lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Armiel 15-06-2011 08:29

WSZYSCY

Wojsko dotrzymało słowa. Mieliście związane ręce i dwa dni po ataku „Tygrysów” na „Odpoczynek” przetransportowano was do podczepionego wagonu relacji Cuttack – Kalkuta. Czas oczekiwania na wyjazd też był prawie jak więzienie. Niby oficjalnie mogliście poruszać się po mieście swobodnie, ale ... gdzie tylko się nie pojawiliście pojawiali się natrętni dziennikarze, zadający takie pytania, po których najchętniej dalibyście kilku po mordach.

Nagłówki w gazetach też podsycały atmosferę wokół was. „Rzeź niewinnych”, „Masakra w Cuttack”, „Ludobójstwo”. W całej prowincji wrzało. Do Orrisy ściągnięto wojska z innych garnizonów. Przeszukiwano wieś po wsi, dokonywano aresztowań osób podejrzanych o uczestnictwo w sekcie. „Tygrysy” stały się ulubioną „zwierzyną łowną” angielskich żołnierzy wspieranych przez lokalne oddziały pomocnicze. Masakra w hotelu spowodowała, że Anglicy nie bawili się w aresztowania. Tam, gdzie mieli pewność, że wytropiono całą szajkę „Bagha” dochodziło do „stuprocentowych strat wśród wrogów, którzy stawiali zdecydowany i szaleńczy opór ignorując całkowicie argumenty za złożeniem broni”.

O tak. „Tygrysy” popełniły błąd sprzymierzając się z Rash Lamarem i jego sługami. I za ten błąd zapłaciły cenę krwi.

* * *

Cuttack opuściliście bez żalu. Dwie noce po masakrze w hotelu, czyli 18 września 1921 roku, wieczornym pociągiem.

W mieście został Logan, którego nikt nie wiązał ze sprawą drugiego ataku. A Australijczyk był zbyt słaby, by ruszyć z wami w drogę. Zresztą - nie chciał opuszczać Indii.

Bez przeszkód, w wygodnych przedziałach, dotarliście wczesnym przedpołudniem dnia następnego (19 IX 1921r) do Kalkuty. Najwyraźniej angielskie wojsko potrafiło dochować tajemnicy, bo na dworcu nie czekali na was dziennikarze. Tylko Gilroy Mac Dara.

- Dobrze by było, byście zatrzymali się w hotelu, w którym często goszczą oficerowie wojsk Jej Królewskiej Mości. Nazywa się „Bristol”. Przed dworcem czekają już na państwa pojazdy.

To zapewnienie dało wam do zrozumienia, że także w Kalkucie będziecie „na cenzurowanym”. Anglicy nie byli głupcami, cokolwiek niektórzy z was o nich nie sądzili. Pewnie zwyczajnie wam nie wierzyli w przypadkowość działań „Bagha” skierowaną przeciwko wam.

Mac Dara był sprytną łasicą. Wiedział, o czym mniej więcej myślicie.

- Proszę się nie obawiać – zapewnił bez cienia uśmiechu. – To nie Dekan. To Bengal Zachodni. Zupełnie inna prowincja. Tutaj nie mają takiej siły i takiego poparcia. Niemniej jednak, dla własnego bezpieczeństwa, powinni państwo zachować ostrożność.


* * *


Zachować ostrożność! To była kpina, a dlaczego – dowiedzieliście się po przybyciu do wskazanego hotelu. Był to położony na uboczu budynek pałacowy otoczony, niczym koszary – zewnętrznym murem z dwoma zamykanymi bramami wjazdowymi.
W środku hotelu dysponowano pokojami, nie mniej wygodnymi i bogatymi niż te we „Śnie Maharadży”: miękkie dywany z krajów arabskich, wygodne meble, ubrana w żółte liberie służba gotowa służyć na każde zawołanie.

To tutaj zatrzymywali się wojskowi oficjele, gwiazdy z Europy, politycy i koronowane głowy. To tutaj by przejść przez bramę trzeba było poprosić o jej otworzenie, co było skrzętnie odnotowywane w odpowiednim miejscu – przynajmniej w waszym przypadku. Mac Dara wiedział, co robi, zamykając was w takim miejscu. Minimalizował w ten sposób szansę wplątania się waszej grupki w kolejne tarapaty.

Pokoje były dwuosobowe. Amanda i Emily – z racji płci i panujących w „Bristolu” zwyczajów otrzymały wspólny pokój. Pozostała szóstka mężczyzn mogła dobrać sobie kwatery zgodnie ze swoją wolą.


* * *


Szum Kalkuty tłumiły mury okalające hotel i drzewa rosnące pomiędzy nim, a samym budynkiem. Gdzieś, chyba z hotelowej restauracji, dobiegały was dźwięki pianina.

Panna Amanda Gordon czuła się zmęczona. Od ataku w Cuttack nie bardzo mogła dojść do siebie, a senne koszmary z ghoulami w rolach głównych nie pozwalały się jej wysypiać. Dziewczyna była zmęczona, zła i przerażona, chociaż nie bardzo wiedziała, co może zrobić, aby zapobiec temu, co się z nią działo. Hieronim Wegner nie odpowiedział na ich depeszę i to też było nowe zmartwienie, które dokładało cegiełkę do rosnącej piramidy.

Emily Vivarro dopiero, kiedy opadła z niej adrenalina, uświadomiła sobie, jak ważnym staje się czas. Świadomość tego, że pomiędzy nią a Teresą istnieje tylko jedno, cieniutkie ogniwo – jakiś sklepikarz z Kairu – z jednej strony przytłaczała, z drugiej jednak dawała nadzieję. I tej nadziei dziewczyna chwyciła się z cechującym ją uporem.

Lynch nie czuł się w Kalkucie dobrze. Z jednej strony to miasto skrywało sekret tatuażu. Z drugiej jednak strony wyczuwał tak wielkie skupisko ghouli, że kiedy o tym pomyślał, przerażenie ściskało go za gardło. Tutaj, w Kalkucie, społeczność potworów liczyła setki, jeśli nawet nie tysiące tych bestii. Nie na darmo wszak w większości ksiąg, które wertował, podawano Indie lub kraje Bliskiego Wschodu, jako kolebkę narodzin rasy ghouli. Wiedział, że to, że zostanie wyczuty przez którąś z samic to tylko kwestia krótkiego czasu. Ale nie miał zamiaru wyjechać, bez jeszcze jednej próby poznania prawdy o tatuażu. Nie po tym, co wiedział i co przeszedł.

Chopp nie był w nastroju. Rana zadana bang-naghami goiła się dobrze, ale swędziała jak cholera, a rekonwalescencja była męcząca, szczególnie w podróży. Miał obowiązek zmieniać, co rano bandaże i nakładać maść na ciało. Smarowidła śmierdziały starym kapciem i Walter czuł się nieco społecznie upośledzony, chociaż nikomu to raczej nie przeszkadzało. W jego sercu szalała burza. Chciał jak najszybciej opuścić Indie i popłynąć do Kairu, by pomóc ukochanej w poszukiwaniach siostry.

Garrett wpadł w dość paskudny nastrój po tym, jak dowiedział się, co spotkało „:Odpoczynek”. Czy miał wyrzuty sumienia? Czy obwiniał się o to, że nie było go na miejscu? Tylko detektyw mógł to wiedzieć. W każdym razie drogę do Kalkuty przebył prawie w milczeniu z pokerową twarzą nie zdradzającą jego prawdziwych uczuć czy intencji.

Manoldi ćwiczył. Po drugiej walce, w której zmuszony był zabijać ludzi i sprawiło mu to niekłamaną przyjemność, chłopak wiedział już, że nie ma odwrotu i ucieczki przed tym, co się wydarzyło. Jego życie zmieniło się tam, w Nowym Yorku, kiedy zdecydował się posłać braciszka po zupę. Nigdy, nawet na chwilę, nie zapomniał o tym, co mogło stać się z jego małym braciszkiem. Widział dół ze szczątkami ofiar kultystów. Nie miał złudzeń. A każda kula wystrzelona we wroga powiązanego z tym straszliwym procederem była jak pacierz za braciszka. I Luca miał zamiar jeszcze się modlić. Dużo modlić. O tak.

Hiddink też nie był szczęśliwy z decyzji administracji Korony. Nie miał pewności, czy to, w czym niby miał być uwięziona dusza jego syna, i przedmiot, po który wróciła starożytna Haran Jakashipu, były tymi samymi przedmiotami. Mógł mieć tylko taką nadzieję. W każdym razie powrót do Orrisy teraz, kiedy siły brytyjskie przeszukiwały każdą piędź ziemi, kiedy kultyści byli zaszczuci, jak dzikie zwierzęta, obarczony był wysokim stopniem ryzyka. Herbert był człowiekiem interesu. Wiedział, kiedy inwestować, kiedy się wycofać. Teraz, w tej chwili, nie ryzykowałby. Następnym razem mógł obudzić się dopiero wtedy, gdy jakiś „bagha” wbijałby mu szpony w brzuch.


* * *


Liścik do Emily przyniósł młody, przystojny i szczupły Hindus w żółtej liberii, kiedy odpoczywała w pokoju.

Cytat:

Droga Panno Vivarro. Z wielkim smutkiem i żalem przyjąłem wieści o śmierci Pani Ojca. Jestem głęboko wstrząśnięty tragedią, jaka Panią spotkała i przykro mi, że zdarzyło się to podczas wyprawy współfinansowanej przez Fundację, dla której mam przyjemność pracować. Gdyby chciała pani porozmawiać z kimś, kto żywi do Pani same ciepłe uczucia, wie Pani gdzie mnie szukać.

Z wyrazami szacunku i kondolencji.

Kajetan Drenenberg.
Fundacja „Złote Indie”. No tak. O ile w Cuttack jej wpływy były niewielkie, o tyle w Kalkucie najwyraźniej jej macki sięgały na tyle daleko, że w kilka godzin po waszym dość ponoć dyskretnym przybyciu do miasta, jej główny przedstawiciel wiedział już, gdzie się zatrzymaliście.


* * *

Lynch wpatrywał się przez okno na park wokół „Bristolu”. Myślał obserwując słońce powoli kierujące się ku widnokręgowi.

Zew miasta był silny. Bardzo silny.

