lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Bogdan 29-06-2011 01:46

...A wąż był chytrzejszy nad wszystkie zwierzęta polne, które był uczynił Pan Bóg. Ten rzekł do niewiasty. Jakże to, że wam Bóg rzekł - Nie będziecie jedli z każdego drzewa sadu tego?
I rzekła niewiasta do węża - Z owocu drzewa sadu tego pożywamy.
Ale z owocu drzewa, które jest w pośród sadu, rzekł Bóg - Nie będziecie jedli z niego, ani się go dotykać będziecie, byście snać nie pomarli.
I rzekł wąż do niewiasty - Żadnym sposobem śmiercią nie pomrzecie. Ale wie Bóg, że któregokolwiek dnia z niego jeść będziecie, otworzą się oczy wasze, a będziecie jako bogowie, znający dobre i złe.
Widząc tedy niewiasta, iż dobre było drzewo ku jedzeniu, a iż było wdzięczne na wejrzeniu, a pożądliwe drzewo dla nabycia umiejętności, wzięła z owocu jego, i jadła. Dała też i mężowi swemu, który z nią był. I on też jadł...


W środku bieda z nędzą. Brudny siennik, mały stolik i półnagi, wychudzony i już niezbyt młody Hindus w czarnej przepasce biodrowej i ciemnobrązowym turbanie. Tak chudy, że wyglądał jak szkielet obleczony cienką, starą skórą. Jadł. Po co? Luca nie wiedział i szczerze gówno go to obchodziło. W milczeniu obserwował jak staruch moczy małą ryżową kulkę w sosie barwy szczyn.
-Mahāna Talavāra - odezwał się Leo - wybrałem...c-co teraz?
Starzec milczał długo. Bardzo długo. Potem powiedział coś w hindi. Paplał długo jak wcześniej milczał. Ton głosu miał spokojny, jednak oczy … błyszczały jakimś gniewem. Luca i tak nic z tego nie zrozumiał, miał tylko nadzieję że Leo coś połapie. Niestety.
- Nie rozumiem...- z wyraźnym zagubieniem w oczach Leonard spojrzał na Lucę, po czym zaczął odwijać bandaż, podchodząc bliżej mężczyzny.
Hindus znów coś powiedział patrząc uważnie na tatuaż, bez żadnych jednak czytelnych emocji. Jego mowa była równie niezrozumiała, jak wcześniej. Międlił wciąż te same słowa Mahana Talavara i rakszas, Mandira. Ganeśa Mandira. Powtarzane jak imię lub miejsce.
Ganeśa Mandira. Ganeśa Mandira. Ganeśa Mandira.
Do znudzenia. Ich i chyba starucha też, bo jego wzrok zdawał się być coraz bardziej zmęczony jakby ich obecność przeszkadzała mu w jedzeniu. W końcu sięgnął po kolejną ryżową kulkę i zaczął maczać ją w rzadkim sosie i wsadził ją sobie do ust. Żuł tylko nie spuszczając z nich czujnych, ciemnych oczu.
- Niczego się n-nie dowiemy...- rzucił w kierunku Luci Leonard, po czym ruszył do wyjścia - ch-chyba wiem gdzie mamy s-szukać - kiwnął głową, po czym wyszedł na ulicę. Luca też wyszedł za Lynchem spluwając na pożegnanie. Starzec tylko uśmiechnął się na ten widok. Złym, złośliwym uśmiechem coś tam mamrocząc pod nosem w swoim języku. Zmrużone oczy tatuażysty przypominały dwie wąskie szczeliny, jak oczy węża.
- I tobie też pokurwieńcu - mruknął na pożegnanie Luca po kalabryjsku nawet nie siląc się by tamten go usłyszał.



Każdy miejscowy za kilka rupii potrafi wskazać dwie świątynię Ganeśi w miescie. Jedną na wielkim placu, drugą w okolicach portu.



No to się porobiło. Chwilę zajęło chłopakowi nim przeszedł do porządku nad tym, czego właśnie był świadkiem. Za nic, za żadną cholerę nigdy by nie uwierzył, gdyby ktokolwiek opowiedział mu to, czego sam przed chwilą był świadkiem. Szaleństwo. Czyste szaleństwo nie skażone odrobiną racjonalności. Ludzie przemykali, zdawało mu się we wszystkich kierunkach z dzikim wyciem i wykrzywionymi przerażeniem twarzami. Może dzięki temu zauważył tamtego. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto się boi. Albo jest obrzydzony widokiem rzygającego Lyncha. Właściwie to jego twarz nie wyrażała żadnej emocji. Luca widział, jak wytatuowany hindus powoli ale metodycznie przebija się przez rozhisteryzowany tłum w ich stronę i jednego rzutu okiem wystarczyło by stwierdzić, że nie dadzą rady wydostać się ze świątyni, nim tamten nie dotrze do nich pierwszy. Leo słaniał się na nogach przez co obaj zataczali niezgrabnie w drodze ku wyjściu. Szczęściem nikt na nich nie wpadał ani nie popychał. Ludzie jak zarazy starali się omijać ich z daleka.
- Dawaj Leo, dawaj - próbował przez ogólny zgiełk i ludzkie wycia popędzić Leonarda, sam obserwując zbliżającego się typa w tatuażach. Zasłanianie ręki kumpla nie miało już najmniejszego sensu, więc Luca ucapił Lyncha pod pachę i mozolnie zaczął holować. Nie było to łatwe. Na sile jednej ręki spoczywało ocalenie Lyncha i winchestera. Drugą musiał mieć wolną. Tamten się cały czas zbliżał, a Luca nie zamierzał ze śmieciem wdawać się w gadki.
Skurwiel tymczasem wpatrywał się tylko złym wzrokiem i pokonywał jard za jardem. Kiedy przemierzył już przynajmniej połowę drogi między nimi chłopak nie wytrzymał. Wyszarpnął z kieszeni loganową armatę, wymierzył tamtemu w twarz i wrzasnął.
- Stój kurwo i ani kroku dalej! - wiedział, że zrozumie. Wtedy w zaułku mówił do Luci po angielsku, poza tym niewerbalny przekaz nie pozostawiał wątpliwości - Stój, bo ci wyjebie prosto w ryj!!
- Trzeba mu pomóc - usłyszał spokojnie w płynnej angielszczyźnie słowa Hindusa przekrzykujacego gwar uciekających wiernych, którzy widząc broń w rękach Luci przyśpieszyli swoją ewakuację. - Nim zrobi sobie i innym krzywdę.
Jeśli nawet widział wymierzoną w głowę broń, zdawał się nią nie przejmować.
- Pomóc. Jak wtedy. W zaułku. Pamiętasz?
A jakże by nie. Pamiętał. Również to, że podarowany amulet o mało go nie zabił, kiedy to coś przez kieł wdarło mu się do głowy. A teraz strugał przyjemniaczka, kutas jeden. Co on sobie wyobrażał? Że jak ma do czynienia z gówniarzami to im każdy kit wciśnie? Pomogli wraz z tamtym suchym porąbańcem Lynchowi raz, a teraz chcą pomóc drugi. Bo że tamten sprzedał Leo temu nie ulegało dla Luci kwestii. Ale poznał się na nich. I na ich parszywych tatuażach. I nie zamierzał dać wodzić się za nos. Już on mu kurwa pomoże...
- Won parchu!! - wrzasnął z całych płuc i mocniej zacisnął kolbę rewolweru w dłoni.
Hindus spojrzał nieco poważniejszym wzrokiem. Zmrużył je jak kot, ale nadal się uśmiechał.
- Zaryzykujesz życie przyjaciela? - zapytał. - Szukaliście mnie przecież. Jestem Mahāna Talavāra. - zatrzymał się. - A teraz, albo natychmiast opuścisz broń, albo radzicie sobie sami. Wybieraj.

