lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Armiel 07-01-2011 11:48


Walter Chopp, Herbert J. Hiddink


Saint Louis, 19 lipca 1921 r

Nie było czasu, by dobrze wypocząć. Artur musiał jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu, pod czujną opieką lekarzy i pielęgniarek. Stan jego umysłu powodował, że serce ojca coś rozdzierało na strzępy, kiedy patrzył na syna zachowującego się jak warzywo.

Dla wygody jechaliście tylko mocno już wysłużoną ciężarówką, licząc na to, że dotrze do Bostonu w jednym kawałku. Artur i Hieronim Wegner w części pod plandeką wraz z osobą, która w tym momencie nie prowadziła. A w szoferce zawsze siedziały dwie osoby – kierowca i jego zmiennik. Funkcję kierujących samochodem po kolei przyjmowali Herbert, Walter i Teodor. W ten sposób mogliście podróżować nieco szybciej.

I znów słońce świecące w oczy, podskakiwanie samochodu na niezbyt równych drogach, zmęczenie oczu i doglądanie Artura.

Męcząca, zdające się nie mieć końca podróż. Przerwana tylko jednym incydentem,. Za to takim, po którym długo nie mogliście opanować drżenia rąk.

* * *

Wydarzenie to miało miejsce wieczorem, podczas krótkiego postoju, na ostatnim odcinku waszej wyprawy.

Do tej pory nie sprawiający żadnych problemów Artur zawył przeciągle, jak zranione zwierzę, czym zwrócił na siebie uwagę was wszystkich.
Ujrzeliście, jak jego twarz wykrzywiła się w przerażającym grymasie. Jakby mięśnie próbowały ułożyć się w jakiś niemożliwy dla istoty ludzkiej sposób. Wyraźnie zauważyliście kości wyoblające się pod skórą napiętą do niewyobrażalnych granic. Wyglądało to tak, jakby twarz Artura miała za chwile rozedrzeć się w krwawych rozbryzgach. Równie przerażające stawały się jego oczy. Tęczówki zmieniły barwę na płomienno – pomarańczową, przypominały teraz ślepia dzikiej bestii – lwa lub hieny. Na widok tych ślepi Herbert poczuł, jak wracają wspomnienia nocy, kiedy podoba kreatura zaatakowała Łośka, a Walter znów przypomniał sobie koszmar rytuału przyzwania ghouli na bostońskiej nekropolii.

Wszyscy poczuliście wręcz fizyczną aurę zła, która emanowała z Artura. Jego twarz obróciła się w waszą stronę. Nieludzkie, przyprawiające o palpitacje serca oczy zwęziły się w dwie wąskie szparki.

- Puść mojego sługę, shajikamal – ostatnie, niezrozumiałe słowo, „Artur” skierował do Hieronima, który jako jedyny zdawał się być nieporuszony tym spektaklem.

Potem odezwał się, a wy poczuliście nagłą potrzebę ucieczki. Tylko Chopp wiedział już, jakie dźwięki potrafią wyrwać się z gardła Hieronima. Dla pozostałych był to szok. Warkoty, gardłowe fragmenty niemożliwe chyba do wypowiedzenia, ale wyraźnie zrozumiałe dla tego czegoś, co przemawiało ustami Artura Hiddinka, który odpowiedział podobnymi, jeżącymi włosy na karku dźwiękami.

- Crux sancta sit mihi lux, Non draco sit mihi dux, Vade retro ghula, Non suade mihi vana Sunt mala quae libas Ipse venena biba.

Głos Hieronima wypowiadającego słowa po łacinie znów był głosem starszego mężczyzny. Kiedy Wegner wypowiedział ostatnią sylabę Artur zaśmiał się złośliwie, wycharczał jeszcze jedno słowo, a potem głowa opadła mu na pierś i powrócił do pierwotnego stanu „ludzkiego warzywa”.

- Mamy poważne problemy – powiedział Hieronim spoglądając na was z kamiennym obliczem. – Wiem, z czym mamy do czynienia. To nie kutrub. To coś więcej. Schaise!

Zbyt wstrząśnięci, by zapytać o cokolwiek zebraliście się do dalszej drogi.

Hieronim nie odzywał się aż do Bostonu. Najwyraźniej musiał odpocząć po tym, co zaszło na postoju. Wy też nie chcieliście o tym rozmawiać. To był najlepszy sposób, by przejść nad tym czego byliście świadkami i nie oszaleć.

Lecz wiedzieliście, że prędzej czy później ktoś poruszy ten temat. Chociaż na pewno nie będzie to Hieronim.

Do Bostonu dotarliście 21 lipca w późnonocnych. Zmęczeni, ale cali.


Dwight Garrett

Saint Louis 19 - 20 lipca 1921r

Reszta towarzystwa ruszyła w drogę, a ty odpocząłeś nieco u znajomka Jasona Branda, który okazał się fajnym kolesiem. Nazywał się Timothy Balroom i łączyła was jakaś dziwna nic porozumienia. Taka, która tworzy się, gdy dwóch nieznanych sobie twardzieli siada nad szklaneczką wódki w zadymionym barze.
Rozmawialiście niewiele. Głównie o Nowym Yorku, z którego Timothy pochodził, z którego uciekał. Najwyraźniej zadarł z kimś, z kim nie powinien zadzierać i teraz ukrywał się tutaj, prawie w samym sercu kraju, przed ludźmi. Po kilku kolejkach domyślałeś się, że właśnie Jason załatwił mu drugą tożsamość. Ze pomógł w nowym starcie.
Ten wysoki, żylasty mężczyzna z twarzą ozdobioną długimi wąsami był chyba kimś, kim i ty byłeś dawniej. Cóż. W tych szalonych czasach każdy ucieka przed przeszłością.

Pociąg odjechał z dworca w Saint Louis o czasie, wczesnym rankiem 20 lipca. Kupiłeś sobie bilet w przedziale pierwszej klasy. Takim, w którym podróż mogłeś spędzić na stojąco i leżąco, a konduktor przynosił posiłek do przedziału. Była to zdecydowanie lepsza forma podróżowania niż szaleństwo lotu samolotem czy też niewygody jazdy samochodem.
W pociągu człowiek mógł spać, kiedy mu się zachciało. Czytać. Wstać i pospacerować po korytarzu, czy też pójść do wagonu restauracyjnego by zaspokoić głód lub pragnienie. Pościel szeleściła i pachniała krochmalem i gdyby nie monotonny, rytmiczny stukot kół toczących się po torach, mógłby pomyśleć, że spędzasz czas w hotelu.

Pociąg miał też wielką zaletę. Nie dość, że jechał dużo szybciej, to jeszcze nie zatrzymywał się na noc, a jedyne postoje trwały nie dłużej niż godzinę, kiedy uzupełniano zapas opału do lokomotywy.

Boston 21 lipca 1921r , wczesny wieczór


Pociąg jechał naprawdę dobrym tempem i późnym wieczorem 21 lipca wjechał na peron w Bostonie. Początkowo chciałeś udać się do Nowego Yorku, lecz musiałeś najpierw upewnić się, w jaki sposób zakończyła się sprawa Artura Hiddinka.

Pozostało tylko zabrać swoje bagaże, wziąć pastylkę przepisaną przez łapiducha z Saint Louis i wyjść w tym znienawidzonym, cuchnącym miejscu, zwanym Bostonem.

Jak ty nie cierpiałeś tego miasta.


Amanda Gordon

16 lipca 1921 do 21 lipca 1921r, Boston

Po szalonej nocy w rezydencji sióstr Callahan trudno było ci dojść do siebie.
Bolała cię głowa i miałaś problemy z oddychaniem, do czego później przyplątała się gorączka i niedyspozycja żołądkowa.
W połowie kolejnego dnia zorientowałaś się, że to nie jest zwyczajna niedyspozycja, lecz coś poważniejszego. Gorączka nie ustępowała. Wręcz przeciwnie. Miałaś wrażenie, że ktoś w twoim ciele rozpalił ogromne ognisko.
Leżąc w łóżku obserwowałaś sufit i wirujące wokół ściany. Zasypiałaś i budziłaś się na przemian nie bardzo wiedząc, co się z tobą dzieje.

Na szczęście zaalarmowana twoim stanem służba wezwała lekarza domowego, który zareagował tak, jak powinien. I wylądowałaś w szpitalu miejskim.

Podano cię bardzo nieprzyjemnym zabiegom związanymi z płukaniem żołądka i jeszcze mniej przyjemnej lewatywie. Upokarzające przeżycie, którego nie masz zamiaru nigdy więcej doświadczać. Diagnoza – ostre zatrucie spowodowane nietolerancją jakiegoś pokarmu.

Po wszystkim byłaś słaba, jak niemowlę. Gorączka zmalała, lecz nie ustąpiła do końca. Decyzją lekarza zajmującego się twoim przypadkiem było przewiezienie do domu i podanie prywatnej opiece wykwalifikowanego personelu. Szpital, jego zdaniem, nie był dobrym miejscem na leczenie zamożniejszej części społeczeństwa, do której należysz. Miał rację.

Leżałaś zatem w domu, odwiedzana przez bliskich ci przyjaciół i zasypywana czekoladkami, kwiatami – w tym od twojego „ulubieńca” Wagonowa, który z obsesyjną wręcz energię obdarowywał cię liścikami i podarunkami. Choroba była dobrym pretekstem od trzymania go z daleka od siebie. Udając czarującego gentelmana aprobował przymusową izolację grając rolę usychającego z tęsknoty, romantycznego kochanka.

Odwiedzał cię Vincent Lafayette podając informacje „ze świata”. Sprawa stanęła, jego zdaniem, w martwym punkcie. Reszta „śledczych” nadal przebywała poza Bostonem, szukając okazji do zdobycia nowych poszlak, które pchnęłyby ją na przód. Jak na razie bezskutecznie. Nie brzmiało to pocieszająco, ale w sytuacji, w jakiej się znaleźliście nie pozostawało nic innego, niż czekać.

Tymczasem mijały kolejne dni rekonwalescencji.... Monotonnie i leniwie.
Aż dwudziestego drugiego lipca poczułaś się na siłach, by wstać na dłuższą przechadzkę po domu, niż tylko do toalety.

Kiedy cieszyłaś się z poprawy zdrowia, służąca poinformowała cię, że właśnie odebrała telefon od pana Choppa, który prosił aby powiedzieć, że dzisiaj w nocy powinni dojechać do Bostonu.

Serce zabiło ci szybciej ze szczęścia. Nie byłaś sama. Zakręciło ci się w głowie z tego wszystkiego, więc wróciłaś do lóżka. Zapewne jutro spotkacie się, by wszystko omówić. Musiałaś nabrać sił.


Luca Manoldi

15 lipca do 17 lipca 1921r, Nowy York

Powrót do domu był dla ciebie jedynie rozmazanym wspomnieniem. Pełnym wirujących kamienic i potworów o ociekających pianą paszczach wypełnionych ostrymi jak sztylety kłami.
Zasnąłeś od razu, jak tylko trafiłeś do łóżka.

I spałeś do późnych godzin popołudniowych następnego dnia.

Pamiętasz, że miałeś koszmary, w których bestie spod mostu pożerały twojego brata. Rozrywały szponami jego ciało! Kłami szarpały jego skórę! Nie mogłeś nic zrobić.
Czasami w tych snach to ty byłeś Domenico.

* * *

Obudziłeś się obolały. Noga napuchła ci, jak balon i prawie nie mogłeś chodzić.

Rodzice nie robili ci wymówek, ale widać było, że nie aprobują twojego stanu. Wezwali jednak lekarza wydając i tak już brakujące pieniądze. Stary felczer śmierdział terpentyną i stwierdził, że jeśli opuchlizna nie zejdzie trzeba będzie uciąć stopę! Co oczywiście kosztować będzie ekstra. Matka się rozpłakała, ojciec nic nie powiedział, tylko zapłacił lekarzowi i wyprowadził go za drzwi.

- Nie chcę go tu więcej widzieć – powiedział twardo do matki.

Nie miałeś pewności, czy mówi o lekarzu, czy o tobie. Nie miałeś sił by pytać. Jakby spotkanie z tymi bestiami wyssało z ciebie całą energię. Lub świadomość tego, co mogło stać się z braciszkiem. Zasnąłeś.

* * *

Kolejny dzień przyniósł kolejne problemy.

Rodzice Paola szukali swojego syna. Ktoś powiedział im, że byłeś ostatnia osobą, z którą go widziano. Nie jesteś pewien, ale masz wrażenie, że rodzice zaczynają podejrzewać cię o to, ze zrobiłeś coś strasznego. Nie o zniknięcie brata, lecz o coś więcej. Że ... zamordowałeś Paolo.
Kiedy już ból nieco minął ojciec usiadł przy tobie i obserwując matkę płaczącą w kuchni powiedział:

- Luca, spójrz na nią – głos miał szorstki i dziwnie oddalony. – Najpierw ucieka Domenico, a teraz ty przysparzasz jej trosk. Całymi dniami włóczysz się gdzieś z koleżkami. Wdajecie się w bójki. Bóg jeden wie, co jeszcze robicie. Czy na takiego syna cię wychowywałem? Wałkonia i nicponia? Bandito? Nie wiem, czy miałeś coś wspólnego ze zniknięciem Paolo. Ale wiesz, jaka jest jego rodzina. Jeśli.... jeśli uznają, że coś mu zrobiłeś. Sam wiesz, co się może stać.

Zakaszlał sucho.

- Synu. Jak tylko dojdziesz do siebie, chcę abyś wyprostował sprawę z Paolo Gatto. A potem, albo znajdziesz sobie pracę, albo wyniesiesz się z domu. Jesteś juz na tyle dorosły.

Potem wstał, a tobie dziwna gula w gardle nie pozwoliła odpowiedzieć. Chciałeś stać, ale sczerniała i opuchnięta kostka uniemożliwiła ci ruch. I wtedy sięgnąłeś ręką do kieszeni trafiając palcami na świstek papieru. I numer telefonu. Miałeś wybór – albo zraniona duma, albo odcięta stopa.

Korzystając z okazji, że odwiedził cię jeden z twoich znajomków poprosiłeś go o to, by wykonał jeden telefon i powiedziałeś mu, co ma powiedzieć.

Armiel 07-01-2011 11:48

Leonard Lynch

15 lipca 1921r do 17 lipca 1921r, Nowy York

Wtargnięcie Emily Duvarro do mieszkania brata skończyło, tak jak się spodziewałeś, jego gościnność. Niewiele mówił. O nic nie pytał. Dał się tylko przekazać, że gdyby ktoś dzwonił do ciebie, miał przekazać ta informację Jasonowi Brand na pozostawiony numer telefonu.

Potem wyszedłeś z mieszkania brata. Miał rację wyrzucając cię za drzwi. Naraziłeś na niebezpieczeństwo zarówno jego, jak i jego dziewczynę. Przez chwilę rozważałeś co by było, gdyby zamiast Emily do mieszkania wparowały ghoule czy też współpracujący z nimi szaleńcy.

Z pierwszego znalezionego aparatu zadzwoniłeś do Jasona, lecz dowiedziałeś się, że jeszcze nie wrócił z Bostonu. Spodziewano się go jutro. Miałeś wybór – wracać do Bostonu lub poczekać na powrót Branda. Wybrałeś.

Niedaleko od mieszkania brata znalazłeś tani hotel. W sam raz na jedną noc.

* * *

Jason spotkał się z tobą popołudniem następnego dnia. Spokojnie wysłuchał twojej historii o wydarzeniach spod mostu, zaciskając zęby w grymasie wściekłości.

- Nie bardzo wiem, co możemy zrobić – powiedział z bolesną szczerością. – Jedyną znaną mi osobą, która potrafiła zająć się tym problemem w należyty sposób wczoraj odpowiadała przed sądem. Nie wyobrażam sobie, bym mógł się zaangażować w jakąś zbrojną akcję i co... wejść i powystrzelać tych ruskich popów. A jeśli to nie oni? Jeśli to tylko niektórzy spośród nich. Taka strzelanina poza tym zwróciłaby uwagę policji i prasy. Gdyby mój udział w niej wyszedł na jaw, Fundacja nad której wizerunkiem pracowałem tyle lat, straciłaby zaufanie i prestiż. To z kolei zniszczyłoby życie wielu dzieciom.

Spojrzał na ciebie ponuro.

- Nie pozostaje mi nic innego, młodzieńcze, jak zaproponować ci pracę, póki nie wróci Garrett. Wiesz więcej na ten temat, niż inni. Zdjęcia, które mi pokazałeś są dość niewyraźne, nie mogą stanowić żadnego dowodu - niestety.

Miał rację. Nie miałeś lampy magnezowej, a było już prawie ciemno. Jedyne co udało się sfotografować to niewyraźne, ciemne sylwetki na tle jeszcze ciemniejszych konstrukcji. Jedynie elementy otoczenia wyszły w miarę znośnie. I tak osiągnąłeś wiele, jak na warunki do robienia zdjęć.

- Pokręć się wokół Cichej Cerkwi. Obserwuj. Nie ryzykuj. Zdobądź więcej informacji. Coś, co pozwoli nam mieć pewność. A ja poszperam w papierach, by znaleźć coś więcej na ich temat. Może łamią prawo, wtedy naślemy na nich policję. Wtedy może sprowokujemy ich do działania. Poza tym zajmę się tą panną Vivarro. Wspomniałeś, że miała dwóch mężczyzn mówiących ze wschodnim akcentem jako pomocników i że zaraz po waszym spotkaniu, podczas którego opowiedziałeś jej o ghulach znika jej młodsza siostra. Nie wydaje ci się to dość dziwnym zbiegiem okoliczności? Pamiętaj, Leo, że jej ojciec w jakiś sposób jest zamieszany w sprawę, z tego co mi przekazaliście. A jeśli nie jest ofiarą, jak przypuszczaliśmy, tylko członkiem tej, umownie nazywanej, sekty? A co, jeśli córka jest jedną z nich i właśnie nas sprawdza? Musisz być dużo ostrożniejszy w kontaktach z nią, Leo. Dużo bardziej powściągliwy, póki nie sprawdzimy rodziny Vivarro dokładniej.

Spojrzał na ciebie przeciągle.

- Zgoda?

Wiedziałeś, co zrobisz.

* * *

Dwa dni kręciłeś się wokół Cichej Cerkwi szukając jakiś dowodów. I nic. Nie pojawił się ani śledzony przez Lucę brodaty grubasek, ani dziewczyna, która powiedziała mu o tym fakcie. Życie jednak toczyło się własnym, leniwym rytmem.

Raz tylko zobaczyłeś brodacza ze zdjęcia, który wyjechał gdzieś samochodem. Obecnie jedyne ogniwo, które łączyło was z Cichą Cerkwią.

Leonard Lynch i Luca Manoldi

19 lipca 1921r, Nowy York

Wasze ponowne spotkanie odbyło się osiemnastego w jednym z zaprzyjaźnionych z Fundacją Branda szpitali, gdzie przewieziono Lucę. Ale było to jakby pierwsze spotkanie. Wcześniej nawet dobrze nie widzieliście swoich twarzy. No i okoliczności trudno było nazwać sprzyjającymi.

Jednak łączyła was dziwna więź. Uratowaliście sobie życie. Doświadczyliście czegoś, w co nikt inny by nie uwierzył.

Z nogą Luci nie było najgorzej. Musiał po prostu poleżeć i przeszedł drobny zabieg, którego celem było spuszczenie jakiś paskudztw z opuchlizny. Zdaniem lekarzy, już za trzy dni będzie mógł spokojnie chodzić, chociaż z bieganiem powinien powściągnąć się jeszcze przez jakiś czas.

Kiedy Leo zajmował się nudną obserwacją terenu, Lucę w szpitalu odwiedził osobiście Jason Brand.

- Słuchaj, młodzieńcze – powiedział spokojnie patrząc mu głęboko w oczy.

Bez wątpienia miał silny charakter i charyzmę, która powodowała, ze nawet najbardziej wyszczekany ulicznik miękł pod jego spojrzeniem jak wosk i potulniał jak szczeniak.

- Wiem na temat zaginięcia twojego brata. Zebrałem też troszkę informacji o tobie i twojej rodzinie. Mam dla ciebie propozycję pracy. Pomogę finansowo twojej rodzinie i zrobię wszystko, by znaleźć porwane dzieci. Ty i młody Leonard widzieliście coś, co i ja kiedyś widziałem. Coś, co powoduje, że w sprawę nie można zaangażować takich sił, które zazwyczaj angażuję. Prawników, policję, sądy. Trzeba zdobyć informację na temat tego, kto porywa dzieci w Cichej Cerkwi. Lub koło niej. Ty ze swoim obsesyjnym i godnym podziwu poszukiwaniem zaginionego brata jesteś idealną osobą, która może pomóc odkryć brudy Cichej Cerkwi. Kiedy dojdziesz do siebie, wrócisz na ulicę i pomożesz Leo w jego pracy. Ty będziesz niejako przynętą. Wiem z doświadczenia, że jeśli ktoś robi dużo hałasu wokół jakiejś sprawy to osoby, które mają coś do ukrycia, zrobią wiele by zamknąć mu usta. By nie narażać swoich bliskich pokłócisz się z nimi i opuścisz dom. Ja ze swojej strony zapewnię starań, by otrzymali godziwą sumę pieniędzy. Słyszałem, że twój ojciec jest dobrym mechanikiem.

- Był – poprawiłeś go nieśmiało. – Nim zdarzył się wypadek.

- Jest. Wiedza zostaje, młodzieńcze – twarde spojrzenie tego niespodziewanego dobroczyńcy było szczere i pełne sympatii. – Tak się składa, że mój znajomy ma warsztat automobili i poszukuje brygadzisty. Kogoś, kto przypilnuje pracy innych mechaników i doradzi im, co trzeba zrobić. Pomyślałem, że to idealna praca dla twojego ojca.

Pozwolił ci chwilę, byś zrozumiał sens słów.

- Stawiam sprawę jasno, Luca – powiedział. – Ty ryzykujesz życiem, a ja zrobię wszystko, co potrafię, byś go nie stracił oraz by twoja rodzina nie cierpiała więcej biedy. Wchodzisz w to?


Emily Vivarro

16 lipca 1921r do 19 lipca 1921r, Nowy York

Kiedy pierwsze nerwy puściły pojawił się strach o siostrę.

Matka dała się przekonać do opuszczenia Nowego Yorku, chociaż nie bez trudu i cichej awantury. W końcu jednak wsiadła do pociągu i pojechała tam, gdzie chciałaś, z daleka od domu, w którym wszystko przypominało jej Teresę.

Kiedy już zostałaś w domu sama pozostało ci tylko czekać i węszyć. Paląc papierosa za papierosem ze zdenerwowania. I lęku – do czego przyznawałaś się mniej chętnie. Nie raz stawałaś już oko w koko z niebezpieczeństwem podczas swoich ekspedycji. Patrzyłaś w ślepia dzikich zwierząt i oczy dzikusów, żądnych waszych bagaży. Kiedy jednak przypominałaś sobie tatą koszmarną postać na parapecie, czułaś irracjonalny nawrót strachu. Jeśli to była mistyfikacja, to najlepsza jaką widziałaś w życiu. A jeśli prawda .... W to nie byłaś gotowa nigdy uwierzyć.

Grant zajął się zbieraniem informacji o Cichej Cerkwi, o której z takim podsyconym lękiem zaangażowaniem, opowiadał Lynch. Lynch! Kolejna cholerna zagadka. Nie potrafiłaś rozgryźć tego chłopaka. Jąkała, z pozoru nieśmiały i jakiś zagubiony, jednak w jego oczach dostrzegałaś coś, co budziło niepokój. Odnosiłaś wrażenie, jakbyś rozmawiała z dwoma osobami na raz, a pod miękką mimikrą skrywał się zimny i niebezpieczny umysł.
Poza tym „na celownik” wzięliście Jasona Branda i jego fundację, której celem jest pomoc dzieciakom pokrzywdzonym przez przestępców rożnej maści. Najczęściej zboczeńców seksualnych. Szczytna idea.

Po dwóch dniach wynajęty człowiek przedstawił ci wszytko czarno na białym. Jason Brand – były policjant, odziedziczył spory spadek po starszej osobie, której sprawę śmierci wnuczki prowadził. Warunkiem było stworzenie fundacji, którą Brand po odejściu z policji zakłada. A potem prowadzi w sposób wzorowy, stając się postrachem dla zboczeńców i zwyrodnialców oraz tych, którzy nazbyt chętnie krzywdzą dzieci. Fundacja działa świetnie, nie łamie prawa, a sam Brand ma otwarte drzwi prawie wszędzie w mieście. Nic, co by wzbudzało niepokój. Nic.

Co do Cichej Cerkwi już nie jest tak kolorowo. Grant dowiedział się kilku ciekawych rzeczy. W okolicach tej prawosławnej świątyni znikają dzieciaki. Nikomu niepotrzebne uliczne łobuziaki. Znikają bez śladu. Co więcej, szepce się, że świątynia jest pod kuratelą niejakiego Cara – szefa ruskich gangów alkoholowych na całym Wschodnim Wybrzeżu. Osoby owianej mroczną legendą bezwzględnego mordercy i przestępcy. Prawdziwego krwiożerczego bandziora, którego tożsamości nikt nie zna. Kogoś, dla kogo pracują nie tylko szmuglerzy, ale także policja i skorumpowani sędziowie. Jeśli to ów Car stoi za porwaniem Teresy to raczej nie masz co liczyć na pomoc policji.


* * *

Z owym dobroczyńcą dzieci spotkałaś się 17 lipca przed południem w jego gabinecie, w siedzibie fundacji, mieszczącej się na pierwszym piętrze stylowej kamienicy na obrzeżach Manhattanu.
Jason Brand był człowiekiem, który już dawno temu przekroczył pięćdziesiąt lat, o przenikliwym spojrzeniu i ciemnych, mocnych włosach, w których tu i ówdzie pojawiały się siwe fragmenty. Jak na swój wiek sprawiał naprawdę imponujące wrażenie. Sylwetki i pewności siebie mogło mu pozazdrościć naprawdę wielu trzydziestolatków. I te spojrzenie. Czujne, inteligentne i przenikające rozmówcę na wskroś.

Rozmawiał z tobą bardzo swobodnie, tak jak prawdziwy dżentelmen rozmawia z damą. Jednak rozmowa nie przyniosła niczego konstruktywnego. Te same puste obietnice, które słyszałaś z ust policjantów i ostrzeżenia, którymi raczył cię Lynch.


* * *

Z nerwów zajęłaś się dalszą pracą nad notatkami ojca z nadzieją licząc na to, że porywacze zadzwonią lub skontaktują się z tobą w jakiś inny sposób.

Nic.

Cisza. Przedłużała się nieznośnie.

I wtedy, przeszukując ponownie notatki ojca, dokonałaś zadziwiającego odkrycia. Próbując zrozumieć wyjątkowo zawiły fragment jakiejś książki sięgnęłaś po inną pozycję.
Jakież było twoje zdziwienie, kiedy po otworzeniu okładki zobaczyłaś wyciętą w podręczniku dziurę, a w niej ... małą, oprawioną w ciemną skórę książeczkę. Takich notesików używał ojciec!

Serce zabiło ci szybciej.

Otworzyłaś znalezisko na pierwszej stronie widząc spory napis wykonany czerwonym atramentem.

POMOCY

Na drugiej stronie ujrzałaś szkic jakiegoś makabrycznego stworzenia, w który, bez trudu rozpoznałaś to, co nawiedziło sypialnię.




Cytat:

ONE ISTNIEJĄ! WIDZIAŁEM! CO TO ZMIENIA! JESTEM JEDNYM Z NICH! ZABIŁEM BY DOSTAĆ MOC!

I ujrzałem Mistrza, który spojrzał na mnie i rzekł:
- Morganie, czy jesteś godzien?
- Jestem- odrzekłem bowiem tak było w istocie.
- Dokonaj zatem tego aktu – rzekł mój Mistrz. – Pokaż, że masz siłę!
I pokazałem. A potem przybyły SIOSTRY i ucztowały! Ah, jak ucztowały! I ja ucztowałem! Z nimi! Wspólnie! Wszyscy ucztowaliśmy! Ceremoniał Karmienia dobiegł końca!

POMÓŻCIE MI! PROSZĘ!

Dobiegł końca! Krew! Jakże smaczna! Dziecięce mięso! Jakże pożywne!

Bierzcie i jedzcie! Bierzcie i pijcie!

BOŻE! CO JA ZROBIŁEM!

Zrobiłem to! Jakże cudowne spełnienie! Ucztujemy. Co miesiąc. Jak w snach! Kiedy tańczymy ku JEGO czci. Nie będę już brał udziału w KARMIENIU. Wyjeżdżam.
Mistrz dał mi zadanie. Muszę dokonać PRZEBUDZENIA. Drenberg znalazł miejsce pochówku. Kiedy to zrobię, zyskam nieśmiertelność! Zyskam ją!

SKRZYWDZĄ DZIEWCZYNY JAK SIĘ NIE ZGIODZĘ!

Zyskam ją! Zabijając stajemy się żywi! Taka moc! Na wyciągniecie ręki, tuz za palcami! Jestem JEDNYM Z NICH! Będę stał u boku mego MISTRZA kiedy jego OJCIEC powróci! A świat zamieni się w wielką, gigantyczną ucztę. O tak! Mięso i krew! Mnóstwo mięsa i mnóstwo krwi!

POMÓZCIE MI..... proszę.

Na tym wszytko się kończy. Dalej są tylko nieczytelne bazgroły. Czytając te chaotyczne i szalone notatki poczułaś falę mdłości.

Co się dzieje!

Bogdan 11-01-2011 00:37

Sny.

Pomału zaczynał bać się zasypiać. On, który zwykle walił się w barłóg, często nawet nie zdejmując spodni i zasypiał kamiennym snem. Od kilku nerwowych dni przeplatanych nie mniej męczącymi nocami bał się spać. Bo kiedy zamykał oczy z ciemności wyłaniały się budzące odrazę i lęk pyski tych kreatur.
Nie pomagała modlitwa. Na nic były próby nie zasypiania. Zmożony gorączką silny bądź co bądź, młody organizm dawał za wygraną, a wtedy znów nawiedzały go koszmary.

Noga bolała jak cholera. Była cała opuchnięta, a najdelikatniejsza próba poruszenia nią wyciskała z oczu łzy. Bólu, ale i złości. Był wściekły na siebie za wszystko, co przez swoją głupotę go spotkało. Jego, ale i nie tylko. Zniknął Domenico, a i diabli wiedzą co się stało z Paolo. Sam jak ostatnia oferma skręcił nogę, a przez to kompletnie się uziemił. Do tego ostatnie pieniądze, isnienia których nawet nie podejrzewał poszły na leczenie nogi. Luca długo i poważnie zastanawiał się kogo dotyczyło usłyszane przez zamknięte drzwi ojcowskie zdanie. Bilans ostatnich kilku dni jak by nie liczył, wypadał Luce delikatnie mówiąc bardzo niekorzystnie, a każdy kolejny dzień przynosił coraz to gorsze nowości. To było chyba w sobotę. Najpierw nieprzyjemna rozmowa, jeśli za rozmowę można uznać wysłuchanie gorzkiej prawdy ze spuszczonym łbem, a potem potwierdzenie ojcowskich słów przez Franco. Paolo nie wrócił do domu! Luca przez chwilę nie potrafił oddychać, kiedy dławił go ból po słowach przyjaciela. Przecież to nie mogło być tak! Nie Paolo. Napewno tak jak on po ciemku skręcił nogę i teraz nie może wrócić do domu. Wszystko się wyjaśni. Musi się wyjaśnić! Kurwa musi!!
- Luca! Co ci? - zaniepokojny Franco nic nie rozumiał. A jak miał do cholery cokolwiek zrozumieć?! Przecież nie powie mu prawdy. Nie uwierzy. Sam by nie uwierzył, a jeszcze zwymyślał kumpla za to, że robi z niego wała.
- N..nic... noga... potrzebuję kuli. Muszę coś załatwić. - nagle przyszedł czas na długo odkładaną decyzję. Musiał zadzwonić do tego Leo. W kieszeni spodni znalazł zwitek z zapisanym numerem.
- Załatwi się. Dzisiaj szabas...
- A masz jakieś pieniądze? Muszę zatelefonować.
- No. Mam. Wpadło nam z Salem perę centów na przeładunku. Ale chyba nie wybierasz się nigdzie z tą nogą, Stary, wygląda... jak...
- Wiem, kurwa, jak wygląda. Nie dołuj mnie Franco.

Wtorek dziewiętnastego lipca. Szpital. Czysto, aż strylnie. Luca nie był przyzwyczajony ani do takich wnętrz, ani do takiej bieli fartuchów. Wszyscy byli uprzejmi, uśmiechali się. Lekarze wyglądali na takich co to znają się na swoim fachu. I najważniejsze, nie chcieli mu od razu obcinać nogi. To był jeszcze jeden z koszmarów, jaki do bogatej kolekcji dołączył ostatnio.
Dobrze zrobił, że zdecydował się spotkać z Leonardem. Ledwo go poznał. Włąściwie to rozpoznał jego głos. I to coś w sposobie wysławiania się, a wcale nie chodziło o jąkanie. Kiedy rozmawiali, rozumieli się wlot. Jak z ragazzi z ulicy. Z nim podobnie jak z nimi łączyła go tajemnica, mroczna i straszna, ale więź była ta sama...
Lynch niedługo zostawił go samego, miał swoje obowiązki. W końcu czemu się dziwić, nie byli braćmi. Samotnie rozmyślającego nad swym nagle pokomplikowanym życiem odwiedził właśnie wtedy pewien tajemniczy człowiek. Właściciel Fundacji zaprzyjaźnionej ze szpitalem w którym znajdował się Luca.
Jason Brand.
Pojawił się, a potem złożył mu propozycję.

Brand zmilczał, pozwolił chwilę, by zrozumiał sens jego słów. Gdy uznał, że dał już chłopakowi wystarczająco dużo czasu, powiedział.
- Stawiam sprawę jasno, Luca. Ty ryzykujesz życiem, a ja zrobię wszystko, co potrafię, byś go nie stracił oraz by twoja rodzina nie cierpiała więcej biedy. Wchodzisz w to?
Chłopak parzył w niego ze zdziwieniem. Czy nie zrozumiał treści słów, czy nie wierzył w ich znaczenie? Sprawiał wrażenie kompletnie zaskoczonego, bo w istocie ostatnimi czasy zdarzenia działy bardzo szybko, a po ostatniej wymianie zdań z tajemniczym dobroczyńcą Luca zgłupiał do reszty. Ma być przynętą. Ma opuścić rodzinę, a przez to zapewnić im wsparcie i bezpieczeństwo... Ma wmieszać się w sprawy, do badania ktrych nie można angażować prawników, policji ani sądów. To ostatnie Luce akurat nie przeszkadzało. Ale angażuje się jego... zwykłego siedemnastolatka... Luca siedział na szpitalnym łóżku z durną miną i wpatrywał się w Branda nie mogąc jakoś nagle złożyć choćby jednego sensownie brzmiącego zdania w języku, którym posługiwał się już przeszło dwa lata.
- Luca. Trwonisz mój cenny czas. - ponaglił zniecierpliwiony Brand.
- Tak... mister. Znaczy się wchodzę... - odparł nieśmiało - Tylko...
- ?
- Tylko jak ja mam opuścić dom... - chłopak zawahał się i widać było, że sama myśl sprawia mu przykrość - ...to z czego ja mam żyć? Za co jeść? Gdzie mieszkać?
- Zatrudnię cię i pomogę znaleźć mieszkanie. Będziesz pracował dla mojej Fundacji. O wynagrodzeniu porozmawiamy później. Ale będziesz zadowolony.
Chłopak spojrzał na Branda pierwszy raz jakoś tak bez szacunku.
- Wiem. Pewnie nie zależy ci na pieniądzach, lecz na bracie i rodzinie. Teraz w ten sposób ją ochronisz i pomożesz Domenico.
Tym razem widać było jak bardzo jest zdziwiony. Jednak zagryzł wargę i chwilę wpatrywał się w Branda spod byka. Wreszcie zebrał się w sobie i prostując na łóżku, by nadać swojej postaci jak najwięcej powagi powiedział.
- Mister... Ja mam siedemnaście lat, ale gupi nie jestem. U nas w Kalabrii zwykło się mawiać: nie bierz kota w worku. Co ja właściwie miałbym robić? I żadne później mister. Inaczej umowy nie będzie.
Czekał. Spięty i niecierpliwy jak każdy, kto po raz pierwszy robi interes życia. Żałował tylko że w szpitalnej koszuli nie prezentował się zbyt okazale. Na szczęście nie było świadków.
- Ha ha ha ha - zaśmiał się Jason szczerze i wesoło. - Podobasz mi się Luca. Naprawdę. To podejście godne amerykańskiego biznesmena. Praca dla mnie to opieka nad dzieciakami. W ograniczonym zakresie oczywiście. Czasami proste prace fizyczne. Czasami wspólne zajęcia sportowe. Niekiedy wspólnie wycieczki. Poza tym typowa praca pomocnika. Zbierania brudnych rzeczy, noszenie ich do pralni, różne takie i sprawunki. Jeśli masz smykałkę po ojcu, to trzeba naprawić coś zepsutego, pokazać dzieciakom jak zająć się czymś zepsutym. Takie sprawy. Będę ci placił... 20 dolarów tygodniowo plus pokrycie kosztów wynajętego mieszkania. Oczywiście, kto wie, z czasem możliwe że skończysz jakąś szkołę to i awansujesz. Ale teraz najważniejsza jest sprawa twojego brata i tych kreatur.
- Zgoda. - niemal wykrzyczał Luca nim jeszcze nawet padła wysokość stawki. Chłopak gdyby mógł podskakiwał by z radości. Dwóch rzeczy dowiedział się tego dnia o Luce Jason Brand. Nie był taki gupi na jakiego wyglądał, oraz że kompletnie nie nadawał się do pokera. Na wspomnienie kreatur natomiast natychmiast jakby zeszło z niego powietrze. Nie dało się nie zauważyć jego strachu.
- Panie Brand... - cisza jaka zapadła była ciężka jak burzowa chmura - ...a o co właściwie chodzi z tymi gulami?
- Sam chciałbym wiedzieć, Luca - westchnął Brand. - Te … piekielne stwory .. wymykają się mojej wiedzy. Ciężko grać w szachy nie mając połowy figur na otwarciu. Ale da się wygrać. Nie martw się.
- Nie martwię się, mister - odpowiedział po chwili Luca, a Brandowi wydało się że ten chłopak jeszcze nie jednym go zaskoczy. - Damy rade, mister. Damy rade.
- Dobra. Odpoczywaj. jak noga wróci do zdrowia, zaczynasz pracę. Pomyśl, jak ochronić swoich rodziców. To bardzo delikatna i osobista sprawa. potem im wszystko wyjaśnimy. Teraz nie mogą stać się potencjalnym celem ludzi, którzy stoją za tymi potworami, Luca. To priorytet. To i twój brat.
Wiedział co w tej chwili jest najważniejsze. Tamten nie musiał mu takich rzeczy tłumaczyć. Kiedyś tylko zapyta go o ten cały priorytet. Ale to kiedyś... A może zapyta Leo..?

emilski 12-01-2011 21:59

AR'KUTRUB... więc tam z tyłu na pace siedzi nie Artur, tylko ar'kutrub...

Biorąc to pod uwagę, nie ma się co dziwić, że cała podróż powrotna upłynęła pod znakiem ciszy. Jeśli w tamtą stronę jechali z wyczekiwaniem, z zadaniem do wykonania, tak teraz, wieźli na pace ar'kutruba.

Ten etap podróży był etapem rozmyślań, snucia czarnych myśli, podsumowywania dokonań, zagłębiania się w niejasnych domysłach, planowania następnych ruchów. Wszyscy byli zmęczeni, a widok człowieka, który według słów Hieronima, był opętany, chyba na każdym wywierał przytłaczający efekt. Walter i pozostali wchodzili coraz głębiej w czeluści... piekieł? Nikt, kto widział gula przecież nie zaprzeczy, że nie jest podobny do diabła. Obojętnie, co o tym myśli Herbert Hiddink, zanurzyli się już bardzo głęboko w coś, co ich zupełnie przerasta, w coś, o czym nie mają żadnego pojęcia. Gule... istoty, które żywią się ludźmi... nikt nie wierzy w ich istnienie... diabły...

A Victor... Jak on w tym był głęboko? Człowiek, który poświęcił całe swoje życie zjawiskom nie z tej ziemi. Czemuś, co niektórzy nazywają czarną magią, a czego namnożyło się ostatnio, jak psów; nawet on dał się pokonać. Co więc mogą oni? Kilku zapaleńców, którzy nie chcą dać zginąć przyjacielowi. Kilku zapaleńców, z których kilku w ogóle nie wierzy w to, co widzi. Victor też już nie jest sobą. Nie wiadomo, czy to leki, którymi go szprycują, czy gule, które w nim siedzą, które przejęły jego wolę. Nie da się z nim dogadać, jest nieobecny. Prawie jak Artur...

Ale Hieronim mówi, że istnieje dla niego ratunek, że wie, jak pomóc Proodowi. Uśmiechał się po rozprawie tak, jakby... jakby wszystko już przejrzał. Tylko, że Hieronim... wszyscy mają go za szaleńca, za szalonego profesora, zresztą ten jego wygląd tylko podtrzymuje stereotypy. A przez to Walter to też szaleniec w ich oczach. Hiddink przecież sam powiedział dwie noce wcześniej: „Nie będę ukrywał, że mam pana za kompletnego wariata, podobnie jak ciebie, Walt” - dokładnie tak powiedział. A dla Choppa Wegners był rzeczywiście kimś. Księgowy pokładał w tym człowieku wielkie nadzieje, uważał go za eksperta, którego do tej pory im brakowało. Dzięki niemu mają jakieś szanse. Wegners był pierwszym człowiekiem z całej ich grupy, który prawdziwie docenił Waltera, a to czyniło go bezgranicznie mu oddanym.

Księgowy siedział teraz na miejscu pasażera, obok kierującego Styppera, i obserwował Herberta, który siedział koło swojego syna. Pochylony i wpatrzony w niego. Od czasu do czasu klepał go po nieruchomej dłoni, jakby mówił do niego: „Wszystko będzie dobrze, zobaczysz”. Usta miał zaciśnięte. Widać, że walczy ze sobą, że boli go tam, w środku. Chopp mógł sobie tylko wyobrażać, co znaczy widzieć w takim stanie własnego syna. Pomyślał, że gdyby zamiast Artura, leżała tu Muriel...

Ciężarówka trzęsła. Wszyscy siedzieli z opuszczonymi głowami i jechali jak w letargu. Na każdym mniejszym wyboju ich głowy podskakiwały, co poniektórzy otwierali oczy i wpatrywali się przez moment gdzieś... niewidzącym wzrokiem.......................................... ........... kiedyś też jechali tak w nocy też ciężarówką. Było ich pięcioro, wszyscy umorusani na twarzach, tu i ówdzie było słychać strzały. Walka nigdy się nie kończyła. Odgłosy karabinów zostają w głowie już na zawsze. Wracali z akcji. Mieli przyjrzeć się jednemu miejscu. Teraz siedzieli w półmroku z opuszczonymi głowami. Chybotali się w rytm jazdy. Stypper też tam wtedy był. Siedział oparty o karabin. Czarna twarz wyrażała... nic... po prostu nic. Pośrodku leżał Turner. Cicho pojękiwał, ciężko było mu oddychać. Po każdej nierówności, cicho kaszlał. To był tylko taki wypad dla czystej formalności. Mieli zobaczyć i szybko wracać. Teraz Turner może już nigdy nikomu nie opowiedzieć, co tam widzieli.......................................... .................................................. .........wydawało mu się, że przeniósł się, że znowu jest tam, że nic się nie zmieniło, że zaraz znowu trzeba będzie zabijać, że zaraz znowu ktoś będzie musiał zginąć... wojna się jeszcze nie skończyła...

***

Gwałtowny wrzask, przeraźliwy ryk, wyrwał go i wszystkich pozostałych z letargu. Teodor gwałtownie wcisnął pedał hamulca i rzucił się na pakę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Artur... Nie, to nie mógł być Artur. mimo że Walter znał go dopiero od „Zielonego Saksofonu”, to był przekonany, że to nie mógł być on.

***

Po tym incydencie cisza panowała już do samych granic Bostonu. Każdy tłamsił w sobie to, co przed chwilą zobaczył. Nikt nie chciał się przyznać, jak bardzo jest przerażony. Do samego Bostonu nie opuszczał ich zjeżony włos na całym ciele. To, co wydobywało się z ust młodego Hiddinka... to, co działo się z jego ciałem... i do tego przepoczwarzenie Wegnersa. To było... chyba „obrzydliwe”, jest tu najlepszym słowem. Obrzydliwe, oślizgłe, wstrętne...

Dopiero na rogatkach odezwał się Chopp:

-Zaraz będziemy na miejscu. Powinniśmy chyba wszyscy się spotkać. Hieronimie, co z Arturem? Czy od razu udamy się do tej osoby, o której mówiłeś?

- Raczej nie. - Mina Hieronima nie napawała optymizmem. - Nie wiem czy po tym, co widziałem będę w stanie tę osobę przekonać do tego, by nam pomogła. Nie wiem czy ona może pomóc. Porozmawiam z nią i zobaczymy. Ale nie robiłbym wam nadziei.

-To gdzie go umieścimy, żeby był bezpieczny? Chyba nie w szpitalu? Z tego, co tu widzieliśmy, to myślę, że siedzi w nim gul, chyba się nie mylę? Czy to zmusza nas do zmiany planów?

- Prywatna klinika. Z własnym pokojem i dyskretną obsługą. Ale to oczywiście pozostanie w gestii pana Hiddinka. I jeśli pan Hiddink pozwoli, to zabezpieczę pokój tak, jak mieszkanie Teodora i Amandy. I nie, Walterze, to nie był ghoul. To był kutrub. Ale nie byle jaki. To był ar’kutrub. A jeśli tak było, to mamy naprawdę poważne kłopoty. I przez poważne, mam na myśli naprawdę poważne. Muszę pomyśleć, poszperać w waszych księgozbiorach. Nie możemy sobie pozwolić na najmniejszy błąd przy tej istocie, bo zginiemy.

-Ar’kutrub? Czym to się różni od gula? To coś gorszego?

- Można powiedzieć, że to … król samców- odparł Hieronim Wegners po dłuższym namyśle. - Taki przed którym inne kutruby trzęsą opasłymi brzuchami. Sprytny, potężny, niewyobrażalnie… mądry oraz mobilny. Samce ghouli sa opasłymi górami tłuszczu. Nieruchomymi reproduktorami pełnymi złośliwej woli. Ar’kuturb jest… bardziej ludzki z wyglądu i przez to jeszcze straszniejszy. Nigdy żadnego nie widziałem. Wiem jednak, ze interesowały się mną w swoim czasie przynajmniej dwa z nich. Na szczęście nie uznały mnie za zagrożenie...

-Herbercie, masz na oku takie miejsce, gdzie dyskretnie mógłby odpocząć Artur? Ewentualnie niech śpi normalnie u ciebie w domu, ale byś musiał też Hieronima chyba ugościć na tę noc, a jutro się spotkamy i dalej zastanowimy, co robić. Jest już późno i jesteśmy zmęczeni.

- Nie mam innego miejsca poza mym domem. Jako tako jest zabezpieczony przed nieproszonymi gośćmi. Zapraszam Was. Póki nie zorganizuję czegoś innego, Artura umieszczę w jego pokoju. Przez “coś innego” rozumiem miejsce poza Bostonem. Póki co, mój dom musi nam wystarczyć - powiedział Hiddink nieco nieskładnie.

-W takim razie chyba pojedziemy z Teodorem do domu i po prostu pójdziemy spać. Jutro możemy się spotkać w komplecie - Garett powinien już chyba dotrzeć - na przykład na śniadaniu u Herberta, albo w tym hotelu, co zawsze. Co wy na to?

- Dobry pomysł - poparł cię Hieronim Wegner.

- Zjedzmy u mnie. Prawdę powiedziawszy mam dość podróży choćby tylko w granicach Bostonu – zaprosił ich Herbert.

***

Wegners wyjeżdża! Ta wiadomość sparaliżowała Choppa. Jedyny człowiek, który tak naprawdę wie, co tu się dzieje i ma jakąkolwiek wiedzę, jak z tym walczyć, po prostu ich opuszcza. I to przez taką głupotę. Kończy mu się wiza. Skandal! Jego kraj to pieprzeni rasiści! Nie lubią Niemców, do cholery! A Ruskich tyle się tu panoszy, że wyrzygać się można. Czerwona zaraza panuje w całym cholernym USA, do tego Czarna Fala zalewa kraj, a ci sobie Niemców nagle nie chcą wpuszczać. Jakby to oni ginęli na froncie! To my się zabijaliśmy nawzajem i nie mam nic przeciwko, żeby ten cholerny Hieronim Wegners mógł tutaj zostać! - wykrzyczał Walter w myślach i przeklinał Warrenów G. Hardingów i jemu podobnych, na czym tylko stał świat.

Próby załagodzenia sytuacji przez Wegnersa nic nie dały. Próbował im wmówić, że tak naprawdę, to on wie o gulach tyle samo, co pozostali. Szkoda tylko, że nie widział sam siebie dwa dni wcześniej w ciężarówce, jak to sobie gawędził z ar'kutrubem.

Ta wiadomość przesłoniła całą resztę. Czyli to, że Dwight Garett, prawdziwy detektyw, docenił wreszcie Waltera Choppa, zwykłego księgowego, któremu złożył osobiste podziękowania. Wiadomość o chorobie Amandy również została szybko przez Waltera zapomniana. Nawet to, że śniadanie podane u Hiddinka było naprawdę niczego sobie – coś zupełnie odmiennego od tego, którym częstowała Amanda. U niej leciutkie rogaliki, a tutaj ciężko i bezlitośnie; ale smacznie. Przez moment chciał po prostu usiąść na podłodze i po prostu się rozpłakać – tak głęboko uwierzył w to, że bez Wegnersa sprawa jest z góry przegrana. Tylko ostatnie przebłyski rozsądku nie pozwoliły mu się rozłożyć, tylko musiał już wyjść, złapać trochę tego świeżego powietrza z bostońskiej ulicy. Wsiąść do samochodu i gdzieś pojechać przed siebie. Farma Zaprzensky'ego świetnie się do tego nadawała. Pojechał tam razem z Teodorem.

hija 14-01-2011 16:47

Duszny lipcowy weekend omal nie przyprawił starszej córki antropologa Morgana Vivarro o apopleksję. Po wyjeździe matki dom opustoszał. Jeśli nie liczyć chowającej się po kątach służby, Emily została sama. Zamówiona do restauracji witrażu ekipa uwinęła się ze swoją pracą szybciej, niż można by przypuszczać. Panowie sprawnie zebrawszy pomiary, ustalili z Emily szczegóły dotyczące wzoru i... poszli sobie. W rezydencji rodziny Vivarro zrobiło się jeszcze bardziej cicho.

Jeśli sądziła, ze cisza pozbawionego zwykłej ilości mieszkańców domu pomoże jej posegregować fakty i domysły, myliła się. Co najmniej trzy razy dziennie robiła po domu obchód, sprawdzając wszystkie okna, łącznie z zatrzaśniętą na głucho okiennicą na rozbitym oknie w pokoju Teresy. Kilkakrotnie wypuściła się również do ogrodu, wierząc, że może wyjątkowym jakimś zrządzeniem losu trafi na nieodkryty jeszcze kluczowy ślad, który pomoże jej w ciągu dwóch godzin odnaleźć siostrę. Bezskutecznie.
W ciągu trzech dni, nim do Nowego Yorku wrócił Grant, zdążyła zamienić jadalnię państwa Vivarro w biuro śledcze. Upstrzone jej zamaszystym pismem fiszki zajmowały cały, długi na tyle, by dwanaście osób mogło przy nim swobodnie spożyć kolację, stół. Na jednym końcu osi domysłów znajdowała się podobizna Narasimhy wraz z ghulami i panem Lynchem, na drugiej gangi przemytnicze i być może nie napisany jeszcze list z żądaniem okupu. Nim poniedziałek, 18sty lipca zdążył sięgnąć południa, na stole Emily pojawiły się kolejne dwie, być może mające kluczowe znaczenie, grupy karteczek. Brand i Cicha Cerkiew. Spotkanie z nowojorskim filantropem w żaden sposób nie przyczyniło się do poprawy sytuacji. Ot, spotkanie jakich w swojej krótkiej póki co karierze podróżnika Emily odbyła wiele. Choć wychowanie nakazywało jej myśleć o ludziach z założenia dobrze i odpychać przypuszczenia, jakoby osoba tak znana i uznana publicznie jak Jason Brand trudnić się miała porywaniem dzieci, to jednak niepokój o Teresę podsuwał starszej z panien Vivarro coraz to nowe i coraz to czarniejsze scenariusze. Za każdym razem dźwięk telefonu sprawiał, ze jej serce zamierało na moment. Każda kolejna minuta mogła być ostatnią, jaką przeżyła uprowadzona Teresa Vivarro.

*

19ego lipca rano, wciąż jeszcze z rozwianym włosem i w nocnej toalecie, wyprowadzona na dobre ze stanu równowagi duchowej Emily Vivarro ze złością przytargała z biblioteki do salonu drewnianą skrzynkę wypełnioną ostatnimi notatkami ojca. Do ciężkiej cholery, a co jeśli sprawy wyjazdu ojca i zniknięcia Teresy były powiązane?
Analiza faktów nigdy nie sprawiała jej trudności, jednak podążanie śladami umysły ojca nie należało do zadań łatwych. Notatki naszpikowane były niekończącymi się dygresjami, porównaniami i odniesieniami budowanymi piętrowo jedne na drugich. Niekończące się przypisy wuglądały jak sięgająca nieba jakubowa drabina. Każdego, komu nie było na nazwisko Vivarro, już pierwszy rzut oka na materiały wystarczyłby, by się poddać. Podróż przez meandry ojcowskiego rozumowania pożerała całe godziny. Raz za razem Emily zmuszona była biegać na górę do biblioteki, by zaglądać do kolejnych tomów.

Książki były w rodzinie Vivarro dobrem nadrzędnym. Zapisywana w spadku z pokolenia na pokolenie biblioteczka pełna była białych kruków, ukazań literatury zgoła nie uznawanej za naukową, jak i wszelkiej maści dysertacji pisanych przez nikomu nieznanych naukowców z całego świata. Klamrą spinającą tę szaloną kompozycję był dopracowany na przestrzeni lat, przestrzegany przez członków rodziny z większą uwagą niźli Dekalog, system katalogowy. Twór ów, nie do ogarnięcia przez postronnych był jedynym narzędziem, które pozwalało na przejęcie kontroli nad spiętrzonymi na dębowych półkach setkami setek woluminów i broszur.
Jak mówiłam - książki w rodzinie Vivarro były dobrem uznawanym za równorzędne z inwestycjami giełdowymi drogocenną biżuterią. Jakież więc zdziwienie musiało ogarnąć Emily, gdy, sięgnąwszy po kolejną z pozycji, wewnątrz okładek znalazła... dziurę! Sam fakt profanacji najświętszej ze świętości świadczyć mógł o szaleństwie, które ogarnęło Morgana Vivarro bezpośrednio przed wyjazdem do Indii.

Z ogromną delikatnością wydobyła z zaskakującej skrytki jeden z notesów ojca. Uchyliwszy okładki, zaczęła czytać. I czytać. I czytać, a z każdym zdaniem krew w jej młodych żyła przyspieszała biegu, a oczy rozszerzały się w wyrazie niebotycznego zdumienia. Byłyby może i wypadły całkiem, gdyby nie okazało się szczęśliwie, że po kilkunastu zdaniach pismo ojca zmienia się w niemożliwe do odcyfrowania bazgroły. Jęknęła, opadając głębiej w fotel, wciąż z notesem na kolanach.

- Zwariuję! - Własny jej głos brzmiał w ciszy domu dziko i obco. - Dajcie mi jeszcze momencik, a przysięgam, że zwariuję!

Drzwi wejściowe w głównym hallu skrzypnęły i dźwięk ów sprawił, ze Emily niemal wskoczyła na wiszący w jadalni żyrandol. Rozglądając z zaciekawieniem po sztabie generalnym przyjaciółki, do jadalni wszedł Hugo Grant. Mężczyzna mógł być góra w wieku siedzącej w fotelu Vivarro. Przeciętnej postury blondyn był jej przyjacielem od wieków. Do pewnego stopnia byli nierozłączni, toteż nic dziwnego, ze z biegiem czasu obie rodziny zaczęły delikatnie napomykać o ślubie. Ani rodzice Granta, ani Vivarro nie byli świadomi skrywanej słabości Hugona do przedstawicieli jego własnej płci. Być może, gdyby to do nich dotarło złożyliby to na karb przeżyć wojennych weterana, a może po prostu wykreśliliby go z testamentu? Tego nie dowiemy się przypuszczalnie nigdy, bo jedyną współstrażniczką tajemnicy była wymieniona wyżej dziewczyna. Skinął Miszy, dając mu do zrozumienia, ze oto nadszedł koniec jego warty i może wracać do swoich kart i dziwek.


Blisko dwie kolejne godziny para przyjaciół i współpracowników spędziła nad znaleziskiem.
- On, wiesz... wyglądał podobnie...
- Emily, chyba nie zamierzasz uwierzyć w te bzdety? Jesteś religioznawcą, dobrze wiesz, że człowiek jest w stanie uwierzyć we wszystko.
- I to jest właśnie powód, dla którego gotowa jestem dać wiarę, że mój biedny ojciec w istocie stał się koneserem ludzkiego mięsa.
Grant pokręcił głową z niedowierzaniem, wciąż przyglądając się rycinie.
- Gdyby padło to z ust kogokolwiek innego, zadzwoniłbym po ambulans z azylu. Jesteś tego świadoma?
- Oczywista oczywistość. Jedyna w stawce, niestety – machnęła ręką w geście ogarniającym zarzucony notatkami stół. - To tutaj, to są same mity i niewiadome.
- I brednie.
- I brednie – przyznała. Odgasiła papierowa, który zaczynał ją już parzyć w palce. - Ale przyznajesz, że ojciec dziwnie się ostatnio zachowywał?
- Przyznaję.
- I przyznajesz, że te strony zostały zapisane podczas napadu paniki?
- Przyznaję.
- Wiesz...
Spojrzał na rozmówczynię z niedowierzaniem w oczach.
- Wiem. Jesteś gotowa na kolejną wyprawę.
Wstał i zapiąwszy marynarkę, ruszył w kierunku drzwi.
- Biuro The National Geografic Society powinno być jeszcze otwarte. Trzeba sprawdzić, czy nie szykują wyprawy do Indii.
- Daj znać jak najszybciej. Może będzie jeszcze pora na tyle przyzwoita, by zadzwonić do Branda. Zrobię z siebie wariatkę, ale jestem na to gotowa, o ile uda mu się wygospodarować fundusze na podobną wyprawę. Jeśli on podziela przekonanie tego Lyncha o istnieniu ghuli, powinien się zainteresować, prawda?

zodiaq 15-01-2011 19:10

Dwa dni obserwacji...dwa dni, nieznośnie wlokącego się niczego...
"Marnujesz czas...wiesz co powinieneś zrobić...ona ci to podpowiedziała, wiesz jak to zrobić Leo...przecież nie zapomniałeś"
...dwa dni okropnych wyrzutów sumienia i wstydu, za to co stało się w mieszkaniu. Jedyny most łączący go z rodziną właśnie wybuchł w efektownej eksplozji...z drugiej strony dopiero zauważył swoją głupotę...narażał osoby kompletnie nie związane z Proodem...Bostonem i tym przeklętym śledztwem...
- Tak będzie lepiej - mruknął do siebie starając się ułożyć w niewygodnym i nieziemsko twardym łóżku hotelowym.

Sny, nadal zapisywane w notesie zabranym z Bostonu przybierały coraz dziwniejsze formy. Zapisywanie ich już nie wystarczało, chłopak czuł niedosyt czytając zapisane koślawym, wymęczonym pismem notatki. Próby rysowania tego co widział w swoich nocnych majakach spełzły na niczym - zbyt wiele dziwnych, nieznanych form, kształtów i brył...i on.

*
- 21 stycznia 1913 - lekarz machnął ręką w kierunku stalowych drzwi za którymi stał rosły mężczyzna - pacjent wydaje się nie pamiętać tego, co wyprawia jego alter ego, jestem coraz bliżej rozszyfrowania przypadku tego chłopaka.
Zamek w drzwiach chrupnął wraz z przekręcanym przez pielęgniarza zamkiem:
- Będę za drzwiami - burknął wyraźnie znudzonym, niskim głosem, po czym pchnął lekko chuderlawego chłopaka do środka.
Lekarz wymownym spojrzeniem wskazał na stołek, stojący po drugiej stronie biurka.
- Więc...jak się dzisiaj czujesz Leonardzie? - zaczął przeglądając rozsypane po biurku kartki.
- D-dobrze. - odpowiedział bezpłciowym głosem chłopiec, przysiadając na metalowym siedzisku.
- Ostatnio rozmawialiśmy o twoich snach, pamiętasz? - chłopak kiwnął twierdząco głową - mówiłeś o chłopcu, którego widzisz w swoich snach, śnił ci się od czasu naszej ostatniej wizyty? - ta sama reakcja, jednak tym razem twarz lekarza rozpromienił szeroki uśmiech - Pamiętasz co mówił?
- K-kazał mi nie o-opowiadać p-panu o s-sobie - chłopak okropnie się jąkał i drżał. Zamglonym wzrokiem wpatrywał się w przeskakujące po papierze pióro medyka.
- Dlaczego? - tym razem jedynie ruch ramion - przedstawił się chociaż? - rzucił lekko poirytowanym głosem młody doktor.
- D-douglas - wymamrotał, lekarz oderwał się od zapisków, jego oczy skrzyły w słabym świetle pojedynczej czterdziestowatówki.
- Douglas?
- Opowiadał coś o sobie? - chłopak milczał - opowiadał coś o sobie? - powtórzył lekarz, ciszę przerywały jedynie ataki kaszlu pielęgniarza stojącego na zewnątrz. Mężczyzna wrócił do swoich zapisków.
- Wiesz, że mogę ci pomóc, tylko wtedy kiedy pozwolisz mi sobie pomóc - rzucił po pewnym czasie, do siedzącego naprzeciw młodzieńca - musisz mi o nim opowiedzieć, inaczej twój ojciec będzie bardzo smutny, jeśli powiem mu o tym, że zatajasz przede mną prawdę - wzrok przeskakiwał między kolumnami i rzędami cyferek, których znaczenie znane było jedynie jemu.
Po kilku minutach chłopiec cicho pociągnął nosem. Na twarzy lekarza znów zagościł uśmiech.
- Chcesz, żeby twój tato był smutny? - powiedział spoglądając na reakcję dziecka. Po policzkach spływały kryształowe krople, kiwnął przecząco głową.
- Więc...co powiedział ci ten...Douglas? - drążył odkładając pióro i poświęcając całą swoją uwagę chlipiącemu cicho dzieciakowi...
*

"Wiesz co musisz zrobić, to jedyne rozwiązanie"

Spotkanie z Lucą, nieco podreperowało samopoczucie młodego Lyncha. Dość niezręczny uścisk dłoni i kilka suchych frazesów...rozmawiali jak gdyby nigdy nic...jak gdyby kilka dni wcześniej nie byli ścigani przez pomioty piekielnej hordy, jak gdyby byli dwoma, zwyczajnymi młodzikami, ciągle nie mającymi pojęcia o otaczającym ich świecie.
Noga Włocha wyglądała nieco lepiej, podobnie jak on jako całość...Brand dbał o swoich popleczników...

Pierwszy dzień obserwacji urozmaicił mu brodacz wyjeżdżający z posesji...jego zdjęcie za kółkiem i samochodu, który kierował, na tle "malowniczej" architektury dzielnicy, postanowił wywołać później...o ile znajdzie jakiekolwiek miejsce do tego przeznaczone.
Wieczór spędził błąkając się po mieście i przebijając się przez tłumy wracające z pracy do domu, pochłonięty sam nie wiedząc czym przeżuwał niedosmażony stek, zaserwowany mu w "restauracji", której nazwy nawet nie miał ochoty zapamiętywać.
Ugrzązł...czuł to, całkowicie zatrzymał się, jednak nie to go martwiło...gorsze było kompletne znużenie, jakie wywoływała w nim ta cała
sytuacja...śledztwo...miał ochotę po prostu o tym zapomnieć, rozłożyć ręce i porzucić to wszystko w diabły...wrócić do Bostonu i raz na zawsze odciąć się od wszystkiego czego dowiedział się przez ostatni miesiąc.
- N-nie mam już siły - wymamrotał
- Co? - taksówkarz patrzył na nieruchomego studenta wzrokiem, zarezerwowanym jedynie dla "specjalnych".
- Cmentarz...duży i niedaleko - Lynch był nieobecny w telepiącym się na kocich łbach pojeździe...
*
[...]- Przesuń się młody człowieku - jazgocący głos zza pleców doskonale współgrał z miejscem, przed którym stał. Stary, nieco obdarty z dawnego blasku hotel nie był zbyt przyjazny...mimo tego wolał zatrzymać się tutaj niż u Branda...miał ochotę na kilka chwil samotności, bez zbędnych rozmów i "potykania się" o siebie.

*
...więc, w swoich snach widzisz pokój tak? - powolne kiwnięcie głowy zatwierdziło odpowiedź - Douglas...gdzie ma swoje miejsce?
- Siedzi p-przy stole.
- Przy stole...leży na nim coś?
- Świeczka
- Coś więcej? Coś na ścianach? Malowidła? Drzwi? Okna? - wymieniał szybko lekarz. Znów kiwnięcie głowy i przeciągły moment ciszy - więc? - chłopak drgnął wyrwany z zamyślenia, leki wyraźnie przytłumiły jego odruchy, źrenice niemal przesłaniały bezbarwne tęczówki oczu.
- K-kształty
- Bryły? Kształty ludzi? Budynki?
Znów przeciągła cisza. Po minie dziecka można było wywnioskować usilne starania przypomnienia sobie tego co widział. Po długim oczekiwaniu lekarz zaklął cicho pod nosem:
- Bob! Możesz go zabrać.
Pielęgniarz chwycił zamroczonego chłopca za ramię, po czym wyprowadził z gabinetu.
- Kolejny wywiad za tydzień - powiedział lekarz, po czym przełączył włącznik wystający z blatu biurka, taśma się zatrzymała.
*

Drugi dzień obserwacji zapowiadał się na równie nudny jak poprzedni. Umilając sobie gapienie się w kompleks Cichej Cerkwi papierosami rozmyślał nad tym, co poczynają sobie teraz jego znajomi w Bostonie...Malcolm pewnie nadal wciska ludziom swoje "wyroby" , Taylor pewnie już przekreślił go z listy zatrudnionych, dziadek u którego wynajmował kawalerkę najprawdopodobniej wystawił jego rzeczy przed wejściem do budynku, a Seamus w przerwach między nic nie robieniem zachodzi w głowę, gdzie do jasnej cholery podział się ten dziwak...

Wyrzucił niedopałek na bruk i ruszył przecinając ulicę. Powolnym krokiem, z oczami dookoła głowy wchodził po betonowych stopniach. Zapach kadzideł i naftaliny wwiercał się w nozdrza już przy wejściu do budynku. Wspomnienie kościółka na przedmieściach Bostonu, do którego chodzili w niedzielę razem z babką, mimo iż miał wtedy niecałe 8...może 9 lat nadal to pamiętał...jak przez mgłę. W środku było nieco zimno i dość...egzotycznie. Miał wrażenie jakoby wnętrze napierało na niego, czuł się podobnie, jak w tych upstrzonych złoceniami, drogich restauracjach, które starał się omijać szerokim łukiem, wyciągnął aparat.
Ostre i dość dziwne kształty tego miejsca wydawały mu się niepokojąco znajome. Przechadzając się po pomieszczeniu pstrykał kolejne zdjęcia, jednak największą uwagę przykuł ikonostas, każdą z ikon fotografował osobno, przez co w połowie musiał wymienić taśmę, co wiązało się z kolejnym kwadransem w tym wywołującym nieprzyjemne kłucie w boku miejscu.
Po kilku minutach wyszedł na zewnątrz. Od pierwszego momentu rzucił mu się w oczy niepokojący szczegół - furtka do budynku pełniącego najprawdopodobniej funkcję krypty, który nie był ani razu odwiedzony przez kapłanów, w czasie całego okresu obserwacji tego terenu przez Lyncha była zamknięta na mosiężną kłódkę, jednak całość wyglądała na często używaną, chociażby przez wygląd otoczenia wejścia - wyraźnie zarysowany łuk na ziemi oraz porysowana, najprawdopodobniej kluczem powierzchnia kłódki.
Zapach cerkwi ciągnął się za nim aż do miasteczka akademickiego...

- Więc, Harrington wykłada historię na Bostońskim...prawda? - chłopak taszczył na rękach całą stertę książek
- T-tak - odpowiedział krótko Lynch
- Żałuję, że nie pracuje tutaj, na Columbii - w odpowiedzi uzyskał jedynie wymuszony uśmiech bostończyka. Dalszy marsz przez park odbywał się w milczeniu - okularnik, o którym mówił w rozmowie telefonicznej Brand okazał się jednym ze studentów Uniwersytetu Columbia. Młody historyk był nieco nachalny, jednak wydawał się miły...i co najważniejsze mógł wprowadzić Lyncha do ciemni.
Pracowali obydwaj - zdjęć było sporo, a nie było na nich nic, co mogłoby Jamesa w jakikolwiek sposób przerazić.
- Ok...mam już dość, jakbyś mnie potrzebował, będę w pokoju obok - chłopak ciężko westchnął po czym zniknął za czarną kurtyną i ostatecznie za drzwiami.
Zdjęcia wyglądały całkiem nieźle - zarówno te z brodaczem za kierownicą, jak i seria z wnętrza cerkwi. Na tyle nieźle aby można było przyjrzeć się szczegółom poszczególnych fotografii...początkowo wydawało mu się to zwykłym złudzeniem...grą światła.

- G-gdzie macie tutaj t-telefon? - rzucił ściskając w dłoni jeszcze mokrą fotografię.
- Na dole, w holu.
Przyciskając do ucha słuchawkę wpatrywał się w zdjęcie...to już nie było przeczucie, a pewność...był pewny, krzyż na którym wisiał Chrystus, jego otoczenie...żałobnicy na fresku, którego zrobił zdjęcie, to nie byli ludzie...był pewny, tak samo pewny jak tego, że krypta przy cerkwi jest zamieszkana...
- V-vincent?
- Tak?
- Tu L-leo..
- Och, miło cię słyszeć, jak Nowy Jork?
- P-przerażający - po drugiej stronie słychać było zduszony śmiech - mam pytanie.
- Tak?
- Ten N-niemiec...którego m-miał sprowadzić p-panna Gordon...
- Wagner?
- Tak...nadal j-jest w Bostonie?
- Wyjechał ze Stypperem i Choppem do St. Louis
- C-chyba sporo mnie ominęło...jeśli m-mógłbyś, przekaż mu j-jak wrócą, że muszę się z n-nim skontaktować.
- Nie ma problemu. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
- W-właściwie...pamiętasz tą książkę z zapisem rytuału?
- Tak - w głosie Lafayette'a słychać było nutkę zaniepokojenia...
*
Tym razem nie zasnął w ogóle, starał się ogarnąć całą historię w którą się wplątał...czuł się fatalnie, ciemne chmury zbierały się nad jego głową.

arm1tage 17-01-2011 13:54

-Wyjdźmy, Garett śpi.

Nie spałem.

Głos Hiddinka. Obok niego nieco podekscytowany, również znajomy głos. Walter Chopp. Są na miejscu.
Nie spałem. Udawałem tylko, zamknięte powieki piekły jakby ktoś położył mi na nich gorące kamienie. Prawda była taka, że miałem dość wszystkich ludzi. Nie chciałem widzieć nikogo innego niż pieprzonego lekarza który zrobi porządek z tym czymś, co babrało mi się pod koszulą. Chwała im za to, że przyjechali by się z nami spotkać - ale dziś miałem ochotę zamienić się w tego ich ghula i zagryźć każdego kto ośmieli się przeszkadzać mi w odpoczynku.

W końcu zasnąłem naprawdę. Śniło mi się, że kieruję tą zasraną ciężarówką, a przy każdym podskoku odpadają mi kawałki gnijącego ciała. Na drugim siedzeniu siedział Chopp i śmiał się wniebogłosy, choć i jemu pół twarzy zamieniało się powoli w poruszającą się miazgę. Z tyłu, z paki słychać było śpiew Hiddinka, nie mogłem zrozumieć słów, nie znałem melodii - ale brzmiało to jakby był jakimś pieprzonym szamanem.�- Dodawałem gazu, nie mogąc tego znieść. Potem chyba ciężarówka nagle znalazła się w powietrzu, by wpaść z hukiem do czarnej, brudnej mętnej wody. Zanurzając się w głębiny, widziałem za szybami auta twarz Artura. Pukał w szkło, uśmiechając się i powtarzając jedno słowo. Choć nic nie było słychać, a z ust chłopaka leciały tylko bańki powietrza, wiedziałem co on mówi...

Mistrzu...Mistrzu...

* * *

Lekarz był niewysokim, chudziutkim facecikiem o zmęczonej twazry. Przedstawił się jako doktor Tedd Hill. a potem zajął pracą.
W przypadku Artura oczyścił ranę, zapisał kilka medykamentów i zalecił profesjonlaną obsługę pielęgniarską - pacjent jest mocno odwodniony, a w jego kondycji psychicznej to bardzo poważna sprawa. Ja wymagałem kilka minut pracy więcej. Rana została ponownie oczyszczona, profesjonalnie zszyta. Lekarz przepisał kilka medykamentów, które miały przyspieszyć gojenie i nie pozwolić na rozwijanie się zakażenia, do tego pigułki na zbicie gorączki i inne i zalecił mi spędzić dwa, trzy dni w łóżku.
Jasne, stary.
-Myślę, że teraz powinniśmy spróbować się przespać. Choć trochę. Jutro z rana możemy ruszać z powrotem. Będzie mnóstwo czasu, żeby pogadać. - powiedział ktoś, gdy lekarz wyszedł.
- Może niech panowie �-Garrett i Hiddink pojadą pociągiem. - odparł Teodor - Dla nich to zawsze wygodniejsza i zdecydowanie szybsza forma podróżowania. My we trzech powinniśmy dać sobie radę dojechać do Bostonu z Arturem. Tam połączymy swoje siły i oddamy Artura w ręce ojca. �-Jak panowie zapatrują się na moja propozycję?
- Jestem za. - odparłem, pozostając wciąż w pozycji horyzontalnej. Nie przeszkadzała mi ona oczywiście w paleniu papierosów. - Jeszcze jeden dzień w ciężarówce i to mnie będziecie odwiedzać w psychiatryku. Uważajcie tylko na Artura. Nie wiem, czy znaliście go już wcześniej, ale teraz w każdym razie nie spodziewajcie się po nim racjonalnych zachowań. Jest jak wściekły pies, tylko pozornie spokojny, w każdej chwili gotów się na was rzucić.
Zakaszlałem, przymykając oczy. Gdy je otworzyłem, wzrok miałem utkwiony w ścianie. Obdarcie na ścianie miało dziwny kształt, przypominało mi człowieka z głową psa.
- Jeszcze jedno. Jesteście pewni tego łapiducha, który nas opatrywał? - spytałem, bo nie dawało mi to spokoju od wizyty nieznajomego - Dwie rany postrzałowe to niezupełnie coś, co każdy traktuje jako tajemnicę lekarską...
-Spokojnie Dwight, lekarz jest zaufany - właściciel za niego ręczy. A za właściciela ręczy Brand.
Kiedy padło słowo “właściciel” obruszyłem się�- i już chciałem coś powiedzieć, ale gdy zabrzmiało nazwisko “Brand” uspokoiłem się. Zamknąłem oczy i z lubością zaciągnąłem się papierosem.

* * *

Podróż pociągiem - to był bardzo dobry pomysł. Później okazało się, że nie tylko dlatego że mniej trzęsło. Ale póki co - niech żyją pociągi! Dzięki kolejom ten kraj powstał, i dzięki kolejom mogłem dostać się w jednym kawałku do Bostonu. Nie żałowałem sobie na pierwszą klasę - dni w pozycji leżącej, dni wypełnione w zasadzie odpoczynkiem, przemyśleniami i podziwianiu widoków z oknem - to było to, co podobało się mojej nowej ranie. Pociągowi udało się to, co raczej nie mogłoby się udać lekarzowi - zmuszał mnie do pozostawania przez długi czas w pozycji horyzontalnej. Było zupełnie inaczej niż w ciężarówce - spokojnie i z klasą. Nie licząc drobnego incydentu z kolesiem, który usiłował przekonać mnie że, cytuję, " tu nie wolno palić...". Cóż, trafił na nieodpowiedniego palacza.
Spokojnie. I z klasą. Podróż była prawie jak urlop, którego od dawien dawna nie miałem.

Po powrocie zadekowałem się ponownie w Fairmont Copley Plaza, gdzie czekał wykupiony przecież na długi okres pokój. Dopiero będąc rannym doceniłem właściwie komfort tego przytłaczającego nieco śmiertelników przybytku finansjery, polityków i gwiazd estrady. Standard łóżka i obskakująca jak małe pieski, ale w pełni fachowa obsługa potrafiły zdziałać więcej niż najlepszy szpital. Korzystałem więc z odpoczynku, kurując się dalej - bo coś mi mówiło że już nieprędko mogę mieć taką okazję. Musiałem być w formie. Starałem się nie opuszczać pokoju, nie traciłem nawet zdrowia na dziwki. Urżnąłem się właściwie tylko raz. Życie było piękne, ale wkrótce nadszedł dzień gdy trzeba było zgodnie z planem spotkać się z grupą u Herberta Hiddinka. Wypoczęty, doprowadzony do stanu używalności, choć na lekkim katzenjammerze założyłem mój płaszcz i kapelusz, po czym wezwałem taksówkę. Nawet chyba nie padało...

***

�-Zanim jeszcze wszyscy na dobre rozsiedli się na krzesłach, Garrett podszedł do stojących razem Teodora, Waltera i Hieronima, a potem stanął przed nimi zdejmując powoli kapelusz. Trudno było powiedzieć, czy szarość na twarzy detektywa była wynikiem ostatnich przeżyć, czy też może jednak jakiegoś wieczornego pijaństwa. Chopp z pewnym niepokojem przyglądał się minie Dwighta, która przypominała nieco tę jego minę gdy wtedy stanęli naprzeciw siebie w pewnej szpitalnej sali. Po pełnej napięcia chwili milczenia Garrett nieoczekiwanie uścisnął im mocno dłonie i powiedział leniwym, ale poważnym tonem:
- Nie było okazji wcześniej, ale teraz jest. Dziękuję wam, że chciało wam się ruszyć tyłki przez taki szmat kraju żeby nam pomóc. Garrett nie zapomina takich rzeczy.

Walter słuchał słów Dwighta z niedowierzaniem: jak to, czy to ten sam Garett? Zaczął zdawać sobie sprawę, że do Garetta wreszcie dotarło, jak poważna jest to sprawa i jak ważni są dla siebie... A tam, pieprzenie, Chopp poczuł się po prostu strasznie doceniony przez detektywa i gdyby mógł, to zaczerwieniłby się po uszy i uniósł pod sam sufit. Ale był spokojny i tylko poważnie skinął głową.

- To wszystko się po prostu nie mieści w głowie, żeby w Bostonie dochodziło do takich rzeczy. Z drugiej jednak strony widzieliśmy już dość, by się niczemu nie dziwić. Ja jednak muszę się troszczyć o Artura. Po tym jak widziałem jego ... opętanie jestem gotów pojechać do Indii choćby dziś. Chyba, że macie pomysł jak się dobrać do Kuturba na naszym podwórku. Co do Zaprzeńskiego i jego ładunku, to wcale nie jestem przekonany, że to bimber. Jaki sens miałoby wiezienie go do portu? Prócz zaopatrywania barki Wagonowa, to fakt, ale jakoś mnie nie przekonywujący? Może coś tam robią? Jakieś części, które potem wywożą ze Stanów? �-

- Może tak być. - wtrącił się Hieronim Wegner) - Ale obawiam się, że to co mieli przewieźć już przewieźli. Dla mnie najważniejsze jest teraz znalezienie sposobu wyciągnięcia Artura z jego stanu. Poza czytso humanitarnym i moralnym aspektem sprawy, Artur może mieć naprawdę cenne informacje na temat Zaprzenskyego i samego Mistrza, jak go nazywał. Proponuję objąć dyskretną obserwacją farmę. Jednocześnie warto dowiedzieć się, co się dzieje w Nowym Yorku. I mam dla was złe informacje. Panna Gordon zachorowała poważnie podczas naszej nieobecności w mieście. Musi być hospitalizowana. jej rodzina już się tym zajmuje. Chcą by wyjechała do jakiegoś sanatorium na kilka dni. Powiedziała mi pokrótce, co stało się w domu Callahanów (tutaj streszcza wam wizytę Amandy w rezydencji podczas orgii z pominięciem co pikantniejszych szczegółów, których Amanda mu raczej nie opowiedziała by). Można też poszukać połączeń do Indii. Na wszelki wypadek. I tak 9 sierpnia moja wiza w USA traci ważność i muszę wracać do Niemiec.

-Jak to wracać? Jak damy radę bez ciebie? - poważnie przejął się Walter.

- Mam wizę miesięczną. Postaram się ją przedłużyć, Walterze, ale nie wiem czy mi się to uda. Wasz kraj nie przepada za moim narodem. Poza tym od września powinienem podjąć pracę w Berlinie. Skoro i tak istnieje spora szansa, że będziecie podróżowali to .. wybacz, będę szczery, ja nie nadaję się do dłuższych wypadów w teren. Nawet ten wyjazd do Saint Louis był dla mnie mordęgą. Brak nogi to poważna przeszkoda w wędrówkach, jakie być może, przyjdzie wam odbywać. Będę zmuszony kogoś nauczyć rytuału, który może zdjąć klątwę z Artura. - spojrzał badawczo na Herberta jakby obserwując jego reakcję na te słowa.

-To nie jest żadna pociecha - księgowy był zdruzgotany tą informacją. -I tak nie wierzę, że możemy sami stawić im czoła. Teraz, gdy tak dużo już wiemy o tych stworzeniach. Prawda jest taka, że jesteśmy wobec nich bezradni. Tym bardziej, że to przecież dopiero początek. Prawdziwy potwór ma przybyć właśnie z Indii, jeśli się nie mylę. Także Herbercie nie martw się: wszystko złe, po co miałbyś tam jechać, i tak przyjedzie tu samo. Hieronimie, może chociaż te znajomości, które nawiązałeś w Bostonie... mówiłeś, że z kimś nawiązałeś kontakt... Może on nam się przyda?

- Nie sądzę, Walterze - powiedział krótko Hieronim i najwyraźniej wyczułeś, że nie chce mówić nic na temat tego tajemniczego człowieka. I, nawiasem mówiąc, ja również jestem bezradny przeciwko ghulom. Wiem, jak je przyzwać. Znam ich język. potrafię nad nimi zapanować. Ale, przy większym stadzie lub przy samcu - kutrubie - jestem tak samo bezradny, jak większość ludzi. Taka jest prawda. A ta magia, ktorą być może we mnie podziwiasz, to .. obusieczne ostrze. Sięgając po nią... płacę straszliwą cenę. taka jest prawda, Walterze. Jestem tylko przerażonym, starym człowiekiem, który rozumie nieco więcej prawideł rządzącym tym światem. I to przeraża mnie jeszcze bardziej. Ale zrobię wszystko, by wam pomoc. Wszystko. I postaram się przekonać … ,oj kontakt .. do pomocy nam. Lecz nic nie obiecuję.

Słowa Hieronima nie były dla Waltera żadnym pocieszeniem. Uważał, że be zniego nie dadzą sobie rady i tyle. Za mało wiedzą. Teraz najchętniej już by stąd wyszedł, żeby na świeżym powietrzu mógł łatwiej przełknąć gulę, jaka pojawiła mu się w gardle. Na razie musiał jednak wystarczyć papieros.

Hiddink odwzajemnił spojrzenie, w którym niechęć, wściekłość i obrzydzenie ścigały się o pierwszeństwo.
- Nie będzie to pewnie przyjemne? Mam nadzieję, że przynajmniej legalne. Co mam robić? - spytał wprost. Niemal wyczuwał jak szansa na spokojną starość rozpływa się w powietrzu.
- Wszystko w swoim czasie. Rytuał przypomina bardziej chrzest. Nie jest trudny, ale dość niebezpieczny.
-Jeśli więc nie jest na razie potrzebna tutaj pomoc, zajmę się z chęcią obserwacją Zaprzensky’ego. Duvarro i Figgings. Wagonow. Na nich wszystkich powinniśmy mieć oko. W Nowym Jorku jest Lynch. Pewnie daje sobie radę - Brand nie zostawi go samego. Może Dwight tam pojedzie - w końcu to twoje strony. Jak się czujesz w ogóle? - ostatnie pytanie skierował do detektywa.
- Teraz, kiedy padła już propozycja wyjazdu do Nowego Jorku, znacznie lepiej...- Garrett strzepnął popiół do kryształowej papierośnicy - ...miałem tam oko na jedną panienkę z tej cerkwi, coś mi mówi że od niej możnaby dowiedzieć się czegoś więcej. Na samo miejsce też warto założyć obserwację, a nie zdążyłem tego zrobić z powodu wycieczki do Frisco.
Przerwa na sztachnięcie się i krótki kaszel.
- Długi bezruch na wyrku w pociągu i te bezcenne chwile spokoju w Bostonie, zanim znowu zobaczyłem wasze gęby, pozwoliły ranie względnie się wygoić. Zresztą, to było tylko zadrapanie. Pojadę.
-Teodorze, może byśmy pojechali od razu?
- Jasne. Już się zbieram. Weżmiemy kanapki i kawę. Nie zapomnijmy o lornetce. I jakiś strój lepiej zlewający się z otoczeniem. Weźmiemy moje auto. I weź klamkę, na wszelki wypadek.

* * *

Klamkę...? - pomyślałem, spojrzawszy na autora tych słów - Jezus fuckin' Christ...

Suszyło mnie. Wyszedłem niedługo potem. Musiałem przygotować się do wyjazdu do Nowego Yorku, a mój umysł i tak zaprzątały historie zasłyszane od innych, zwłaszcza rewelacje dotyczące zachowania Artura w podróży, które szczęśliwie mnie ominęło. Jeszcze raz powtórzę, podróż pociągiem to był cholernie dobry pomysł. Z hotelu zadzwoni się do Penny by uprzedzić ją o moim przyjeździe...Zaraz zaraz, gdzie schowałem te cholerne cigarety?!

Armiel 17-01-2011 14:14


VINCENT LAFAYETTE


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PX9GLE_chvs&feature=autoplay&list=PLFC6576 8AEACC0E3B&index=9&playnext=9[/MEDIA]


Światło dwóch świec dawało niewiele blasku i pokój, w którym działa się ta scena, pogrążony był w mroku. Przyczajony mężczyzna, którego właścicielka o mało nie nakryła na myszkowaniu w jej prywatnym pokoju, siedział teraz ukryty za jednym z mebli i z zaciekawieniem obserwował półnagą kobietę o zmysłowych kształtach.

Kobieta staje przed lustrem i zaczyna inkantować jakieś pradawne słowa.

- Ia! Ia! Rash Lahmar fhtagn! Rash Lamar shar! Ar Kurtub! Behemash! Batho verghe!

Powierzchnia lustra zaczyna falować i mężczyzna zagryza wargi, by nie krzyknąć ze zgrozy, na widok tego, co pojawia się w tafli szkła. Zaciska wargi do bólu, czując słonawy smak krwi. Zna się na iluzji. Wie, ze to nie żadna sztuczka. Że to, co pojawiło się w lustrze, jest prawdziwe i równie realne, co bijące szaleńczo serce..

- Witam cię, Rash Lahmarze. Bądź pozdrowiony ty i ojciec twój.

- Witaj, Modesto – głos stwora dolatuje tak, jakby znajdował się on w tym samym pokoju. – Jak postępy w naszej sprawie. Udało ci się?

- Pracuję nad tym. To trudne, bardzo trudne zadanie.- głos kobiety jest cichy, ledwie słyszalny.

- Jesteś najlepsza, Modesto, spośród tych, które wybrałem. Dasz radę. Ale pospiesz się

- Nie możesz tego ode mnie wymagać. Nie mam natchnienia! Nie przychodzi! Nic już nie sprawia mi rozkoszy. Nic, Rash Lahmarze! Chociaż nie sądzę, byś TY to zrozumiał!

- Rozumiem to Modesto, nawet lepiej niż myślisz. Przyślę ci zatem kogoś do pomocy.

- Do pomocy w komponowaniu – zaśmiała się wiedźma – nie bądź głupcem, Rash Lahmarze. Nie możesz mi w tym pomóc.

- Ja nie, Modesto – zimny głos monstrum brzmi, jak pisk szkła rysującego po szkle - Lecz Tołoczko może. Przyślę go do ciebie.

- Nie potrzebuję pomocy!!! – gniew Modesty Callahan tnie ciszę komnaty.

- Potrzebujesz nowych doznań, a Ignacy Tołoczko je ci zapewni – bestia w lustrze jest nieprzejednana

- Nie ....

- Nie masz wyboru, Modesto. Tołoczko przybędzie za kilka dni. Odeślij wtedy swoją służbę i czekaj na niego. Sama! Postanowiłem! Musisz skończyć to co obiecałaś, a wtedy ja wywiążę się ze swojej części umowy. Koniec dyskusji.

- Ale...

- Koniec, powiedziałem!

Postać rozpływa się, lustro znów staje się zwykłym, misternie obramowanym elementem wystroju wnętrza. Wiedźma przez chwilę siedzi nieruchomo, po czym gasi świece i opuszcza komnatę.

Ukryty przed nią Vincent Lafayette siedzi jeszcze dłuższą chwilę. Aż spanikowane serce przestanie bić jak szalone.

Opuszcza rezydencję Callahanów chwiejąc się na nogach, a kiedy rankiem dochodzi do siebie widzi z przerażaniem, że jego włosy stały się prawie całkowicie siwe.



Walter Chopp


Boston, 21 lipca 1921 r

Obserwacja farmy Zaprzanskyego była nudna. Po prostu. W dzień prażące słońce, bowiem pogoda nadal utrzymuje się piękna. Nocami komary i senność. Wracaliście do domu tylko po to, by odpocząć i zjeść coś ciepłego, najczęściej wtedy, kiedy na świńskiej farmie panował zwykły ruch.

Zwykły ruch, to było słowo, które najlepiej opisywało obserwowane miejsce. Ludzie wstawali rano, może nie skoro świt, ale dość wcześniej i zajmowali się gospodarską. Karmili świnie w obejściu, zajmowali się uprawami, niekiedy jeździli do miasta.

- Dajemy sobie jeszcze trzy dni – powiedział Stypper drugiego dnia obserwacji trzymając słomkę w zębach. – To nie ma sensu.

Od momentu, kiedy zobaczył to, co stało się z Arturem Hiddinkiem w twoim przyjacielu zaszła jakaś niepokojąca zmiana. Nie chodził już do pracy. Nie potrafił skoncentrować swoich myśli na codziennych obowiązkach. Nie rozmawialiście o jego uczuciach, ale doskonale wiedziałeś, co kłębi się w jego umyśle. Strach.
Jak wtedy, kiedy nakładaliście bagnety na broń czekając na rozkaz szturmu na umocnienia wroga, lub kiedy nakładaliście maski widząc zbliżającą się chmurę gazu.

Ciebie, poza martwym punktem w którym stanęło wasze śledztwo, martwiły inne rzeczy. Amanda Gordon załamała się nerwowo, od Vincenta Lafayetta też nie było wieści od dłuższego czasu, młody Lynch nie wrócił z Nowego Yorku, ale z tego co wiedziałeś pracuje teraz dla Jasona Branda. Herbert Hiddink całą swoją uwagę, co było oczywiste, skoncentrował na bezpieczeństwie syna. Dwight Garrett, jak to on, chadzał swoimi ścieżkami. Ale to oznaczało, że na „posterunku” w Bostonie pozostaliście tylko: ty, Teodor oraz Hieronim.

Stary Niemiec spędzał ostatnie dni w bibliotece. Nie mogąc dłużej pozostać w mieszkaniu panny Gordon, znalazł sobie skromny pokój obok Uniwersytetu Bostońskiego, skąd było mu blisko do biblioteki. Nie dzielił się z nikim efektami swojej pracy, a może zwyczajnie ich nie było.

Boston, 23 lipca 1921 r, okolice północy

Szturchnięcie Styppera wyrwało ciż z drzemki na waszym „stanowisku obserwacyjnym”, jak nazwaliście niewysoki pagórek, za którym ukrywaliście samochód.

Była już noc. Gwiazdy roiły się na nieboskłonie, a księżyc na niebie świecił jasno. Do pełni zostało jeszcze kilka dni, ponieważ na niebie widoczna była połówka tarczy. Zaokrąglana jak ostrze topora.

- Zobacz, Wal. – szepnął Teodor raczej z przyzwyczajenia nikt, poza świerszczami i nietoperzami, nie mógł was usłyszeć.

Podał ci lornetkę.

Coś się zmieniło.

Polną drogą prowadzącą na farmę Zaprzanskyego jechały wolno cztery samochody. Warkot silników docierał do was cichy, lecz z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy.

- Prawie północ – mruknął Stypper. – To raczej nie będzie spotkanie niedzielne.

Faktycznie, za moment minie północ i zacznie się niedziela 24 lipca.


Emily Vivarro

19 lipca 1921r, Nowy York do 23 lipca

Kolejne dni są do siebie bardzo podobne. Żaden porywacz nie skontaktował się z rodziną, co nawet dla policji wydaje się być dziwne.

Ty czepiłaś się uporczywie pomysłu wyprawy do Indii. W tym celu zaczęłaś poszukiwania sponsora.

Zaczęłaś od towarzystwa geograficznego Nathionale Geografic, ale tam niestety poprosili cię o przygotowanie dokumentacji związanej z planowaną ekspedycją. Cel podróży, kosztorys, wstępne dokumenty z badań i tym podobne informacje. Wiedziałaś, w czym rzecz. Towarzystwo było dość konserwatywną organizacją i kobieta – przewodząca wyprawie badawczej była dla nich nie do zaakceptowania. Już wcześniej miałaś podobne przeboje. Sami nie mieli w planach wyprawy.

Potem było kilka innych spotkań i miejsc. Uniwersytet Colunmbia, z którym współpracował twój ojciec, Towarzystwo Wspierania Nauki, Uniwersytet Nowojorski, Fundacja Wspierania Badań Geograficznych i inne miejsca. Wszędzie trafiałaś na odmowę, mniej lub bardziej zdecydowaną. Tłumaczenia były różne. Wyprawę przygotowuje się kilka miesięcy wcześniej, jest sezon wypraw, brak środków, nie wiadomo czy sobie pani poradzi, jaki jest cel wyprawy i takie tam.

W końcu, po trzech dniach siedziałaś znów naprzeciw Jasona Branda, który wysłuchał twojej propozycji.

Zapalił cygaro, częstując cię również, przetarł zmęczoną twarz dłońmi.

- Rozumiem pani determinację i mogę zająć się zapewnieniem funduszy na realizację pani planu. Ale ... na moich zasadach. Moje środki finansowe, moje zasady.

Chciałaś coś powiedzieć lecz poprosił cię o jeszcze chwilkę milczenia.

- Jednak nie sądzę, aby pani siostra była w Indiach. Powiem szczerze. Pani siostra może już nie żyć. Opowiadała mi pani o ghoulach. Nie wiem jakie intencje kierowały pani poczynaniami, panno Vivarro. Nie ufam pani, a pani zapewne nie ufa mi. To oczywiste. Proszę jednak zrozumieć, że prawdopodobnie walczymy o życie nie tylko pani siostry, lecz także o życie wielu innych ludzi, w tym dzieci. Kiedyś, dawno temu, byłem policjantem. Wtedy zetknąłem się z tymi ... potworami po raz pierwszy i, miałem szczerą nadzieję, że ostatni. Wtedy ledwie uszedłem z życiem. Tylko cud, w postaci jednego człowieka, mnie uratował. Wielu nie miało tego szczęścia. Teraz ja chciałbym być takim samym cudem dla pani siostry, proszę mi uwierzyć. I wracając do pani propozycji. Sfinansuję wyprawę do Indii, jeśli uzna to pani za naprawdę ważne. Jednak pod warunkiem, że wezmą w niej udział także moi pracownicy i ich przyjaciele. Proszę to sobie dobrze przemyśleć, panno Vivarro.

Wiedziałaś, że to koniec waszego spotkania.

Na odchodnym Jason Brand zatrzymał cię, chwytając niespodziewanie za rękę.
Jego ciemne, silne oczy spojrzały na ciebie przenikliwie.

- Proszę mi uwierzyć, panno Vivarro. Nie wiem w co wplątał się pani ojciec i czy zrobił to świadomie czy nie, ale ... to wszystko może sprowadzić nieszczęście i śmierć na naprawdę wielu ludzi. Proszę to przemyśleć na spokojnie, bez emocji. Spotkajmy się jutro u mnie w biurze o tej samej porze.

Nowy York, domostwo rodziny Vivarro, noc z 22 lipca na 23 lipca 1921r

Zapowiadało się na burzę. W końcu. Od ponad dwóch tygodni panował upał i ludzie wypatrywali deszczu z utęsknieniem. Wyczekiwali go z nadzieją.
Od popołudnia niebo nad Nowym Yorkiem zasnuły gęste chmury, wiało jak diabli, lecz z nieba nie spadła ani jedna kropla deszczu. Wiatr szalał w ogrodzie, bujał ciężką huśtawkę, na której ojciec bujał ciebie i Teresę, gdy byłyście małe.

Przed oczami wyobraźni stanęły ci znów beztroskie lata dzieciństwa, kiedy ganiałyście się po ogrodzie w słomkowych kapeluszach z tasiemkami. Niechciana łza popłynęła ci po policzku. Tęskniłaś za siostrą. Tęskniłaś za jej mało roztropnym szczebiotaniem i tym radosnym uśmiechem, który niezbyt często gościł na twojej twarzy. Ludzie, którzy znali waszą rodzinę, zawsze mówili, że ty bardziej wdałaś się ojca, a Teresa w matkę. W świetle znaleziska w gabinecie ojca

W końcu, zmęczona, postanowiłaś udać się na spoczynek.

I wtedy poczułaś ten smród, który spowodował, że serce zabiło ci mocniej, a ciało pokryło się gęsią skórką. Odór przywodzący na myśl gnijące mięso, cmentarną ziemię, zepsutą krew, ropę i oddech człowieka z doszczętnie zepsutymi zębami. Plugawy odór, który powodował, że zakorzenione w tobie instytuty wrzeszczały jak szalone „UCIEKAJ STĄD!”

Źródłem tego smrodu zdawał się być twój pokój. Stanęłaś głośno oddychając, z sercem podchodzącym do gardła, niezdolna wykonać żadnego ruchu.

Wróciły! ONE wróciły!

I mając na względzie dźwięk kopyt na deskach podłogi przynajmniej jeden z NICH był w twoim pokoju.

Z odrętwienia, w jaki wpadłaś, wyrwał cię trzask łamanego drewna. Przez przerażającą chwilę myślałaś, że to pękają wywarzane drzwi na korytarz i że zaraz ów potworny stwór rzuci się ci do gardła!

Jednak nic takiego się nie stało! Wiedziałaś już, że to COŚ, buszuje po twojej sypialni i najpewniej właśnie rozwaliło jakiś mebel. Albo drzwi do małej toaletki przylegającej do twojego pokoju.

Zatem czego tam szuka? Czego lub kogo?

Stałaś z bijącym sercem na korytarzu, a bestia w pokoju szalała dalej.

I wtedy – wyraźnie – usłyszałaś stukot kolejnej pary kopyt. Uderzenia o twardą, wyłożoną marmurem płytę w holu wejściowym. Odgłos brzmiał, jakby w przestronnym holu ktoś urządził sobie hippiczną, niewprawną przejażdżkę.

Wszystkie te odgłosy – bestii szalejącej w twojej sypialni i drugiej, idącej przez niebyt odległy hol brzmiały przerażająco wśród świstu wiatru załamującego się w kominach.

Nadciągała burza.

Ale burza była teraz twoim ostatnim zmartwieniem ...


Luca Manoldi

Nowy York, 22 lipca 1921r

Noga spisywała się już dobrze. Kontuzja, aczkolwiek bolesna, okazała się mniej groźna, niż początkowo myślałeś.
Jason Brand wywiązał się ze swojej umowy. Znalazł ci lokum. Mieszkanie z kuchnią, dwoma pokojami oraz korytarzem i wspólną toaletą. Kamienica, w której się znajdował twój nowy dom leżała w pobliżu twojego starego mieszkania – ledwie kilkanaście przecznic od czynszówki zajmowanej przez rodziców.

Drugi pokój zamieszkiwał Leo. To też był pomysł Branda. Wydawało mu się, że razem znajdziecie wspólny język.

I miał rację.

Mimo, że dzieliły was znaczne różnice społeczne, wspólna wiedza o ghoulach zbudowała pomiędzy nimi solidny most. Mimo, że lubiłeś Leo i dobrze się z nim pomieszkiwało, to jednak budził jakiś twój nieuzasadniony niepokój. Czasami zmieniał się. Raz miałeś do czynienia z nieśmiałym, jąkającym się człowiekiem, by jeszcze tego samego dnia spotkać pewnego siebie młodego mężczyznę.

Ale zawdzięczałeś mu życie.

Wróciłeś do akcji. Na ulicę. Wiedząc, ze gdzieś obok kręci się Leo jakoś pewniej było ci kręcić się koło Cichej Cerkwi i wypytywać o Domenica.
Szybko zorientowałeś się, że zniknęła wolontariuszka, która poprowadziła cię za bratem Maxymilianem, jak też ów pulchny duchowny. Jego rolę przejął młody, chuderlawy pop, który teraz nadzorował wydawanie posiłków w garkuchni.

Liczyłeś na to, że swoim zachowaniem, tak jak zasugerował to Brand, zwrócisz uwagę sprawców zniknięcia brata. Zwróciłeś jednak uwagę kogoś innego.

* * *

Wracałeś wieczorem do domu wynajętego przez Jasona, kiedy cię namierzyli. W połowie drogi. Byłeś czujny, dlatego nie zdołali cię zaskoczyć. Było ich dwóch. Ubrani w znoszone rzeczy. Dobrze ci znani. Gregorio i Massimo. Brat i kuzyn Paolo.
Najwyraźniej Włosi działają zdecydowanie skuteczniej, niż inne nacje.

- Hej! – zawołał starszy Massimo. – Luca! Poczekaj! Chcemy tylko pogadać!

Wiedziałeś dobrze, czym może skończyć się taka rozmowa.

Znajdowałeś się w parku, którym szedłeś, by skrócić sobie drogę do domu, a jednocześnie sprowokować taką sytuację. Liczyłeś na to, że Leo jest gdzieś w pobliżu.

- Zaczekaj, putano – zacharczał cierpiący w dzieciństwie na suchoty Gregorio.

Szczęk odciąganego kurka od broni usłyszałeś prawie jak wystrzał.

Odwróciłeś się. Zanosiło się na burzę. Ciemne chmury przesłaniały niebo od popołudnia i miedzy innymi dlatego już zapadł zmrok i w parku świeciły nieliczne latarnie, ale i tak dobrze widziałeś rewolwer, który trzymał twój dawny kumpel z podwórka. Mierzył w ciebie.

Nie bałeś się aż tak bardzo. W pobliżu na pewno był Leo ze swoją armatą. Pytanie jednak, czy zdąży na czas.


Leonard D. Lynch

Nowy York, 22 lipca 1921r

Miałeś wrażenie, że wokół ciebie zaciska się pętla. Śledztwo stało w miejscu. Twoi współbadacze zajęli się swoimi sprawami.

Jedynym plusem mogła być stała praca u Jasona Branda oraz mieszkanie, które dzieliłeś razem z Lucą, i które Brand wynajął dla was niedaleko Cichej Cerkwi. Zaledwie dwadzieścia minut piechotą. Towarzystwo nie było najlepsze, ale nie miałeś powodów do narzekania. Lokum było zdecydowanie lepsze, niż te które zamieszkiwałeś w Bostonie.

Boston.

Uczucie tęsknoty za miastem, które znałeś i lubiłeś. Owszem. Nowy York był na swój sposób intrygujący i ciekawy, ale nie znałeś tutaj prawie nikogo. Poruszałeś się po omacku, podobnie jak wasze śledztwo.

Krótka rozmowa z Vincentem powiedziała ci, że coś jest nie tak. Coś w jego głosie budziło twój irracjonalny niepokój. Jakieś złowrogie przeczucie ścisnęło ci serce. Ciemne chmury zbierały się nad twoją głową. O tak. Twoje myśli zdominowało fatum. Ponure przeczucie nieuchronnego końca, które pogłębiło się na wieść o tym, że Amanda Gordon jest „niedysponowana” a Garrett – ten twardy Garrett – oberwał kulkę.

* * *

Wróciłeś do obserwacji Cichej Cerkwi. Nazwa adekwatna do tego, co się w niej działo. Cisza, spokój, marazm. Ale coś tam było. Coś związanego z prowadzoną przez was sprawą. Potwierdzała to obecność Brodacza, potwierdzały ikony w świątyni, potwierdzały twoje przeczucia, którym ostatnio zacząłeś ufać.
Coś ci mówiło, że wystarczy przyczaić się i obserwować, a wtedy istnieje szansa, że coś się wydarzy. Miałeś jednak wewnętrzne wątpliwości, czy to, co się wydarzy, będzie czymś, czego byście chcieli.

Zanosiło się na deszcz. W sumie to dobrze. Od dłuższego czasu było słonecznie i beton zdawał się nagrzewać do granic rozsądku, a miejskie trawniki wysychały pod palącym słońcem. Porywy chłodnego wiatru i burzowe chmury zbierające się nad miastem dawały nadzieję, na koniec upałów.

Wokół świątyni kręcił się także Luca Manoldi. Młody Włoch grał swoją role przynęty. Ty miałeś być obstawą. Ti i ktoś jeszcze. Ktoś, kogo jeszcze nie widziałeś i ktoś, kto robił to na tyle dyskretnie, byś nie musiał go poznawać.

Raz czy dwa zauważyłeś również kręcącego się w pobliżu osiłka, który wparował wraz z Emily Vivarro do mieszkania twojego brata. Nie zdziwiło cię to. Jason Brand ostrzegł cię, że starsza córka Morgana interesuje się Cichą Cerkwią.

Przez chwilę pozwoliłeś swoim myślom błąkać się w okolicach panny Teresy. Jej uśmiech, taki miły, nawiedzał cię we wspomnieniach. Było coś w tej dziewczynie. Coś, co kazało ci się martwić jej zniknięciem.

Zauważyłeś ich troszkę za późno. Dwóch młodych mężczyzn odklejających się od ściany w jednej z okolicznych bram. Ruszyli za Lucą, który – jak zawsze – wybrał drogę przez park. Odczekałeś stosowną chwilę i ruszyłeś za nimi. W rozsądnej odległości – jeden z wielu przechodniów spieszących się do domu przed nadciągającą burzą.

Kiedy wchodziłeś na teren nieco zapuszczonego parku zgubiłeś ich na chwilę z oczu. Widoczność ograniczały krzaki i drzewa. Wiatr szeleścił listowiem, szum ulicy zdawał się dobiegać ze znacznej oddali, mimo że oddzielało cię od niej co najwyżej sto metrów. Sam park nie był duży. Miał szerokość jakiś czterystu metrów i długość nieco większą. W dzień służył, jako miejsce odpoczynku, w nocy lepiej go było omijać szerokim łukiem.

W końcu usłyszałeś ich głosy. A kiedy ich zobaczyłeś – stali odwróceni do ciebie plecami – a jeden z nich wyciągał właśnie rewolwer który wymierzył w plecy Luci. Serce zabiło ci szybciej.

Albo to były zwykłe rzezimieszki, albo właśnie przeciwnik wykonał swój ruch.

Uśmiechnąłeś się złowieszczo.

Nawet nie poczułeś, kiedy coś ciężkiego walnęło cię w potylicę. Najwyraźniej, podobnie jak twoje kroki, tak wiatr zagłuszył kroki napastnika. Z łowcy, stałeś się zwierzyną, nawet nie bardzo wiedząc kto zastawił sidła.

Ostatnią myślą, jaka przemknęła ci przez głowę, nim straciłeś świadomość, to fakt, że właśnie zostawiłeś Lucę sam na sam z dwójką zbirów, z których jeden miał pistolet!


Dwight Garrett

Nowy York, 22 lipca 1921r

Kiedy Jason skończył opowiadać historię Lyncha i Manoldiego, porwanie jednej z sióstr Vivarro oraz pretensje i działanie drugiej (swoją drogą najwyraźniej ognistej kobitki) ty dopiłeś swoją brandy paląc papierosa.

Czułeś się już znacznie lepiej. Piguły przepisane przez lekarza zrobiły swoje. Rana po kuli zabliźniała się i tylko nieznośne swędzenie przypominało o tym, że o mało nie zobaczyłeś bujnej brody świętego Piotra.

To, co zrelacjonował Brand nie wyglądało najlepiej. Obserwację Cichej Cerkwi, miejsca zaiste mocno chyba wplecionego w sprawę, powierzył jakiemuś młodzikowi i niezrównoważonemu Lynchowi. Wygarnąłeś mu ten fakt, z brutalną szczerością, z której słynąłeś wśród nowojorskich detektywów.

- Masz mnie za idiotę, Garrett – twarz Jasona pozostała nieprzenikniona, lecz oczy wyrażały inne emocje. – Pilnuje ich Cichy Michael. Ale nie chcę angażować Fundacji w tą sprawę za bardzo. Za duże ryzyko. Wiesz.

- Cichy Michael zwany „Szczurkiem” – przypomniałeś sobie tego niewysokiego, żylastego zbira do wynajęcia, zarówno mistrza pałki, jak i wrednego cwaniaka. Miał jedną wielką zaletę wśród wszystkich wad. A w zasadzie dwie wiążące się ze sobą. Był lojalny dla tych, którzy go zatrudniali, jak też naprawdę skuteczny.

- Ten sam – pokiwał głową Jason. – A poza tym słynny Dwight wraca na posterunek, prawda?

Nie musiałeś odpowiadać. Za dobrze cię znał.

- Lynch dokonał pewnych ciekawych obserwacji. Obok tego całego kościoła jest mały budynek. Wygląda jak krypta. Mimo, że nikt go nie otwierał od czasu, kiedy chłopaki prowadzą obserwację, to kłódka jest zadbana i chyba coś tam jest. Jak zapatrujesz się na małe nocne włamanie? Może tam więżą porwanych. Gdyby tak było, złapalibyśmy drani za same jaja, Garrett.

Tak. Po tym jednym stwierdzeniu, domyślasz się, że Jason ma ochotę na bezpośrednią rozwałkę. Szuka pretekstu, który pozwoli dobrać się do skóry tym zwyrodnialcom.

- I pozostaje jeszcze kwestia panny Emily Vivarro – Jason zaciągnął się cygarem wsłuchując w gwar dobiegający z ulicy. – Nie potrafię jej rozgryźć, Garrett. Chciałbym, byś ty spróbował się do niej dobrać.

Oczy błysnęły mu z rozbawieniem, kiedy zrozumiał dwuznaczność wypowiedzianych przez siebie słów. Uśmiechnął się.

- Nie będzie to łatwe. Dwight – wzniósł kieliszek z nielegalnym alkoholem w geście salutu. – Prawdziwa z niej dzikuska.

Upiliście brandy wznosząc trym samym toast za wszystkie kobiety o dzikim temperamencie i ognistym charakterze. Takie, .bez których świat byłby nudny, ale pewnie i lepszy.

- Dasz radę dzisiaj poobserwować Cichą Cerkiew? Tak dyskretnie. Czy wolisz zająć się sprawą panienki Vivarro? Spotka się ze mną jutro o drugiej i do tego czasu wolałbym wiedzieć, czy mogę jej zaufać. Czy my możemy.


Herbert Joseph Hiddink

Filadelfia, 23 lipca 1921r

Rozmowa z tym Niemieckim okultystą – jak zacząłeś w myślach nazywać Hieronima Wegnera – zburzyła nieco twój światopogląd. Oto ty – człowiek racjonalnie stąpający po ziemi, wierzący w siłę sprawczą pieniądza i prawie nic więcej, zderzyłeś się ponownie z czymś, czego nie da się wyjaśnić w czysto racjonalny sposób. Tli się w tobie jeszcze iskierka nadziei, że to wszystko okaże się jedynie zbiorową obsesją, chorobą pobudzonych umysłów i niczym więcej.

Szaleństwo czyhało o krok, czego przykładem stała się kondycja panny Gordon. Czy Adama, jeśli już o tym wspomnieć.

Adama, który pierwszą noc spędził w twoim zamienionym na twierdzę mieszkaniu. Kolejny dzień, poza spotkaniem z grupa badającą tą tajemniczą sprawę, spędziłeś na rozmowach zamiejscowych i wymianie depesz. Jeszcze tego samego dnia, wraz z dwoma dyskretnymi pielęgniarzami. Wyruszyłeś nocnym pociągiem do Filadelfii – miasta w którym znajdowała się renomowane asylum.

* * *

Hotel pachniał świeżą pastą do podłóg, a pościel krochmalem. Spojrzałeś w lustro nad toaletą widząc zmęczona twarz człowieka, któremu życie dało bolesnego kopniaka. Gdzieś, w twoim sercu wzbierała siła. Udało ci się dokonać niemożliwego! Artur został wyrwany z łap tej sekty. A jeśli jest tak, jak mówi ten szalony Niemiec, że będziesz musiał udać się do Indii śladem Artura – „niedorzeczność” – duszy, to przecież zrobisz to! Poszedłbyś nawet do piekła, gdyby trzeba było! A teraz miałeś łatwiej. Bo wyglądało na to, że to piekło wybrało się do ciebie.

emilski 20-01-2011 23:45

Walter zdążył się już przyzwyczaić do tego, że obserwacja jest nudna, a raczej przypomnieć, bo przecież na wojnie, godziny mijały, a on patrzył... patrzył... ale wtedy miał wszystko na muszce. Zawsze mógł strzelić. I zawsze by trafił. Teraz, gdy przekonali się ze Stypperem, że na farmie Zaprzenskich wiedzie się regularne farmerskie życie, które nawet bimbrem przestało śmierdzieć, zamiast naciskać spust, wyrywali sobie nawzajem jedyną lornetkę, bo więcej nie mieli.

Obserwacja bardziej przypominała nieustającą rozgrywkę w warcaby, w które obaj rozgrywali śmiertelne potyczki na kieszonkowej planszy. Jednym słowem gorąc i monotonia życia, jakie wiedli farmerzy, dawały im się nieźle we znaki.

Ale tej nocy miało być inaczej...

To miała być ostatnia noc, jaką tutaj spędzają. Później mieli przerzucić się na coś innego. Albo raczej na kogoś innego. Na przykład na Wagonowa, kto wie.

Zaczęło się od trącenia łokciem. To Teodor dawał znak, że coś się dzieje. Była noc. Jedyne światło, jakie mieli, pochodziło od gwiazd i księżyca, który za kilka dni będzie znowu w pełni. Jak na noc, było całkiem jasno. Dzięki temu mogli wyraźnie zobaczyć, a nie tylko usłyszeć, cztery fordy t – najzwyczajniejsze w świecie, jakich pełno jeździło po ulicach Bostonu.

Tą drogą nie da się jechać gdzie indziej, jak tylko na farmę tego Ruska. Światła reflektorów przebijały się przez nocną szarość, aż w końcu zatrzymały się na największej z szop na podwórku Zaprzensky'ego. Następne pojazdy dołączały się jeden po drugim. W sumie wysiadło około dwudziestu ludzi – mężczyzn, ale tylko na pierwszy rzut oka, bo w sumie to było ciężko ocenić: wszyscy nosili długie luźne szaty i spiczaste kaptury. Gdyby nie poprzednie doświadczenia Choppa i Styppera, obaj by myśleli, że obserwują właśnie członków Ku Klux Klanu, zamierzających zgładzić kolejnego Murzyna. Rzeczywiście wszystko na to wskazywało, tym bardziej, że pomiędzy nimi szedł jakiś człowiek, który wyraźnie się miotał, jakby chciał się uwolnić. Na pewno nie szedł tam z własnej woli. Mógł być czarnuchem, ale najprawdopodobniej – tak pomyśleli obaj przyjaciele – to miał być pokarm.

Do ludzi z samochodów dołączyli ludzie z farmy. Tak samo ubrani, tyle tylko, że mieli ze sobą dubeltówki i wyraźnie pełnili funkcję straży. Walter wytężał wzrok przez lornetkę, jak tylko mógł, ale odległość i panująca noc, mocno utrudniały obserwację. Nie mógł dotrzeć, czy wśród nich jest sam Igor Zaprzensky, ale zresztą jakie to ma znaczenie – facet siedzi w tym po uszy.

W końcu padło pytanie, które musiało paść: -Co robimy? - odezwał się Teodor, czyli ten, co zawsze wydawał rozkazy. Teraz wyglądał tak, jakby nie chciał brać na siebie brzemienia podjętej decyzji.

-Prawdę mówiąc, nie wiem. Trochę zacząłem się bać, to wygląda na poważną sprawę. Naszą przewagą jest to, że jest ciemno. Myślisz, że damy radę podejść niezauważeni? A psy?

-Zapach świń może nas ukryć. Ale musielibyśmy być bardzo ostrożni i iść po zawietrznej. Dziwnie to wygląda.

-Poczekajmy jeszcze. Zobaczymy jak się rozwinie sytuacja.

Gdy wszyscy zniknęli we wnętrzu szopy, ciszę nocną rozerwały odgłosy... bębnów.... czegoś, co przypominało bębny, ale tak do końca nie wiedzieli, co to było. Odgłos wywołał u obu obserwatorów gęsią skórkę, a serca zabiły jeszcze mocniej. Lornetka co rusz zmieniała użytkownika – każdy chciał jak najwięcej zobaczyć.

-O kurwa... Teodorze, to na pewno nie jest gorzelnia. Jeśli nie chcemy być na miejscu tego, kogo prowadzą, to powinniśmy jak najszybciej się stąd ulotnić. Za dużo ich tam jest - nie mamy żadnych szans - mimo tego, co Walter mówił, siedział dalej wpatrzony w kierunku farmy, jak zahipnotyzowany. Nie był w stanie oderwać wzroku. Okazało się, że widowisko działało tak samo na Styppera: rozsądek podpowiadał mu, że już pora na nich, ale ciekawość nie pozwalała na wykonanie żadnego ruchu.

Byli około 600 metrów od farmy, na niewielkim pagórku. Pomiędzy nimi a gospodarstwem łyse pola z tyczkami. Po drodze trochę krzaków, czyli potencjalnych kryjówek. Sama farma otoczona jest płotem, od którego do szopy jest około następnych 100 metrów. Widać czterech strażników. Tego wszystkiego byli świadomi i cały czas w duchu rozważali decyzję: zaryzykować?

-Zobacz – głos Waltera miał trochę rozładować atmosferę. -Jeszcze tylko dobry karabin w ręku i byłoby jak dawniej. Powystrzelałbym ich stąd wszystkich. Co do jednego. A teraz muszę się skradać i się bać.

-Z tej odległości byłoby ciężko. No i jest ciemno. Ale faktycznie - jest jak na wojnie – potwierdził Teodor.

Drzwi szopy zamknęły się na dobre. Ich uszu doszedł teraz nowy dźwięk... Śpiew...? Czy jaka cholera?

-Słyszysz, Teddy? Śpiewają.

-Raczej zawodzą – mruknął Stypper pod nosem.

-Za dużo ich tam jest dla naszej dwójki. Jakby tylko się zorientowali, zostałaby z nas krwawa miazga – stwierdził Walter, nie odrywając cały czas wzroku od zabudowań. -Ale nie jedźmy jeszcze. Zaczekajmy i zobaczymy, co dalej. Nie mogą tam siedzieć wieczność.

Teodor nie odpowiedział. Przytaknął kiwnięciem głowy – tak, żeby nie spuścić wzroku, ani na moment.

Po chwili okazało się, że bębny, śpiew, stroje, to nie były najgorsze elementy, tego co działo się tam, sześcset metrów od nich. Najgorszy był ten nagły wrzask, który usłyszeli właśnie teraz. Taki jakiś nienaturalny, jakby zduszony w zarodku. A jednocześnie na tyle intensywny, żeby zjeżyć dwóm przyjaciołom włosy na głowie. Później dziesięć minut kompletnie nic się nie dzieje. Cisza.

-Szkoda, że nie ma z nami Wegnersa – szeptem wydostało się z ust księgowego. -On by wiedział, co tam teraz się wydarzyło.

A wyobraźnia pracowała i sama dopowiadała to, czego nie widać; to, co za zamkniętymi drzwiami. Zakapturzeni ludzie, którzy zaczynają się miotać na podobieństwo Artura w ciężarówce i wydawać z siebie charczące odgłosy, które giną w śpiewie kapłanów, prowadzących całą ceremonię. Człowiek wprowadzony do szopy ma przypięte do całego ciała łańcuchy, które po chwili zaczynaja rozrywać go na wszystkie strony. Wrzasków ofiary nie jest w stanie zagłuszyć już żaden śpiew. Robi to dopiero mlaskanie kopytonogich potworów, które wyłoniły swoje podłużne łby spod kapturów i rzuciły się, żeby zeżreć z rozkoszą padlinę nieszczęśnika. Ile on by dał, żeby jednak zajął się nim Ku Klux Klan.

Tam mogło dziać się wszystko – to pewne. Pewne jest też to, że w dziesięć minut po zakończeniu ceremonii, nie będzie tam po niej śladu i obecność psychopatów będzie mógł wyczuć tylko ktoś pokroju Wegnersa. Dlatego nie można tak tego zostawić, nie można dać im bezkarnie uciec.

Rzeczywiście, po piętnastu minutach drzwi szopy otworzyły się i zaczęli wychodzić z niej zakapturzone postacie. Wyglądało na to, że było już po wszystkim. Z powrotem wsiadali do samochodów, włączali silniki. Zaświecone reflektory ułatwiły obserwację, ale i tak nie udało się dostrzec żadnej z twarzy.

Samochody po kolei opuszczały farmę. Walter upewnił się tylko, że wszyscy już odjechali i również zapuścił silnik. Popatrzyli z Teodorem na siebie przez chwilę. Wszystko było jasne: nie odpuszczą skurwielom.

Ze zgaszonymi światłami, najciszej, jak tylko umieli, podążyli w ślad za karawaną. Księgowy trzymał się z daleka tak, żeby za wszelką cenę uniknąć odkrycia. To i tak była droga, z której nie można było nigdzie skręcić, a jakiekolwiek zjazdy zaczynały się dopiero na przedmieściach Bostonu. Jechał tak, żeby daleko przed sobą widzieć czerwone reflektory, żeby był jakiś punkt zaczepienia. Musieli mieć coś takiego, bo sama jazda w takich ciemnościach do najprzyjemniejszych nie należała. A sama droga również nie była drogą stanową. Nie sposób było omijać dziur i nierówności w tych warunkach, a jakiekolwiek próby kończyły się zaliczeniem jeszcze większego wertepu. Byli rzucani więc na wszystkie strony. Rzucani i szarpani. Do tego dochodził kurz, który wzniecał się tym gwałtowniej, im gwałtowniej atakowali nierówność. Te czerwone światła daleko przed nimi pozwalały im wierzyć, że jeszcze nie zwariowali i nie gonią tylko swoich wymysłów.

Boston był już niedaleko. Wjechali na główną drogę do miasta. Od razu poczuli inny komfort jazdy. Dopiero teraz zorientowali się też, że cztery fordy są o wiele dalej od nich, niż się wydawało. Tu już nie było się czego bać. Walter włączył światła i ruszył do przodu. Znacznie szybciej, niż do tej pory. Nie chciał się z nimi zrównać, ale zniwelować do minimum prawdopodobieństwo zgubienia.

Wokół wyrastały już pierwsze zabudowania – to przedmieścia Bostonu. Karawana fordów z zakapturzoną ekipą jechała cały czas zwartą kolumną, a Chopp nie zamierzał im odpuszczać. Byli coraz bliżej regularnych budynków, coraz bliżej serca miasta, kiedy kolumna zwolniła, bo jeden z samochodów skręcił w prawo i pojechał dalej do willowej dzielnicy. Pozostałe samochody minęły przecznicę i pojechały dalej. Chopp i Teodor również.

Dużo czasu nie minęło, kiedy to samo zrobił samochód, który był najbliżej nich, czyli ostatni w kolumnie. Skręcił w prawo. Tu nie ma czasu na zastanawianie się. Trzeba działać instynktownie. Walter nie wiedział, czy to właśnie za tym fordem powinien skręcić, czy za którymś z pozostałych – po prostu to zrobił. Dyskretnie, bez pośpiechu. O tej porze ulice świeciły pustkami i nietrudno było o wpadkę. Skradał się subtelnie za wyznaczonym celem, jak kiedyś, gdy bezszelestnie musiał zajmować stanowisko. Taka sama robota, pomyślał w duchu. Wojna się jeszcze nie skończyła...

Czarny ford zatrzymał się przy jednej z kamienic. Wysiadł z niego mężczyzna ubrany w marynarkę. Walter nie spuszczał wzroku z samochodu, a Teodor przez lornetkę usiłował przyjrzeć się jego twarzy. Bezskutecznie. Mężczyzna za chwilę zniknął w bramie, a wóz ruszył dalej. Dawni żołnierze też. Znowu bezszelestnie, jakby cały czas toczyli się z górki.

Kolejne dwa zakręty i ford znowu staje. Wychodzi następny mężczyzna i wchodzi do następnej kamienicy. Znowu niezidentyfikowany. Wciąż jest za ciemno i za daleko. Walter musiał ruszać dalej, podczas gdy Teodor ledwo wyregulował ostrość w lornetce. Mężczyzna i tak już zniknął w bramie.

Jadą. Powoli, jak po rozgrzanym cemencie. Wloką się, żeby nie podjechać za blisko. O tej godzinie nie da się wtopić w tłum. Samochód z farmy zatrzymał się chyba po raz ostatni, bo wysiadł z niego kierowca. Silnik już nie pracował, reflektory zgasły. Chopp zatrzymał się. Byli na osiedlu szeregowców.

Patrzył.

-Spróbuj dojrzeć twarz – mówi Chopp. -To już ostatni.

-Jak? Przecież jest odwrócony plecami. Zgarniamy go?

-A jak twoja noga, Stypper?

-Na bieganie chyba się nie nada.

Walter dłużej nie myślał. Przygazował i rzucił do przyjaciela: -Zdzielę go kolbą. Jakby co, to mam jeszcze nóż. A ty przeskakuj wtedy za kółko. Wrzucę go na tylne siedzenie i jedziemy do Lafayetta.

Adrenalina uderzyła ze zdwojoną siłą i przytłumiła niektóre zmysły, bo podjazd Waltera usłyszałby nawet martwy. Zanim księgowy zdążył się zamachnąć, facet był już po drugiej stronie furtki. Ich oczy się spotkały. Mężczyzna był jakby nieprzytomny, wszystkie gesty wykonywał powoli, a wzrok miał nieobecny. Do tego baczki i wąsik – typowe, nic charakterystycznego. Walter podnosi pistolet na wysokość oczu tamtego i celuje przez furtkę: -Jedziesz z nami skurwielu!

Na mężczyźnie nie robi to wrażenia. Powoli, ale systematycznie sięga ręką do kieszeni marynarki. Chopp nie wie po co i wcale nie chce się dowiedzieć. Zaszedł już za daleko i jedyne, co teraz chce, to mieć tego faceta związanego gdzieś w piwnicy. Strzela mu w prawe kolano i szarpie za furtkę. Wbiega na drugą stronę i wali faceta na oślep kolbą poprzez głowę, aż ten traci przytomność i upuszcza pistolet, który wyciągał z kieszeni. Księgowy zdaje sobie sprawę, że wystrzał podczas nocnej ciszy zabrzmiał, niczym dzwon w Katedrze Św. Krzyża i rozchodził się jeszcze długo swoim paranoicznym echem, stukając do okien okolicznych domostw. W większości z nich zapaliło się teraz światło. Gdzieniegdzie pojawiła się głowa za rozchylona firanką. Chopp miał wrażenie, że jeden durny strzał nagle obudził całe miasto. Zaraz zaczną normalnie wyłazić do pracy. Wiedział już, że cała akcja jest spalona. Musiał teraz ratować, co tylko się jeszcze dało. Zabrał jego broń i ciągnął nieprzytomnego faceta po chodniku, aż dociągnął go do samochodu, gdzie czekał Stypper na włączonym silniku. Wrzucił go, jak worek na tylne siedzenie i zapakował się za nim, krzycząc: -Dawaj, jedziemy!!!

-Czemu strzelałeś???? - krzyknął w odpowiedzi Teodor. Docisnął pedał i ruszył z piskiem opon, zahaczając przy tym reflektorem samochód gościa, który właśnie wykrwawiał się na tylnej kanapie ich wozu. -Zwariowałeś?????????

-Musiałem, jedź!!!

Krew była wszędzie. Facet był nieprzytomny, ale nie zatamowało to jego krwotoku. Chopp próbował go tamować, czym tylko się dało, ale wszystko bezskutecznie. I tak już wyglądał, jak po kąpieli w jakimś pieprzonym soku pomidorowym, albo po wyciąganiu kolegów z okopu, do którego wpadł granat. Wszystko z tyłu samochodu było śliskie i czerwone.

Teodor zaczął zwalniać, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Bez przerwy się rozglądali w poszukiwaniu niebieskiej syreny. Na szczęście cisza na horyzoncie. Jakby na moment miasto się przebudziło i zaraz znowu zasnęło. Walter, nie do końca panując nad swoimi emocjami, wyciągnął nóż i ciął się głęboko po twarzy. Teodor zauważył to, dopiero, jak ten wrzasnął.

-Kurwa, Walt!! Co ty robisz?????

-Nie wiem sam. Okaleczam się. Jak nas zatrzymają, to powiemy, ze to on mnie zaatakował i teraz wieziemy go do szpitala, nie wiem, po prostu nie wiem, nie wiem co robię, próbuję zachować zimną krew...

-Zamknij się, Walt!! - wrzasnął Stypper. -Zobacz w jakim błocie ty tam siedzisz z tyłu. Zajmij się tym gościem, a ja jadę do Vincenta. Zaraz będzie po wszystkim.

Dobrze, dobrze. Po wszystkim. Zaraz będzie po wszystkim. Księgowy wyjął ze swoich spodni pasek i związał ręce nieprzytomnemu. Wydarł kawał szmaty ze swojej koszuli i wsadził mu ją do gęby. Żeby się nie darł, jak odzyska przytomność.

Jechali teraz powoli, ale emocje w nich kipiące nie opadały ani na sekundę. Obaj milczeli. Wystarczyła jedna iskra, a samochód znów wypełniałyby krzyki. To im było zupełnie niepotrzebne. Później przyjdzie czas na wzajemne wyładowywanie napięć.

Ciągle była noc. Na głównych ulicach miasta bardziej w centrum, ruch był umiarkowany, w końcu była sobotnia noc. Dzięki temu, ich samochód nieco mniej się wyróżniał. Z zewnątrz prawie w ogóle. Za to w środku... Za tę tapicerkę umorusaną w karmazynowej mazi mogli zawisnąć.

Wokół wciąż nie widać niebieskich syren. Facet z farmy leży nieprzytomny. Jego noga ciągle krwawi. Chopp w tym momencie resztką swojej koszuli tamuje krwotok ze swojej twarzy. Teodor przyspiesza i bierze ostry zakręt. Jeszcze jedna prosta i zakręt w prawo. Prędkość rośnie – widać, że poczuł, że są już prawie na miejscu. Głośno hamuje przy krawężniku i wali pięścią do drzwi teatru.

-Teodor! - krzyczy Walter z samochodu. -tam jest boczne wejście. Tam zapukaj!

Ale to też nic nie daje. Teatr jest głuchy i opuszczony. Świadczy o tym nawet kartka, którą Stypper dopiero teraz zauważył: „TEATR NIECZYNNY DO ODWOŁANIA”.

-Musimy się stąd zmywać – rzuca Teodor, wsiadając do samochodu. W jego głosie słychać powoli narastającą panikę. W głowie księgowego również jest jej pełno i wciąż przybiera. Kurwa, to była przecież pewna kryjówka: zamykają go w teatrze i tam mogą z nim robić, co chcą. Kurwa, co z nim teraz zrobić? Myśl, myśl, myśl! Hiddink w Filadelfii, a on ma dużą posiadłość. Gówno, nie mamy żadnego wyjścia: -Teddy, musimy do ciebie. Wiem, że nie chcesz, ale jedź już, proszę.

Rzeczywiście nie mieli wyjścia i nie było sensu obrażać się na siebie nawzajem. Sytuacja była beznadziejna, a mieszkanie Styppera było w tej chwili jedynym miejscem, do którego mogli się udać.

-Jedź, bo dłużej nie wytrzymam na tym siedzeniu... Jedź!!!!! - ponaglał Walt.

***

Zaparkowali przed samą bramą. Ich ofiara była na szczęście cały czas nieprzytomna. Wzięli go między siebie pod boki i wnosili po schodach, jakby wracali z wyjątkowo zalanym towarzyszem sobotnich ekscesów. Nie było to łatwe, bo facet był rozlewający się i zostawiał za sobą czerwoną smugę, którą ciężko wytłumaczyć w razie wpadki. W dodatku był związany, a usta miał wypchane szmatą.

Wydawało im się jednak, że nikogo nie obudzili. W mieszkaniu donieśli go do łazienki i wrzucili do wanny, żeby więcej nie robił syfu. Gość dalej był nieprzytomny. Obaj z Teodorem oparli się ciężko o brzeg wanny i sapali z wysiłku. Twarze mieli całe czarne i wilgotne od potu i kurzu. A Waltera była w dodatku pokryta zasychającą już krwią. Dopiero, co zdjął na dobre opatrunek ze złamanego nosa. Widać, że szramy się go trzymają.

Patrzą na siebie zmęczeni, aż wreszcie Teodor wybucha: -Po co do niego strzelałeś?!!!!!!! Co my teraz z nim zrobimy?!!!!!! Co ty narobiłeś?!!!! Powieszą nas! Walter, rozumiesz to?!

-Uspokój się! - księgowy tez podniósł głos. Ponosiło ich obaj. -Wszystko się wymknęło, musiałem strzelać! - nerwowo wsadził rękę do kieszeni i przez chwilę szarpał się z materiałem, żeby wyciągnąć broń faceta zza furtki. -Chciał mnie zabić! Teraz musimy działać, Teddy. Na spokojnie. Masz jakiegoś zaufanego lekarza?

-Chyba nie aż tak zaufanego.

-Dzwonię do Branda.

-Zwariowałeś? Do Nowego Jorku? O tej porze?

-On załatwi jakiegoś lekarza. Musi tu ktoś przyjść. Przecież jak on odzyska przytomność, to zacznie się drzeć. Musimy jeszcze coś zrobić z samochodem. Nie przychodzi ci do głowy, gdzie możemy go ukryć na jakiś czas?

-Stary, nie jestem członkiem gangu. Dzwoń do Branda, a ja pójdę przykryć tapicerkę jakimiś kocami i umyć klatkę schodową. Do jutra musi to wystarczyć.

***

Na połączenie z Nowym Jorkiem trzeba było czekać 10 minut. W tym czasie, Walter znalazł jakiś worek, do którego powrzucał całe swoje ubranie. W szafce znalazł pierwsze z brzegu majtki i zapalił papierosa. Wtedy zadzwonił telefon.

-Tu Walter i wiem która jest godzina.

-Walterze, liczę na to, że to coś ważnego – odezwał się Jason spokojnym głosem. - Dopiero co się położyłem.

-Lekarz. Tu, w Bostonie. Pilne, jak cholera.

-Adres? - Brand, słysząc wypowiedzi Choppa, również był konkretny. Walter w duchu mu za to podziękował.

-Zrób tak, żeby przyjechał do nas w ciągu 15 minut. Wpadliśmy w gówno. Przepraszam, w wielkie gówno.

-Adres? I kto choruje? Ty?

-Niech przyjedzie do Styppera i nie pytaj przez telefon. Lekarz też niech nie pyta i szybko zapomina.

W słuchawce chwila ciszy. Przerwał ją Walter, którego nerwy po raz kolejny tej nocy sięgały zenitu: -Powiedz, że to załatwisz...

-Jasne. Ale potem dokładnie mi wszystko opowiesz.

-Jason, Jezuuu... - księgowy spuścił z siebie całe powietrze. Byli uratowani. Nogi zrobiły mu się jak z waty. Adrenalina zaczynała puszczać. -Jesteś wielki, naprawdę.

-Ale to potrwa. Najpierw muszę uzyskać połączenie z Bostonem. jest sobota. Nie wiem czy mój lekarz się gdzieś nie bawi. Myślę, że w ciągu godziny wszystko się wyjaśni. Musicie wytrzymać.

Chopp już nic nie odpowiedział, ale w myślach nie przestawał mówić: „dziękuję, dziękuję, dziękuję...” i tak w nieskończoność.

***

Do przyjścia lekarza, klatka schodowa była czysta, samochód zamaskowany pledami. W tym czasie udało im się też rozebrać ich zdobycz i jego ciuchy dorzucić do worka ze zużytą garderobą. Kolano cały czas krwawiło, pomimo że księgowy je podwiązał. Nie pozostało im nic innego, jak usiąść w łazience i palić papierosy. Czuwali i obserwowali rozmiaru wyczynu, jakiego dzisiaj dokonali. Jeszcze zanim pojawił się lekarz, ich gość zaczynał powoli się przebudzać. Walter, chcąc uniknąć niepotrzebnych wrzasków i pytań, zdzielił go ponownie kolbą przez głowę. I raz i drugi. Trzeci był już zbędny, ale poszedł bardziej z rozpędu – facet i tak był znowu nieprzytomny.

Lekarzem okazał się starszy mężczyzna z ogorzałą gębą. Wszedł bez pukania i spojrzał pytającym wzrokiem.

-W... wannie – powiedział Teodor.

Doktor o nic nie pytał. Mamrotał tylko nieustannie coś pod nosem. Nie zapytał o ranę, nie zapytał o więzy, tylko naszprycował pacjenta morfiną, wyciągnął kulę, założył opatrunek i zostawił spory zapas tabletek, gdyby chory potrzebował uśmierzyć cierpienie. Spojrzał jeszcze na księgowego i opatrzył mu polik. Później po prostu wyszedł.

Dwaj przyjaciele trochę obmyli jeńca i przenieśli do łóżka. Sprawdzili, czy jest dobrze powiązany i dali mu spokój. Teraz przyszedł czas na nich. Do tej pory siedzieli w samych majtkach, bo ciuchy powrzucali do worka, a mieli zajętą wannę. Walter wyglądał gorzej, więc wziął kąpiel pierwszy. Leżąc później w łóżku w tym samym pokoju, co ich łup, wsłuchiwał się w chlapiącą w łazience wodę i ciężkie chrapanie rannego. Był tak zmęczony, ze aż nie mógł zasnąć. Myślał, co mają zrobić dalej. Wreszcie stało się to, czego chciał już od dawna: kogoś porwali, a to oznacza przełom w śledztwie. No tak, tylko, że nie mogą go tak sobie tutaj trzymać. Rano trzeba będzie skontaktować się z każdym po kolei – niech ich ratują. Na pewno musi obejrzeć go Wegners, no i może Hiddink już wróci – u niego można by go ukryć...

Tylko. co się stało z Lafayettem...?

Bogdan 24-01-2011 23:18

.
Luca bardzo przeżył rozstanie z domem.
Odwlekał tą okropną chwilę jak tylko mógł, jakby się spodziewał jak będzie ciężko. Jeszcze jako mały chłopiec, i potem włucząc się ulicami lub wygrzewając w słońcu na dachu czynszówki Paola często bujali w obłokach marząc o samodzielnym życiu. Robili plany, rozmarzali się, narzekali na ojców i matki. Cieszyli się spodziewaną swobodą, niekontrolowanym życiem, wolnością. Żaden z nich chyba, a na pewno Luca nie podejrzewał jednak, że tak trudno będzie zamknąć za sobą drzwi ten ostatni raz.
Kierdy wrócił do domu po krótkim pobycie w szpitalu był jak oszołomiony. Miał odejść z domu. Nie opuścić go na jakiś czas, przywarować puki wszystko nie ucichnie. Miał się wyprowadzić. Najlepiej w sposób ostateczny. Taki był warunek Branda. Skurwiel dyktował mu co i jak ma robić! Było w tym wiele sensu, ale krew się w nim gotowała na samą myśl. Najgorsze, że już obiecał. Dał słowo. No i ta gadka o pomocy dla rodziny...
Przez pół dnia siedział struty zamknięty w pokoju niezdolny do wymyślenia sposobu, jakiegoś pretekstu, by opuścić rodzinny dom. Pomysłów wymyślił przynajmniej kilka, co z tego, kiedy jakaś część duszy z uporem wszystkie je odrzucała. Nie zobaczyć więcej matki, pozbawić się tego beztroskiego dziamotania Gaetano, nawet sarkania ojca. A co jeśli nagle jakimś cudem odnajdzie się Domenico? - oszukiwał sam siebie, byle tylko się przekonać, że jest coś, cokolwiek dla czego musiałby zostać. Nie było. Argumenty Branda były nie do zbicia. Lokal i nowe życie dla niego, oraz pomoc dla rodziny. Trzeba było przekroczyć ten Rubikon. Tylko do ciężkiej cholery jak?!

Problem w zasadzie rozwiązał się sam. Następnego dnia. Ojciec wrócił do domu po południu po kolejnym dniu spędzonym na wyprawie w poszukiwaniu zajęcia i próbach zarobienia kilku dolarów na wyżywienie rodziny zły i zgorzkniały. Luca od samego rana też był w podłym nastroju. W dodatku dokuczała mu noga. Niewinna sprzeczka, jakich wiele słyszały te ściany szybko przemieniła się miast w kapiący życiową mądrością monolog ojca, we wściekłą awanturę. Poszło na ostro. Luca dowiedział się tego popołudnia wiele o sobie, swoim wrednym charakterze i wszystkim co ojciec myślał przez te wszystkie lata o nim, jego koleżkach i szemranych postępkach jakich się wspólnie dopuszczają. Wiele się też dowiedział o ojcowskich roztrwonionych nadziejach i złamanym sercu. Więcej Luca nie zdzierżył. Drzwi huknęły o futrynę z głośnym trzaskiem, ale rozwścieczony ojciec nie zamierzał kończyć. Rozdygotany chłopak mało nie spadł o kulach po schodach, kiedy goniły go ojcowskie słowa:
- Nie takiego syna chowałem! I nie takiemu będę dawał jeść! Musisz zmądrzeć Luca! I zmądrzejesz! Inaczej nie będziesz moim synem! Nie Marija! Dość! Jutro nie chcę go tu więcej widzieć! Zmądrzeje to wróci!...Wtedy będzie mógł wrócić! Tylko wtedy...Dość kobieto! Powiedziałem!...
Luca nie miał wątpliwości. Nikt w kamienicy ich nie miał.
Ze łzami złości i bólu pokuśtykał przed siebie. Takie awantury zdarzały się od czasu do czasu w ich, jak i mieszkających po sąsiedzku rodzinach. Po jakimś czasie wszyscy niezmiennie szli w niedzielę do kościoła, jednak on wiedział, że tym razem będzie inaczej. Tym razem skierował swoje kroki do Leo. Musiał się skontaktować z Brandem. I przyśpieszyć poszukiwania mieszkania.

Brand stanął na wysokości zadania. Szybko i nawet tanio pomógł znaleźć lokal. Mieszkanko było wielkie. Sami, we dwuch z Lynchem zajmowali mieszkanie sporo większe niż to, w którym od przeszło roku gnieździła się jego pięcioosobowa rodzina. On sam zajmował zaledwie jeden pokoik, ale za to własny. No i nie był zupełnie sam. Świadomość, że Leo jest gdzieś obok dodawała otuchy, zwłaszcza w czasie długich, bezsennych godzin, kiedy wracały koszmary. Luca nigdy nie był ułomkiem i byle czego się nie pietrał, ale wspomnienie tego wieczora... przeszywało drzeszczem. A tak przynajmniej było do kogo gębę otworzyć, bo chłopaków przecież nie mógł sprosić. Brakowało mu ich. Piegowatego Franco Provenzano, który nigdy nie przepuścił żadnej nowej dziewczynie w okolicy i Sala Binenti, wiecznie charchającego mruka, mistrza w kulki. No i Paola... Brakowało mu wiecznie obślinionego małego Gaetano, płaczu matki, nawet gderania ojca... Brakowało Domenico. Starał się trzymać. Udawać przed Leonardem, bądź co bądź starszym typkiem że nic cała ta nowa sytuacja, w jakiej się znalazł, go nie rusza. Próbował i z początku szło nawet całkiem nieźle. Były pieniądze. W życiu nie trzymał naraz w ręku takiej ilości pieniędzy naraz, co w chwili kiedy Brand wypłacił mu akonto całą tygodniówkę. Pieprzone d w a d z i e ś c i a dolców! Od razu poszedł na ciastka. Zerzarł ich chyba z sześć. I opił się tyle lemoniady, że aż było mu niedobrze. Potem poszedł do kina. Już w lutym, prawie pół roku temu zauważył na słupach ten plakat. Bardzo chciał zobaczyć ten film, ale z chłopakami tak jakoś... chciał zabrać do kina Domenico. Nie zdążył...
Poszedł więc teraz. W jakimś małym kinie puszczano akurat popremierowe seanse "Brzdąca" pana Chaplina.



W kinie obsmarkał się cały. Wstrząsnęła nim do żywego historia tego dzieciaka. I nie chodziło wcale o to że obaj byli biedni, nawet o tych czychających za każdym rogiem złych ludzi, którzy jakby zmówili się przeciwko bochaterom. Historia była świetna, efekty specjalne świetne, ale i tak dziękował Bogu, że w kinie jest tak ciemno. Bo ten brzdąc był tak cholernie podobny do Domenico...

Długo potem włuczył się pustymi ulicami. Kul już prawie nie urzywał. Leo chyba widział że cierpi, bo na drugi dzień zagonił go do roboty. Obserwacja Cichej Cerkwii. Łażenie. Zaglądanie w różne dziury. Udawanie pierwszego naiwnego... Nie szło mu to udawanie po tym jak obejrzał sobie te niewyraźne odbitki Lyncha. Ale zajął czymś głowę. Na chwilę zapomniał o troskach. O tym, że za sobą zostawił nie pozałatwiane sprawy. Przypomniały o sobie wkrótce szczękiem odciąganego kurka od broni i znajomą chrypką Massimo Gatto.
- Hej! Luca! Poczekaj! Chcemy tylko pogadać!
I równie dobrze znaną gadką Georgio. Akurat pośrodku pustego parku. Po zmroku. Szlag by to trafił!
- Ludzie gadają na mieście, że Paolo poszedł gdzieś z tobą i nikt go więcej nie widział - cedził słowa Georgio. - Masz nam coś do powiedzenia, Luca?
Nie bał się aż tak bardzo. Z pewnością mniej, niż gdyby na miejscu Georgio stał inny, całkiem nieznajomy typ, albo jakiś murzyn. Wtedy nie wiedziałby w czym rzecz, a tak... Luca znał ich obu a oni jego. Wiedział, podejrzewał w czym rzecz jeszcze zanim padło pierwsze pytanie. Sęk w tym, że choć myślał wielokrotnie przez ostatnich kilka dni, jak miałby na nie odpowiedzieć, gdyby padło, jak do tej pory nie wymyślił nic sensownego.
Czarna dziura lufy rewolweru podziałała stymulująco. Myślał intensywnie.
Ucieczka nie wchodziła w grę. Było co prawda ciemno i mógł szczęśliwie prysnąć między drzewa, ale to były zdaje się jedyne dobre strony całej sytuacji. Na przeciw stała ledwo podkurowana noga, to że tamtych było dwóch, oraz że mieli sześć kul w rewolwerze. Przynajmniej, bo Luca dobrze znał Massimo i jego ciągoty do broni. Poza tym co zyskał by uciekając? Jedynie przekonanie całej familii Gatto o jego winie. Na czymkolwiek by ona w ich mniemaniu nie polegała...
Musiał szybko coś sensownego wymyśleć. I kupić sobie jakoś czas. Przynajmniej dopóki Leo nie nadejdzie z odsieczą...
- Ludzie? - odszczeknął starając się panować choć nad głosem, bo z kolanami miał kłopoty - A co to za ludzie gadają, Georgio?! He?
- Różni - warknął Massimo. - Gadaj co mu zrobiłeś, ciulu! - Luce nigdy nie szło dobrze gadanie. Z trudem przekonywał nawet najbardziej znane osoby. Wiedział, ze taka gra na czas dość szybko się skończy. A wtedy będzie musiał podjąć szybką decyzję. Ale co było robić...
- Sam jesteś ciul! - odkrzyknął Luca przez wichurę. Gdzie ten Leo? - zastanawiał się rozglądając nerwowo. Znał tych dwóch i wiedział, że bywają wyrywni. Ale znał ich też na tyle, by wiedzieć że nie są głupi. Był im potrzebny. Bez niego nie dowiedzą się niczego. - Nic mu nie zrobiłem. A napewno nie ja!
Chyba podziałało, bo nie strzelali. Luca słyszał jak mamroczą coś między sobą. Postanowił iść za ciosem.
- Powiem wszystko jak ojcu - skłamał gładko - ale tylko don Vittorio!
Lubił Paolo. Chyba tak bardzo jak nie znosił jego braci. Zbyt dobrze pamiętał targ w Piano Fonte. Lecz zawsze szanował starego Paola i czół że jest mu to winien. Za to, co jak podejrzewał spotkało jego kumpla. Lynch nie mówił mu wszystkiego, traktował czasem jak głupiego szczeniaka, ale Luca domyślał się powoli, co stało się przy moście. I pragnął tak samo zemsty za brata, jak don Vittorio za syna, kiedy dowie się wszystkiego, co miał zamiar mu powiedzieć.
- Don Vittorio... - głos Massimo stal się nieco mniej pewny. - Najpierw powiesz nam!
- Gówno ci powiem! - krzyknął Luca modląc się w duszy. Rewolwer w ręku Gregorio zadrżał nerwowo. - Idź i powiedz stryjowi, że kropnąłeś Lucę Manoldi, bo nie chciał z tobą gadać! - sam nie wiedział skąd brało się w nim tyle zapiekłości, ale Leo albo nie pilnował go jak było umówione, albo najwyraźniej uznał, że nic wielkiego się nie dzieje. Tylko że to Luca stał po środku pustego parku na muszce dwóch drabów. Rewolwer podrygiwał, wichura szarpała gałęziami, a Luca modlił się żarliwie o ocalenie.
- To jak? Przekażesz don Vittorio, że jutro w południe przyjdę i wszystko mu opowiem? Jak na spowiedzi. - dorzucił z całą śmiertelną powagą jaką w tej chwili posiadał.
- Tak - warknął Massimo. - Schowaj gnata Gregorio.

I Bogu niech będą dzięki! - wrzeszczał w duchu na całe gardło Luca kiedy tylko obejrzał się i stwierdził, że Georgio i Massimo zniknęli, jakby się po prostu rozpłynęli w powietrzu. Dziękował Bogu że dali się przekonać, że przypadkiem nie wpadli na pomysł, że może jednak lepiej było by go potrzymać dla pewności do jutra w południe w jakiej piwnicy. Wydłużył krok. Za pierwszym zakrętem puścił się biegiem, na wypadek, gdyby tamci jednak zmienili zdanie. Prosto do mieszkania. Miał dość. Szczerze dość ghuli, ruskich popów, niezwykle dyskretnej obstawy Lyncha, oraz wszystkich Gatto i Brandów razem wziętych. Jak tak dalej wszystko będzie szło, to nie dożyje fajerwerków...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:26.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172