Gdzieś tam, pośród labiryntu wąskich zaułków i ulic czekało na niego jego przeznaczenie.

Chłopak wiedział o tym. Wiedział i bał się.

Bogdan 19-06-2011 17:34

Kalkuta. Miejsce, które o mało go nie zabiło. Slumsy. Miasto odrzuconych. Jeśli ci, co kłębili się w lepszych dzielnicach mogli być mrówkami czy pszczołami w znoju budującymi swe roje, żukami czy modliszkami i pająkami wytrwale żerującymi na reszcie, to tego mrowia kalek i ludzkiego odpadu nie można było określić inaczej niż karaluchy. Kłębili się, żyli, rodzili i umierali, nawet żywili w śmieciach. Luca to wiedział. Był tu już kiedyś. W sumie nie tak dawno biorąc pod uwagę kalendarz... bo z innych względów bardzo, bardzo dawno...

Już dobrych kilka godzin tłukli się wraz z Leo, Waltem i Garrettem po śmieciowisku, na którym żyli dalitowie - niedotykalni. Jak mawiał tamten śmieszny facecik ze statku odrębna kasta ludzi, nie podlegająca żadnej klasyfikacji. W świetle dnia plątanina przejść i uliczek z nie poddającym się żadnej próbie usystematyzowania bałaganem chat, chałup, lepianek i klit zbitych, zlepionych i połączonych ze wszystkiego i wszystkim co oferowało to ogromne wysypisko prezentowała się jeszcze biedniej i bardziej przerażająco niż wtedy, kiedy trafili tu pierwszy raz. Za to śmierdziało podobnie. Tylko młodych ghuli nie było widać... Luca nie miał zamiaru się oszukiwać. Nie widać nie znaczyło, że ich tu nie było. Ale nie przerażała chłopaka ta myśl. Liczył się z taką ewentualnością kiedy Lynch proponował mu „zwiedzanie miasta“. Im nas więcej tym lepiej, więc jeśli nie masz nic do roboty, to zapraszam do wspólnego “zwiedzania miasta”, razem z Garrettem i Choppem. Tak powiedział Leo, a Luca zgodził się od razu. Nie chodziło o spłacanie długu ani inne takie pierdoły. Normalnie Leo chciał dociec prawdy jak to jest z tym jego tatuażem, a Luca wiedział że tak trzeba. Kumple muszą trzymać się razem. Paolo z nim poszedł, nie?

Przygotował się. Zabrał ze sobą Loganową armatę, tę której austarlijczykowi przed wyjazdem nie oddał... tak jakoś nie zdążył. Jak chce, niech go stary zakapior szuka w Kalkucie, albo jeszcze lepiej w Egipcie... No i winchestera. Karabin był spory i zawinięty w brezent dla niepoznaki nie dał się nosić na ramieniu, ale z dwojga złego Luca wolał nieporęczny pakunek, niż brak możliwości obrony. Już raz tu byli tylko z rewolwerem, a potem... przeleżał kilka dni bez przytomności. I gdyby nie Leo, łapiduch urżnął by mu nogę. Jak amen w pacierzu! Luca nigdy o tym z Lynchem nie rozmawiał, jednak z fragmentów wspomnień wszystko sobie poukładał. No, i ten sen. Takie sny nigdy nie są bez znaczenia. Zapamiętał go sobie dobrze. Pamiętał jak śnił siebie unoszącego się nad wentylatorem, i tego chłopaka który mruczał zaklęcia nad ropiejącą raną tego drugiego.... Dlatego zabrał karabin. Przydało by się coś poręczniejszego... choćby taka fajowska lupara, jaką widział u Garretta wtedy na bagnach. Ale ten zbył go tylko, że obrzyna kupił w jakimś sklepie w Cuttack i nie pamięta dokładnie gdzie, bo był pijany. Gadał, że na miejscu by pewnie znalazł, bo “jak jestem dobrze zaprawiony, to mnie nogi same niosą gdzie trzeba”, a mimo to zastrzegł, że do “tego odbytu świata” nie zamierza wracać. I tyle. Cholera! Taki Garrett po pijaku znajduje takie cacuszko, a on, kurwa, po znajomości musi płacić Schultzowi piętnaście dolców za klamkę z krzywą lufą! Nie ma sprawiedliwości.

Wreszcie Leo chyba znalazł, czego szukał, bo nagle przyspieszył i pewien czas szedł dużo pewniej, tak, że nawet udało im się nieco oderwać od tej chmary wychudzonych obszarpańców, jaka nie odstępowała ich na krok od długiego czasu. Pieprzone młode ghuli... Miał tylko nadzieję, że w świetle dnia nie zaatakują, nie odważą się... A może mu się zdawało..? Może.... Z uwagą wypatrywał żółtych ślepi w brudnych pyszczkach, albo pazurzasto zakończonych łap... puki co nic takiego nie zauważył... ale był przygotowany.... Tym razem nie pójdzie wam z nami łatwo pokurwieńce - powtarzał sobie w duchu i nieładny uśmiech wykwitał na twarzy chłopaka. Nakarmimy was jeśli chcecie... ołowiem....

A potem Leo znalazł tatuażystę. Nic dziwnego, że ghule go nie zeżarły. Był tak chudy, że tylko poobijały by sobie na nim zębiska. Niemłody, wychudzony, w brudnej przepasce biodrowej i tak samo utytłanym zawoju na głowie... i od góry do dołu pokryty niepokojącymi tatuażami. Przez chwilę stanął Luce przed oczami tamten człowiek który podarował mu kieł. Nie rozpoznawał w nim tamtego, jednak te tatuaże... były podobne....

arm1tage 22-06-2011 13:12

Dwa nierównych rozmiarów kamienie i ustawiona na nich deska, która tyle samo chyba składała się z drewna, co z korników. Siedzieliśmy na niej obaj z Choppem, niczym rozbitkowie uwięzieni na bezludnej wysepce pośród mórz nędzy i smrodu. Ze slumsami Kalkuty niewiele mogło się równać, jeśli chodzi o poziom rozkładu. Bieda nie tyle przechadzała się tu uliczkami, co była Panią władającą niepodzielnie i niezawiśle. Walter kręcił się nerwowo, jakby deska parzyła go w zadek. Ja przeglądałem gazetę, którą udało mi się dostać w hotelowym hallu.

Kątem oka obserwowałem drzwi, gdzie zniknęli Lynch i Leoś. Co jakiś czas przenosiłem spojrzenie, po drugiej stronie gazety, tam dalej, świdrowały nas oczka wszędobylskich dzieciaków ulicy. Byli jak przypływ, podchodzili i odchodzili, ale za każdym razem bliżej. Trzeba było co jakiś czas wykonywać jakiś groźniejszy gest lub minę, by woda się cofała. I tak dalej...

Ogon, który się za nami ciągnął, ulotnił się mniej więcej tak w okolicach wejścia do slumsów. Pewnie gnali teraz z podkulonymi wackami do swoich pijących pieprzoną herbatkę pieprzonych angielskich przełożonych, by o tym zameldować. Gdybym był jednym z tych oficerów, wywaliłbym ich na zbity ryj za to że odważyli się spuścić z nas oko. Zbity oczywiście przeze mnie. Pewnie tak właśnie zrobią. Tak czy owak, pewnie po tej wycieczce będą chcieli nas deportować z Indii jeszcze szybciej.

A nic, kurwa, nie ucieszy mnie bardziej niż właśnie to.

Wspomnienia z dżungli były właściwie jak wyprane do cna szmaty. Niby pamiętałem każdy szczegół, a jednak wszystko zasnuwała brudna mgła. Albo raczej, zasłona deszczu. Fakt, były to rzeczy o których umysł chciał jak najszybciej zapomnieć. Z dużą ostrością pamiętam walki na przystani, nocny atak potwora, żółte ślepia Sarengela...Inne rzeczy...Potem, jakby umysł włączył niższy bieg by dać sobie chwilę wytchnienia, podróż powrotną, rozmowy z angolami...Specjalny rozdział to noc, w której zaatakowano hotel...Chciałem zostawić to wszystko za sobą, zostawić za sobą Indie. Zamknąć ten rozdział. Dowodem, że tamto wszystko miało miejsce był praktycznie tylko Sunday, którego zabrałem w dalszą podróż. Sunday, i stan w którym znajdowali się niektórzy z grupy. Trzeba było zająć się wieloma sprawami, ale...Ale potem...Potem...Po wyjeździe...

Nie odstraszały mnie nawet nagłówki w gazecie, którą przeglądałem. Zamieszki w Egipcie."Niepokoje społeczne". Z deszczowego piekła Indii pchaliśmy się wprost w niebezpieczne objęcia kraju znajdującego się krawędzi wojny domowej. Może rewolucji...Mimo to, chciałem wyjechać jak najszybciej. Wszystko, co się tutaj działo, było jedynie tłem dla odliczania...

Rzut oka na drzwi. Wciąż zamknięte. Rzucam ulicznikom parę rupii.Rzucają się na nie jak sępy, walcząc dziko pomiędzy sobą, a potem małe, szczwane oczka szukają … jeszcze i jeszcze. Nienasycone bestie, gorsze od szczurów...
-Do cholery, Dwight. Teraz się od nich nie opędzimy - szepcze Walter.
- Przesadzasz. - odpowiadam, przerzucając stronę gazety - Najwyżej będę musiał zastrzelić jednego albo dwóch...
Chopp patrzy, próbując dociec, czy mówię poważnie.

Chwilę trwa milczenie. Gdzieś daleko ktoś krzyczy. Pewnie rabunek. Albo pojawiający się znienacka cichy nóż...

-Myślisz, że nasi przyjaciele żołnierze coś kombinują? - odzywa się Walter. -Nigdzie ich nie widzę. Slumsy to chyba jednak nie dla nich.
- Ta. Kombinują, zesrani w koszarach. - rzucam od niechcenia.
Po chwili Walter dodaje: -Prawdę mówiąc, kiedyś myślałem, że dla mnie też nie.
Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego. Do wszystkiego, Walter. Każdego gówna.