KURWA!! Każda komórka ciała chłopaka krzyczała w tej chwili ze wściekłości, bo nie potrafił wybrać. Wszystko przemawiało za tym że dranie od dawna byli w zmowie i kolejny raz dziś posłużyli się nimi, a zwłaszcza Leonardem w celu osiągnięcia sobie tylko znanych celów. Jednak pierdolony Hindus jednym zdaniem rozwalił wszystko, co z takim mozołem Luca układał sobie w głowie przez cały dzień. Jestem Mahana Talavara... i co to miało niby oznaczać. Chłopakowi te ichnie nazwy kompletnie nic nie mówiły i jedne z drugimi plątały się zaraz po trzecim wymówieniu. Głowę by dał że już słyszał dzisiaj te słowa, ale dałby też urżnąć sobie obie nogi, że nie miał pojęcia gdzie. U tatuażysty? Na ulicy? Tu, w świątyni tego porąbanego boga? Nie miał pojęcia a Leo nie kontaktował i niestety Luca musiał decyzję podjąć sam. I to szybko. Merde!! I gdzie do ciężkiej cholery byli Chopp i Garrett? Zawsze to samo....
Zaryzykował.
Musiał. Opuścił broń i choć nadal trzymał ją kurczowo w spotniałej dłoni i z napięciem czekał na to, co nastąpi, nie celował już w Hindusa.
Hindus podszedł. Spojrzał na podtrzymywanego przez Lucę Leonarda, a potem wyciągnął dłoń i położył ją na jego czole. Wystarczyło że powiedział szybko kilka śpiewnych słów, a wyrywający się dziko i zawodzący Leo zwisł bezwładnie w ramionach. Hindus chwycił go pod drugie ramię.
- Wyprowadzimy go tamtędy - wskazał głową wyjście zaraz obok ołtarza. - Pomóż mi. I bądź czujny. Kalliballi was zaatakowali.
- Kalliballi? Nas? Nas nikt nie... - dopiero teraz Luca zorientował się co mogło być powodem nagłego zniknięcia Waltera i Garretta. - A ty? Kim ty właściwie jesteś, co?
- Mógłbym zapytać was o to samo - odpowiedział spokojnym tonem. - Już drugi raz ścieżki naszego życia przecinają się ze sobą. Karma. To nie czas i miejsce by o tym rozmawiać. Musimy wyciągnąć najpierw stąd twojego przyjaciela.
Miał rację. Musieli, choć Luca nadal na jotę mu nie wierzył i nie ufał. Ale ważniejsze było, żeby wytargać Leonarda z tej cholernej świątyni. Ponieśli go więc uwieszonego na ramionach w kierunku, w którym pociągnął Talavara. O ile to było jego prawdziwe nazwisko...
Wyszli na ukwiecony dziedziniec z boku świątyni, tuż obok rzeki. Do wąskiej, kamiennej przystani właśnie zbliżała się jakaś łódź. Wiosłował w niej zawzięcie jakiś brodaty hindus w pomarańczowym turbanie. Mahana Tulavara wskazał ją głową.
- Zara zara - postawił się Luca - Gdzie ty nas chcesz? Było z nami jeszcze dwóch... bez nich nigdzie się nie ruszam!
- Jeden otruty. Jedzie do nas po pomoc. Drugi .. nie wiem. Da sobie radę.
- Jak otruty?! Co ty w ogóle? - Luca z coraz większym trudem ogarniał całą sytuację. W głowie mu się kręciło od nadmiaru wrażeń a rozszalałe serce nie znalazło jeszcze czasu by się uspokoić.
- Kalliballi.
- Co kalibali? Człowieku, mówże po ludzku!! Kim wy jesteście?
- Zabijamy … rakszasy. Oni .. je czczą. Kalliballi.
- Znaczy Tygrysy... tak? - chłopak ledwo nadążał a zamiast odpowiedzi dostawał kolejne zagadki.
- Bagha?
- No. Chyba. Takie pojeby, co to się malują w paski i mordują takimi...
- Bang naghi. Ostrza jak pazury. Kalliballi są gorsi. Całują kobrę.
Jak można było być gorszym od Tygrysów? Jak można było być bardziej szalonym od ludzi, którzy czczą ghule? Takie rzeczy poprostu nie mieściły się Luce w głowie. W międzyczasie dotargali się z Leo na przystań. Mahana Tulavara spojrzał na mężczyznę w łodzi, a ten pokłonił się i wziął za wiosło.
- Wsiadaj - wskazał Luce miejsce na wąskiej łodzi. - Spotkamy się na miejscu. Pilnuj przyjaciela.
Co było robić? Wsiadł, pomógł zataszczyć Leonarda na łódź i …. czekał na rozwój wydarzeń. No bo co było robić...
Wioślarz odbił od brzegu i ruszył z nurtem rzeki. Mahana Tulavara ruszył energicznym krokiem z powrotem w stronę świątyni. Po chwili łódź odpłynęła na tyle daleko, że budynek przesłonił wejście w stronę którego kierował się Hindus. Człowiek zniknął ale Luca nie potrafił zapomnieć jego słów. Zabijamy rakszasy. Pieprzenie. Skoro je zabijają, to co robił wtedy pomiędzy ich młodymi? Chłopak jakoś nie pamiętał, żeby ten cały Tulavara zabił wtedy choć jednego. A co, jeśli to prawda? Co on chce w takim razie zrobić Leo? A Am... miss Gordon, gdyby się o niej dowiedział...

Rzeka pełna była mniejszych i większych łodzi. Na jednej z nich przy dźwiękach egzotycznej muzyki tańczyły ubrane w wielobarwne szaty kobiety. Z innych sprzedawano warzywa, owoce i ryby. Wioślarz płynął zdecydowanymi, wprawnymi ruchami mijając inne łodzie i w niesamowitym tempie pochłaniając odległość. Luca przyglądał mu się uważnie, gotów strzelić gdyby okazało się, że ten jednak ma zamiar zaatakować lub wywinąć jakiś numer. Hindus zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na pasażerów.
W końcu dziób łodzi skierował się na brzeg i czółno przycumowało na jakiejś małej przystani, tuż obok pomalowanego na niebiesko domu. Luca zauważył, że ściana domu wystaje wprost z wody, a niewiele ponad jej taflą zamontowano drzwi wychodzące prosto na rzekę. Wioślarz uniósł wiosło i ochlapując przy tym Lucą i Lyncha mulistą wodą, uderzył piórem w drzwi. Te po chwili otworzyły się i pojawił się w nich wąsaty mężczyzna. Wioślarz obwiązał cumę łodzi wokół drewnianego elementu wystającego ze ściany domu i wskoczył zwinnie przez drzwi.
- Chodź ty - pokazał ręką na Lucę.
- Zara - odkrzyknął chłopak - A on? Pomóż mi wyciągnąć go z łodzi.
Hindus chyba zrozumiał. Wziął podaną przez kolegę linę i podczepił pod pachy Leo. Potem wciągnęli go razem, z tym wąsatym i z Lucą, do środka. Hindus pokazał na nogi Lyncha, a sam ujął go pod pachy. Czekał.
- Cunā śāpita - powiedział w końcu wąsacz tonem dość niepokojącym.
- Tak se tłumacz - mruknął Luca pod nosem i chwycił Leo za nogi. Nie było wyjścia. Było za to cholernie niewygodnie, bo prócz kumpla musiał tachać jeszcze swój zawinięty w brezent karabin, ale musiał dać sobie radę. I jeszcze uważać na tych dziwnych gości.
Nieśli go przez korytarz do większej sali, gdzie Luca zobaczył niecodzienny widok. Czterech półnagich chłopców w wieku góra dwanaście lat ćwiczyło …. walkę szablami pod okiem starszego człowieka. Widząc ich przerwali i skłonili się nisko. Luca zauważył też malowidło na ścianie. Przedstawiało… ghula. Z wyrysowanymi na jego cielsku czerwonymi punktami. Chwilę zajęło mu nim otrząsnął się z zaskoczenia, jednak skrzętnie zapamiętał te zaznaczone miejsca. Jeśli jednak Tulavara nie kłamał to mogła być bardzo przydatna wiedza.
Leo został zaniesiony na bok sali i ułożony na szerokiej ławie. Mężczyźni na coś czekali. Lub na kogoś. W końu pojawił się. Stary, z włosami białymi jak śnieg. Posłał Luce tylko jedno spojrzenie a potem skoncentrował uwagę na Leonardzie. Długo przyglądał się zmutowanej ręce, wreszcie wydał oczekującym mężczyznom jakieś polecenie.
Luca nic się nie odzywał chociaż bardzo go korciło, jednak raz że nie bardzo wiedział co miałby powiedzieć, dwa że nie chciał przerywać. gapił się tylko zafascynowany i przejęty, bo staruch oglądał Leonarda ze znawstwem w spojrzeniu.
Na rozkaz starca dwaj mężczyźni unieśli Leo. Luca chciał zaprotestować, ale stary Hindus spojrzał na niego. Wzrok miał twardy i w jakiś sposób zmuszający do posłuchu. Potem ruszył za mężczyznami. A kiedy Luca spiął się, by pójść za nimi starzec odwrócił się i coś powiedział.
- Masz czekać - usłużnie wytłumaczył jeden z chłopaków z szablą.
Bardzo mu się to nie spodobało, ale posłuchał. Coś mu mówiło, że gdyby tego nie zrobił ci gówniarze z szablami stanęli by mu na drodze. A potem wiadomo, polała by się krew. Zaklął więc brzydko pod nosem i siadł ciężko na ławie, tej samej z której dopiero co powleczono Leo diabli wiedzą gdzie i po co.
Dzieciaki przyglądały mu się przez chwilę, a potem pogonione okrzykami nauczyciela, wróciły do treningu. Luca mógł nie lubić tych Hindusów, ale machali bronią w sposób, który wprawiał go w oszołomienie. Tylko co z tego, skoro on miał pistolet i karabin. Już Bagha przekonały się, że tradycyjna broń w nowoczesnym świecie jest gówno warta.

Po upływie znacznego czasu do sali wszedł Mahana Tulavara. Dzieciaki i mistrz momentalnie przerwali trening i padli nisko na twarze.
- Twój przyjaciel czeka na zewnątrz. Możesz do niego dołączyć, jeśli chcesz. Ratowanie życia zajmuje więcej czasu, niż jego odbieranie.
Widać było, że chłopaki nie mogą wyjść z osłupienia że ich guru odezwał się do Luci. I do tego jeszcze po angielsku. Nawet na twarzy nauczyciela pojawił się przez moment cień zdziwienia. Luca posłał im spojrzenie pod tytułem: Ha, a widzita barany? i spojrzał z powrotem na Hindusa.
- Czemu polujesz, młody cudzoziemcze?
- Zeżarli mi brata. - odpowiedział.
- Zjedli jego ciało, nie ducha. To ważniejsze. Pamiętaj o tym, a twoja ręka będzie pewniejsza. Dzielnie walczyłeś tam w zaułkach. Dałeś się pochłonąć panice, ale … przełamałeś ją. Dlatego podarowałem ci kieł samca. Masz go jeszcze?
- Nie - odparł ze wstydem.
- Cunā śāpita nie nauczył cię, jak nad nim panować? Nie wiecie, jak odciąć się od jego złych wpływów, tak, by pomagał wam w łowach?
Luca pokiwał tylko głową. Nic nie wiedział o całych tych gusłach i nawet nie podejrzewał że Leo może wiedzieć.
- Więc mam względem was dług. Naraziłem was na niebezpieczeństwo przez swoją ignorancję. - zatrzymał się w pół kroku i skłonił nisko mówiąc bardzo energicznie. - Wybacz.
Tym razem Luca miał taki sam krowi wyraz twarzy jak reszta chłopaków. Kompletnie zaskoczony i skołowany takim traktowaniem dał się zaprowadzić na podwórze gdzie siedział...

Nikt inny jak Garrett! No nieee. Ten kot to zawsze spadnie na cztery łapy....

hija 29-06-2011 23:47

Wizyta w świątyni Wisznu bynajmniej nie poprawiła Emily humoru. Przytomna reakcja Amandy dawała iskierkę nadziei, ale... nie mogła się pozbyć wrażenia, że tylko tracą czas, próbując rozmawiać z ludźmi, którzy maja ich za intruzów.


Ku jej zaskoczeniu, w hotelowym lobby czekała niespodzianka. Posłaniec indyjskiego pochodzenia z kolejnym listem od Drenenberga. Westchnęła, biorąc do ręki kopertę. Najwyraźniej miejscowy rezydent Zlotych Indii nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Ubrane w gładkie jak zwykle słówka, czekało na nią zaproszenie na wieczorny pokaz tradycyjnych tańców Hinduskich. Przez chwilę się zawahała. Nie czuła potrzeby spędzenia wieczoru w towarzystwie dużej grupy ludzi, ale z drugiej strony... Wszystkie te okropieństwa, które przypadły jej ostatnio w udziale, sprawiły, że czuła się człowiekiem odrobinę mniej niż wcześniej. Wyjście do teatru było szansą na choćby chwilowy powrót do normalności. Na ucieczkę od wypełniającego serce bólu.

- Ok - zwróciła się do młodego Hindusa. - Przyjmuję zaproszenie.

Przygotowania nie zabrały jej wiele czasu. Choć udało jej się zorganizować granatową sukienkę, wiedziała że z widocznym opatrunkiem i skórą spaloną słońcem nie ma najmniejszych szans z większością kobiet, które zapewne będą tam obecne. Nie miała nawet do dyspozycji podstawowej baterii kosmetyków, które pomogłyby się jej przeobrazić z lwicę salonową. Choć musiała sobie poradzić używając zorganizowanych naprędce substytutów, efekt był dosyć zadowalajacy.

Kajetan Drenenberg przysłał po nią automobil punkt o 17-stej. Drogę z hotelu pokonała w kwadrans i choć do spektaklu pozostało jeszcze sporo czasu, na miejscu było już gwarno. Swojego towarzysza odnalazła bez trudu, właściwie to on wypatrzył ją i przez całe foyer ruszył w jej kierunku, ściągając po drodze zazdrosne spojrzenia obecnych kobiet. Ubrany był elegancko, ale bez przesady. Jeśli próbował dopasować swój wygląd do Emily, udało mu się bezbłędnie. Przywitał się szarmancko i już po chwili Vivarro dryfowała wraz z nim w kierunku najlepszych chyba na sali miejsc.

Spektakl był doskonały. Imponująca scenografia idealnie podkreślała charakter będących wyjątkami z Bhadawadgity scen. Wśród oszałamiającej feeri barw i dźwięków muzyki, Emily złapała się na tym, że szuka w pilnie śledzonym przedstawieniu wskazówek, które mogłyby pomóc jej uporać się z problemem ghuli. Głupia, skarciła samą siebie w duchu. Takie chwile jak ta, nie zdarzały się w ostatnim czasie często. Powinna celebrować każda wolną od ghuli i obsesyjnego poszukiwania wyjścia chwilę.
Nie doceniła Drenenberga - prawdziwe święto jednak zaczęło się dopiero wtedy, gdy po dwugodzinnym spektaklu widzowie opuścili salę teatralną, udając się do specjalnie przygotowanej sali bankietowej. Dawno już nie widziała podobnego przepychu. Nawet w Stanach nieczęsto się spotykała z podobną... sama nie wiedziała jak to nazwać. Na stołach nie brakowało niczego, uginały się pod ciężarem frykasów i choć Emily niespecjalnie miała ochotę jeść, nie oparła się jednemu czy dwóm ciastkom. Nie brakowało tu chyba nikogo, kto mógł się liczyć w Kalkucie. Doborowe towarzystwo, uświetnione obecnością kilku znaczących osobistości dyskutowało o wszystkim tym, co dawno już nie zaprzątało myśli panny Vivarro. Sztuka, polityka, pieniądze - tematy tak odległe, a przecież tak normalne. Gdy sprawiający wrażenie uskrzydlonego okolicznościami Kajetan Drenenberg podawał jej drugą lampkę najprawdziwszego i zakazanego w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej szampana, Emily w końcu odprężyła się nieco. Cały wieczór czuła na sobie to zniesmaczone, to znów pełne graniczącego ze wścibstwem zainteresowania spojrzenia. Może chodziło o towarzystwo naprawdę przystojnego Drenenberga, a może o dotyczące wydarzeń w Orissie plotki? Tak czy inaczej, około dziesiątej wieczorem, Emily poczuła, że choć niewątpliwie miło spędziła czas, nie wytrzyma tam ani chwili dłużej.
Niebywale wyrozumiały towarzysz bez słowa komentarza zaproponował, że odwiezie ją do hotelu.

W aucie, gdy byli już tylko we dwoje, zapytała go o Singha. Drenenberg udzielał odpowiedzi w sposób, który utwierdzał Emily w przekonaniu, że mężczyzna nie ma nic wspólnego z ciemna stroną fundacji. Hindus najwyraźniej wyjechał do Orissy w ważnych dla Złotych Indii kwestiach dotyczących dzialań militarnych, które naraziły na szwank jakiś ich projekt w okolicach Bhubaneshwaru. Aha. Jasne. Emily miałaby co najmniej kilka koncepcji dotyczących tego “projektu” i żaden z nich nie kojarzył się jej dobrze. Jechali niezbyt szybko, najwyraźniej jej towarzysz czerpał z tej wieczornej przejażdżki co najmniej tyle samo przyjemności, co z uczestniczenia w przyjęciu, które właśnie opuścili.
Udało się jej w końcu rozchmurzyć. Obiektywnie rzecz biorąc, Kajetan Drenenberg był zniewalająco przystojnym, a do tego niebywale taktownym mężczyzną. Cały wieczór unikał tematów, które mogłyby jej przypominać o poniesionej stracie. Nie mogła przecież nie doceniać jego starań.

Gdy pod hotelem podziękowała mu za zaproszenie i gdy ucałował jej dłoń, w końcu się do niego uśmiechnęła. Cokolwiek przyświecało mu, gdy zapraszał ją do teatru, bez wątpienia pomógł jej odzyskać kontakt z normalnym światem. Z rzeczywistością istniejącą dla więcej niż garstki osób. Wysiadła z automobilu nieco spokojniejsza. Wciąż niesłychanie smutna, ale i bez porównania bardziej zdeterminowana. Odnajdzie Teresę, gdziekolwiek ona jest. Odnajdzie i nawzajem pomogą sobie odzyskać wiarę w normalny świat. Ten, w którym ludzie jedzą lody, piją kawę i rozmawiają o fatałaszkach.

Tom Atos 30-06-2011 10:21

To zdumiewające ileż emocji potrafi dostarczyć lektura brytyjskiej gazety. Hiddink czytał „The Statesman” przebiegając wzrokiem po kolumnach tekstu z zawodową wprawą poszukując ciekawych informacji i na swoje nieszczęście znalazł. Artykuł nie był zbyt obszerny, lecz treściwy i opatrzony rysunkiem, który dosłownie zmroził mu krew w żyłach. Jak na portret pamięciowy, by wręcz zdumiewająco dokładny. Herbert siedział przez dłuższą chwilę gapiąc się na rysunek, a jego myśli w przeciwieństwie do nieruchomego ciała galopowały coraz szybciej. Jak to możliwe? Skąd się tu wziął? Przecież … nie to niemożliwe, a jeśli jednak to on? Tylko jakim cudem.
- Bliźniak, czy co do cholery? – powiedział na głos zakładając przyciasny hotelowy szlafrok, by się nieco ogrzać.
- A może to mistyfikacja, żeby mnie nastraszyć? Tylko kto i po co by się tak męczył? Przecież go zastrzeliłem. A może miałem ślepe naboje? Niemożliwe. Krwawił. Więc jak do diaska może żyć?
Hiddink pokręcił z niedowierzaniem głową. Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Pewne było tylko jedno. Czy to był Tołoczko, czy jego bliźniak, sobowtór, czy jakiś zboczony żartowniś następnym razem, gdy i o ile Herbertowi uda się go zastrzelić, dla pewności jeszcze urżnie mu głowę i spali ciało prochy rozrzucając po polu.
Ta konkluzja uspokoiła Herberta. Jednak dobrze że przeczytał gazetę. Przynajmniej jak spotka drania, to nie będzie zaskoczony. Nalał sobie szklaneczkę whisky dla uspokojenia nerwów, gdy ktoś zapukał do drzwi. Głośno i stanowczo.
- Chwilę! – zawołał niezadowolony Herbert wstając i pośpiesznie się ubierając. W połowie drogi do drzwi spojrzał na portret w gazecie i zawrócił po rewolwer. Sprawdził magazynek i zatknął broń z tyłu za pasek.
- Kto tam? – spytał stając przy drzwiach.
- Proszę otworzyć Panie Hiddink. Tu Gilroy Mac Dara. – usłyszał znajomy głos.
Herbert przekręcił zamek uchylając drzwi.
- O co chodzi?
- Mogę wejść?
- Jasne. Wchodź Pan. Coś się stało?

Mężczyzna był widocznie poirytowany, gdy siadał razem z Hiddinkiem przy stoliku.
- Czy Pan wie gdzie są Pańscy przyjaciele? – spytał nieprzyjemnym oskarżycielskim tonem.
- Co się stało? Czy coś im grozi? – strach opanował Hiddinka na myśl, że może dopadł ich Tołoczko.
- Co się stało? Pańscy przyjaciele poszli do slumsów, potem do portu i omal nie zostali zlinczowani. Tłum hindusów wyległ na ulice i wyraźnie podburzony zaczął demonstrować. – Mac Dara starał się mówić spokojnie, choć targały nim emocje.
- Nie zamierzam tolerować takiego zachowania, to zakłócanie spokoju, prowokowanie zamieszek. Każe was aresztować i natychmiast deportować, chyba że powie mi Pan o co w tym wszystkim chodzi. Po co naprawdę przybyliście do Indii? Czekam Panie Hiddink. – spytał wwiercając się wzrokiem w twarz Amerykanina.
Na odpowiedź przyszło mu jednak trochę poczekać. Herbert bowiem ignorując ponaglenie spokojnie zapalił cygaro nie częstując przy tym gościa. Rozparł się wygodnie przygotowując na dłuższą rozmowę.
- Przybyliśmy w poszukiwaniu profesora Morgana Vivarro. Jesteśmy przyjaciółmi jego córki Emily, ale to Pan wie. Nie mamy innych celów. Przynajmniej nie wszyscy. Niektórzy z nas kierują się przyjaźnią, inni także fascynacją kulturą Indii. – powiedział wypuszczając kłąb dymu.
- A Pan. Pan także jest zafascynowany kulturą Indii? Tak samo jak Pan Garrett i Sycylliano?
- Mogę mówić tylko za siebie. Reszta to przypuszczenia. Ja także szukałem profesora Vivarro. Miał pewną rzecz, na której mi zależało.
- Jaką rzecz?
- Coś co mogło pomóc mojemu choremu synowi. Jakakolwiek nie była by nasza motywacja, to i tak nie ma znaczenia. Panie Mac Dara. Profesor najwyraźniej w coś się tu w Indiach wpakował. Próbujemy wyjaśnić w co, ale wielu ludziom jest to nie w smak. Najpierw próbowano nas zabić i uniemożliwić dotarcie do profesora. Teraz również Ci ludzie nie rezygnują, by się nas pozbyć.
- Jak Pan myśli dlaczego. –
spytał mężczyzna.
- Pewnie nie chcą byśmy się dowiedzieli o profesorze czegoś dla nich niewygodnego. Mogliśmy też po drodze naruszyć jakieś ich tabu. Nie mam pojęcia. – rozłożył bezradnie ręce.
- A to wykolejenie pociągu. Pamięta Pan jak to się wydarzyło?
- Spaliśmy, gdy doszło do wykolejenia. Było ciemno i lało ja z cebra. –
Hiddink przerwał na chwilę strącając popiół do popielniczki.
- W tych warunkach niektórym z nas wydawało się, że widzą jakieś wielkie zwierzę wyłaniające się z dżungli. Ja także coś widziałem. Mogę powiedzieć, że było to duże i nie przypominało mi nic znanego. Nie jestem pewien co to było. – zakończył wymijająco.
- A atak na bagnach?
- To proste. Vivarro jak ustaliliśmy zniknął w dżunglach Orisy. Rozpytując miejscowych udało nam się ustalić, ze podążył do miejsca zwanego Studnią Czaszek. Gdy tam dotarliśmy obóz był pusty. Po chwili rzeką łodziami zaczęli nadpływać tubylcy pomalowani w paski. Od razu nas zaatakowali. Bez słowa. Po prostu chcieli nas zabić. Nie było czasu na dyplomację. Musieliśmy się bronić. Jeden z napastników do nas strzelał. Odpowiedzieliśmy ogniem. Później się okazało, że był to profesor Vivarro. Najwyraźniej stał na czele napastników.
- Dlaczego?
- Bardzo dobre pytanie Panie Mac Dara. Też chcieliśmy znać na nie odpowiedź. Zapewne dlatego moi przyjaciele pomimo konieczności wyjazdu poszli zwiedzać miasto. Skutecznie jak się okazało. –
Hiddink nie mógł sobie odmówić złośliwości.
- A atak w hotelu? Komuś bardzo zależy na Waszej śmierci, a Pan twierdzi, że nie ma pojęcia dlaczego.
- Słuchaj no Panie Mac Dara. Jestem w tym cholernym kraju pierwszy raz w życiu. Wpakowałem się w coś czego w ogóle nie rozumiem. Jacyś ludzie oficjalnie poddani brytyjscy chcą mnie ukatrupić. Zabiłem tu tylu tubylców, że straciłem rachubę. A najwyraźniej następni czekają w kolejce. To ja się pytam Pana dlaczego? Może uciekł Ci prosty fakt, że my tylko podróżujemy. Przenosimy się z miejsca na miejsce i ciągle jesteśmy atakowani przez miejscowych. Wykolejenie pociągu, atak podczas snu w hotelu. Półnadzy fanatycy rzucali się z nożami na karabiny. Ginęli jak muchy. Zadarliśmy, a raczej Vivarro zadarł z jakąś sektą religijną. Może to były tygrysy, a może nie tylko. Nie wiem. Nie wiem nic po za tym, że uznali nas za swoich wrogów i chcą nas wykończyć. Gdyby nie chodziło o ojca Emily i mojego syna, to w ogóle by mnie tu nie było. –
wyrzucał z siebie słowa Hiddink coraz bardziej poirytowany nagabywaniem.
- Okazuje się, że Wy Brytyjczycy wiecie i Indiach mniej, niż Wam się wydaje. Może trochę wdzięczności, że robimy za kozła ofiarnego? Dzięki nam dowiedzieliście się co nieco o hinduskich kultach. A zamieszki też są Wam na rękę. Możecie wyłapać prowodyrów. Tylko moi towarzysze nieświadomie nadstawiają łby za imperium. – prychnął Hiddink.
Mac Dara obdarzył Herberta przeciągłym spojrzeniem.
- Jesteśmy wam za to niezmiernie wdzięczni - powiedział cynicznie - I dlatego nie wniesiemy żadnych oskarżeń.
Brytyjczyk wstał zamierzając wyjść.
- Mac Dara.
Słowa Herberta zatrzymały go w miejscu.
- My naprawdę nie szukamy kłopotów. One same nas znajdują.
Wzrok obu mężczyzna spotkał się razem na dłużej. Po czym Mac Dara wyszedł z pokoju Hiddinka bez słowa.

arm1tage 01-07-2011 11:58

Danse macabre, kurwa jego mać.







Znów świat zamienił się w chaos, a ja znów tańczyłem z kostuchą w pierwszej parze. W świątyni coś musiało pójść nie tak, krzyki i tratujący się tłum świadczył o tym aż zbyt dobitnie. Dookoła pełno było rozwrzeszczanych brudasów, a ja puszczałem się w pląs z kolejnym mordercą. Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Gdy zdycha nowojorczyk, nieważne czy jest z nowojorskiej socjety czy sypiał w kartonie. Gdy lodowate palce śmierci zaciskają się na Hindusie, nieważne czy jest braminem czy członkiem któreś z ichnich zasranych kast czy jak oni to tam nazywają.

Wykorzystując moment pierwszego nieudanego pchnięcia przez nożownika odskoczyłem i wyuczonym w bójkach ruchem zszarpałem z siebie marynarkę, owijając szybko jej część wokół swojej ręki...Spiąłem się w sobie i wbiłem w niego wzrok...
Miałem na głowie zawodowego, jak oceniłem, tancerza. W tym całym zamieszaniu miał tylko jeden cel - mnie. Po pierwszym niecelnym ciosie Hindus już zbliżał się, by wykonać następny.

Dobrze, draniu, zatańczmy...Zatańczmy jeszcze raz...Ja też znam parę kroków.

Mazi na nożu przyglądałem się tylko przez setną część sekundy, wystarczyło. Trucizna. Za wszelką cenę musiałem uniknąć choćby zadrapania.Nie spuszczałem wzroku z tamtego, wpatrywaliśmy się w siebie jak wściekłe psy. Patrzyłem w oczy i na ramiona - to tam zacznie się ruch, gdy nóż wejdzie do akcji...

Nie było czasu by wyjąć gnata spod pazuchy, tym bardziej obrzyna z torby...Pozostawała walka wręcz, brudna, bez zasad. Chcesz mnie trafić? Spróbuj, frajerze...Na początek oddałem inicjatywę. Skoncentrowany, z przygotowanym materiałem wokół ręki, wyczekiwałem na atak nożownika. Przede wszystkim, najważniejsze było zamotać marynarkę wokół atakującej ręki z nożem. Potem odpowiedzieć z kontry. Brutalnie, jak sytuacja pozwoli. Złamanie ręki tamtego, uderzenie palcami wolnej ręki w oczy, może kopnięcie prosto między nogi drania...Jeśli uda się mi przetrzymać pierwszy atak, ciało samo zakontruje wybierając ten sposób, który instynkt uzna za najszybszy do przeprowadzenia...

A teraz...Obserwuj oczy, Dwight...Oczy, i ramiona...Pchnięcie ręki musi się gdzieś zacząć...

Ciął szybko, celując w twarz... Był szybki, cholernie szybki. Ręka z nożem rozmyła się. Ale byłem przygotowany. Odchyliłem się. Wykonałem swój manewr. Marynarka zafurkotała w powietrzu ale nie owinęła się tak, jakbym chciał. Nożownik szarpnął się, prawie uwolnił niebezpieczną broń. Prawie. Bo stary Garrett był szybszy... Skróciłem dystans, wyprowadziłem uderzenie palcami w twarz. Instynktownie odchylił się, zdążył, moje palce przeszyły tylko powietrze. Ale nie był aż tak szybki, by zatrzymać moją nogę. Przydzwoniłem mu kolanem prosto w jaja, z odpowiednim rozmachem. Cios idealnie sięgnął celu, wiedziałem o tym, gdy napastnik zwinął się w kłębek na ziemi. Zatrute ostrze poleciało w bok, wprost pod nogi jakiegoś uciekającego ze świątyni człowieka. Czyjaś stopa posłała je dalej, w tłum.

To jeszcze nie koniec, fajfusie! Muszę jeszcze upewnić się, że się nie podniesiesz. Doskoczyłem i z prawdziwą przyjemnością poprawiłem mu z laczka w twarz, póki leżał. Bez pardonu, z całą mocą kopa. Znieruchomiał. Każdy powinien znieruchomieć po czymś takim. Jeden zero dla Garretta, leszczu.

Sytuacja?

Biegający ludzie. Wzrok przebijał się przez kolorową, wrzeszczącą ciżbę. Ekipa? Nie widać. Skup się. Nie, tam! Dwóch Hindusów ciągnie kogoś między sobą. Na chwilę przewracający się chłop odsłania twarz ciągniętego. To Chopp. Rozdziela nas spanikowany tłum. Ruszyłem. Między ludźmi widziałem gotową do odjazdu rikszę. Szturmowałem, rozpychając się w stronę ciągnących Choppa. Krzyczałem przy tym “FIRE!!!” dając machaniem do zrozumienia, że trzeba uciekać w stronę, w którą ja też biegnę. Poskutkowało częściowo, musiałem ostrzej używać łokci. Zostawiałem za sobą jęki i rzucane, sądząc z tonu, przekleństwa. Tamci ładowali już Waltera na rikszę. Jeden z nich zauważył że przepycham się w ich stronę. Hindus zatrzymał się powiedział coś do kompana, a ten ruszył rikszą. Drugi pozostał na ulicy. Ruszył w moim kierunku machając przyzywająco ręką.

A pewnie że idę. Poczekaj, zaraz cię przywitam. Walę prosto na niego, a kiedy jestem blisko wyciągam giwerę tak żeby widział, że w niego mierzę, ale nisko, żeby opóźnić moment gdy ktoś w biegającym tłumie zorientuje się że mam broń.

- Otruty - powiedział Hindus rozkładając dłonie na widok broni. - Zabrany. Szybko. Lekarz.
Mówił głośno. Angielski nie był jego najlepszą stroną, ale grunt że łapał cokolwiek.
- Nie my! - zaprzeczył, dobrze interpretując niebezpieczny błysk w moich oczach. - My pszyjaciele.
Dodał nieco kalecząc ostatnie słowo. Przyjaciele. Sure. Tak czy owak, czas biegnie!
- Zatrzymać go! - zażądałem machając lufą w kierunku rikszy - Jadę z nim. Już, pszyjacielu!
- Wsiadaj ze mną. Jadę za nim - wskazał drugą rikszę. Kimkolwiek był ten człowiek miał dobrą organizację.
- Aż za dobrą...-pomyślałem. Wskoczyłem za tamtym do rikszy, celując cały czas dyskretnie w bok siedzącego Hindusa.
- Nie szczyj przypadkiem - powiedział Hindus.
- Jedź! - szturnąłem rikszarza - A ty mów, gdzie lekarz. Gdzie jedziemy.
- Lekarz - pokiwał głową z zapałem. - Dobry. Jedziemy.
Uśmiechał się spokojnie, ale jego oczy czujnie lustrowały mijane ulice. Pierwsza riksza, ta w której wieziono Waltera, właśnie opuszczała teren portu i jechała główną arterią w kierunku mieszkalnych dzielnic miasta. Widać było że rikszarzowi śpieszy się i daje z siebie wszystko, by pokonać dystans w rekordowym tempie. W pewnym momencie prowadząca riksza skręciła w lewo, kierując się ulicą w dół, ponownie w stronę rzeki. Nabrała prędkości i zniknęła mi z oczu za kolejnym zakrętem pomiędzy charakterystycznymi domami Kalkuty. Kurważ... Riksza, którą jechałem nie nadążała, ale trzymany na muszce Hindus nie był tym zaniepokojony. Ja byłem.

- Blisko - wyszczerzył zęby.
- Szybciej, kudłaty matole! - wyładowałem złość na rikszarzu.
Po kilku kolejnych zakrętach zatrzymaliśmy się przed domem, jakich wiele było w okolicy. Wejście na podwórze było wąskie, ale stała przed nim riksza, a obok niej spocony i zziajany kierowca. Dyszał ciężko, zmęczony wysiłkiem.
- Tutaj - wskazał bramę “towarzysz” szykując się do zeskoczenia z siedzenia.
- Padmaja.- wskazał ręką bramę ponownie. - Lekarz - dodał z uśmiechem.

Obrzuciłem spojrzeniem bryłę budynku, starając się zapamiętać to miejsce. Potem zeskoczyłem za tamtym i przystawiłem mu dyskretnie lufę do pleców, kierując w stronę drzwi.
- Ty pierwszy. Ja za tobą. - mruknąłem.
Hindus ruszył. Ja ostrożnie za nim. Spokojnie... Podwórko było małe, ale zadbane. Ściany na podwórzu wymalowano jakimiś postaciami. To były wielorękie bóstwa wyznawane przez Hindusów ale … coś na nich było nie tak. Coś, jakiś szczegół przykuł moją uwagę, ale był zbyt daleko od ściany by to ocenić. To ważne, muszę...
- Stop! - syknąłem , a potem zaczął przesuwać się w stronę tamtego miejsca, nie spuszczając Hindusa z oka. Parę spojrzeń rzuciłem również ku górze - czy na piętrach są tu jakieś okna lub balkony. Były i okna i wąski balkon obiegający całe podwórze. Na jednym z nich stał mężczyzna w turbanie i z brodą ubrany w priste, ciemne szaty. Bez trudu zobaczyłem szeroką szablę przy jego boku. Widziałem też już rysunek. Był na nim ghoul!

Paskudnie oddany przez artystę. Na tym rysunku mężczyzna w turbanie i z szeroką szablą odcinał kreaturze głowę. Tam, na ścianach, nieco odrapanych i zniszczonych malarz uwieńczył scenę bitwy czy też potyczki. Ludzi przeciwko ghoulom. Z wyraźną przewagą tych pierwszych. Było za wcześnie by się cieszyć, ale sytuacja zaczęła zmieniać nieco barwy.
Hindus, z którym jechałem pokazał pomalowane na błękitno drzwi na podwórzu.
- Padmaja Shanti - powiedział spokojnie.
- Dobra. Ty pierwszy.
Wszedł do środka. Ruszyłem blisko za jego plecami, jak za ruchomą osłoną.

A niech mnie. Wszystkiego się tu spodziewałem, tylko nie wystrzałowej indyjskiej dziuni która mogłaby codziennie robić laskę jakiemuś zasranemu szejkowi albo komuś takiemu, w każdym razie komuś kogo byłoby stać na Taką lalę...

Stała zaraz przy wejściu. Pachnąca egzotycznymi perfumami. Piękna. Łagodna, ta, jasne. Spojrzała na mnie ciemnobrązowymi oczami, w których można było zatonąć...

- Poczekaj na zewnątrz - powiedziała po angielsku tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Muszę się zająć twoim przyjacielem.
Stałem jak wryty, a potem ogarnąłem się i popatrzyłem kobiecie w oczy. Na ile można jej było zaufać? Niektórzy mówią: o ile to możliwe w ogóle zaufać kobiecie. Z mojej pracy zawodowej wiedziałem: im piękniejsza, tym ryzyko pomyłki rośnie...

Jaka jesteś, pięknotko? Twarda...Tak, jak diament i równie nieustępliwa. I jak diament wielu chciałoby cię mieć w swojej szufladzie. Ale... Gdzieś strasznie się śpieszysz, kochanie. Jesteś...

Cholera...Jesteś...Godna zaufania. Mimo wszystko.Tak. Cholera... Tak sądzę... Fuck me...


- Wolałbym, żebyś zajęła sie mną, kotku...- mruknąłem w końcu i po chwili, obrzucając paniusię jeszcze jednym spojrzeniem cofnąłem sie.
- Będę czekał na wieści na zewnątrz.

Wyszedłem.

Usiadłem na jakimś zydlu i wyjąłem papierosy. Po jakimś czasie na podwórze wszedł wysoki, brodaty mężczyzna o surowym wyglądzie i sprężystym kroku polującego drapieżnika. Sporo ich tu się, kurwa, kręciło. Drapieżników. W tym było coś takiego, że moja dłoń mimowolnie szukała kolby pistoletu. To był tu Ktoś. Siła. Nieugięta wola emanowała z niego, podobnie jak z największych twardzieli z uliczek i slumsów Nowego Yorku, których znałem. Spojrzenia nasze spotkały się przez chwilę i poczułem się tak, jakby patrzył w pieprzone zwierciadło. Nie chodziło, rzecz jasna, o podobieństwo fizyczne. Był taki jak ja. Był niebezpieczny. Miał tylko mniej latek na karku i brudniejszą skórę. Ale poza tym...Był taki jak ja, i gdy patrzyliśmy na siebie on też to wiedział. Nie spuszczając ze mnie oka przeszedł przez podwórko i wszedł do drzwi, przed którymi siedział detektyw. Ja również patrzyłem mu cały czas w oczy, powoli paląc swojego papierocha.

Drzwi trzasnęły.

Papieros nigdy nie jest tak smaczny, jak właśnie wtedy, gdy śmierć dopiero co pogroziła ci wyprostowanym chudym paluszkiem. Jest cudem, śmierdzącą ambrozją...Delektowałem się nim, a czas płynął. Musiało minąć parę minut, gdy znów usłyszałem skrzypnięcie odrzwi. Uniosłem pochyloną nieco ku ziemi głowę, wypuszczając jednocześnie dym nosem.

Tamten wyprowadzał właśnie kogoś, kogo znałem. Luca.
Luca?

- Wszystkie drogi prowadzą do zasranego Rzymu, jak widzę. - przywitałem się - Weź papierocha, młody. Wyglądasz, jakbyś go potrzebował.

zodiaq 03-07-2011 11:58

Rozdzierające głowę okrzyki, rozbijający się o niego tłum i zmęczone sapanie Luci...ostatnie rzeczy które pamiętał...ostatnie co chciał pamiętać, nic więcej, nigdy więcej tego nie przeżywać, starał się jeszcze poruszać nogami, ale jedyne na co odważyło się jego ciało to pojedyncze podrygi...jak u osoby umierającej.

Znów tam był...sam na sam, w tym samym pokoju...
"Ostatnie słowa...bracie?"

*


- Cuna śapita jak się czujesz - głos dobiegał z opóźnieniem, Lynch dochodził do siebie. Mężczyzna o brodatej twarzy i surowych czujnych oczach stał kilka metrów przed nim.
- Gdzie jestem? - zapytał zbyt pewnym, jak na te okoliczności głosem, starając się określić swoje położenie...ciemna jaskinia, w której smród krwi mieszał się ze smrodem nieczystości i wszelkiego plugastwa. Nie wiedział czy to imaginacja, jednak czuł ocierające się o niego zimne i śliskie kształty...
Ocknął się w jakimś dziwnym kręgu, okryty jedynie przepaską biodrową i przykuty w kształt litery "X"

- W miejscu gdzie nie zagrozisz ani sobie, ani innym, Cuna śapita
- Nie zagrażam sobie...- prychnął - ...dziadku...Co ze mną zrobisz?
- Pytaniem jest co ty z sobą zrobisz. Zmiany zaszły zbyt daleko. Zaprowadziłeś się na krawędź. Jesteś bliski skoczenia do przepaści nawet nie zdając sobie z tego sprawę.
- I dzięki zamknięciu mnie w jakimś...- Lynch się rozejrzał się kolejny raz -...gdzieś, dowiesz się tego?
- Szukałeś mnie. Jestem Mahana Tulavara. - zmienił temat - Dlaczego?
Lynch wpatrywał się w niego przymrużonymi oczami - Nie wiedział co robić z tym - odchylił głowę w stronę ręki na której dawniej był tatuaż, mówiąc w trzeciej osobie -...poza tym jedną z nich ugryzła Haran.

Brodacz zmrużył oczy podobnie jak on.
- Trzeba było się nie naznaczać. Ale z karmą nie wygrasz - Nagle jakby zrozumial sens jego slow - Coś ty powiedział Cuna śapita?
- To co usłyszałeś...Mahana - prychną mocując się z łańcuchami
- O Haran. Co powiedziałeś o Haran? - w jego głosie słychać było wyraźne zaniepokojenie.
Na twarzy Lyncha pojawił się cień zawadiackiego uśmieszku - Ugryzła reporterkę - mówił rejestrując każdy gest Hindusa -...przemienia się, ma apetyt na mięso...Dlatego Leo Cię szukał...właściwie z tą ręką mi do twarzy - zaśmiał się
-Jak mogła ugryść? Skąd wiesz, że to byla Jakaszipu, Cuna śapita?
- Próbowałem...próbował nad nią zapanować...użył kła, który dałeś makaroniarzowi...
- Jak!? - widać było że zaczyna się denerwować. - Coś ty uczynił, Cuna śapita?
- Kieł...to się po prostu dzieje - uśmiech nie schodził z jego ust - widziałem wszystko...ją, Necrosis, wszystkie te...wydarzenia - zaakcentował to słowo dobitniej - w których brała udział.
- Co ty mowisz!? Ona jest uwięziona i nikt nie zna miejsca jej więzienia. Nikt! Nawet rakszasy
- Studnia Czaszek - uśmiech nie schodził z jego ust.
- Uwolniłeś ją?
- Nie ja...durny profesorek z bandą popaprańców jego pokroju...gdy dotarliśmy zostały tylko ich truchła...i...hmmm...Leo jej nie nakarmił
- Nie rozumiem twoich słów Cuna śapita, ale wiem co chcesz powiedzieć. Ale dość! Teraz pomówmy o tobie. O tym, co jest twoim celem.
- Długa historia, ale jeden fakt na pewno cię zainteresuje...próbujemy powstrzymać Misterium...Haran i jej ludzie chcą przywołać Bahometa
- Niby jak. Nie potrafisz nawet zapanować nad swoją klątwą
- Będę improwizował - zaśmiał się, patrząc prosto w oczy Hindusa -...chyba, że w końcu opowiesz mi, do czego może mi się przydać taka...łapa...oprócz leczenia ludzi i straszenia innych?
- Nie ja ci ją zrobiłem. Nie ja mogę powiedzieć. Sam musisz nad nią zapanować. Albo ją sobie uciąć nim zawładnie tobą w pełni.
- Wy zrobiliście tatuaż.
-Nie. Nie my
- Zaintrygowałeś mnie - wyszczerzył zęby - pamiętam Cię...to ty pytałeś, czy jestem pewny, że tego chcę...to ty opowiadałeś o drodze...wyborze, który będzie musiał podjąć - oczy wychodziły mu z orbit, jednak uśmiech nie opuszczał twarzy
- Nie wiem skąd masz takie informacja ale są nieprawdziwe
- Więc...skąd wiedziałem jak się nazywasz i gdzie Cię szukać Mahana?
- To nie jest imię.
- Nie rozumiem waszej fascynacji tytułami...więc? Jesteś przywódcą jakieś grupy? Płatnym mordercą? Kapłanem?
- Wojownikiem, ale to nie ma nic do rzeczy
- Więc...ma nad tym zapanować, ta? Jak?
- Wola. Ćwiczenia.
- Wątpię, czy mamy na to czas
- Musisz go znaleźć. Możemy też zaryzykować pewnie rytuał. Ale o tym porozmawiamy później, Jak uznam,,że można ci zaufać
- Czyli jednak ty tu rządzisz...ile mam tak poleżeć wśród tych węży? Dzień? Dwa?
- Jak rozmówię się z twoimi towarzyszami. Ocenię jaki jesteś. Ocenię, czy masz wrócić do cyklu.
- Cyklu?
Mężczyzna spojrzał spokojnie.
- Koło reinkarnacji. Prawo karmy.
- Cudownie, dzięki temu jestem podrasą podras? - prychnął - ...czym w ogóle jest Cuna śapita?
- Przeklęty wybraniec. Ktoś rozdarty na dwoje podczas narodzin. Rozdarta dusza. Ktoś wyjątkowy.
- