żonę i córkę, która za rok skończy szesnaście lat. Miał przeciętna twarz, normalne piwnego koloru oczu i lekką nadwagę. I zapewne był popapranym czcicielem ghouli, co zdradzał mały wisiorek noszony na szyi. Kieł jakiegoś zwierzęcia na łańcuszku.
A wy będziecie musieli go zabić. Wdział wasze twarze. Słyszał imiona. Być może wiedział gdzie mieszkacie. Bez wątpienia zdradzi was swoim towarzyszom. Może policji, w co jednak wątpicie.

Teo zgasił niedopalonego papierosa w szklance z herbatą.

- Kurwa – powiedział ciężko.

Tym samym podsumował waszą sytuację. Z Lafayettem nie było kontaktu. Jakby się pod ziemię zapadł. Hiddink „wyjechał w interesach” – jak poinformowała uprzejma sekretarka – i nie wiadomo kiedy wróci. Zresztą jego obowiązki powoli zaczyna przejmować inna osoba, ponieważ ostatnio jest nieco niedostępny i jeśli chcecie to ona porozmawia z panami w interesach. Nie chcieliście. Jason Brand nie odbierał telefonów. Wyglądało na to, że będziecie musieli podjąć decyzję sami.

Wasz jeniec, dokładnie zakneblowany i związany, wpatrywał się w was czujnie i bez cienia strachu. Wyglądał na kogoś, kogo nie tak łatwo będzie zastraszyć. Na razie nie pytaliście o nic. Zdjęcie knebla było nader ryzykowne. Oprócz Styperra w domu mieszkały jeszcze trzy rodziny. Była niedziela, więc większość z nich siedziała w domu. Grał patefon, jakieś dzieciaki na podwórzu za domem wykłócały się grając w jakąś grę. Jakaś kobieta pod waszym – szczelnie zasłoniętym oknem – plotkowała głośno z inną, o dużo starszym głosie.

- Musimy go stąd wywieźć – Stypper nerwowo spoglądał w stronę okna.

Pukanie do drzwi spowodowało, że o mało nie sięgnęliście po broń.

- Teodorze – usłyszeliście zatroskany, kobiecy głos. – Ostatnio nieczęsto pana widujemy.

- To Esmeralda. Sąsiadka spod czwórki. Jej mąż zginął na Wielkiej Wojnie. Zajmę się nią.

Poszedł do drzwi otworzył i przez chwilę porozmawiał o czymś wesoło. Tłumaczył swoją nieobecność pracą i wyjazdem służbowym. Potem dał się zaprosić na spacer.

Wrócił do domu biorąc kapelusz i marynarkę i spojrzał na waszego więźnia.

- Pilnuj go, Wal – powiedział bezgłośnie. – Wrócę wieczorem.

Nim zdążyłeś zaprotestować wyszedł.

Przysiągłbyś, że zrobił to naumyślnie. Chyba chciał ci się w ten sposób odwdzięczyć za tarapaty w jakie go wpędziłeś.

Więzień na łóżku zajęczał coś niewyraźnie przez knebel ale patrzył przy tym na ciebie przytomnie. Oczy Bielickiego błysnęły złośliwie, a po pokoju rozszedł się paskudny fetor. Więzień najwyraźniej nie przejmował się czymś takim, jak godność. Właśnie narobił pod siebie. A ty nie mogłeś otworzyć okna.

Spod knebla doszło cię rytmiczne pochrząkiwanie. Chwilę zajęło ci, by zrozumieć co się dzieje. Jeniec śmiał się a w jego oczach widziałeś obłęd. Ten, kto leżał na łóżku Styppera bez wątpienia nie był kimś, kogo można postawić na równi z normalnymi ludźmi.

Przez twoją głową przemknęła jedna myśl. Czy żona i córka wiedzą, z jakim obłąkańcem dzieliły mieszkanie.

Tak czy siak, siedziałeś w gównie. A teraz nawet bardziej, niż wcześniej.


Emily Vivarro

Nowy York do 23 lipca

Ta noc na pewno należała do niezapomnianych.

Do takich, które chce się zapomnieć, lecz tak naprawdę wiadomo, że nigdy się to nie uda. Przeżyłaś atak kreatur z piekła rodem. Bestii, które – zgodnie z tym czego uczyłaś się od dziecka – nie powinny istnieć. Potworów o paszczach pełnych kłów, szponach i ludzkiej inteligencji. Lub nawet nadludzkiej, bo przypominając sobie spojrzenie ślepi stwora, którego podziurawiłaś kulami w zaułku, miałaś wrażenie tlącej się w nich, złośliwej świadomości. Dużo bardziej świadomej, niż spojrzenie nawet najmądrzejszych, znanych ci zwierząt.

Do tego ta szybkość i ta brutalna witalność, która przerażała dużo bardziej, niż sam ich wygląd.

Grant walczył o życie. W nogę wdała się jakaś paskudna infekcja. Santoro mówił, że twój przyjaciel wyjdzie z tego cało, ale podświadomie bałaś się, że lekarz się myli. Że Grant umrze. Trafi pod ziemię, gdzie wygrzebią go te mityczne, ale jakże niebezpieczne bestie. Wygrzebią i pożrą. Bo przecież to właśnie robiły ghoule z opowiadań w folklorze! Pożerały zmarłych.

* * *

W asyście policji wróciłaś do domu by ocenić rozmiar zniszczeń. Wbrew temu, co się obawiałaś, nie były wielkie.

Wybite drzwi kuchenne i stłuczone naczynia suszące się na półce, wybita szyba na pierwszym piętrze oraz druga, na parterze. Policjanci ze zdumieniem przyglądali się również wyłamanym kratom..
Najgorzej oberwało się twojej sypialni. Większość mebli, w tym również tych zabytkowych, została rozwalona na kawałki. Drzwi do toaletki leżały wyrwane z zawiasów. Zawartość szaf leżała na podłodze. Ksiązki, ubrania, osobiste drobiazgi. Łzy cisnęły ci się do oczu.

- Zdaje się, ze napastnicy czegoś szukali – stwierdził jeden z granatowo ubranych policjantów.

Znany ci już funkcjonariusz Segal spojrzał na niego z dezaprobatą, ale nie skomentował słów podwładnego.

Potem, kiedy juz dokonaliście oględzin i sporządziliście szczegółowy raport John Segal poprosił cię na bok. Siedliście w saloniku, przy przepięknym stoliku sprowadzonym przez dziadka z Francji na równie wspaniałych krzesłach. Obawiałaś się jednak, że porucznik Segal nie doceni prawdziwej wartości mebli na których sadzał swój służbowy tyłek.

- Panno Vivarro – zaczął ściągając nakrycie głowy i kładąc je sobie na kolanach. – Przyznam się uczciwie, że ta sprawa wygląda mi dziwnie. Najpierw porwana zostaje pani siostra. Potem ktoś włamuje się do pani domu i zamiast kraść, niszczy tylko pani sypialnię. Jakby czegoś szukał. Do tego te zniszczenia w kuchni i wyrwana krata na parterze oraz stłuczone okno na pietrze. Skoro złodziej wszedł przez kuchnię po co zadawał sobie niemały trud by wyrwać kratę na parterze lub wyskoczyć oknem, bo tak to wygląda. To się, za przeproszeniem drogiej pani, kupy nie trzyma.

Westchnął i powiedział cicho, z pewną troską w głosie. Czyżbyś wpadła mu w oko, czy zwyczajnie był miłym człowiekiem.

- Wydaje mi się, że nie powinna wracać na noc do domu. Albo zapewnić sobie profesjonalną ochronę, jeśli się już na to pani zdecyduje. Ci ludzie są nieobliczalni.

Westchnął ponownie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz się rozmyślił.

- To telefon do mnie. Do pracy i do domu – położył przed tobą wizytówkę. – Może pani zadzwonić o dowolnej porze dnia i nocy. Jakby coś się działo – dodał pośpiesznie zauważając twój zdziwiony wzrok. – W celach służbowych.

- Oczywiście – mruknęłaś dyplomatycznie.

Wstał żegnając się i kierując do wyjścia.

- Nie powinienem tego pani mówić – zatrzymał się w progu jakby jednak podjął jakaś decyzję. – Ale w sprawie pani ojca toczyło się pewne dochodzenie. Był wmieszany w kilka tajemniczych zniknięć, takich jak w przypadku pani siostry. Ale zniknięcia nie skończyły się, a pani ojciec wyjechał z kraju, wiec pewnie była to zwyczajna pomyłka. Wiążącym faktem jest to, że napastnicy pozostawiali na miejscu często odcisk jakiegoś kopyta. Eksperci ustalili, ze jest ono niezwykle podobne do kopyt pewnych dzikich kozic występujących w południowych regionach Europy. I ze to prawdopodobnie znak rozpoznawczy jakiejś niebezpiecznej sekty czcicieli diabła. Pani była w Chinach, kiedy zdarzały się te zniknięcia, więc myślę, że nie złamałem tajemnicy służbowej, ale też proszę by zachowała pani moje słowa w dyskrecji. Niemniej jednak, niech pani na siebie uważa. Przez ostatni rok działalności sekty przypisuje się jej ponad dwadzieścia zniknięć. Nigdy nie odnaleziono żadnej z zaginionych osób. Ani ich ciał. Więc niech pani będzie wyjątkowo ostrożna.

Ostatnie dwa zdania miały być chyba pocieszeniem, lecz sprawiły, że kiedy Segal opuścił twój dom czułaś się jeszcze bardziej przerażona.

Po wyjściu policji sprawdziłaś, w asyście sowich ukraińskich pracowników, ogród i uliczkę za murem. Znalazłaś ślady posoki – ciemne i cuchnące plam, przywodzące na myśl smołę zmieszaną ze szlamem a nie krew oraz wypatrzyłaś łuski w miejscu, gdzie ty i Grant oddawaliście strzały. Nic poza tym. Żadnych trupów. Potworów. Niczego. I nawet śladów kopyt było jakby mniej, niż być powinno.

Na koniec zostawiłaś sobie gabinet i notes ojca. Był tam, gdzie go pozostawiłaś. Więc nie po to przybyły te bestie! Ścigały ciebie! Ta myśl przeszyła ci serce nagłym lękiem. Ścigały ciebie i miałaś tego absolutna pewność. Tylko dlaczego?

* * *

Znana ci już dobrze kamienica przy jednej z głównych ulic Manhattanu. Sekretarka w średnim wieku – zawsze profesjonalna i uśmiechnięta – anonsuje twoje przybycie.

Otwiera przed tobą bogato zdobione drzwi do gabinetu swojego szefa.

Są tam. Czekają na ciebie. Dwaj mężczyźni. Elegancko ubrani, w naprawdę dobrej klasy garniturach . Wstają na twoje powitanie. Jason Brand patrzy na ciebie witając miłymi słowy.

- To pan Dwight Garret – przedstawia drugiego mężczyznę. – Mój doradca do spraw personalnych. Dwightcie, to panna Emily Vivarro, córka znanego profesora.

Spojrzenie Jasona zatrzymuje się na tobie dłużej. Ciemne, bystre, inteligentne. Chyba coś zauważył. Jakąś rysę na masce, którą usiłowałaś przyjąć na to spotkanie.

- Czy coś się stało, panno Vivarro? – zapytał z autentyczną troską w głosie. – Wygląda pani na roztrzęsioną?

Zmartwiał na ułamek sekundy.

- Boże! – dodał nadal szczerym, zaniepokojonym głosem. – Niech pani nie mówi, że chodzi o pani siostrę.

Te słowa i ton w jakim je wypowiedział zburzyły wszelkie wątpliwości. Ten człowiek był z tobą szczery i na pewno nie życzył ci źle. Co do innych kwestii nie mogłaś być pewne niczego w tym świecie, w którym nocami na zer wychodziły potwory z legend.

Luca Manoldi

Nowy York, 23 lipca 1921r wczesne popołudnie

Wpatrywali się w ciebie z niechęcią. Salon fryzjerski prowadzony przez don Vittorio był jeszcze zamknięty. Siedzieliście w nim sami. Prawie sami. Ty, Massimo, don Vittorio i Georgio.
Siedzieliście w małym kantorku na tyłach zakładu. Pomieszczenie pachniało wodą po goleniu, brylantyną i potem Georgio, który stał przy wejściu z kijem bejsbolowym w ręku. Po oczach widać było, że chłopak ma ochotę rozwalić ci łeb – za brata. Don Vittorio uspokoił jednak syna ostrym, karcącym spojrzeniem i przeniósł wzrok na ciebie.