Ale nie mówię tego. Odzywam się, ale inaczej...
- Eee tam. Nie jest tak źle. Całkiem sympatyczna okolica. I ludzie tacy uczynni. - nie podnoszę wzroku znad gazety.

emilski 24-06-2011 11:08

Obudziło go swędzenie. Uporczywe, niezaspokojone i strasznie uciążliwe. Na szczęście miał bandaże i opatrunek. Inaczej rozdrapał by sobie to paskudztwo do żywego mięcha. Na szczęście miał to na plecach, a tam nie tak łatwo dosięgnąć swoimi, ludzkimi pazurami. Inaczej, już dawno by sobie to rozdrapał do żywego mięcha.

Czasem myślał, że zwariuje. Te kilka dni po ataku Tygrysów, co noc budziło go to samo wstrętne swędzenie nie do wytrzymania. Łapał się na tym, że siedząc gdzieś na krześle, czy na fotelu, dyskretnie ociera się plecami o oparcie. Gesty były automatyczne, niezależne od niego. Swędzenie było zbyt silne, żeby mógł nad nim zapanować. Ciało samo się broniło, kierując na wrażliwe miejsca paznokcie, kanty, szorstkie powierzchnie, cokolwiek. Miał ochotę zerwać z siebie koszulę, rzucić się na dywan i jeździć plecami od ściany do ściany. O tak, marzył o tym, ale miał cholerny zakaz drapania.

Każdy poranek Choppa wyglądał tak samo: wstawał rano, przemykał się hotelowym korytarzem do pokoju lekarza. Tam doktor zdejmował mu opatrunek, przemywał ranę i nacierał maścią.... aaachchchch... i to była najmilsza chwila każdego dnia. W tym momencie nie zwracał uwagi na to, że maść wydzielała dość uciążliwy zapach. Liczyło się tylko to, że w ciągu tych pięciu minut nie czuł swędzenia, a przyjemne zimno wnikało mu w głąb podłużnych ran pozostawionych przez szpony jednego z tych gulowych pachołków.

Dopiero później, w ciągu dnia, Walter zaczynał sobie zdawać sprawę, że maść najzwyczajniej w świecie, po prostu nieprzyjemnie pachnie. To był powód, dla którego w tym okresie nie rozwijał się związek księgowego z Emily. Chopp raczej unikał towarzystwa, tłumacząc się zmęczeniem po poniesionej ranie. Oczywiście rozmawiał z Emily i dał jej do zrozumienia, że chwilowo będzie wolał siedzieć sam w pokoju ze względu na nieprzyjemny zapach, co panna Vivarro zdawała się świetnie rozumieć. Zresztą, dopóki nie wrócą na stały ląd, jak Walter nazywał Amerykę, nie ma co się afiszować przed innymi, bo i po co? Dla głupich docinków Garetta? Wystarczy, że wiedzą nawzajem o swoich uczuciach i że są tuż obok siebie, a przelotny pocałunek gdzieś w korytarzu, niby mimochodem, dyskretne uściśnięcie dłoni pod stołem, czy głębokie spojrzenie, pełne pasji i pragnienia, znaczyły więcej, niż szlajanie się wszem i wobec w objęciach zakochanej pary. Chociaż na początku wydawało się Walterowi, że Emily jest nieco sztywna przy tych kontaktach, jakby nie do końca dała się ponieść fali uczucia, jakby ciągle przygnieciona ciężarem żałoby po ojcu. Stopniowo ulegała mu i zdawała się czerpać z tych drobnych gestów taką samą satysfakcję, jak i on.

***

I co z tego, że chcą ich stąd wyrzucić? Przecież i tak muszą stąd uciekać. Do Egiptu. Dzięki wojskowej eskorcie będą czuli się tylko bezpieczniej, a dopóki nie zrobili nic złego, nikt nie może im zabronić czegokolwiek. Czyli mogą robić i chodzić tam, gdzie chcą i czuć się przy tym bezpieczniej, niż do tej pory. Świetny układ. Zawdzięczają go brytyjskiej armii. Jedyne, czego może im brakować, to czas, ale do załatwienia mieli już mało – tak naprawdę zostały już tylko sprawy Lyncha. On i ten jego tatuażysta.

Poszli tam razem. Lynch, Manoldi, Dwight i on. Walter od ostatniej rozmowy wiedział, że nigdy więcej nie można puścić chłopaka samego. To, co się z nim działo było zbyt niebezpieczne. Dla niego i dla nich. Walter, co prawda, uspokajał Leonarda, że może czuć się z nimi bezpiecznie, ale był przygotowany na każdą ewentualność. Jeśliby sytuacja tego wymagała, nie wahałby się ani minuty. Po prostu by go odstrzelił. Trudno.

„A co z Amandą? Zrobiłbyś to samo?” - coś zapytało go w jego głowie. - „Sama się przyznała, że się zmienia. Jest groźna. Staje się jedną z nich. Staje się ich samicą. Co z nią? Ją też odstrzelisz?” Te pytania były jeszcze bardziej natrętne, niż to cholerne swędzenie. Nie wyobrażał sobie sytuacji, kiedy musiałby zabić pannę Gordon – to już byłaby przesada, ale ona przecież jest normalna, a Lynch to psychopata.

Działanie najlepiej wymazuje natrętne myśli, obijające się po skołatanej głowie. Zanim ruszyli do tatuażysty, Walter zaopatrzył się w sporą ilość nabojów i nowiuteńki sztucer, żeby, po krótkim namyśle, nabyć jeszcze jeden. Wojna była już dawno i zapomniał, jak zawodna potrafi być broń i w jak cholernie złych momentach potrafi się zaciąć. A on nie może sobie pozwolić na podobne sytuacje do tej sprzed kilku dni.

***

Ileż można tam siedzieć? Walterowi zdawało się, że minęła cała wieczność, odkąd chłopaki weszli do wskazanego przez Lyncha lokalu. Śmierdziało wszędzie dookoła. Walter czuł przynajmniej ten jeden komfort. Nie będzie się rzucał w nozdrza z tym swoim smrodem z pleców. Ale swędzenia i tak nie oszuka. Chwilę posiedział na prowizorycznej ławce obok Dwighta. Garett czytał spokojnie gazetę, a on z kolei się wiercił. Wszystko go denerwowało, a najbardziej te brudne, wstrętne dzieciaki, które obskoczyły ich dwójkę, gdy Garett rzucił im monety. Detektyw był spokojny, w końcu obserwacja to jego żywioł. I nie był skłonny do rozmów. Jego odpowiedzi były zdawkowe i ucinające raczej każdy wątek. Chopp brał to na karb swojego zapachu. On sam też by nie gadał z facetem, który śmierdzi, a już na pewno nie, jakby usiadł koło niego na ławce. Księgowy podniósł się i zaczął chodzić w tę i z powrotem. Niespokojnie. Całą swoją siłę włożył w tej chwili w panowanie nad rękami, które samowolnie rwały się w kierunku pleców. Trochę ulgi przynosiły papierosy. Bo trzeba było wykrzesać ogień, podnieść do ust, zaciągnąć się... to wszystko zajmowało jego dłonie... ale nie na... długo... ale, kurwa, swędzi... Walter chodził coraz szybciej. Tu i tam, zaciskając pięści...

-Kupę, jemu na pewno chce się kupę – śmiały się małe, hinduskie śmierdziele.

...-Dwight, do cholery, czy my nie za długo już czekamy? - wypalił wreszcie do detektywa, klepiąc go po ramieniu.