- Miałeś cor-ggio, by tu przyjść – pokiwał głową z uznaniem don Vittorio.

Jego nabłyszczone brylantyną, ściśle przylegające do czaszki włosy nie drgnęły nawet o milimetr przy tej czynności.

- Powiedz mi, Luca, czemu zabiłeś Paolo? O co się pokłóciliście? – zapytał siląc się na uprzejmość don.

- Nie zabiłem go! – powiedziałeś z nie udawanym gniewem.- Był moim przyjacielem!

Don Vittorio przyglądał ci się z uwagą. Wyjął papierosa – wąską cygaretkę – a Massimo podał mu ognia.

- Nigdy nie umiałeś kłamać, Luca – don Vittorio zaciągnął się dymem. – I w gruncie rzeczy dobry z ciebie chłopak. Czemu tak podle potraktowałeś ojca? Swoją rodzinę?

Ta nagła zmiana tematu zbiła cię nieco z tropu. Patrzyłeś na niego bez zrozumienia.
Don Vittorio pokiwał głową wypuszczając kolejny kłąb dymu.

- Tak właśnie myślałem – powiedział cicho. – Wy młodzi zawsze jesteście zerwani. Wydaje wam się, że wiecie lepiej. Że znacie życie, bo jakaś ragazza dała wam potrzymać się za petto czy nawet pociupciać. Ehhh – westchnął ciężko. – Tak naprawdę nic nie wiecie. Niente!

- Powiedz mi kto zabił Paolo, bo to, że nie daje znaku życia od tylu dni może oznaczać tylko najgorsze – powiedział ciężko. - Musisz to wiedzieć. Byłeś z nim.

I wtedy opowiedziałeś mu o tym, co stało się pod mostem, zaczynając od zaginięcia Domenico i twoich poszukiwaniach. Rozsądnie pomijając kwestie ghouli. W twojej opowieści byli to wielcy faceci z bronią i ogromnymi psami, pewnie ruskie, bo gadli po ichniemu. Faceci, którzy nie wahali się zabić ruskiego chłopaka. Którzy zauważyli was i zaczęli ścigać spuszczając psy. Opowiedziałeś o tym, jak się rozdzieliliście i jak wpadłeś do dziury, kalecząc sobie nogę i ze dlatego leżałeś w domu i pokłóciłeś się z ojcem. A teraz kręcisz się koło cerkwi bo chcesz załatwić tego grubego skurwiela, ichniego księdza.

Twoja opowieść Vittorio jak kubeł zimnej wody. Słuchał twoich dość nieskładnych wyjaśnień, przez które bez wątpienia przebijały się echa dawnej grozy i .. uwierzył ci. Przez chwilę jego oczy zaszkliły się, ale szybko ukrył te emocje.

- Wierzę ci, Luca – powiedział głuchym, złamanym głosem. – To mogli być ludzie Cara, te ruskie. Wszyscy wiedzą, że Cicha Cerkiew jest pod jego ochroną. Stupido!

Zakasłał.

- Wierzę, że nie zabiłeś mojego syna. Pewni ludzie mówili o tobie dobrze. Pewni wpływowi ludzie, Luca. Ale ja musiałem się przekonać, jaka jest prawda. Wbrew wszystkiemu. Między nami zgoda, chłopcze. Massimo, Georgio – uściśnijcie rękę Luci na pojednanie.

Georgio ścisnął ci dłoń tak, jakby chciał połamać palce. W jego oczach nadal czaił się gniew. Nadal obwiniał cię o śmierć brata, ale nie tak, aby zrobić coś nieprzemyślanego. Za to Massimo nie dość, że uścisnął ci rękę szczerze, to jeszcze objął i poklepał po plecach.

- Możesz iść, chłopcze – powiedział don Vittorio cichym głosem. – Między nami zgoda.

Georgio odprowadził cię do drzwi.

- Podziękuj Panu Garrettowi, że tak się to skończyło, kimkolwiek jest ten fiut – mruknął pod nosem bart Paola otwierając wyjście. – Inaczej don Vitto by tak łatwo ci nie odpuścił. Zostawiłeś go tam, Luca. Zostawiłeś mojego brata.

I zamknął za tobą drzwi nim zdołałeś się odszczekać.

Wyszedłeś na ulicę czując, jak trzęsą ci się nogi. Wiedziałeś, że na pomoc don Vittorio nie masz co liczyć. „Car” – szef całego podziemnego świata Rosjan - był poza jego zasięgiem.


Dwight Garrett

Nowy York, 23 lipca 1921r

Po rozstaniu z chłopakami udałeś się do znanych ci spelunek by chwilę pomyśleć i puścić w obieg famę. Wiedziałeś, gdzie uderzyć. Pod tym względem Nowy York był jak pralnia. Ludzie plotkowali, jak stare praczki. Szczególnie ludzie z branży.
Kilka szklaneczek oraz kilkanaście fajek później fama już kursowała pomiędzy ludźmi. Kładąc się spać byłeś pewien, że dotrze do kogo trzeba. Za długo byłeś w branży, by mieć wątpliwości.

* * *

Przedpołudnie spędziłeś na obserwacji Cichej Cerkwi. W swoim stylu. Przebrany nie do rozpoznania. Była sobota, ale wszystko wyglądało jak zazwyczaj. Garkuchnia rozwijała swoją działalność. Nieliczni wierni – najczęściej starowinki w wielkich, wzorzystych chustach korzystali z pociechy, jaką znajdowali w modlitwie. Od bramy gospodarczej jakiś furman przywiózł ziemniaki w worach i wykłócał się hałaśliwie o cenę z brodatym mnichem. Widać było, że sprzeczka jest raczej rutynową „gierką” związaną z targiem, a nie czymś poważniejszym. Potem jakaś ciężarówka zabrała brudne pranie. Tej transakcji doglądał ten sam duchowny, który wykłócał się o ziemniaki. Pewnie miał swój dzień gospodarczy, czy coś w tym stylu.

Dzień był pochmurny, podobnie jak wczorajszego wieczoru ciężkie chmury wisiały nad Nowym Yorkiem. Zanosiło się na burzę. Od wczoraj. Jedynym cennym spostrzeżeniem, jakie udało ci się zarejestrować nim kolejne obowiązki przegnały cię z posterunku, był fakt – że wasz „Brodacz” był w Cichej Cerkwi. Wystawił bowiem wózek z naprawdę sędziwym, białobrodym staruszkiem przed budynkiem mieszkalnym. Siedzieli tam obaj przez ponad godzinę obserwując co jakiś czas niebo i okolicę. Nie rozmawiali zbyt dużo. Po prostu siedzieli. Najwyraźniej łączyła ich jakaś głębsza zażyłość, bo nie byli znudzeni lub zniecierpliwieni tym wspólnym wysiadywaniem przed domkiem.

Interesowała cię jeszcze kwestia wśliznięcia się do zamkniętej krypty. Nie wydawało się to być zbyt trudne. Wejście położone było z boku, od ulicy nieco zasłonięte żelaznym parkanem i drzewami rosnącymi wzdłuż niego. Od strony zabudowań mieszkalnych widoczne tylko z narożnych okien. Jedynym problemem mógł być żwir, który trzeszczał prawie przy każdym kroku, a którym wysypana była alejka jak i teren przed wejściem do krypty. Sama kłódka, jaką zamocowano na łańcuchy była, jak dla ciebie, pestką. Dobre wytrychy i niespełna minutka i już. Nic wielkiego. Chyba, że będziesz miał jakiegoś pecha.
Wejście do krypty nie stanowiło większego problemu. W dzień oczywiście było niemożliwe, ale w nocy wydawało ci się prawie dziecinną igraszką. Prawie.

* * *

Jason czekał na ciebie w swoim gabinecie. Z kawą. Odpowiednio przyprawioną. Też odstawił się, jak na nabożeństwo. Ale minę miał niewesołą. Coś się stało, bo jego twarz szachisty wprost promieniowała emocjami. Co w praktyce oznaczało kącik ust podniesiony nieco ku górze.

- Dwie sprawy, Garrett, nim zaczniemy – zaczął prosto z mostu po powitaniu. – Pierwsza – Szczurek znikł. Zapadł się pod ziemię. Nie dał znaku życia od wczoraj. Po drugie. Panna Vivarro miała w nocy włamanie do domu. Świeży telefon z posterunku. Stary znajomy ją obserwuje na moja prośbę. To może zmieniać nieco stan rzeczy. Bardzo możliwe, że dziewczyna o niczym nie wie. Jej sypialnie zrujnowano, włącznie z zabytkami, a dziewczę ma świra na punkcie staroci. Więc masz szansę, Garrett – mrugnął do ciebie okiem, próbując nieco rozładować zdenerwowanie. – Albo gra, albo jest czysta.

Zaczęliście rozmowę. Po niespełna godzince sekretarka oznajmiła przyjście osóbki, która stanowiła obiekt sporej części waszej konwersacji z Jasonem. Oczekiwałeś jej przyjścia z zainteresowaniem rozbudzonym wcześniejszymi opowieściami.

Rzeczywiście robiła wrażenie. Opalona, energiczna – zupełnie inna od damulek, jakie znałeś. Miała w sobie „pazur”, potrafiłeś to ocenić na pierwszy rzut oka. Lecz pod maską „twardej kobiety” skrywały się głębsze emocje. Dziewczyna była przerażona. Naprawdę przerażona.

- To pan Dwight Garret – Jason przejął obowiązki gospodarza. – Mój doradca do spraw personalnych. Dwight, to panna Emily Vivarro, córka znanego profesora.

Spojrzenie Jasona zatrzymuje się na dziewczynie dłużej. Znasz te spojrzenie. Prawie nic się przed nim nie skryje. Za to szanujesz Branda. Za to i za grę w szachy.

- Czy coś się stało, panno Vivarro? – zapytał Jason z autentyczną troską w głosie. – Wygląda pani na roztrzęsioną?

Zmartwiał na ułamek sekundy.

- Boże! – dodał nadal szczerym, zaniepokojonym głosem. – Niech pani nie mówi, że chodzi o pani siostrę.



Leonard D. Lynch

Nowy York, 23 lipca 1921r

Cały dzień snułeś się po mieście, poznając Nowy York i jego sekrety i zwyczaje. Nie czułeś się najlepiej, a to za sprawą dręczącego cię w nocy koszmaru. Nawet teraz, siedząc nad colą w tłocznym i hałaśliwym pubie gdzieś przy jednej z bocznych ulic, czułeś obrzydzenie, gdy przypominałeś sobie rozmyte przez blask słońca echa snu.

Byłeś w lesie. Ale nie był to zwykły las, lecz las pełen spróchniałych drzew, pokręconych jak ręce wiekowych staruch. Podłoże tego mrocznego lasu tworzyły rozwalone trumny, z których wysypywała się zawartość. Widziałeś trupy całkiem dokładnie. Jedne zasuszone, jak mumie, inne zgniłe, jeszcze inne były jedynie szkieletami trzymającymi swój kształt dzięki resztkom mięśni i skórze.
Pomiędzy nimi skakała na kopytnych nogach ghoulica szczerząc do ciebie kły. Nie mogłeś się ruszyć. Nie mogłeś nawet drgnąć, kiedy bestia podchodziła do ciebie. Jej sękate paluchy, zakończone brudnymi szponami nacinały twoje ubranie i kryjące się pod nim ciało, a potwora przywierała do ran pyskiem i chłeptała twoją krew.

Był też inny sen. Z wiszącym pod sufitem człowiekiem, o ciele tak okrutnie pociętym i pokiereszowanym, że nawet w dzień zdawało ci się to wspomnienie odrażającym. I był w tym śnie brodaty mnich z Cichej Cerkwi. I ów nieznany ci człowiek zmasakrowanymi ustami szeptał tylko
- Jason. Jason Brand.
I wtedy pop wbija mu trzymany w ręce nóż wprost w serce. A potem otwiera klapę w podłodze i zwalnia łańcuchy. A ciało leci w dół, do wcześniej przesłoniętej studni. A ty chwilę potem słyszysz charakterystyczny odgłos rozrywanego zębami mięsa oraz dźwięk kruszonych kości.

Takie sny dręczyły cię prawie całą noc nic więc dziwnego, ze spałeś dłużej, niż planowałeś. Ale i tak nie czułeś się wypoczęty. Jakby twój umysł zasłaniała jakaś mgła. Jakbyś nie do końca czuł się sobą. Może to wina zarwanej nocy, może ostatnich przeżyć, może początek jakiejś choroby, może efekty uboczne wczorajszego uderzenia w kark? Nie wiedziałeś co o tym sądzić. Ale czułeś się naprawdę fatalnie.

Jedzenie smakowało nijako, nawet cola wydawała się mniej smaczna.

Luca poszedł załatwić swoje sprawy, Garrett wędrował własnymi ścieżkami, w Bostonie nikt nie odpowiadał – ani Vincent, ani Amanda, ani Herbert, ani nawet Walter. Nie mogłeś więc złapać Hieronima Wegnera i podzielić się z nim swoimi obawami. Może czas najwyższy rozmówić się z nim osobiście? Za kilka dni Jason znów wybierał się do Bostonu na kolejna rozprawę. Może tym razem powinieneś z nim pojechać? Sam już nie wiedziałeś, co robić.
Czułeś się tak, jakbyś spadał w czarną otchłań, z której nie da się juz wydostać. Pewnie podobnie czuł się Luca, może nawet i inni, których niefortunny los postawił przed tą ponurą sprawą.

Zabijałeś czas. Zabijałeś strach. Zagubiony, zdezorientowany i chyba nawet nieszczęśliwy. Ale miałeś nadzieję, że niedługo karta się odwróci.

Miałeś nadzieję.

A wiesz jak mawiają, że czyją matką jest nadzieja?

Mimo ponurej pogody siedziałeś w ogrodzie z ksiązką w ręku. Miałeś nadzieję, ze dzisiejsza noc przyniesie rozwiązania. Oby nie ostateczne.

Tom Atos 02-02-2011 11:54

Od samego początku Herbert źle się czuł. Zaczęło się od bólu gardła, który dość szybko przeszedł w kaszel i katar. Nie wiedział gdzie się tak zaprawił. Może przewiało go podczas podróży samolotem, a może było to osłabienie ostatnimi wydarzeniami. Fakt faktem, że od wyjazdu z Bostonu do słabej kondycji psychicznej doszła słaba kondycja fizyczna. Załatwienie papierów dla Artura zajęło mu trochę czasu i nie było to dopięte na ostatni guzik. Na szczęście miał opinię biegłego o niepoczytalności syna i sędzia okręgowy wydał postanowienie o czasowym ubezwłasnowolnieniu. Co pozwoliło Herbertowi już legalnie wywieźć syna do Filadelfi. Jednakże wszystkie te zabiegi prawne były niczym w porównaniu z rozmową jaką musiał przejść ze swoją żona Emmą. Wzięty w krzyżowy ogień pytań powiedział … prawie wszystko. Pomijając co trudniejsze do uwierzenia fragmenty. Nie chciał wszak, by Emma i jego miała za wariata. Skupił się zatem na wyjaśnieniu, iż Robert najprawdopodobniej przeżył szok, po którym pomieszały mu się zmysły i wymaga stałej kontroli i opieki. Wyjaśnienia zostały na szczęście przyjęte i żona z matczyną energią wzięła się za opiekę nad ich synem, ku ogromnej uldze Herberta zdejmując ten ciężar z jego barków. W nocy Hiddink gorączkował, ale aspiryna i herbata z lipy postawiły go na nogi na tyle, że mógł pomimo protestów rodziny wrócić do Bostonu. Miasto przywitało go lepkim upałem nie mniejszym niż na południu i niezałatwionymi problemami. Hiddink miał wrażenie, że oto znów wraca do pułapki, z której udało mu się uciec tylko na chwilę. Gdzieś jednak w podświadomości wiedział, że ucieczka już nie istnieje, bo nigdzie nie ma już bezpiecznego miejsca. Jego dom mógł mu tylko w tym względzie dostarczyć złudzeń w postaci znanych rzeczy, wytartych kapci, czy pudełka ulubionych cygar. Herbert boleśnie przekonał się, że jego dotychczasowe życie odeszło, a on zajmuje się rzeczami przy których popadnięcie w obłęd, jak Artur jest tylko kwestią czasu.
Nie dane mu było długo cieszyć się domowym spokojem, czy też raczej pogrążać się w cichej rozpaczy. Niespodziewanie zadzwonił bowiem nikt inny, jak Vincent Lafayette. Choć głos miał zmieniony, to jednak był on.
- Zbierz, kogo dasz radę i przyjeżdżajcie do rezydencji Callahanów najszybciej jak to możliwe! Sprawa pilna jak diabli!
Nim Hiddink zdążył o cokolwiek zapytać Vincent rozłączył się.
Herbert zaklął pod nosem mrucząc coś o przeklętych Żabojadach i sięgnął po notes.
Pierwszy był Wegner, lecz jak na złość nie odbierał telefonu. Lepiej poszło przy próbie kontaktu z Amandą. Dziewczyna była u siebie i Hiddink przekazał jej wiadomość zaznaczając, iż niedługo po nią przyjedzie. Z pozostałych znajomych udało mu się jeszcze dodzwonić do Choppa, a za jego pośrednictwem skontaktować ze Styperem. Rozmowa z Walterem i Teodorem wręcz zmroziła Herberta. Mężczyźni mówił rzeczy, jakby już byli niespełna rozumu.
Hiddink długo się zastanawiał nim odpowiedział:
- To nie jest rozmowa na telefon. Możecie przyjechać i zostawić swój … kłopot, ale Wasze rozwiązanie jest nie do przyjęcia i nie zgadzam się na nie. Czy wyście powariowali? – zakończył retorycznym pytaniem.
Czekając na ich przyjazd Herbert zajął się przygotowaniem służby, na objęcie nowych obowiązków. Na szczęście Łosiek nie zwykł zadawać zbędnych pytań. Wraz z Herbertem przygotowali pokój Artura. Było tam wszystko co potrzeba. Kraty w oknach, zamek w drzwiach, żadnych ostrych rzeczy, czy krawędzi, za to łóżko z pasami i kaftan bezpieczeństwa. Jedyna dość istotna różnica polegała na tym, iż tym razem trzeba było zaopiekować się nie Arturem Hiddinkiem, lecz kompletnie im nie znanym, obcym człowiekiem.
Ani Herbert, ani Łosiek nie byli z tego powodu zachwyceni. Herb nawet zażartował, że trzeba wyrobić licencje na prowadzenie wariatkowa i przyjąć więcej pensjonariuszy. Niezbyt rozgarnięty Łosiek nie wychwycił żartu i spojrzał na Hiddinka z przerażeniem. Cóż … przynajmniej był lojalny.
Wkrótce rozpętała się burza i ciężkie krople deszczu bębniąc o dach dodały niepokojący efekt akustyczny do pojawienia się gości. Dwóch mężczyzn wprowadziło podtrzymując trzeciego. Ów oszołomiony jakimś środkiem, wręcz nieprawdopodobnie śmierdział i nim umieszczono go w prowizorycznej izolatce biedny służba Herberta musiała go umyć.
W tym czasie samochód Waltera i Teodora został ukryty w garażu. Nie było czasu, by zająć się nim teraz.
Mężczyźni zasiedli w aucie Hiddinka i Herbert ruszył przez coraz gwałtowniej szalejącą burzę do domu Amandy, by później podążyć do Callahanów.
- Ciekawe jak dostaniemy się do środka. – rzucił do pasażerów – Ich rezydencja zdaje się jest strzeżona.
Wkrótce jednak okazało się, że mylił się i to bardzo.
Niebo rozdarła błyskawica ukazując przez chwilę w upiornym świetle kształt rezydencji. Budynek wyglądał w sinym świetle grzmotów niczym wielki grobowiec, domena nieumarłych.
Herbert wzdrygnął się. Raczej nie miewał przeczuć, jednak tym razem było to silne przeświadczenie, iż tam, za tymi murami stało się coś złego. Coś bardzo złego.
Co dziwne brama była otwarta, a wokół nie było żywego ducha. Ostrożnie wśród strug wody spływającej z nieba podjechał na podjazd. Może ochrona się ukryła przed tą piekielną burzą? Herbert powoli, niechętnie wysiadł z dającego poczucie bezpieczeństwa samochodu i spoglądając na towarzyszy ruszył w stronę przeszklonych drzwi. Chciał zadzwonić, ale tknięty niezrozumiałym impulsem nacisnął na klamkę. Drzwi były otwarte. Za nimi ukazał się hol ze stojącą pośrodku fontanną z rzeźbionymi satyrami. Przy fontannie ktoś siedział. Herbert zrobił kilka kroków do przodu.
- Vincent, czy … - Hiddink zamarł z przerażenia. Zamilkł chwytając ustami powietrze, jakby się dusił. Podniósł do góry ręce chwytając się w niezrozumiałym geście za włosy.
Lafayette siedział w kałuży własnej krwi z poderżniętym gardłem. Jego włosy były prawie całkiem siwe, a z szeroko otwartych oczu wyzierała pustka śmierci.
Niczym pijany Hiddink zrobił kolejny krok w stronę trupa, gdy z głębi domu dał się słyszeć wysoki, przeraźliwy wrzask bólu jakiejś kobiety.
Herbert który do tej pory jak zahipnotyzowany patrzył na przecięte gardło Vincenta oprzytomniał chwytając się za kieszeń. Pod palcami poczuł twardą rękojeść rewolweru.

emilski 02-02-2011 22:24

No proszę, poszedł sobie! Zupełnie, jakby wiedział, co się zaraz stanie. Walter próbował zdobyć dystans do tego, że musi się babrać w gównie ich więźnia. Spodziewał się wszystkiego: przemocy fizycznej, krwi, walki, bólu, wrzasku, ale nie tego, że gość się po prostu zesra.

Umył go.

Przebrał w nową piżamę Teodora. I posadził z powrotem na łóżku. Bielicky przez cały ten czas nie zmienił tego swojego durnowatego wyrazu twarzy.

Walter był na skraju wyczerpania nerwowego. Człowiek jest w stanie wszystko znieść, ale nie może okazać przed nim słabości. Schwycił go za włosy, odciągnął do tyłu głowę i przyłożył pistolet do brody: -Jak jeszcze raz będziesz chciał się wysrać, odlać, czy cokolwiek, to po prostu daj znać, rozumiesz?! - ich wzrok się spotkał, ale to Bielicky wygrywał, to na jego twarzy nie było widać ani grama emocji. Twarz Waltera natomiast drgała, wykrzywione usta, krople potu na czole i paskudne cięcie na poliku – wszystko to układało się w wielki, wyczekujący na reakcję, kłębek nerwów.

Zrezygnowany puścił jego głowę i postanowił więcej się nie odzywać. Usiadł przy stole i zapalił kolejnego papierosa. Z każdym zaciągnięciem się dymem, rósł w nim wstręt do tego typa. Było w nim coś takiego... nieokiełznanego... Zachowywał się nienaturalnie. Powinno go boleć, a on ciągle miał ten swój, to nawet nie uśmieszek, to jakiś nieobecny wyraz twarzy. Chopp obawiał się, że ten gość nic by im nie powiedział, nawet jak by mu ucinali po kolei nogi i ręce. Ten parszywiec musiał już długi czas zadawać się z tymi bestiami. Z tymi ludźmi...

Zgasił nerwowym ruchem niedopałek i podniósł się energicznie z krzesła. Musi coś zrobić. I tak trzeba coś ugotować, więc zajmie się obiadem. Do Wegnersa już zadzwonił wcześniej – ten przyjdzie po południu. Do tego czasu trzeba zająć ręce robotą. A Hieronim przyjdzie i rozwiąże zagadkę Bielickiego. Wesprze dobrym słowem. Powie, co można zrobić z tym ścierwem w pokoju obok.

***

Bielickiemu też się trafiło. Chopp zaryzykował i zdjął mu knebel. Ten, o dziwo, nie darł się. Walter go karmił, a on jadł. Bez przekonania, ale jadł. To karmienie go było chyba jeszcze gorsze, niż czyszczenie go z fekaliów. W każdym razie to i to było wstrętne. Trzeba tę sprawę zakończyć najszybciej jak się da. Dłużej ciężko będzie wytrzymać to napięcie.

***

Boże, jaki on był zmęczony...

***

Teodor zastał go, siedzącego na krześle w jednym pokoju z Bielickim. Nogi miał wyciągnięte do przodu, ręce spuszczone wzdłuż ciała, a głowa delikatnie zwisała na tylne oparcie. Z półotwartych ust wydobywało się lekkie chrapanie. Stypper rzucił okiem na więźnia i poczuł zapach jedzenia z kuchni. Postanowił nie budzić przyjaciela i najpierw coś zjeść.

***

-Dobrze, że już jesteś – głos Waltera wystraszył Teodora, który podskoczył nad talerzem. -Zaraz będzie tutaj Hieronim. Rozmawiałem z nim – przyjedzie. Nikogo innego nie można zastać. Nie ma Lafayetta, nie ma Hiddinka, Amanda w szpitalu, reszta gdzieś w Nowym Jorku. - Usiadł ciężko obok Styppera i powiedział: -Jesteśmy sami w Bostonie. Sami z gulami.

-Przestań się łamać teraz – zrugał go Teodor. -Nawarzyliśmy piwa, to musimy je teraz wypić. Uspokój się.

Walter zapalił kolejnego papierosa i spojrzał smutno na przyjaciela: -Ty wiesz, że on mi się tutaj zesrał? Rozumiesz?

-Jak to?

-Normalnie, zaraz, jak tylko wyszedłeś z tą swoją sąsiadką. Jakby tylko czekał, aż sobie pójdziesz, żeby mógł swobodnie się wypróżnić. Nie widzisz, że siedzi w nowej piżamie?

Na szczęście dzwonek do drzwi nie pozwolił na dłuższe prowadzenie tej rozmowy. To musiał być Hieronim. Walter nie mówił mu przez telefon, czemu tak go prosi o przyjście. Mówił tylko, że to bardzo ważne, ale bez zdradzania szczegółów. Dlatego Niemiec był zaskoczony widokiem człowieka, który siedział na kanapie, miał związane ręce i nogi i knebel w ustach.

-Mam nadzieję, że zaraz mi to wyjaśnisz, Walterze.

-Cieszę się, że już jesteś. Jakbyś mógł zamknąć za sobą drzwi na zamek i chodźmy do drugiego pokoju. Pogadamy.

Nie zdążyli jeszcze usiąść, kiedy Chopp już zaczął opowiadać: -Posłuchaj, ten skurwiel brał udział w jakiejś ceremonii zeszłej nocy na farmie Zaprzensky'ego.

-Ceremonii? - Hieronim dopiero teraz wygodnie usiadł i zaczął nabijać fajkę. Przyglądał się uważnie obu mężczyznom, którzy prześcigali się nawzajem, jak dzieci, żeby móc więcej opowiedzieć. Teodor i Walter mówili jeden przez drugiego:

-Bębny... -Śpiewy... -Mieli ze sobą jakiegoś jeńca... -Byli poubierani w takie kaptury... -Wyglądali całkiem jak ci z Ku Klux Klanu...

-Dobrze, dobrze panowie. Niech jeden mówi, naprawdę... - Wegners postanowił nieco usystematyzować tę rozmowę. -Mieli jakieś znaki rozpoznawcze? Jakieś szaty, sakryfikacje, tatuaże?

Po krótkiej przerwie, Teodor gestem zachęcił Waltera do mówienia: -Trudno stwierdzić, było ciemno, no i my też byliśmy w ukryciu. Wszyscy oni mieli te spiczaste kaptury i długie, luźne szaty.

-Niewiele mi to mówi. Ale zakładam że to szaty ceremonialne. Walterze? Ten człowiek leży u was w domu, w pidżamie. Zakładam, ze nie był w niej na ceremonii i sam się w nią nie ubrał? Jakieś tatuaże?

-Rzeczywiście, dane mi było oglądać go nago, ale nie, nie miał żadnych tatuaży – Chopp jeszcze się upewnił, rzucając pytające spojrzenie na Styppera, ale ten tylko potwierdził. -To wszystko trwało około 45 minut. Przywieźli ze sobą jakiegoś człowieka, a jak wychodzili, to już go z nimi nie było.

-Złożyli zapewne z niego ofiarę. Czyli to sekta śmierci.

-Hieronimie, ten facet cały czas się dziwnie uśmiecha, a ma przecież przestrzelone kolano. Nic się nie boi – mówił księgowy. -Rzuć na niego okiem, może też jest nawiedzony, jak Artur. Czy jest sens w ogóle go przesłuchiwać? Może nie ma szans, żeby cokolwiek z niego wydusić.

W pokoju unosiło się już sporo dymu. Pootwierane okna powodowały, że do mieszkania wpadało gorące powietrze z dworu. Ale przynajmniej był przewiew. Inaczej stężenie dymu mogło stać się niebezpieczne. Z podwórka dochodziły odgłosy bawiących się dzieciaków. Bawili się w szukanego i chyba tuż pod oknem mieli bazę. Jeden, dwa, trzy... dziesięć, szukam! Jakby zapraszali ich do zabawy. Ale oni mieli już swoje zabawy. Dla starszych. Też w szukanego, tylko jeszcze nie było wiadomo, gdzie jest baza i jak do niej trafić. Jeden dał się złapać i siedział teraz w drugim pokoju. Jeśli tylko popełnią jeden błąd, będzie mógł krzyknąć: „pobite gary, pobite gary!”.

-To członek sekty śmierci – przemówił Niemiec. -Składa ofiary z ludzi. Robi straszne rzeczy. Już dawno przestał być normalnym człowiekiem. Złamał zasady. Przekroczył granicę moralności.

-Da się z nim normalnie rozmawiać? Nastraszyć go?

-Wątpię. Ale można spróbować. Jeśli jesteście gotowi go torturować.

Pewnie, księgowy i tak już o tym myślał. Skoro nie można zabunkrować go w niczyjej piwnicy, bo wszyscy nagle zniknęli, wywiozą go do lasu i zrobią mu po prostu Tołoczkę. Nic prostszego. Tylko, żeby zaczął gadać. Bo jak nie, to na co to wszystko? Porwali go na darmo?

-Hipnoza – okazało się, że Hieronim jeszcze nie skończył. -Możemy spróbować hipnozy, ale dawno już tego nie robiłem.

-Hipnoza, świetnie! Czytałem o tym! Wszystko nam wyśpiewa! I można to zrobić nawet tutaj.

-Ale dawno tego nie robiłem. Nie wiem jakie będą efekty – profesor mówił teraz tak, jakby się wzbraniał.

-Co ryzykujemy? Najwyżej nic się nie dowiemy – odezwał się Stypper. Na ten front, Niemiec nie mógł już nic poradzić. Ciężko podniósł się z kanapy i udali się we trójkę do pokoju, w którym leżał Jan Bielicky.

Podnieśli go do pozycji siedzącej i chwilę się w niego wpatrywali. Był zakneblowany – to prawda, ale cała trójka i tak widziała, że facet cały czas ma ten uśmiech. Oczy. Oczy go zdradzały.

-Siadajcie – powiedział Niemiec do pozostałej dwójki. Sam też przysunął krzesło do łóżka i usiadł naprzeciwko Bielickiego. Nie tracąc z nim kontaktu wzrokowego, sięgnął ręką do taśmy trzymającej knebel. Oderwał gwałtownym ruchem, przykładając jednocześnie palec do swoich ust. -Ciii...

Więzień był spokojny i nawet nie pisnął. Wegners wyjął z kieszeni wahadełko i zawiesił je w palcach przed oczami Jana. Powoli zaczął machać i coś tam szeptać pod nosem. Chyba liczył, ale Walter nie był pewien. Tak, na pewno liczył, bo na koniec powiedział „dziesięć” i gość w tym momencie zamknął oczy. Co to oznaczało? Zasnął? Chopp nigdy dotąd nie widział nikogo wprawionego w stan hipnozy. Bielicky wyglądał, jakby po prostu spał na siedząco. Księgowy bardziej oczekiwał jakiegoś bujania, rzucania się, czegoś bardziej spektakularnego. A tu totalny spokój. Ale Hieronim zaczął zadawać pytania:

-Jak się nazywasz?

-Jan Bielicky – odpowiedź była spokojna, z porwanym nic się nie działo. Zachowywał się trochę jak w zwolnionym tempie.

-Kim jest Artur Zaprzensky?

-Nie wiem.

-Lubisz jeździć na nocne wycieczki za miasto?

-Nie lubię.

-A co robiłeś wczoraj w nocy? – Hieronim cały czas siedział blisko niego z uruchomionym wahadełkiem.

-Karmienie. Pora karmienia.

-Karmiłeś?

-Karmiłem – odpowiadał, jak refren, Bielicky.

-Kogo musiałeś nakarmić?

-Dzieci Pana.

-Ile ich było?

-Wiele. Jedliśmy razem. Bierzcie i jedzcie. - Było widać, że to bliski mu temat, bo zaczął powoli się kołysać, prawie jak wahadełko. -Ciało moje i krew moja.

-Czy one cały czas przebywają, tam, gdzie było karmienie?

-Przybywają z niebytu, przybywają z cieni. Przybywają z krain Pana, z Wielkich Czeluści. Przybywają, by ucztować z nami.

Walter i Teodor siedzieli za plecami Wegnersa i wpatrywali się z napięciem w coraz większe kiwanie się Bielickiego. Sami byli bliscy wpadnięcia w trans. Trzymali się kurczowo krzeseł i zaciskali usta. W końcu Walter nie wytrzymał i zawołał: -Gdzie jest Pan?!

-Wokół, w nas, wszędzie – mówił już trochę głośniej. W jego ciele widać było wyraźnie ekscytację. -Jest nami. My jesteśmy nim.

-Czy przybędzie tu osobiście? - Hieronim kontynuuje i daje znać ręką, żeby nie przeszkadzać. -Zmaterializuje się?

-Przybędzie w chwale by pożreć niewiernych. Wielkie ucztowanie! - Bielicky zaczął się rzucać. -Wielkie ucztowanie! A wybrani staną się jego częścią!

-Kiedy? - Niemiec nie daje mu spokoju i jest coraz bardziej napastliwy. -Kiedy przybędzie? Chcemy się przygotować.

-Morze krwi! Góry kości! Głód! Śmierć! Krew! I trupy do zjedzenia. Tysiące truuuuupów!!!!

W tym momencie Hieronim schował wahadełko i jeniec się natychmiast uspokoił. Siedział, jak na początku, z zamkniętymi oczami. Niemiec znowu zaczął liczyć i Bielicky otworzył oczy. Przez moment nie wyglądał tak, jak zawsze z tym spokojem na ryju. Wodził oczami po całym pomieszczeniu, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje. Hieronim natychmiast wepchnął mu knebel, a Teodor przyniósł świeżą taśmę. Walter dusił w sobie nienawiść, jego usta bezgłośnie szeptały: „ścierwo, skurwiel”. Teodor przytomnie zaproponował, żeby udali się z powrotem do drugiego pokoju.

-Dużo nam nie powiedział, tyle to mogliśmy się domyśleć – miotał się księgowy.

-Walterze, uspokój się – powiedział Hieronim.

-Nie zdążyliśmy nawet spytać o nazwiska, ale pewnie są anonimowi wobec siebie. Nie wiedział, kim jest Zaprzensky.

Teodor znowu uspokoił atmosferę i zaproponował wszystkim herbaty.

-Popierdoleniec jeden – rzucił na koniec księgowy, dając tym znać, że już się uspokaja.

-Gdybyś palił fajkę, byłbyś spokojniejszy – dym znowu zaczął wypełniać pomieszczenie. -Większa sprawa. Tak, jak się obawiałem.

-Czekają na Pana – odezwał się Teodor, wnosząc tacę z filiżankami. -Pewnie będzie tu płynął z Indii.

-Nie sądzę, by musiał płynąć.

-To co jest w tych cholernych Indiach?

-Nie wiem, co jest w Indiach. Wiele ghouli uważa, że to ich kolebka narodzin. Indie, bądź okolice Egiptu. Ale musicie jeszcze coś wiedzieć o ghoulach. Coś, czego nie da się tak po prostu wyjaśnić, dlatego wcześniej tego nie poruszałem. One potrafią wędrować... mhm, między wymiarami.

-Wymiarami? - Walter patrzył to na Niemca, to na Teodora. -Co to znaczy, do cholery?

-Nie wiem, jak to wytłumaczyć... - widać było, że dobieranie słów sprawia trudność profesorowi. -Te potężniejsze wchodzą w tunele, które są bramami i wychodzą w innym miejscu. Jakby przestrzeń nie miała dla nich znaczenia. Najpotężniejsze z nich podróżują właśnie w ten sposób. Dlatego .. są niewykryte.

-To znaczy, że jest na przykład u ciebie w Niemczech i wchodzi w tunel i jest u nas w Bostonie? - doprecyzował Teodor.

-Tak – potwierdził Wegners. -Dokładnie to oznacza. Jeśli zna te miesjca. Większość ich nor jest ze sobą połączona w ten sposób. Sam doświadczyłem takiej podróży dwukrotnie.

-To po co te statki? Te wszystkie transporty? - dopytywał Walter.

-Mogą przeprowadzić człowieka po pewnych rytuałach, których nie chciałbym za nic więcej przeżyć. Ale nie sądzę by mogli przenosić sprzęt i wielu ludzi. Skrzynie nie jedzą konsekrowanego mięsa i nie piją krwi kutruba.

Na chwilę zapadła cisza przerywana tylko brzękiem filiżanek i odgłosami z podwórka. Głosy, które były tak różne od tego, co działo się w środku. Księgowy jednak przerwał tę sielankę: -Masz jakiś pomysł Hieronimie, co z nim zrobić? Przyda nam się na coś jeszcze, czy mamy go zabić?

-Jak go zabijecie, podrzućcie zwłoki koło farmy – odpowiedź Niemca była lakoniczna. -Sami się nim zajmą. Ale ... wykąpcie go wcześniej, a ubrania w których będziecie, spalcie.

-Jak im podrzucimy ciało, to będą wiedzieli, że ktoś ma ich na celowniku. Może zaczną popełniać błędy, a może staną się jeszcze mniej dostępni – głośno rozważał księgowy.

-Jeśli pozostawisz je gdzie indziej, znajdzie je policja. A wtedy mogą trafić do was. Co im wtedy powiesz?

-Możemy zostawić mu w ustach nawet jakąś wiadomość.

-Nic im nie zostawiaj. Jakikolwiek ślad czegoś, co należało do ciebie i w nocy dopadną nas ghoule.

-A co by się stało, jakbyśmy ofiarowali go gulom? - Walter zapytał wprost.

-Na pewno chcesz złożyć ofiarę z człowieka, Walterze? Czyżbym aż tak pomylił się co do ciebie?

-To zależy od konsekwencji. Jak by na to zareagowały? Może byśmy mieli nad nimi kontrolę wtedy? - Walter bronił swojego stanowiska. -Co za różnica zabić, czy dać pożreć. W tej sytuacji?

-Kontrolę nad nimi mogę mieć w każdej chwili, jak tam na cmentarzu. Ale ja jestem jedynie człowiekiem. Każdy kutrub bez trudu zerwie tę więź. Słuchają swoich samców, Walterze. A co do różnicy to uwierz mi, jest i to spora. Nie na darmo nazywają to zabójstwo ofiarą, a nie zabójstwem.

-Miałem nadzieję, że może by nas... polubiły...

-One nie potrafią lubić, Walterze. Potrafią szanować lub się bać. Na ich szacunek pracuje się w inny sposób, a żaden lęk nie złamie strachu przed kutrubem. Lubią nas tylko wtedy, kiedy nasze mięso da się odgryźć zębami od kości. Tylko wtedy – Hieronim gestem ręki dał znać, że dyskusję na ten temat uważa za zakończoną. -Dość dyskusji o czymś, czego na pewno nie zrobię. W imię naszej dobrej znajomości, Walterze, radzę nam zmienić temat..

-No dobrze – wtrącił się, milczący do tej pory, Teodor. -To jeśli uważasz, że jest gorzej, niż sam myślałeś, to czy w ogóle istnieje jakaś szansa, czy istnieje sposób, jak możemy temu zapobiec?

-Oczywiście, że tak. Zawsze jest szansa – odpowiadał profesor, jakby rzeczywiście wszystko było takie proste i przyjemne.

-Ale jak?

-Dowiedzieć się kogo chcą przywołać i jak. A potem im przeszkodzić.

-Może ktoś z nas powinien do nich wstąpić? - zaproponował Walter.

-Jeśli tak zrobi, nie wyjdzie z tego cało. Oszaleje i przejdzie na ich stronę. Z tego co wiem, Victor tak chciał zrobić. I zobacz, jaki spotkał go koniec. Nie! Musimy trzymać się z daleka, działać dyskretnie uderzyć wtedy, kiedy nasz atak przerwie coś naprawdę ważnego. A do tego potrzebujemy wiedzy.

-Czyli porwanie nic nam nie dało – podsumował księgowy ze zrezygnowaniem.

-Dało, Walterze.

-Co? Ja czuję się dalej tak samo bezradnie.

-Pokazałeś ich przywódcy, że nie mogą czuć się bezkarnie. I jakkolwiek nierozsądne było to działanie, to mam nadzieję, że zasieje ziarno wątpliwości w ich sercach. Pokazałeś służącym im ghoulom, że ich współbiesiadnik może zostać zaatakowany pod swoim domem, że nawet przymierze zawarte przez krew i wspólnie jedzone mięso nie ochroni go przed ich wrogiem. Teraz trzeba przekuć to na kolejny sukces i jadę w tym celu do biblioteki. I jeśli to cię ucieszy, prawdopodobnie zostanę w USA dłużej.

-Naprawdę? Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Skąd będziesz miał wizę?

-Właśnie obgaduję sprawę mojego zatrudnienia na uniwersytecie na wakacie Victora Prooda. W końcu jestem profesorem antropologii i kultury behawioralnej.

Pożegnali się serdecznie z profesorem. Dla Waltera wiadomość o dłuższym pobycie Hieronima rzeczywiście była, jak prezent. Cieszył się w duchu, jak dziecko i na powrót wróciły mu siły do działania. Zaraz jednak po zamknięciu drzwi, dopadła ich ciężka cisza. Zostali sam na sam z Bielickim i świadomością, że muszą dzisiaj zakończyć sprawę, bo trzymanie pod domem pokrwawionego samochodu i jeńca w samym mieszkaniu jest zbyt wielkim ryzykiem. Sąsiedzi tego ścierwusa na pewno wszczęli alarm i policja go szuka. Na razie, niestety, wszystkie ślady prowadziły do Teodora i Choppa.

Usiedli z powrotem przy stole i napełnili ponownie filiżanki. Jakiś czas siedzieli milcząc. Pierwszy odezwał się księgowy:

-To dla ciebie – położył na stole pistolet, który miała przy sobie ich ofiara. -Tym próbował się bronić.

-Skurwysyn – powiedział Teodor, chowając broń do kieszeni.

-Uduszę go poduszką. Nie będziemy już strzelać, bo za dużo krwi i znowu będzie syf.

-Zrobimy to na miejscu – powiedział Teodor. -Jak nas zatrzymają po drodze, nie wytłumaczymy się z trupa w samochodzie. Zawsze łatwiej będzie wykpić się z jeńca.

-Masz rację. Później pojedziemy do lasu i spalimy samochód i wszystkie ciuchy.

Teodor patrzył na Waltera smutnym wzrokiem. Samochód... ale wiedział, że to jest konieczne.

-Poczekamy, aż się ściemni – powiedział Stypper.

-A ty go umyj, jak mówił Hieronim. Ja już go myłem dzisiaj, i to z gówien. A przed wyjazdem naszprycujemy go tymi tabletkami od doktora, żeby nie robił problemów.

-I jemu będzie łatwiej – zgodził się Teodor. Powoli się podniósł. Jak trzeba, to trzeba.

Walterowi jednak coś jeszcze ciągle chodziło koło głowy. Nie chciał tak wyrzucić nagiego gościa na drogę i się tym zadowolić. Niech wiedzą, że ci, co to zrobili, zrobili to, bo o wszystkim wiedzą. Skoro profesor powiedział, że nie mogą przy nim zostawić nic swojego... ale przecież mogą napisać na nim. Gdy zbierali się do drogi i Bielicky był już wykąpany i w świeżym szlafroku Teodora oraz nafaszerowany prochami, Walter upewnił się, że ma ze sobą brzytwę. Zaraz potem, jak go udusi, wytnie mu nią napis na czole: BIERZCIE I JEDZCIE.

Walter otworzył drzwi i wyszedł rozejrzeć się, czy nikogo nie ma na klatce schodowej. Było ciemno. Zza zamkniętych drzwi pozostałych mieszkań dobiegały odgłosy życia. Te, co wcześniej wpadały do nich przez otwarte okna. Teraz przeniosły się do środka. Fragmenty rozmów, ktoś podniósł głos, głośny śmiech piętro wyżej. To tylko dowód na to, że tu w mieszkaniu, nic więcej z więźniem nie da się zrobić, żeby nie zostać zauważonym. Ale droga wolna – mogą iść.

Nagle jednak zadzwonił telefon. Walter spojrzał na Styppera, który stał w przedpokoju i trzymał Bielickiego. Obaj kiwnęli głowami na znak, że odbiorą. Chopp schował się do mieszkania i przejął jeńca.

Teodor rozmawiał krótko. Wrócił do nich z miną pełną działania: -Zmiana planów. Dzwonił Hiddink. Coś się stało Lafayettowi. Jest u sióstr Callahan i prosił, żeby wszyscy przyjechali. Jedziemy najpierw do Herberta, on przechowa nasz balast.

Księgowemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Po chwili byli już w samochodzie i pędzili w kierunku domu wydawcy. Jan Bielecky był nieprzytomny. Teodor jechał zdecydowanie za szybko, jak na kogoś, kto ma nie wzbudzać podejrzeń. Walter siedział z tyłu na grubym kocu, którym było wyściełane siedzenie. Obserwował wyznawcę guli. Coś mu nie pasowało... skądś już znał ten zapach... -O nie, Teddy... On znowu to zrobił...

Felidae 03-02-2011 11:55


Swineshead Hall było starym, położonym nieco na uboczu pensjonatem w nadmorskim kurorcie niedaleko Bostonu.
Zbudowany na półwyspie, wysuniętym dość głęboko w morze, stanowił swojego rodzaju atrakcję widokową na wody Wschodniego Wybrzeża.
Amanda dostała wygodny, zmodernizowany pokój z widokiem na najpiękniejszą część zatoki i stała teraz właśnie przed oknem podziwiając zachód słońca. Ostatnie przeżycia dość mocno nadszarpnęły jej zdrowie, fizyczne i psychiczne i dlatego lekarz rodzinny wraz z kuzynką Tildą uznali, że powinna…odpocząć.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=yq7MULC6jQo[/MEDIA]


„Szaleństwo, czyste szaleństwo… ciała w basenie wijące się w ekstazie, jak pełzająca po sobie masa obleśnych robali… wpędzająca w trans muzyka, wibrująca w uszach, przenikająca ciało… zapach ziół, od którego kręciło się w głowie… oczy, wszędzie zamglone, niewidzące oczy opętańców…. i śmiech… zły, przerażający śmiech...”

Krzyczała w nocy, przez sen i po obudzeniu, głośno, jakby chciała z siebie wyrzucić cały strach i bezsilność. Zlana potem, siedziała w ciemnościach skulona na łóżku. Dopóki...

Taaaak, wyjazd nie był najgorszym pomysłem, chociaż na początku bardzo się broniła.
Jednak w domu ciągle śniła o rogatym stworze z przyjęcia u siostrzyczek-wiedźm. Widziała jego lubieżne, przekrwione oczy, słyszała dziwny, straszny śmiech.




Diabła… zobaczyła diabła, albo jedno z jego dzieci. Bo przecież jak wytłumaczyć pojawienie się satyra.. mitycznego stwora pośród ludzi? Z drugiej strony ghoule także nie były zwierzętami domowymi, a jednak istniały. Wciąż jeszcze czuła panikę na samą myśl o tym, co mogłoby się stać gdyby nie udało jej się uciec z tamtego… miejsca.
Najgorsze było to, że nie miała z kim porozmawiać o tym co wydarzyło się na przyjęciu. Lafayette gdzieś zniknął, reszta przyjaciół wydawał się być pochłonięta innymi sprawami.
Zresztą jej pobyt w szpitalu i wszechobecna opieka kuzynki uniemożliwiały swobodną rozmowę. Ale i tak czuła się jakaś opuszczona i samotna…

Amanda patrzyła na fale rozbijające się o skały i zastanawiała się co dalej. W domu nie czuła się już bezpiecznie. Wagonow osaczył ją swoją chorą chęcią posiadania, musiała się odizolować. Do rodziny niestety wprowadzać się nie mogła, choćby ze względu na ryzyko związane ze sprawą Victora.
Bo, że powróci do śledztwa, co do tego nie miała wątpliwości. Nie umiałaby więcej spokojnie zasnąć jeśli nie mogłaby szukać odpowiedzi na tyle pytań. Z taką świadomością nie można już pozostać obojętnym. Pozostała jej tylko droga ku wiedzy, nawet jeśli wiedza miałaby się równać szaleństwu.

Wróci do domu, spakuje rzeczy i ulokuje się w jakimś dobrym hotelu. Przynajmniej na jakiś czas. I najmie ochroniarza. Miała do czynienia z bestiami i mordercami, takimi jak chociażby Wagonow i musiała się bronić.


***


Następnego dnia rano zadzwoniła do Tildy z prośbą o podesłanie auta z szoferem. Po kilku nieśmiałych protestach, że może jeszcze za wcześnie, bo dopiero minęło kila dni, że lekarz powinien ją zbadać itp., kuzynka zgodziła się odebrać Amandę koło południa.
Do tego czasu kobieta postanowiła pójść jeszcze na długi spacer brzegiem morza żeby ostatni raz delektować się spokojem.

***



Droga do Bostonu nie dłużyła się. Wygodna limuzyna kuzynki dostarczyła Amandę szybko, wprost pod dom. Kobieta cieszyła się z powrotu, choć wspomnienia z ostatnich dni tutaj jakby mocniej ożyły.
Szybko otrząsnęła się jednak ze złych myśli i wysiadłszy z auta wbiegła po schodkach. Służba przywitała ją w drzwiach jak kogoś kto wrócił po ciężkiej chorobie. Gospodyni ze zmarszczonymi brwiami zabroniła się przemęczać i podała od razu szklankę mrożonej herbaty usadawiając Amandę w wygodnym fotelu.

- My się tu wszystkim zajmiemy panienko, a panienka niech może poczyta, albo co… - skomentowała głośno
- Kiedy ja się już dobrze czuję – Amanda była nieco rozbawiona a trochę rozczulona ta okazywaną troską – A muszę spakować trochę rzeczy.
- Już się tym zajęłyśmy panienko. – gospodyni nie dawała za wygraną – Zaraz podam pyszny obiadek i w trymiga będzie panienka znowu jak dawniej.
Amanda nie śmiała już protestować. W saloniku na kominku stało jej ulubione zdjęcie, z dzieciństwa, kiedy wszystko było jeszcze takie proste. Wstała, wzięła je do ręki i uśmiechnęła się. To zdjęcie zrobiła jej matka…


Nagle do stóp Amandy z wesołym machaniem ogona podbiegł szczeniak. Kobieta przyjrzała mu się – nieomal zapomniała o „prezencie” od Rosjanina.
Wzięła zwierzaka na ręce, a ten z wdziękiem każdej małej istoty przytulił się do niej popiskując cicho.

- No co malutki… Jak ciebie nazwiemy? – przez chwilę zastanawiała się patrząc na mały łepek – Hmmm… może Bandzior? Będziesz pilnował swojej pańci co? – nie umiała pozostac obojętna na jego urok.

Domowy obiad wprawił Amandę w dobry humor. Rzeczy były spakowane, a wieczorem chciała zadzwonić do Herberta i reszty żeby dowiedzieć się bieżących wieści. Jakby na życzenie 5 minut później, tuż przed wyjazdem do hotelu zadzwonił telefon. To Herbert dzwonił, że Lafayette wzywa ich jak najszybciej do rezydencji Callahanów. Strach o Vincenta ścisnął jej gardło.

W takim momencie przeprowadzka musiała poczekać. Obiecała Hiddinkowi zaczekać na jego przybycie. Sprawdziła dla pewności torebkę. Pistolet wuja leżał spokojnie pośród damskich bibelotów.
Za oknem rozpętało się prawdziwe piekło. Strugi deszczu lały się z nieba, a gęste, czarne chmury dokładnie zakryły błękit nieba. Od czasu do czasu tę zasłonę rozcinało światło błyskawicy.

Panowie nie kazali długo na siebie czekać i wkrótce ruszyli we czwórkę do rezydencji sióstr Callahan.

Bogdan 04-02-2011 22:05

Garrett zastukał mocno w solidne drzwi.
Otworzył mu Luca.
Sam ten fakt świadczył o przynajmniej dwóch rzeczach. Albo młody wbrew zapewnieniom z poprzedniego dnia nie znalazł w sobie dość ikry by spotkać się z Vittorio Gatto, albo znalazł i szczęśliwie jest już po sprawie. Garrett obstawiał tą drugą ewentualność, bo Luca wydał mu się jakby... weselszy. Może nie tryskał humorem, ale był w zdecydowanie mniej wisielczym nastroju niż wczoraj. Puszczona w knajpiane zakamarki plotka najwyraźniej zrobiła swoje.
Luca tymczasem otworzył drzwi i zamarł w pozie jakby chciał się przywitać... ale się zawahał.
- Mister Garrett... - mruknął - ...cześć... mister.
- Cześć. - Dwight, zanim wszedł patrzył długo na klatkę schodową. Potem nagle domknął drzwi, zdjął kapelusz i podał włochowi papierosa z paczki. - Pal.
- Dzięki. - tym razem chłopak miał zapałki. Uśmiechnął się nieśmiało.
- Widzę, że humor wreszcie dopisuje. - zagadnął detektyw, rozciągając się na tym samym fotelu co wczoraj - Jak poszło u don Vittorio?
- Dobrze - odpowiedział krótko chłopak i zaciągnął papierosem. Najwyraźniej skończył z wyjaśnieniami, po chwili zorientował się jednak, że nie był zbyt uprzejmy - Nawet za dobrze... Ten stary lis nigdy nie był tak... uprzejmy... - najwyraźniej go to trapiło. I chyba sam bił się z myślami czy jest sens to dalej roztrząsać.
Palili chwilę w milczeniu na zmianę na siebie popatrując. Chłopak w końcu podjął decyzję.
- Wiesz... mister? Coś dziwnego usłyszałem dziś w zakładzie don Vittorio. Coś, co nie daje mi spokoju.
- Rozbudziłeś moją ciekawość. Wal.
- Georgio powiedział mi coś takiego: podziękuj panu Garrettowi, powiedział, że tak się to skończyło, kimkolwiek jest ten... Kim ty właściwie jesteś, mister? I o co w ogóle kaman?
- Powiedzmy, że wpadłem w międzyczasie z wizytą do pana Gatto. - wypuścił powoli dym Dwight - A on wiedział dobrze, kim jestem. Musi ci to wystarczyć, a na drugi raz nie pakuj się bezmyślnie w takie samo gówno.
Chłopak był wyraźnie zaskoczony odpowiedzią Garretta. Milczał długo przyglądając się gościowi swobodnie wypuszczającemu kolejne kółka z dymu. Wreszcie wstał, podszedł i wyciągnął dłoń.
- No to... dzięki...
Detektyw podał mu dłoń.
- Drobiazg. No i jak, wymyśliliście już jakiś ciekawy sposób na odwrócenie uwagi od cerkwii?
Kwaśna mina chłopaka świadczyła, że nie bardzo. Albo nic, czym było by się chwalić.
- A gdzie twój kumpel? - zagadnął mężczyzna, pytającym wzrok kierując na wejścia do innych pomieszczeń mieszkania.
Wyszedł...a raczej właśnie wszedł do mieszkania z książką w ręce i papierosem w zębach:
- Smród tych fajur przebija nawet smród piwonii... - powiedział z udawanym oburzeniem Leonard Lynch do palacych, przeciskając się między nimi do swojego pokoju - ...jak tam doradztwo personalne? - dorzucił zza drzwi swojego pokoju.
- To trudna i odpowiedzialna praca. - odpowiedział detektyw, myślami chwilowo jakby gdzie indziej - Jeśli chodzi o ludzi, pozory często bywają mylące.
Luca odprowadził Lyncha wzrokiem. Coś go zastanowiło w wyglądzie, a może w zachowaniu chłopaka, bo dopiero gdy zniknął za drzwiami, zawołał:
- Właśnie. Leo! Pan Garrett właśnie pytał o nasz sposób odwrócenia uwagi... - odpowiedziała mu cisza - Wymyśliłeś może coś?
Detektyw wpatrywał się jakiś czas w drzwi, ale ponieważ odpowiedzi nie było, zwrócił się znów do włocha.
- Po twojej minie widzę, że masz jednak jakiś plan...Śmiało.
Luca podrapał się po czuprynie i w końcu zdobył na odwagę.
- No dobra... Pół galona ropy i kilka butelek po coca coli - odparł ze szczerym uśmiechem choć nieśmiało Luca. Pytanie w spojrzeniu Garretta sprowokowało go do wyjaśnień. - Zrobi się na sąsiedniej posesji małe podpalenie... i po sprawie. Tam jest Eden, taki zakład pogrzebowy. Ogień odciągnie uwagę...
… a może przy okazji schajczy się do gruntu cała ta cholerna cerkiew - niewypowiedziane życzenie było aż za bardzo czytelne na twarzy młodego włocha.
- Widzę, że się dogadamy. - uśmiechnął się Dwight - Ja...
Przerwał, bo powrócił nagle Lynch. Z pokoju wyszedł z rewolwerem w dłoni i paczką pocisków. To była czterdziestka piątka, colt SAA, popularnie zwany peacemakerem. Luca po raz pierwszy miał okazję przyjżeć się naprawdę tej armacie. Leo rozłożył wszystko na stoliku w aneksie kuchenno-salonowym, po czym zaczął rozkładać i czyścić broń.
- Dla mnie bomba - mruknął w odpowiedzi na propozycję Luci - ile czasu zajmie ten...zwiad?
- Trudno powiedzieć. - detektyw mówił, jednocześnie obserwując ze zmrużonymi oczyma czynności chłopaka - ...nie wydaje mi się, by były tam jakieś rozległe katakumby. Drogę mogą też zamykać kolejne zamki. Ale to szybki rekonesans, więc wstępnie chciałbym być z powrotem za maksymalnie piętnaście, dwadzieścia minut. Chciałbym, żebyście oprócz odwrócenia uwagi, w razie gdybym nie wrócił na czas - zaalarmowali o tym fakcie jak najszybciej pana Jasona Branda.
- Znaczy się jak? - zapytał Luca nawet nie odrywając oczu od czynności Leonarda - Zadzwonić. Czy jakoś inaczej? Bo ja nawet nie wiem gdzie szukać pana Branda, jakby co...
- Zaraz dam wam jego telefon. - odparł Dwight - ...a jego samego uprzedzę wcześniej. Gdyby nie odbierał, macie piłować do skutku.
- Dzięki. To o której ma być to przedstawienie? - Luca wstał i wyglądało, jakby miał zamiar się gdzieś zbierać. Rozglądał się za czymś, chował rzeczy do kieszeni. Lynch zaś bez słowa odwzajemnił spojrzenie Dwighta po czym przeskoczył na Lucę, pucując komory bębenka zrobionym z kawałka druta i waty wyciorem.
- Zsynchronizujmy zegarki. - powiedział detektyw - Mamy teraz... czternaście po piątej. Nie może byc za wcześnie. Słońce zachodzi dziś trzydzieści siedem minut po dziesiątej. Powiedzmy, zaczynacie punktualnie o jedenastej wieczór, gdy ulice będą tam już na pewno puste. Może jeszcze pomoże nam pogoda, deszczowo dzisiaj. Pół godziny później czekacie na mnie tutaj, gdzie siedzimy. Jeśli nie przyjdę - wiecie co robić. Przed akcją spotykamy się tutaj o dziewiątej. Acha, student, ta czterdziestka piątka nie będzie ci wieczorem potrzebna, jasne? Mam dosyć zabłąkanych kulek na ten miesiąc, zwłaszcza gdy śmigają przez moje plecy.
Na słowa Garretta Luca uśmiechnął się, ale nie skomentował.
- O dziewiątej. - potwierdził jakby bardziej sobie niż Garrettowi Luca pod nosem - Ok, mister. - po czym skierował kroki w stronę wyjścia - No, to ja się będę zbierał. Mam jeszcze kilka sprawunków do załatwienia. Bye maestri.
I wyszedł.
- Lynch...- odezwał się Garrett, patrząc wciąż jeszcze na domknięte za włochem drzwi - ...widziałeś jego twarz, gdy mówił o podpaleniu? Liczę na Ciebie, byś nie dał mu ponieść się emocjom. Macie podpalić coś mało znaczącego na którejś z sąsiednich posesji, płot, drewnianą budę, cokolwiek. Ale nie cerkiew.
Ostatnie trzy słowa wyraźnie podkreślił. Potem pociągnął kolejnego macha. Nie było go już widać, ale chłopak słyszał znowu głos detektywa:
- To zamiast pomóc, zniszczyło by cały plan. Nie mówiąc o tym, że ja będę w środku, a nie przepadam za gorącym klimatem.
- Jasne - odkrzyknął za detektywem, nadal polerując broń. Chwilę później został już w mieszkaniu sam.

Luca tymczasem kroczył już w stronę "starych śmieci". Tylko tam szybko, w miarę dyskretnie i bez konieczności odpowiadania na kłopotliwe pytania miał szansę dostać wszystko, czego potrzebował do zrealizowania swojego, naprędce wymyślonego, a jak się okazało całkiem niegłupiego planu.
Butelki ze środkiem zapalającym... niegłupi pomysł. Był z siebie zadowolony. Nie dumny. Na to było jeszcze za wcześnie. Na pysznienie się będzie czas kiedy wszystko wypali jak trzeba. Był po prostu normalnie zadowolony. Ropa, butelki, szmaty, zapałki... i po sprawie. Myślał wcześniej o rąbnięciu jakiegoś auta, rozwaleniu go niby w wypadku o front Edenu i dopiero wtedy podpaleniu, ale coś mu mówiło, że Garrett pewnie na to nie pójdzie. Tak prędzej czy później wyda się że miało miejsce podpalenie, ale cóż... Trzeba się tylko nie dać przyłapać. Butelki będą najlepsze. Można nimi podpalić nawet coś za parkanem albo murem. A ropa będzie do tego w sam raz... z pół galona wystarczy. Nie miał zamiaru paradować z całym arsenałem. Kilka butelek po coca coli w zupełności wystarczy i nie będzie rzucać się w oczy. Potrzebował tylko jakiejś torby albo plecaka. No i zegarka. Głupio mu się zrobiło kiedy detektyw - Taki z niego detektyw, jak ze mnie papież... - pomyślał chłopak, kiedy tamten zagadnął o synchronizowaniu zegarków. Szybko musiał zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze klamoty. Szybko i bez zbędnych ceregieli. Teraz, kiedy się miało pieniądze wszystko wydawało się o wiele prostrze. Nie trzeba było tracić czasu na szukanie, czekanie okazji, wreszcie nie było ryzyka. Mówisz i masz. Proste. Zwłaszcza, gdy nie można już było polegać na koleżkach, kiedy o wszysko musiał zadbać sam. Poszedł więc prosto do kulawego Schulza.
Kulawy Schulz był najuczciwszym paserem jakiego Luca znał. Zawsze, prawie zawsze do niego biegała cała ferajna, kiedy zdarzyło się trafić jakiś niechodliwy, a nikomu nie potrzebny fant. Z Schulzem szło się dogadać. Był zdzirtus, to prawda, ale czasem szedł nawet na wymianę towar za towar. I był uczciwy. To znaczy jeśliś poszedł do kulawego Schulza i robił z nim interesy, nikt poza tobą i nim się o tym nigdy nie dowiedział. Podobno nie zawsze tak było... podobno wtedy Schulz nie był jeszcze kulawy... Teraz był i to wystarczyło, by Luca skierował swe kroki właśnie do jego "warsztatu".

- Kogóż to moje piękne oczy widzą... - powitał chłopaka właściciel "warsztatu" remontowego pod szumnym szyldem "Schulz und Sohne" - Luca... Guten Abend. Co ciekawego masz dzisiaj dla starego człowieka?
- Nic. - z rozbrajającą szczeroscią odparł chłopak.
- Nic? To co mi dupę...
- Nic. Dziśiaj jestem tu jako kupiec - wyjaśnił z dumnym uśmiechem Luca.
- Kupiec... - stary paser najwyraźniej nie dowierzał uszom. - A Geld masz?
- Mam.
- No, w takim razie zapraszam...
Porządna skórzana torba z solidnym uchem była w sam raz. Akurat taka, jaką wymarzył sobie Luca. Zegarek, solidna, kieszonkowa cebula z łańcuszkiem też cieszyła oko grawerowaną kopertą i ucho miarowym tykaniem. Luca był zadowolony z zakupu. Kulawy też zdawał się cieszyć. Szybko dobili targu. pieniądze i fanty zmieniły właścicieli.
- Dawno cię nie widziałem Luca - powiedział w pewnym momencie stary Niemiec - Myślałem już, że noga ci się powinęła...
- Jak widać nie. - odparł chłopak pewny dalszej części rozmowy. To był ich swoisty rytuał, zaraz miały paść słowa o pamięci w przyszłości oraz zapewnienia o dyskrecji i solidności firmy. Luca wiedział, że Schulza mało obchodził los jego kontrachentów. Z równym powodzeniem robił interesy z Włochami, Grekami, Żydami co i z kolorowymi z sąsiedniej dzielnicy. Liczyły się tylko zysk i dyskrecja.
- I tak trzymać Luca, tak trzymać. Na przyszłość...
- Il signor Schulz... - przerwał mu jednak chłopak, w którym właśnie dojrzała myśl, jaka zakiełkowała jeszcze w mieszkaniu. - Miałbym chyba jeszcze jedną prośbę...
- Mów czego ci potrzeba.
- Zastanawiałem się... - Luca sam nie wiedział jak zacząć, bo prośba była niecodzienna. Kulawy Niemiec nie poganiał. Czekał cierpliwie w milczeniu obserwując chłopaka. - Zastanawiałem się czy... czy nie kupię u pana jeszcze... rewolweru...
Jeszcze w mieszkaniu żądłem zazdrości ukłuł go widok Leo polerującego swojego peacemakera. Skoro taki studenciak paradował po dzielnicy z armatą, dlaczego on, Luca Manoldi nie miał by sprawić sobie podobnego cacka. Czasy były ciężkie. W przeciągu kilkunastu ostatnich dni aż dwa razy znalazł się w sytuacji, kiedy posiadanie czegoś takiego potężnie podniosło by jego morale. I miał w nosie to, co gadał Garrett do Lyncha: Ta czterdziestka piątka nie będzie ci wieczorem potrzebna. Jasne! Sam pewnie nie wychodzi z domu bez podobnej armaty pod pachą.
- Rewolweru powiadasz? - stary paser przyglądał się bacznie i długo chłopakowi drapiąc po szczecinie na policzku - Wiesz, że to kosztuje Luca... nie tyle co jakiś tam trefiony Uhr...
- Ile? - od razu wypalił chłopak.
- Trzydzieści. - kwaśna mina Luci chyba ostudziła jego kalkulacje, bo zaraz się poprawił - No, po starej znajomości... dwadzieścia osiem, i niech będzie moja starta.
- Dobra! - zgodził się od razu Luca, choć nawet nie zdążył obejżeć przedmiotu transakcji.
- W takim razie - mruknął Schulz i położył chłopakowi ciężką łapę na ramieniu - zapraszam do mojego kantorka. Nie myślałeś chyba, że trzymam taki towar w "sklepie"?

Wymarzone cacko okazało się starą trzydziestką ósemką Colta, niezbyt elegancką i z lekko uszkodzoną, porysowaną lufą. Solidny, stary, policyjny model z dziewięćset piątego roku - zachwalał kulawy Schulz, sześciokomorowy, bębenkowy. Luca był i tak zachwycony, mimo że robił wszystko tylko żeby nie dać tego po sobie poznać. Zapłacił paserowi ostatnie piętnaście dolarów jakie mu zostały, reszta miała być za tydzień, po starej znajomości. Reszta, to znaczy kolejne piętnaście. Życie to dzungla, usłyszał kiedyś, dawno temu gdzieś na ulicy. Dobrze radzą w nim sobie tylko najlepiej przystosowani, tacy co z uśmiechem na ustach wyrwą ci ostatniego dolara... Tego dnia Luca przekonał się o tym na własnaj skórze i jedynym pocieszeniem było to, że udało mu się wyrwać jeszcze pudełko naboi. Ale nie żałował. Uskrzydlony owocnym interesem pognał prosto od Schulza na Texaco. Czasu było coraz mniej, a jeszcze trzeba było przygotować butelki na wieczorny występ...

arm1tage 04-02-2011 22:59

Ten dzień miał obfitować w ciekawe zdarzenia, a skończyć się burzą. Kiedy jednak siedziałem na pieczarze u Branda, oczekując tej nieznajomej mi jeszcze laleczki, niebo było spokojne i czyste - podobnie jak i ja sam. Tam wysoko, pod zimną czernią w której zagubione są gwiazdy, gdzieś nad Bostonem zbierały się chmury dające początek sztormowi mającemu przenieść się ze swoją potęgą nad mój Nowy Jork.

Wierzcie mi albo i nie, ale gdy wtedy spojrzałem na Emily, po jej wejściu - w jakimś cieniu na jej strapionej twarzy zobaczyłem poblask pierwszej mającej dopiero się objawić błyskawicy.




* * *


- Ciekawa koncepcja działania, panno Vivarro - zmrużył oczy Garrett - Może Panienka rozwinąc tę propozycję?
Jason przyglądał się jej w milczeniu. Z ciekawością i nieodgadnionym uśmiechem na twarzy.
- Przed samym wyjazdem ojciec studiował hinduską mitologię. Jeśli ghule są związane z Hiranyakashipu, to może powinniśmy sprawić, że idzie po nich Narasimha? A ta cerkiew, o której mówił Lynch, którego poslał Pan do mnie? Czy ktoś to sprawdził?
Zaciekawienie przerodziło się w brak zrozumienia, dobrze maskowane, ale nie aż tak. Drugi z mężczyzn uśmiechnął się dyskretnie, ale jakoś tak szelmowsko. Przez moment utkwił spojrzenie w swoim palącym się papierosie.
- Pani ludzie? - zasugerował Jason z uśmiechem życzliwości. - Interesowali się ostatnio i tym przybytkiem i moją fundacją, której chciałbym do tej sprawy nie mieszać.
- Mam nadzieję, że rozumie pan środki ostrożności, które musiałam podjąć. Choćby po to, żeby nie wylądować we wspomnianym przez Pana azylu. Widzi pan - powiedziała wyciągając z torby notes ojca - ojciec był w to zamieszany głębiej, niż bym chciała. Odnoszę wrażenie, że on NAPRAWDĘ w to wierzył. W połączeniu z przedmiotem jego ostatnich studiów, przypuszczam, że ruszył do Indii szukać sposobu, żeby wskrzesić zabitego rakshasę, demona kojarzonego z ghulami. Wiem, to totalne wariactwo, ale czym innym jest ta cała sprawa? To tylko teoria, ale lepsza niż jej brak.
- Rozumiem i doceniam - szczery uśmiech nie znikał z jego twarzy. - Czy mógłbym rzucić na niego okiem? - wskazał dłonią notes. A co do wariactwa. Jakiś czas temu, kiedy zamknąłem rozdział policyjnego życia widziałem coś, co zmieniło mnie na zawsze. Uwierzę w prawie każde szaleństwo, panno Vivarro.

- Powiedzieć, co się myśli, jest czasem największym szaleństwem. - Garrett zgasił niedopałek w papierośnicy - A jak jest w Panienki przypadku? Czy istnieje szaleństwo, w które Panienka nie uwierzy?
- Panie Garrett - ledwie dostrzegalne westchnienie poprzedziło zmęczony ton. - Panie Garrett, jestem religioznawcą. Jestem świadoma istnienia zjawiska zbiorowej halucynacji i wiem, że zwykle zdarza się ona w silnie ze sobą związanych grupach żyjących na określonym, czesto zamkniętym terytorium. Wiem, że ghule są postaciami z legend, wiem, że ludzie są w stanie uwierzyć we wszystko i proszę mi zaufać, jestem ostatnią osobę, która opowieści o tych stworzeniach przyjmuje na wiarę od pierwszej chwili. Kilka dni temu nie sądziłam, że są czymś więcej niż obrazkami ilustrującymi zbiory opowieści mitologicznych.
- Proszę wybaczyc, jeśli będę zbyt obcesowy, ale zależy mi na tej odpowiedzi - Dwight poświęcał jej teraz całą swoją uwagę - Jak opisałaby pani swoje stosunki z ojcem, panno Vivarro?
- Nie wiem skąd wzięło się to pytanie, ale niech będzie. Mój ojciec jest człowiekiem rodzinnym. Nigdy nie dał nam odczuć niczego poza miłościa i akceptacją. Myślę, że był dumny, gdy zostalam badaczką.
- A ostatnie wasze spotkania? Czy wydawał się pani inny niż taki, jakim go Panienka znała? - zakrzesał zapalniczką, zapalając kolejnego.
- Owszem. I jeszcze te notatki.
Mężczyzna wydął wargi, wypuszczając powoli papierosowy dym.
- Panno Vivarro...Czy dopuszcza pani do siebie myśl, że obecnie może pani nie znać człowieka którym jest pani ojciec? Że może rzeczywiście porywa obecnie dzieci?! Że stał się...- naciskał, podnosząc nieco głos - ...potworem?!
- Uważam z pewnością, nie nie zrobiłby mi takiego... dowcipu!
Garrett zaśmiał się krótko i szczerze.
- Nie mam więcej pytań. - odchylił się w fotelu i zaciągnął się głęboko, zamykając oczy.





* * *



Siedzieliśmy sami. Nowy Jork gdzieś w oddali, za oknami, grał swoją starą melodię. Melodię, która nigdy się nie powtarzała. Brand obracał w dłoni szklaneczkę z rżniętego szkła. Ja paliłem papierosy, bawiąc się gustowną figurką z kolekcji gospodarza przedstawiającą sokoła. Spojrzał na mnie pytająco, a ja znałem to spojrzenie ze spotkań przy szachownicy. Czekał na mój ruch.

- Jestem za. - powiedziałem.






Jason pokiwał głową, ale nadal milczał. Dokończyłem papierosa, gasząc go w popielnicy.

- Kiedy mówiłeś, to kobieta czynu, pomyślałem sobie że wielu ludzi przedstawiano mi już w ten sposób, ale większość z nich okazywała się miękimi bułami albo tylko dobrymi oszustami. - zacząłem - Tym razem jednak, stawiam na tę klacz. Ta jej ślicznie wyglądająca skóra jest w rzeczywistości twarda jak u nosorożca. Babka ma pazurki i pewnie wie jak ich użyć. Nie boi się podejmować decyzji, nie lubi kompromisów. Nie daje się sprowokować byle czym, nie histeryzuje. Dobrze reaguje w sytuacjach stresowych, będzie z niej pożytek.
Brand słuchał.
- Impulsywna. W pewnych sytuacjach nieprzewidywalna, uważaj. - ostrzegłem go - Ma łeb na karku, ale w emocjach może zrobić coś nieprzemyślanego.
- Nie udaje. - stwierdził mój zleceniodawca.
- Nie udaje. - potwierdziłem. - Trauma po ostatniej nocy, coś na pewno się wydarzyło. Daje sobie jakoś radę, zasłania się obojętnością i trzyma fason, ale pod tym jest prawdziwy, zwierzęcy strach. Inna kobieta pewnie by już wysiadła na żądanie.
Jason kiwał głową, unosząc szklankę do ust.
- Panna Vivarro jest zagubiona. - mówiłem dalej, poważnie - Jej nadzieja się wypala, jak knot kończącej się świecy. Ale jednocześnie wywróciłaby do góry nogami to miasto, by odnaleźć siostrę. Lalka ma charakter, ale potrzebuje teraz wsparcia. Pomocnej dłoni. Są chwile, że musisz mieć kogoś za sobą. Zwłaszcza, gdy stoisz na krawędzi. Tylko...
- Tylko co...?
- Tylko...- patrzyłem mu prosto w oczy - ...gdy stoisz na krawędzi, musisz być cholernie pewny tego kto stoi za tobą.
Nie skomentował. Patrzyliśmy długo na siebie.

Zapaliłem papierosa. Wziąłem parę mocnych sztachów, odwracając wzrok.
- Emily Vivarro. - wypowiedziałem powoli - Nie robiła nam dziś przedstawienia, może tylko grała nieco twardszą niż jest, żeby się nie rozsypać. Była szczera. Jest po prostu, po ludzku przerażona tym co ją spotkało. Widziałem już to samo w oczach innych ludzi z grupy, którą zebrałeś. I wiesz co, Brand?
Podniosłem się z siedzenia.
- Cholernie daje mi to do myślenia. Ani ta laleczka, ani żaden z tych ludzi nie udaje...

hija 04-02-2011 23:13

dialog z udziałem arm1tage i MG
 
Poranek spędzony w towarzystwie policji w splugawionym przez włamywaczy domu nie należał do najlżejszych. Piła kawę siedząc na samym brzegu sofy w rodzicielskim salonie i z każdym kolejnym łykiem nabierała coraz głębszego przekonania, że stwory – czymkolwiek były – szukały właśnie jej. Z domu nie zginęło nic. Dosłownie nic. Nawet cenne notatki zawierające skrawki dowodów leżały sobie dokładnie tam, gdzie zostawili je wczoraj, no, przynajmniej do czasu aż Emily starannie zebrała wszystko i upchnęła w skórzanej lekarskiej torbie.
Słowa policjanta nie przyniosły ani odrobiny nadziei. Musiała się stąd wynieść, zanim rezydencja ulegnie zupełnemu zniszczeniu. Musiała zaszyć się gdzieś, schować, zniknąć i przepaść jak kamień w wodę. Nowy York był doskonałym po temu miejscem, lecz jednak... Może powinna być w domu? Czekać aż... no właśnie. Aż co? Aż zostanie zamordowana we śnie? Kiepski pomysł.

W kilka telefonów udało jej się załatwić kolejne ekipy remontowe. Zatelefonowała również do doktora Santoro, wypytać o zdrowie przyjaciela. Nim słońce sięgnęło zenitu, była już solidnie zmęczona. Na spotkanie z Brandem wybierała się w naprawdę podłym nastroju i z obstawą.

*

To pan Dwight Garrett - Jason przejął obowiązki gospodarza - Mój doradca do spraw personalnych. Dwight, to panna Emily Vivarro, córka znanego profesora.
- Kłaniam się nisko...- Garrett podniósł się również z uśmiechem, szarmanckim gestem ujmując dłoń kobiety - Mój mocodawca starał się co prawda oddać w opisie słownym Pani urok osobisty, panno Vivarro: ale teraz widzę, że to zadanie ponad siły każdego mężczyzny.
- Dziękuję, Panie Garrett. Panie Brand - skinęła głową bez śladu uśmiechu. Twarz kobiety nosiła ślady zmęczenia i strachu.
Wysunął krzesło dla gościa, aby Emily mogła swobodnie usiąść.
- Proszę mówić mi po prostu Dwight. - ukłonił się lekko przymykając oczy i wrócił na swoje miejsce.
- Czy coś się stało, panno Vivarro? - zapytał Jason z autentyczną troską w głosie - Wygląda pani na roztrzęsioną.
Drugi z mężczyzn przyglądał się jej uważnie, z dość nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Boże! - dodał nadal szczerym, zaniepokojonym tonem Brand - Niech pani nie mówi, że chodzi o pani siostrę.
- Może dla uspokojenia poczęstuje się Panienka dobrym papieroskiem? - sięgnął do kieszeni Garrett, zastygając ze schowaną tam ręką - Przy okazji...Czy będzie Państwu przeszkadzało, jeśli ja zapalę?
- Nie - odpowiedziała na oba pytania za jednym zamachem, sięgając po zaproponowanego papierosa. - Dziś w nocy włamano się do mojego domu. Mniejsza o zniszczenia, ale mój serdeczny przyjaciel został poważnie ranny. Rana... zakażenie rozwinęło się w błyskawicznym tempie.
Umilkła, zaciągając się dymem z papierosa.
- W dalszym ciągu brak wieści od porywaczy Teresy. Po dzisiejszym poranku znaczna część nadziei wyparowała ze mnie. Musieli Panowie słyszeć o prowadzonym przez policję śledztwie. Nie ma dla niej szans, prawda?
Brand spojrzał w kierunku Garretta.
- Po określonym czasie, jeśli porywacze nie weszli w kontakt, prawdopodobieństwo zaczyna maleć w postępie geometrycznym - odezwał się ponuro Dwight - Ale nadzieja pozostaje zawsze.
Nie dodał nic więcej. Miała wrażenie, że przypatrywał się jej teraz jeszcze uważniej.
- Sam byłem policjantem, panno Vivarro i wiem, jak policja podchodzi do tego typu spraw. Jednak teraz, kiedy ogłoszono prohibicję większość sił policyjnych skierowano do walki z tymi, którzy chcą zbudować na nielegalnej działalności fortunę. Trwa wyścig do pieniędzy, panno Vivarro i ten wyścig staje się bardzo nieludzki i bezlitosny. Sprawa jednego porwania tonie w morzu innych podobnych.
- Jak te, w które podobno zamieszany był mój ojciec?
- Nie wiedziałem o tym. Proszę mi powiedzieć co pani ojca łączyło z firmą Kuturb?
- Sponsorowali jego ostatni wyjazd. Nic więcej. Jeśli insynuuje Pan, że mój ojciec mógłby porywać dziewczęta...
- Pani ojciec nie, ale ludzie z którymi się związał … Co zraniło pani przyjaciela? - zmienił nagle temat.
Przez chwilę Emily przyglądała się rozmówcy mrugając intensywnie, jakby próbowała odpędzić łzy.
- Sądząc po ranie... jakiś rodzaj szponów - przyznała wstydliwie, wciąż nie gotowa przyznać publicznie, że wierzy w postaci z bajek.
- Dzikie zwierzę? W bogatej dzielnicy Nowego Yorku? - Jason drążył temat dalej.
- Ghul, jeśli koniecznie chce mnie Pan zmusić do udziału w tym szaleństwie - złość zmieniła jej oczy w wąskie szparki. - Co najmniej dwie sztuki buszowały w nocy po mojej sypialni, zatem proszę mi wybaczyć brak cierpliwości dla towarzyskich podchodów.
- Ne ma nic do wybaczenia - uśmiechnął się Jason smutno - Tylko, widzi pani, mój doradca nie bardzo wierzy w istnienie tych stworzeń. Ja mam nieco inne poglądy, bo mnie również jakiś czas temu o mało nie pożarły owe monstra. Wtedy, podobnie jak zapewne pani teraz, mój świat legł w gruzach. Do kogo pójść? Komu uwierzyć? Oszalałem już? Czy tak wygląda szaleństwo? Mnóstwo pytań. Zero odpowiedzi. I trzeba z nimi jakoś żyć. Do tej pory się z nimi borykam. Wie pani, że zaginęło już ponad dziesięć osób? A ich dobro mam na takim samym względzie, jak dobro pani siostry.
- Tylko że rana na udzie Granta jest zupełnie realna. Podobnie zakażenie. Czy możliwe sa zbiorowe omamy na taką skalę? W grupie niepowiązanych ze sobą blisko ludzi?
- To jest dokładnie to samo pytanie, które sobie zadaję od dłuższego czasu. - zaciągnął się głęboko Dwight, przenosząc na chwilę wzrok na okno - Wiem już, że w tym towarzystwie wyjdę na najbardziej twardogłowego i zaślepionego racjonalizmem, ale... Tak się jednak składa, że o tych stworzeniach opowiadają wszyscy dookoła mnie, ale jakoś nie trafia się to mnie samemu. Daje mi to do myślenia. Nie twierdzę, że pani kłamie lub że robi to mój pracodawca. Może to kwestia właśnie progu dopuszczenia do siebie pewnych rzeczy które umysł jest w stanie zaakceptować. Braku mojej wyobraźni...?
Znów patrzył na Emily.
- Bo, nawiązując do Panienki pytania, zjawisko zbiorowej sugestii istnieje naprawdę. Jest tak realne jak rana. Coś zadało ją naprawdę, może jednak tylko to coś nie wyglądało tak jak się wszystkim zdawało.
- Można to przeżyć, panno Vivarro. Ranę. Wiem coś na ten temat. I to nie była halucynacja. To była prawda. Niestety. Potwory istnieją. Inne niż ludzkie potwory, których też nie brakuje.
- Na co Pan czeka? Czemu nic nie robimy?
- A co mielibyśmy zrobić? Nie wiemy gdzie się ukrywają. Nie wiemy ile ich jest? Nawet nie wiemy jak z nimi walczyć, panno Vivarro. Niech pani pójdzie z tym gdzieś, zaraz wyląduje pani w domu dla obłąkanych.
- To może się okazać prostsze niż sądzimy. Jeśli to jakaś obłąkana sekta, czemu nie zagramy ich kartami? Ghule są postaciami z mitów, na pewno mają mitycznych wrogów albo własną wizję Apokalipsy.
- Ciekawa koncepcja działania, panno Vivarro - zmrużył oczy Garrett - Może Panienka rozwinąć tę propozycję?

*

Rozmowa toczyła się jak leniwa rzeka, nie do końca tak, jak chciałaby tego Emily. Miała wrażenie, ze konwersacja, choć miła, nie przybliża jej do odnalezienia siostry. Swoim więc zwyczajem postanowiła wziąć sprawy we własne ręce. Zorganizowawszy sobie bezpieczny port na następną noc, ustaliła ze swoimi ochroniarzami szczegóły nocnej przejażdżki w pobliże Cichej Cerkwi. Zamierzała krążyć wokół pomiędzy jej zamknięciem a północą. Robienie czegokolwiek było łatwiejsze niż czekanie z założonymi rękami.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:12.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172