Tom Atos 24-06-2011 11:40

Strzelanina w hotelu przypomniała Herbertowi wydarzenie sprzed lat, o którym wydawało się, ze zapomniał. Jednak demony przeszłości tylko drzemały czekając na okazję, by sobie o nich przypomniał. Hiddink już raz tak zabijał. Zimno, wyrachowanie, skutecznie i masowo. Podczas wojny burskiej podburzeni przez Brytyjczyków Zulusi zaatakowali jego oddział. Dziesięciu Burów uzbrojonych w karabiny przez kilka godzin odpierało ataki tubylców z dzidami. Nie liczył ilu ich było. Wielu, bardzo wielu. Nie liczył ilu zabił. Po co? Tylko długo po tym budził się w nocy z krzykiem. Z czasem i to przeszło. Tłumaczył sobie, że musiał, że to byli tylko murzyni. Wojna zmienia ludzi, niektórzy nie wytrzymują, on wytrzymał. Na razie …
Oświadczenie władz, bo tak to potraktował, iż muszą opuścić Indie przyjął źle. Chciał wracać do Studni Czaszek i wznowić poszukiwania przedmiotu, który ponoć więził duszę jego syna. Dał się jednak w końcu przekonać, iż teraz jest to zbyt niebezpieczne i ryzykowne, o ile w ogóle możliwe.
Herbert przewartościował swoje priorytety z elastycznością człowieka interesu. Skoro nie mogli zostać w Indiach należało, jak najszybciej podjąć podróż do Egiptu.
Mimo to świadomość tego, iż pewnych spraw nie załatwił do końca ciążyła mu nieznośnie. Opadło go przygnębienie i smutek na myśl o tym, że być może nie uda mu się uratować syna. Udał się do kapitanatu portu w Kalkucie, by rozeznać się w możliwościach dotarcia drogą morską do Egiptu. Za priorytet uznał czas, a nie komfort podróży. Dlatego też sprawdzał nie tylko linie pasażerskie, lecz także statki towarowe.
Połączenie z Egiptem było dosyć dobre. Większość statków płynących do Wielkiej Brytanii płynęła przez Kanał Sueski i zatrzymywała się w portach Egiptu, by zaopatrzyć się, nabrać prowiantu, wyładować towary. Pojawiał się jeden problem. Pora monsunów. Mało który kapitan decydował się na wypłynięcie przy tej szalonej pogodzie. Tylko większe, potężne jednostki, nie obawiały się gwałtownych sztormów i wysokich fal. Owszem, mogli przekonać wielu innych kapitanów, ale cena … cena była wysoka. Obejmowała premię za ryzyko, dla załogi, właściciela statku i samego kapitana. Wynajęcie kajuty dla ich grupy pochłonęłoby połowę ich zasobów finansowych. A najbliższy statek czarterowy do Egiptu wypływał za 18 dni, o ile pogoda nie pokrzyżuje planów.
Mieli wybór- czekać, wynająć prywatny okręt lub też … poprosić armię o rozwiązanie tego problemu.
Pozostawała też opcja - pociąg do Bombaju i tam poszukiwanie okrętu. Brak konieczności opłynięcia całego Półwyspu Indyjskiego na pewno przekładało się na znacznie większą częstotliwość kursowania statków po tamtych akwenach.
Herbert postanowił sprawdzić opcję wojskową. Skoro nie chcieli ich w Indiach, to niech zadbają o ich transport. Problem był w tym, że nie wiedział do kogo się udać. zatem postąpił jak zagubiony turysta. Postanowił odnaleźć konsulat USA w Kalkucie i poprosić o pomoc w celu wydębienia od brytyjskiej armii darmowego przewozu.
Cały czas znajdował się pod dyskretną kontrolą. Hotelowy przewodnik pracował dla Mac Dary i Herbert nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Gdy sądził, że Herbert nie widzi coś sobie notował w notesiku.
Konsul amerykański Pan Howard Smart okazał się być prawdziwym politykiem. Wysłuchał cierpliwie Hiddinka, był niezwykle współczujący i uprzemy, po czym zapewnił, że zrobi wszystko co w jego mocy. Gdy następnego dnia Herbert przyszedł się upewnić co było w mocy Smarta, ten okazał się być zaskoczony i lekko poirytowany natręctwem wydawcy. Widać kultura pracy Indii wywarła na konsulu destrukcyjny wpływ. Wobec tego Hiddink zapytał uprzejmie, czy ma napisać otwarty list do Sekretarza Stanu Charlesa Evansa Hughesa i przesłać go do kilku zaprzyjaźnionych bostońskich gazet z refleksjami na temat ciężkiej doli dyplomaty na dalekiej placówce. Aluzja poskutkowała i Pan Smart ruszył swe zasiedziałe cztery litery zza biurka. Jeszcze tego wieczoru Hiddink spotkał się z dowódcą marynarki brytyjskiej, admirałem Howkensem. W przeciwieństwie do Smarta admirał okazał się człowiekiem czynu, w starym, dobrym wiktoriańskim stylu. Okazało się również, że nie przepada zbytnio za siłami lądowymi. Hiddink sprytnie przedstawił swą sprawę z tygrysami, jako odwalenie za armię całej czarnej roboty, za co w podzięce chcą się ich pozbyć, jak niewygodnych świadków. Kłamał jak z nut twierdząc, że nie mają środków na podróż i że za ich dzielną postawę spotyka ich czarna niewdzięczność. Użył całej swej elokwencji i osobistego uroku jaki jeszcze mu pozostał. W efekcie admirał Howkens zgodził się zaokrętować ich na HMS Elephant wypływający za 5 dni z Bombaju z posiłkami do ogarniętego niepokojami społecznymi Egiptu, co postawiło nowe zadanie przed Hiddinkiem. Zapewnienia darmowego, a jakże, transportu do Bombaju. Tym razem zagrał idiotę. Ignorancja geograficzna Amerykanów była powszechnie znana. Spytał czy Bombaj to nazwa poru w Kalkucie, co serdecznie rozbawiło admirała. Gdy dowiedział się, że nie niczym zagubione dziewczę spytał naiwnie:
- To jak się tam dostaniemy.
- Proponuję pociągiem. – powiedział Howkens lekko się uśmiechając.
- Dziękuję Panu serdecznie. – Hiddink chwycił dłoń Anglika potrząsając nią serdecznie. – Dziękuję, że zapewnił nam Pan transport do Bombaju i zgodził się opłacić dla nas całą podróż.
- Tak … eee … no tak. –
wydukał z siebie nieco zaskoczony Howkens.
Załatwiwszy sprawy finansowe Herbert w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powrócił do hotelu. Teraz pozostawało przedstawić plan podróży pozostałym członkom ekipy i czekać na jego akceptację. Wszak nie musieli się zgodzić na ponowną podróż koleją przez całe Indie. Zwłaszcza, że nie tak dawno nie była ona wcale przyjemną. Ale jeśli chcieli szybko opuścić subkontynent nie było innej możliwości.
Zanim się jednak spotkał z towarzyszami wziął solidną kąpiel i przewietrzył się spacerując nago po pokoju. Ostatnimi czasy zagustował w chodzeniu nago niczym Benjamin Franklin.

hija 24-06-2011 23:43

Dni Emily przepełnione były smutkiem. Miejsce, które do tej pory zajmowała skumulowana, ukierunkowana na poszukiwanie ojca energia, ziało teraz pustką. Atak na hotel wyrwał ją na kilka godzin z odrętwienia, w które popadła na powrót, gdy tylko ruszyli w drogę do Kalkuty.

Nie mówiła wiele. Nie okazywała zniecierpliwienia. Ani entuzjazmu. Wykonywała tylko podstawowe czynności, które z założenia utrzymać ja miały przy życiu. Jadła mało, mało paliła, a w nocy budziła się z krzykiem. Albo we łzach.
W takich chwilach do snu kołysały ją notatki z wyprawy. Obsesyjnie poszukiwała sensu, aż zmęczenie brało wreszcie górę i na kilka chwil zapadała w sen.
Z którego budziła się z krzykiem. Albo we łzach.

*

Wspomnienie ucieczki z płonącego hotelu “Odpoczynek” spowijały kłęby tłustego, gryzącego w oczy dymu. Nie zdążyła uratować prawie nic - jedynie broń, którą miała na sobie, kilka ubrań i skórzaną torbę, wypełnioną notatkami i mapami.
Wybiegała z hotelu prawie naga i bosa, kurczowo przyciskając do piersi resztki uratowanego z pożogi mienia. Krew, ogień i ciała były niewyraźnymi plamami kolorów, mieszającymi się ze sobą w dzikim tańcu. Huczało jej w głowie. Potargana, z przesiąkniętym krwią bandażem i tak wyglądała lepiej niż goły Hiddink, czy mocno krwawiący Walter. Pamiętała też, że nigdzie nie mogli naleźć Garretta. Że zajęły się nimi czerwone koszule, które dość szybko dotarły do hotelu, który stał się polem dla rozpaczliwej walki o życie.

Ultimatum, które im postawiono jeszcze zanim nadpalone piętro hotelu zdążyło ostygnąć było im w zasadzie na rękę. Każda minuta, która oddalała ją od Teresy była jak cios nożem. Emily znosiła te ciosy w milczeniu.

*

Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, oniemiała z zaskoczenia. Walter osaczył ją w przejściu pomiędzy wagonem sypialnym a salonką, przyciągnął do siebie i musnął wargami jej usta.
Więc tak to miało wyglądać? Cała fascynacja sprowadzać się miała do czysto fizycznej eksploracji nieznanego lądu gdzieś w przelocie, ukradkiem? Na tym opierały się wszystkie te wielkie romanse?
Poddała się pieszczocie, nie mając pojęcia co dalej. Nowy rodzaj fascynacji mieszał się z bólem i rozpaczą. Ukradkowe dotknięcia miały słodko-gorzki smak. Emocje pojawiały się i znikały. Wszystkie, prócz przejmującego smutku, który nie znajdował ukojenia.

*

Do spotkania z Drenenbergiem skłonił ją pragmatyzm. Myśl o uratowaniu Teresy była jedynym światełkiem wśród szaleństwa, w które zdawała się popadać. Musieli dostać się do Egiptu w najszybszy z możliwych sposobów - należało przedsięwziąć w tym celu wszelkie dostępne środki.


Amandę zostawiła w bibliotece, w towarzystwie Jacksona Elliasa. Pisarza, o którym wspominał kiedyś Dwight.
Cały bez mała dzień strawiły na nie przynoszących skutku poszukiwaniach. Biblioteka nie była dobrym miejscem, jeśli chodziło o nabywanie wiedzy z zakresu ghuli czy innych zagadnień okultystycznych. Choć w stertach przerzuconych książek znalazła cała masę wzmianek dotyczących opowieści o rakshasach, wszystkie one nie były warte nawet jednej rupii. Żaden szanujący się badacz nie podjął dotąd tematu, toteż materiał, z którym próbowały się obie z Amandą zmierzyć nie był usystematyzowany w najmniejszym choćby stopniu. Po kilku godzinach nierównej walki z nieogarnioną materią podań i opowiastek mających swe korzenie w lokalnym folklorze, Emily się poddała. Jedną, jedyną warta uwagi wzmianką, była ta o Sri Nirahankarem, na wpół mistycznym, na wpół legendarnym uzdrowicielu ze świątyni Wisznu.


Przedstawiciel Złotych Indii podjął ją w swoim gabinecie. Tym razem nie musiała odgrywać przerażenia, a on i teraz dał wyra swojemu zainteresowaniu jej losem. W jego głosie pobrzmiewały żal i współczucie. Poproszony o pomoc w zdobyciu wiz do Egiptu, obiecał wstawić się za nimi w konsulacie. Zapytany o Sri Nirahankara zareagował ożywieniem, w którym Emily dopatrywała się drugiego dna.

- A dlaczego panią interesuje .... ktoś taki? - czujne, sympatyczne oczy Drenenberga wpatrzyly sie w ciebie z nowym zainteresowaniem.
- Ojciec poświecił mu nieco miejsca w swoich notatkach. Wierzę, że mogli się spotkać, gdy tato przebywał w Kalkucie. Chciałabym porozmawiać z być może jedynym żyjącym człowiekiem, z którym spotkał się przed śmiercią.
- Rozumiem. To dość dziwny człowiek. Mędrzec. Jeden z takich, których miejscowi uważają za świętych mężów. Pani ojciec miał bardzo duży szacunek wśród miejscowych skoro Sri Nirahankan poświecił mu swoją uwagę. Z tego co wiem stroni od obcych. Szczególnie od obcokrajowców
- Wzmianki te nie są do końca jasne, ale nie zaznam spokoju, jeśli nie podejmę próby spotkania się z nim. Czy wie Pan, dokąd powinnam się udać?
- Główna świątnia. Tam przebywa Sri Nirahankar. Może jeśli powie pani, ze jest pani córką obcokrajowca z którym rozmawiał to panią do niego dopuszczą. chociaż jest mała szansa. Jest pani kobietą.
- Muszę spróbować, panie Drenenberg. Nie mam wyjścia.
- Życzę więc powodzenia. I trzymam kciuki.
- Dziękuję. Dziękuję za wskazówki i wszelką pomoc. To dla mnie naprawdę ważne.

Gdy się żegnali, Drenenberg sprawiał wrażenie, jakby chciał powiedzieć coś więcej, coś jeszcze zaproponować, ale nienaganne maniery nie pozwoliły mu zakłócić żałoby panny Vivarro.
Niesiona falą całkiem nowej nadziei, z podążającym za nią krok w krok Borią udała się ku największej w mieście świątyni Wisznu. Być może święty starzec wiedział coś, co mogłoby jej pomóc uratować siostrę, a Emily bardzo, ale to bardzo potrzebowała takiej pomocy.

zodiaq 26-06-2011 14:37

Nie spał. Ostatnimi czasy sen wydawał się abstrakcją, szczególnie w Kalkucie...mieście które przesiąkało obecnością ghuli.
Zamiast tego siedział przy oknie, z nogami wyciągniętymi na parapet i popijał Kawę. Tak, to była prawdziwa kawa, a nie ścieki, które od niechcenia wlewał w siebie podczas nauki.
Siedział i myślał, co jakiś czas zapisując coś w zeszycie rozłożonym na kolanach.
Świtało.

Cytat:

Zastanawia mnie jak to będzie jeśli nam się nie uda...spójrzmy trzeźwym okiem - jest nas ośmioro, plus dwóch w Ameryce, którzy nie dają znaków życia. Poza tym mamy jeszcze Prooda, który również nie wiadomo, czy jeszcze żyje. Ach i nie zapominajmy o Brandzie - który pociąga za sznurki po naszej stronie. Straciliśmy już Lafayette'a, a każdy z nas oberwał już w taki czy inny sposób. Nasze morale równe jest zeru, co przekłada się na wzajemne oskarżenia o kolaboracje....naprzeciw nam stoi jedna z większych firm wschodniego wybrzeża, z ogromnym kapitałem i wpływami, rosyjska mafia, grupa fanatycznych popaprańców, fundacja zajmująca się "odbudową Indii", grupa kultystów tu, na miejscu i monstra z piekła ( o ile coś takiego istnieje ) rodem pokroju ghuli i mrocznych młodych. Podsumowując, z czystym sumieniem mogę napisać - nasze szanse równe są zeru. Dlaczego to piszę? Ponieważ mam cień nadziei na to, że nawet jeśli poniesiemy porażkę, świat nadal będzie istniał i znajdzie się ktoś komu uda się to przeczytać.
Dziś odwiedzimy tatuażystę...
L.D.Lynch "1921"
Upchnął zeszyt, do uratowanej z pożaru torby, pomiędzy książki Wagnera, a puszki kawy, której spory zapas kupił w Cuttack. Z przeciwległego kąta pokoju dobiegały ciche pochrapywania...

*

Poranna rozmowa "przy śniadaniu" wyglądała mniej więcej tak:
- O której wyruszamy?
- G-gdzie?
- Do tatuażysty, ja i Garret idziemy z tobą.

Nie miał ochoty na dyskusje z księgowym, jednak coraz bardziej żałował, że powiedział mu to wszystko.
"Będą nas pilnowali, nie spuszczali oczu z tego co robimy"
Nie miał również ochoty na taką "wycieczkę" w takiej eskorcie, w ich towarzystwie i tak czuł się jak tarcza strzelnicza z żarówką na czole, która miała sygnalizować kiedy strzelać.
Szczęśliwie dla niego, Luca nie miał planów na spędzenie tak pięknego dnia w Kalkucie...po ostatnich przeżyciach, których tu doświadczył, imponowało Lynchowi, że w ogóle miał ochotę wyjść z hotelu.
Uzbrojony w rewolwer, pióro, zeszyt i aparat prowadził grupę w kierunku slumsów.
Ziemia kręciła się tutaj w przeciwną stronę, wszędzie przewalały się watahy umorusanych dzieciaków, na widok których Lynch dostawał ciarek.

- C-czy mówiłem już, że g-ghule nie od razu są t-takich rozmiarów, jak te które c-ciągle spotykamy? - przerwał grobową ciszę panującą od wyjścia z hotelu. W odpowiedzi zobaczył jedynie nerwowy wzrok Luci przeskakujący po bachorach.
W końcu ją znaleźli...starą, zdezelowaną chałupę oznaczoną hinduskimi malunkami na całym froncie. Nie musiał nic mówić, Garrett z Choppem siedli na przeciwko wejścia, obserwując ulicę, Luca wszedł do środka, dwa kroki za Lynchem. W środku panowała nędza i bród. Wychudły Hindus siedział, powoli zapychając się ryżem.
Przez chwilę wydawało mu się, że mroku pomieszczenia widzi drugą postać, mniejszą, chłopaka, którego widział w czasie ucieczki z tego miejsca, ostatnim razem.
-Mahāna Talavāra - nie wiedział co ma powiedzieć, przygotowywał się do tej rozmowy całą noc, a teraz nie potrafił wydobyć z siebie dźwięku - wybrałem...c-co teraz?
Starzec milczał długo. Bardzo długo. Potem powiedział coś w hindi. Jedynymi słowami, jakie zrozumiał Leo były Mahana Talavara i rakszas. Jednak paplanina była zdecydowanie dłuższa. Ton głosu tatuażysty spokojny, jednak oczy … błyszczały jakimś gniewem.
- Nie rozumiem...- z wyraźnym zagubieniem w oczach spoglądał na Lucę, po czym zaczął odwijać bandaż, podchodząc bliżej mężczyzny.
Hindus znów coś powiedział patrząc uważnie na tatuaż, bez żadnych jednak czytelnych emocji. Jego mowa była równie niezrozumiała, jak wcześniej. Tylko slowa Mahana Talavara i rakszas, były w miarę zrozumiałe. Ale pojawiło się jeszcze jedno.
Mandira. Ganeśa Mandira.
Powtarzane. Jak imię lub miejsce.
Ganeśa Mandira. Ganeśa Mandira. Ganeśa Mandira.
Do znudzenia. Wzrok starego tatuażysty zdawał się być coraz bardziej zmęczony. Jakby wasza obecność przeszkadzała mu w jedzeniu. W końcu sięgnął po kolejną kulkę ryżową i zaczął maczać ją w sosie curry, rzadkim i barwy moczu. Wsadził ją sobie do ust. Zaczął przeżuwać pokarm nie spuszczając z waszej dwójki czujnych, ciemnych oczu.
Luca przez cały ten czas stał dwa kroki za Lynchem, w ciszy lustrując pomieszczenie, z przygotowaną bronią stał oczekując nieprzemyślanego ruchu Hindusa.
- Niczego się n-nie dowiemy...- rzucił w kierunku Włocha, po czym ruszył do wyjścia - ch-chyba wiem gdzie mamy s-szukać - kiwnął głową na pożegnanie mężczyźnie, po czym wyszedł na ulicę.

- Ganeśa Mandira - rzucił do umierającego z nudów Choppa i wchłaniającego "newsy" Garetta -...chodzi o ś-świątynię Ganeshy...- malujące się niezrozumienie na twarzach pozostałych nie pomagało.
O drogę do świątyni zapytał starca, który przez cały ten czas przyglądał się odganiającemu "młode" Choppowi.
Wystarczyło wymówić nazwę, a mężczyzna wskazywał już dwa kierunki, po chwili bełkotu dziadka udało mu się wyłapać kilka prostszych słów...port.
"W końcu rewelacje naszego pokroju dzieją się jedynie w zatęchłych dziurach"
Po drodze opowiadał reszcie wszystko, co wiedział o Ganeshy - dewie mądrości i sprytu, patronie uczonych i nauki, opiekunie ksiąg, liter, skrybów i szkół. Usuwającym przeszkody, zapewniającym powodzenie w najprzeróżniejszych przedsięwzięciach.
Nie wiedział czy słuchają...musiał czymś zająć głowę, tylko żeby nie myśleć o tym, co może czekać ich na miejscu.

Świątynia nie był szczytem architektonicznych umiejętności tego regionu, mimo tego zasługiwała na kilka zdjęć. Nie kryjąc się z tym pstrykną zdjęcie idącym za nim Luce, Garrettowi i Choppowi.
- Paskuda - burknął jeden z nich, gdy przechodzili obok jednej z podobizn bóstwa.


Już przed wejściem czuł się dziwnie...inaczej, smród ryb, który nawet mu nie przeszkadzał, z racji tego iż w Bostonie ciągle śmierdzi portem, zdawał się słabnąć, był ledwo wyczuwalny. Ze środka dobiegało ciche buczenie...a raczej odgłos trąbki. W środku było gorzej...
Sporo kręcących się ludzi, modlących i składających ofiary wotywne. Zapach kadzideł, kwiatów, dźwięki egzotycznych mantr. Widok białych ludzie nie poruszył wyznawców.Za to widok ołtarza poruszył Leo. Ręka zdawała się płonąć, od kiedy tylko przekroczył tylko próg świątyni. Muzyka rozsadzała czaszkę. Zapachy powodowały słabość. Szepty modlitw brzmiały jak pomruki demonów. Każdy oddech wydawał się zatruwać płuca młodzieńca czymś, co powodowało oszołomienie. Twarze modlących się ludzi zdawały się wykrzywiać w parodię ludzkich twarzy - wyglądali jak zwierzęta - świnie lub małpy, a nie ludzkie istoty. Oczy wielu spośród nich lśniły wewnętrznym blaskiem - żółcią, czerwienią czy złociście - jak oczy demonów, nie ludzi. Gwar portu stal się dla Leo niesłyszalnym szmerem. Słyszał tylko jeden dźwięk - ryk słonia rozbrzmiewający echem pod kopułą świątyni.
Walter usiadł gdzieś przy wejściu świątyni, na uboczu, Luca natomiast trzymał ciągły odstęp od Lyncha, chodząc za nim krok w krok.
Było mu słabo i zaczął powlekać nogami, pilnując pionu oparł się o najbliższą ścianę. Po chwili odbił się od niej ręką i ruszył w kierunku ołtarza.
Bliżej ołtarza nacisk na skronie stawał się coraz bardziej bolesny i intensywny. Leo słyszał trąbienie słonia, widział okrutnie zmienione, rozmazane twarze wiernych.“Deva! Rakszas!” - słyszał echa tłumu. Echa niewypowiedzianych słów.Tatuaż zdawał się płonąć, palił niczym polany kwasem. Leo miał wrażenie jakby pod jego skórą zagnieździły się małe, drapieżne insekty, kąsające palącym jadem. Wiedział, że nie wytrzyma tu długo.
Deva! Rakszas!Deva! Rakszas!Deva!
Rakszas!Devarakszas Devarakszas Devarakszas!Devarakszasdevarakszasdevarakszasdevar akszas!!!!!!
Ból był niewyobrażalny. Słoniowate bóstwo na ołtarzu ponownie zaryczało. Jego ryk rozwalał od środka czaszkę studenta na kawałki.
Rozwinął bandaż, przyglądając się otoczeniu - szukał czegoś, chociaż sam nie miał bladego pojęcia czego szukać...mózg rozsadzał mu czaszkę. Ręka pod bandażem wyglądała koszmarnie. Skóra stwardniała i zbrązowiała, pojawiły się na niej jakieś poprzeczne, czarne linie oraz rogowate narośla. Jakiś Hindus, który już wcześniej zwracał uwagę na Leo krzyknął coś, wskazując dłonią chłopaka i szturchając kolejnego.
- Cunā śāpita!- Cunā śāpita!
Dwie nieznane frazy rozbrzmiewały teraz powtarzane z ust do ust po całej świątyni. Tłum robił się coraz bardziej nerwowy.Za chwilę mogło zrobić się nieprzyjemnie.
Tracił przytomność, wszystkie kadzidła i reszta palącego się tutaj badziewia uderzała w nozdrza nie pozwalając oddychać, poczuł lekkie szarpnięcie, kątem oka widział Lucę, to on...odciągał go, tłumek w świątyni wrzał:
- Muszę...jeszcze...Luca...nie rozumiem tego - bełkotał prowadzony pod ramie w kierunku wyjścia. Mimo mętliku panującego w głowie czuł się bezpiecznie prowadzony przez Włocha, wiedział że nic mu się z nim nie stanie...w końcu tak działają przyjaciele...

Felidae 26-06-2011 22:08

Siedem. Siedem powodów, aby nie popaść w szaleństwo. Jeden, na każdy dzień tygodnia. Wymyślała co rano coś dla czego opłacało się żyć. Nie mogła się poddać i zmienić w bestię. Nie wolno jej było do tego dopuścić. Victor był teraz tylko malutką cząstką tego o co walczyła. Instynkt samozachowawczy kazał jej bronić własnej duszy.

To pewnie dlatego uczepiła się myśli o bibliotece i starych księgach jak tonący brzytwy. Błagalnie prosiła Emily, aby ta towarzyszyła jej w poszukiwaniach. Na szczęście, pomimo żałoby, przyjaciółka nie odmówiła jej pomocnej dłoni.

Biblioteka leżała na terenie przylegającym do prywatnej rezydencji gubernatora Wielkiej Brytanii. Szczęśliwie władze nie zabroniły młodym Amerykankom dostępu do niej. Amanda liczyła na to, że wojskowi będą woleli mieć przynajmniej część z ich grupy na oku i będą zadowoleni, kiedy chociaż kobiety nie będą włóczyć się po mieście.
Sama biblioteka zajmowała sporą salę, w której zgromadzono naprawdę imponujący księgozbiór. Sir Edward Canterby i jego, na oko dwudziestoletni, wnuk Leon, którzy się nim opiekowali okazali się bardzo pomocni w zorientowaniu się w zasobach . Dziewczyny wiedziały, że czeka je szukanie „igły w stogu siana”, bo tematyka taka jak ghoule i klątwy była niezmiernie rzadka.

Do tego okazało się, że większość zgromadzonych ksiąg była zupełnie nieprzydatna. Były to wydania niemiecko i angielskojęzyczne, które w żaden sposób nie nawiązywały do interesujących je zagadnień. Dział ksiąg miejscowych był natomiast… trudno dostępny. Były to zresztą albo księgi o tematyce religijnej albo dzieła takie jak….Kamasutra z ilustracjami.
Tu i ówdzie natykały się z Emily na wzmianki o kulcie rakszasów, ale informacje te nie wniosły niczego nowego do ich wiedzy. Jedyną przydatną informacją, którą miały nadzieję wykorzystać była legenda o uzdrowicielu świątyni Wisznu –mędrcu i świętym mężu zwanym Sri Nirahankarem.

W końcu, po kilku godzinach Amanda gotowa się była poddać. Emily również nie widziała sensu dalszej eksploracji tutejszego księgozbioru. Czy więc naprawdę pozostawała im jedynie nadzieja na sukces w Egipcie? Tylko ile pozostało jej czasu zanim …

Wtedy do stolika, od którego właśnie odchodziła Emily, podszedł mężczyzna.
Amanda uniosła wzrok znad księgi i spojrzała mężczyźnie w oczy.



- Przepraszam, czy mam może przyjemność z panną Gordon?
- Tak… - odpowiedziała trochę zaskoczona Amanda – panie…? –zawiesiła na chwilę głos
Nieznajomy uśmiechnął się szarmancko i odpowiedział błyskawicznie
- Elias, Jackson Elias, do usług – ukłonił się przy tym uprzejmie
Amandzie rozjaśniło się czoło, kiedy skojarzyła nazwisko. Podniosła się z miejsca i podała dłoń w geście przywitania mówiąc:
- Ach tak … to o spotkaniu z panem opowiadał nam Dwight Garrett. Proszę mi wybaczyć. – uśmiechnęła się promiennie. – Bardzo proszę, niech pan siada.
Może jednak los nie całkiem pozostawił ją na pastwę czasu? Pamiętała z opowiadań Garretta, że Elias był pisarzem i znawcą kultów śmierci.
Elias ucałował podaną mu dłoń i zajął miejsce tuż obok dziewczyny.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam pani zbytnio? – miał miły, melodyjny głos.
- Skądże, zbieram materiały do artykułu, ale tutejsza biblioteka nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Niestety.
- Jest pani pisarką? – w głosie mężczyzny pojawiła się nutka zainteresowania
- Dziennikarką … i to początkującą – zaśmiała się cicho Amanda – Pisarstwo, z tego co słyszałam, jest raczej pana domeną. – przerwała na chwilę - A może… - i jakby się wahając dodała szybko - Ach, ale nie chciałabym się tak narzucać…
Elias przekrzywił nieco głowę i odparł przekornie
- Piękna kobieta nigdy nie narzuca się mężczyźnie spragnionemu jej towarzystwa.
Policzki Amandy lekko się zaróżowiły
- Cóż… To może od razu wyłuszczę panu mój kłopot. Wiem, że jest pan ekspertem w dziedzinie kultów śmierci. Garrett sporo nam opowiadał o rozmowach z panem dotyczących thugów i tutejszej bogini Kali. – Elias spoglądał bystro na dziewczynę – Otóż… natrafiłam jeszcze w Stanach na kilka ciekawych podań, legend o pewnym kulcie istot żywiących się mięsem ludzkim. Zamarzyłam o napisaniu sensacyjnego reportażu, a może nawet książki i z pomocą przyjaciółki wybrałam się do Indii. Miałam nadzieję na spotkanie tutaj z jej ojcem, profesorem archeologii, ale… profesor zmarł tragicznie tuż po naszym przybyciu, tak, że nawet nie zdążyłyśmy się z nim zobaczyć. Teraz… próbuję trochę rozpaczliwie wykorzystać mój pobyt w Indiach, żeby znaleźć choć trochę informacji umożliwiających napisanie wiarygodnego reportażu – Amanda przerwała na chwilę i spojrzała na pisarza
- Jaki kult dokładnie ma pani na myśli?
- Chodzi mi o kult rakszasa. Czy mówi panu coś ta nazwa? – zwróciła się do znawcy z niekrywaną nadzieją.
Elias zmarszczył na chwilę czoło jakby przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami
- Owszem panno Gordon. Istnieją w Indiach kulty śmierci oddające cześć tym demonicznym istotom. Weźmy choćby jako przykład kult Kali. Przyznaję, że trochę mnie pani zaskoczyła. Skąd u kobiety takie zainteresowania? Dlaczego tak mroczne?
- Może pan za to obarczyć winą mojego wuja, amatora archeologa – zaśmiała się kobieta – Wychowywał mnie i brata po śmierci rodziców i swoją pasję zaszczepił i mnie. Poszukuję wyjaśnienia dla tajemnic świata, szukam motywacji, które pchają ludzi do najgorszych uczynków w ramach wiary w bóstwa czy ideały. Poza tym jak każda początkująca dziennikarka szukam materiałów do artykułów godnych nagrody Pulitzera.
- Hmmm… jak w takim razie mógłbym nie pomóc w tak ważnej dla pani sprawie… – uśmiech Eliasa stał się ponownie szarmancki. – Powinna pani porozmawiać z moim dobrym przyjacielem, Taminem Purraptem. Nikt inny nie wie więcej o ludzkiej wierze w demony. Mój przyjaciel ma zwyczaj w każde południe odwiedzać herbaciarnię przy tej ulicy –zapisał Amandzie adres na małym bileciku.
- Jak mogę się panu odwdzięczyć za pomoc – Amanda nie kryła radości
- Proszę pozwolić mi zaprosić się jutro na kolację, panno Amando
- Z przyjemnością panie Elias.
- W takim razie, pozwoli pani, że teraz się już pożegnam.
Amanda pożegnała pisarza ciepło i podała nazwę hotelu, w którym będzie mógł ją znaleźć. Umówili się na jutro na godzinę osiemnastą.

Kobieta spojrzała na zegar. Nie było zbyt późno. Zdąży jeszcze dzisiaj odwiedzić główną świątynię Wisznu i zapytać o mędrca Sri Nirahankara.

Armiel 26-06-2011 23:13

WALTER CHOPP, LEONARD LYNCH, LUCA MANOLDI


Świątynia Ganeszy w kalkutańskim porcie była sporym przybytkiem. Szerokie wejście, okazały ołtarz bóstwa obwieszony girlandami kwiatów, a w jego centralnym miejscu posag tego, któremu oddawano cześć w tej zlokalizowanej przy samym brzegu rzeki świątyni.
Ganesha.

Ołtarz czerwony jak cegła.



To, że coś niedobrego dzieje się z Leo pierwszy zauważył Luca, bo nie odstępował przyjaciela o krok. I to właśnie Luca dostrzegł, jak skóra na twarzy Leonarda staje się szarozielona, jak jego czoło zrasza pot, jak usta tracą barwę. To on pierwszy dostrzegł to, co skrywają bandaże. Tą koszmarną, przeistoczoną w coś ohydnego i plugawego rękę. Ale nie tylko on to zaważył.

Cunā śāpita! Cunā śāpita!

Hindusi wrzeszczeli coraz głośniej! Coraz więcej rąk wskazywało Leonarda i podtrzymującego go Lucę.

Cunā śāpita! Cunā śāpita!

Modlący się ludzie wstawali z klęczek, ruszyli w stronę dwójki cudzoziemców, wyciągając w ich stronę ręce.

Leonard już tego nie widział. Właśnie odpłynął. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i byłby upadł, gdyby nie podtrzymujący go Luca.

Walter, stojący troszkę dalej, bliżej ściany miał mniej możliwości zareagowania. Ani się spostrzegł, a już obok Luci i chyba nieprzytomnego Lyncha zgromadził się pokaźny, wielobarwny tłumek. Gniewny pomruk narastał, niczym warkot drapieżnika – z razu cichy, by szybko nabierać pewności siebie i siły. Cokolwiek mieli zamiar zrobić ci ludzie, nie wyglądało to zbyt przyjaźnie. Śniade twarze wykrzywiała zwierzęca wręcz nienawiść, wiele dłoni zaciskało się w pięści. Zanosiło się na to, że za chwilę Luca i Leo znajdą się w samym sercu linczu. Walter rozejrzał się za Dwightem, którego ostatnio zauważył palącego papierosa przy wejściu do świątyni. Jednak detektyw gdzieś się zapodział.

Cunā śāpita! Cunā śāpita!

Leonard, podtrzymywany przez Lucę targnął się konwulsyjnie, usta studenta otworzyły się szeroko i ... młodzieniec zwymiotował. Ciśnienie wymiocin było tak duże, że kilku najbliżej znajdujących się Hindusów zostało nimi zabrudzonych. Ludzie krzyknęli ze wstrętu i przestrachu i odskoczyli w bok.
Luca też zamarł na chwilę. Wymioty, które opuściły ciało jego przyjaciela miały ... barwę inkaustu. Luca poczuł, jak Leonard targnął się w jego uchwycie i ... zaśmiał się.

Jednak śmiech, który opuścił usta Leonarda na pewno nie należał do niego. Był straszny. Nieludzki. Taki, po którym włosy na karku jeżą się momentalnie.

Deva! Deva! Rakszas!

Tłum zafalował, cofnął się, złamał w jednej chwili. Już przestał być groźny. Stal się ... nieobliczalny w swym przerażeniu.

Część osób cofnęła się, część skierowała najszybciej jak mogła w stronę wyjścia. Kilka osób wpadło na Waltera, przez co ten nie poczuł ukłucia, kiedy szpila wbiła mu się w udo. Nie zauważył niepozornego człowieka, który szybko wmieszał się w tłum.

To, że dzieje się z nim coś złego, dotarło do niego w kilkanaście sekund później. Dziwne ciepło, parzące wręcz gorąco, popłynęło wraz z trucizną przez jego układ krwionośny.
Księgowy usłyszał trąbienie słonia, poczuł, że świat zaczyna wirować wokół niego w obłąkańczych piruetach.

Zachwiał się, z trudem podparł ręką ściany i walcząc z coraz większą słabością i duchotą instynktownie, zataczając się jak pijak, ruszył w stronę wyjścia. Nie zdołał tam dojść. Upadł ciężko podpierając się dłonią posadzki, rozrywając guziki koszuli próbował dać płucom więcej tlenu. Przed oczami pociemniało mu i przegrał walkę z trucizną.


DWIGHT GARRETT


Nie miałeś zamiaru wchodzić do świątyni, tym bardziej, że wydawało ci się, że macie ogon od czasów, gdy opuściliście slumsy.

Leonard gdzieś was prowadził wypytując miejscowych o drogę. Ty udawałeś idiotę w tłumie usiłując wypatrzyć tego lub tych, którzy was śledzą.
Nie zaalarmowałeś reszty z kilku powodów. Po pierwsze – bałeś się, że spłoszą ten nowy „niewojskowy” ogon. Po drugie – nie byłeś pewien, czy faktycznie go macie. No i po trzecie – wolałeś zostawić taką sprawę profesjonaliście, a jedynym takim osobnikiem w tej grupie byłeś ty.

Kiedy więc Leo, Luca i Walter władowali się do świątyni jakiegoś słoniowatego bóstwa, ty zapaliłeś papierosa i czekałeś, niczym pająk w sieci. Było ich przynajmniej dwóch. Niepozorni, nie wyróżniający się w tłumie wypełniających port brudasów. Znali się na swojej robocie. Musiałeś to przyznać. Wydawało ci się, że głównym obiektem ich obserwacji jest Leonard.

W pewnym momencie w środku świątyni wybuchło jakieś zamieszanie. Słyszałeś wyraźnie podekscytowane, nerwowe i gniewne wrzaski ludzi. To odwróciło na chwilę twoją uwagę. Wtedy okazało się, że celem jesteś i ty.
Tłum przed świątynią był spory. Ludzie potrącali się, mijali dosłownie o centymetry. Tylko uśmiech losu uchronił cię przed atakiem. Hindus poruszył się zdecydowanie za szybko. Instynktownie odskoczyłeś w bok, a jego ręka, zakończona ostrzem noża, zamiast ciało, przecięła jedynie twoje ubranie.

Przez chwilę oczy twoje i zamachowca spotkały się. Znałeś to spojrzenie, mimo różnic kulturowych. To był profesjonalista. Zawodowiec, który nie odpuści, póki nie zrobi tego, co miał zrobić.

W momencie, kiedy ludzie w świątyni wrzasnęli przerażeni, zamachowiec spiął ciało do kolejnego ataku. Ostrze noża o dziwnym kształcie zdawało się być pokryte jakąś mazią.



Ludzie zaczęli wybiegać ze świątyni, jakby spotkali w niej diabła.


EMILY VIVARRO, AMANDA GORDON



Świątynia Wisznu w Kalkucie robiła naprawdę imponujące wrażenie. Starożytna, monumentalna i przesiąknięta mistycyzmem na wskroś. Dotarłaś do niej bez trudu z czujnie rozglądającym się wokół Borią. Głowa Ukraińca kręciła się nerwowo na boki, od kiedy tylko opuściliście siedzibę Fundacji Złote Indie.

Aby dotrzeć na miejsce musiałaś wdrapać się po szerokich stopniach, na taras, gdzie wybudowano ową wspaniałą budowlę. Na prawie każdym stopniu siedział jakiś fakir. Albo brodaty i długowłosy, albo łysy i dokładnie ogolony. Widząc jednego z medytujących na schodach mędrców – długowłosego i brodatego mężczyznę przypominającego Jezusa Chrystusa, aż zatrzymałaś się na chwilę. Przypomniałaś sobie szalone teorie, które kiedyś usłyszałaś na studiach – że sam Zbawiciel pobierał nauki pośród mędrców w Indiach. Patrząc na długowłosego mężczyznę byłaś skłonna przyznać, że jeszcze to robi. Póki „Jezus” nie poruszył się i ulotne podobieństwo przysnęło, niczym bańka mydlana. Na samej górze spotkałaś się z podziwiającą fronton budowli Amandą.

Amanda Gordon dotarła na miejsce nieco wcześniej, nie wiedząc nawet, że i Emily wybiera się tam po spotkaniu z Drenenbergiem w Fundacji Złote Indie. Rikszarz dowiózł ją na miejsce za dwie rupie, przeszła rozległy, wypełniony wielobarwnym i wielo kulturowym tłumem plac, na którym usytuowane były najważniejsze świątynie w Kalkucie i szybko odszukała tą, o którą jej chodziło – okoloną posągami wielorękich bóstw. Zaczęła wspinaczkę na szczyt, gdzie czekała ją mila niespodzianka – Emily i Boria.


* * *


Wnętrze świątyni Wisznu pachniało dostojeństwem i oddaniem religii. Czuć było tą podniosłą, niepowtarzalną atmosferę wiary, którą czasami dało się też wyczuć w kościołach czy pagodach na krańcu świata.
Ubrani w charakterystyczne szaty duchowni modlili się w pełnym napięcia skupieniu, nieliczni wierni dokładali szept mantr do ich łańcucha u stóp ołtarza Wisznu.



Wiele oczu modlących nie odrywało się od stóp posągu, ale niektóre skierowały się w waszą stronę, kiedy tylko przekroczyłaś z Borią próg świątyni. Na twarzach wielu odmalowało się zdziwienie, na innych niepokój a na jeszcze innych wyraźna niechęć. Tych, którzy okazywali te negatywne emocje była jednak garstka.


HERBERT HIDDINK



Okazało się, że twoi znajomi jeszcze nie powrócili z miasta. Byłeś jednak głodny, więc –bacznie obserwowany przez szpicla od Mac Dary – zamówiłeś posiłek do pokoju.
Angielska kuchnia najlepsze potrawy zawdzięczała swoim koloniom, a najwyższą półką była właśnie kuchnia hinduska, która – jak dla ciebie – miała jednak zbyt orientalny smak.
Od czasów przygody z sajgonkami z San Francisco kuchnia orientalna kojarzyła ci się nad wyraz negatywnie.

Byłeś z siebie niezwykle zadowolony. Sprytnym manewrem załatwiłeś tych nadętych, angielskich pyszałków i załatwiłeś waszej gromadce transport do Egiptu. I to za darmo! Ha! Nie mogłeś się doczekać ich min, kiedy powiesz im tą nowinę.

Po posiłku, zabijając czas, sięgnąłeś po angielskie wydanie lokalnej gazety. The Statesman.
Artykuły dotyczyły ważnych wydarzeń politycznych, wizycie następcy korony brytyjskiej. Książę Walii przebywa w Indiach



Były tez lakoniczne informacje o kampanii wojska przeciwko sekcie „Bagha” z prowincji Orrisa i masowym grobie kilkunastu jej członków odkrytym niedaleko miasta Cuttack. Niewyraźne zdjęcie pokazywało żołnierzy a za nimi kilka rozmazanych. półnagich mężczyzn.
Autor artykułu informował, że najwyraźniej doszło do kłótni wewnątrz sekty, która była wynikiem kilku okrutnych zbrodni dokonanych na obywatelach spoza Korony.

W pewnym momencie twój wzrok zatrzymał się na portrecie pamięciowym podejrzanego o serię zabójstw w dokach Kalkuty sprzed kilku dni. Rysunek pokazywał kogoś, na widok, kogo twarzy poczułeś ciarki mimo tropikalnego upału. To był Tolłoczko .A dopisek, że podejrzany ma dwukolorowe oczy, dosłownie zmroził ci krew w żyłach.

Poczułeś znów echa zapomnianej nocy w domostwie sióstr Callahan, kiedy szalony zabójca zginął z twojej ręki. A teraz patrzył na ciebie z niewyraźnego portretu w wydawanej w Kalkucie gazecie. A jego oczy szydziły – „tak, grubasie, przybyłem tu po ciebie”.

emilski 29-06-2011 00:01

Tłum napierał. Zacieśniał się wokół Leonarda. Z samym Leo też chyba nie było najlepiej. Do tego stopnia, że Luca wziął go pod rękę i zaczął prowadzić do wyjścia. Walter trzymał rękę na kolbie rewolweru. Na razie jednak nie zamierzał robić z niego użytku. To miała być ostateczność. W świątyni rozległ się krzyk – wierni zaczynali skandować w tym swoim języku, nieznane Waltowi hasła. Grupka osób coraz bardziej kłębiła się w okolicach młodych chłopaków. To już chyba moment, kiedy trzeba by było wkroczyć do akcji, ruszyć za nimi i oddać kilka ostrzegawczych strzałów. Rozgonić towarzystwo i wyrwać Leo i Lukę ze szponów nawiedzonych Hindusów.

Ruszył do przodu. Poczuł na sobie ciężar kilku osób, z którymi się zderzył po drodze. Nie czuł ukłucia. Przez chwilę szedł jeszcze do przodu, wyciągnął nawet rewolwer i wyciągnął go w stronę otoczonych przez tłum przyjaciół. Zbliżał się do nich, kiedy nogi nagle zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Chciał zrobić kolejny krok i zdawało mu się, że wysunął nogę do przodu,kiedy nagle okazało się, że obie nogi zostały w tyle, a on tego zupełnie nie czuł. Wszystko zawirowało mu wokół głowy. Wielobarwne witraże, świece, kadzidła i te przebrzydłe figury, trąby, czterorękie istoty, turbany, zawodzący śpiew wychudłych brodaczy i miliony gwiazd spadały teraz całym ciężarem na głowę księgowego i przygniotły całe jego ciało do ziemi. Nie mógł zatrzymać wirowania, ale ostatkiem woli pokonał opór przestrzeni i udało mu się podnieść. Zrozumiał, że został otruty. Albo ktoś zaatakował tylko jego, albo ktoś wpuścił jakiś gaz i każdy z tu obecnych przeżywa to, co on. Z tą wiedzą łatwiej było mu stawić temu czoła. Zaczął znowu iść. W tym samym momencie zaczął gwałtownie kaszleć i nie mógł przestać. Czuł, że jeszcze trochę i wypluje płuca tutaj, na środku świątyni. Ciałem rzucały spazmy gorączki. Nagle zaczęło mu być bardzo zimno. Trząsł się. I wtedy okazało się, że nie może złapać oddechu. I to było najbardziej przerażające. Nagle reszta dolegliwości zniknęła, już był zdrowy, dałby radę nawet iść – był o tym przekonany – ale co z tego, kiedy paniczne próby wpuszczenia powietrza do, pragnących tlenu, płuc kończyły się fiaskiem. To, co wydobywało się z jego gardła było charkliwym, starczym rzężeniem. Twarz mu posiniała, język spuchł, oczy wyszły z orbit. Ręce rozciągnął daleko przed siebie, próbując coś złapać. Pistolet już dawno wypadł mu z dłoni, a on sam, przez chwilę jeszcze się chwiejąc, padł na kolana, na brzuch, na twarz. I czuł, jak razem z nim, wali się cała świątynia. Słyszał hałas rozpadających się ścian, pył, wznoszony przez latające we wszystkie strony cegły, osiadał mu na spierzchłych wargach i włosach. To sam Ganesza chciał usiąść na dachu swojej świątyni i przecenił zdolności budowniczych. Stropy nie wytrzymały ciężary słonia i puściły. Ganesza był ostatnim elementem walącej się konstrukcji. Wyglądało to tak, jakby zstąpił na ziemię, usiadł przed Walterem i zamachał mu trąbą: -Chodź przybłędo.

Wtedy uniósł się. Wyraźnie to czuł. Przed chwilą leżał na ziemi, pośród ruin, teraz był ponad nimi i posuwał się do przodu, szurając butami po zniszczonych cegłach. Unosił się. Leciał. Prowadził go słoń. Miał cztery ręce, które wkrótce przeszły płynnie w cztery nogi, a Ganesza przekształcił się w prawdziwego słonia, który zachęcał go do dalszej podróży, merdając na niego ogonem. Chopp z całych sił schwycił się tego ogona i owinął go wokół ręki, żeby nie stracić go gdzieś po drodze. Teraz unosił się całkiem swobodnie i płynął gdzieś zupełnie poza świątynię.

Gdzieś daleko... albo blisko... od okopu do okopu...

***

Obudził go chłód. Powoli zaczął wracać do rzeczywistości. Poczuł wilgoć an swoich spragnionych ustach. Coś ścierało pot z jego czoła. Czuł tępy ból w czaszce, ale powoli otwierał oczy i łapał pozostałymi zmysłami, dochodzące go go impulsy.

Obok niego siedziała kobieta. To ona obmywała go wilgotną gąbką i poiła wodą wyciskaną ze szmatki. Walt musiał jeszcze kilka razy mrugać powiekami, żeby zrozumieć, że wrócił do rzeczywistości, że trucizna przestała działać i tak, to prawda, że takie piękne kobiety istnieją naprawdę.

Nagle zaczęło być mu dobrze...Ale tylko przez moment. Ostry przebłysk świadomości kazał mu działać natychmiast. Złapał kobietę za przegub i spróbował się podnieść. Wysyczał przez zaciśnięte usta:

-Kim jesteś?

-Leż spokojnie. Jesteś słaby. Zostałeś otruty.

Spróbował się podnieść i usiąść. W głowie zakręciło mu się tak, że przez chwilę nie wiedział gdzie jest góra, gdzie dół, a gdzie ściany. Hinduska powiedziała coś łagodnym tonem i Walter opadł na poduszki.

-Za wcześnie na to. Ledwie oczyściłam twoją krew. Cud że twoje serce bije. Pod tą wątłą cielesnością kryje się silny, lecz rozdarty i zraniony, duch. Masz ponurą karmę. Pij.

Przystawiła mu do ust kubek z mocno pachnącym ziołami naparem.
-Pij. - powtórzyła.

Słodki aromat ziół i nieziemska uroda kobiety sprawiły, że zanurzył usta w płynie i napił się: -Kim jesteś? Gdzie jestem?

-Nazywam się Padmaja Shanti. Jestem Marahama lagānē vālē dŏna kē ādēśa - wyrzuciła z siebie śpiewnie potok niezrozumiałych słów. -Zostałeś zaatakowany przez kalliballi. Zatruty kolec. Ich częsta forma morderstw. Na szczęście obserwowaliśmy was, kiedy kalliballi uderzyli. Obserwowaliśmy was, cudzoziemcy, od kiedy doszły nas słuchy o waszych potyczkach z Bagha. Poza tym jest z wami Cunā śāpita. Stanowi zagrożenie. Dla siebie. Dla nas. Dla was. Dla innych. Obserwowaliśmy. Patrzyliśmy, co zrobi.

-Czy możesz mówić... jaśniej? Skąd o nas wiecie? - znowu ten dziwny język język. Walt znowu nic nie rozumiał.

-Podczas polowania Mahama Tulavara natknął się na dwóch z waszych. Pomógł im w ucieczce. A potem dowiedzieliśmy się o kampanii żołnierzy na Tygrysy. O tym, że zaatakowali białych ludzi. Widzieliśmy was, jak żołnierze przewozili was do hotelu pod specjalnym nadzorem. Wiemy o was już dużo. Ale nie wszystko. I to nas martwi. Nie wiemy, co zamierzacie. A chcielibyśmy wiedzieć.

-A wy? Co wy zamierzacie?

-Nie mnie musisz o to pytać, cudzoziemcze.

Walter kątem oka ujrzał postać skrywającą się przy wejściu do pokoju: -Kto tam jest? Skąd mam wiedzieć, że mogę wam ufać? - księgowy czuł się bezradnie. Zdał sobie sprawę, jak mało od niego zależy i jak wiele różnych osób jest w to wplątanych. Wystarczy chwila nieuwagi, a już ma we krwi truciznę. Przecież na każdym kroku może zginąć. -Proszę... powiedz mi... nie trzymaj dłużej w niepewności...

-Gdybyśmy chcieli twojej krzywdy, po prostu zostawilibyśmy cię tam, w świątyni Ganeszy. Czyż to nie oczywiste? Towarzyszyliście młodzieńcowi, który jest najpewniej Cunā śāpita. Kim on jest? Czemu z nim przebywacie?

-To nasz przyjaciel, Leonard - zaczął Walter. -Szukamy osób, które są odpowiedzialne za porwanie bliskich nam osób. Oni przygotowują się do Misterium z tymi rakszasami... Leonard... on najprawdopodobniej został zainfekowany przez jednego z nich. Albo jedną z nich. Tropimy Haran Jakashipu... albo ona tropi nas. Możecie nam pomóc? - spojrzał na nią błagalnym wzrokiem.

-Tropicie... Haran Jakashipu … - zaniemówiła na chwilę. Na dłuższą chwilę. Potem gwałtownie zerwała się z miejsca i wybiegła z pokoju. Wróciła po kilku minutach. Przez ten czas organizm Waltera doszedł do siebie. Czuł się nadal słaby, ale mógł już usiąść bez zawrotów głowy. Siedział i był zły, że tak dużo powiedział, ale czuł, że oni i tak wiedzą wszystko. Kimkolwiek są.

-Będziemy musieli porozmawiać w większym gronie. Zaraz. Możesz już wstać? - powiedziała, gdy wróciła po kilku chwilach.

Księgowy spróbował i udało mu się. Powoli ruszył za tym hinduskiej urody.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:53.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172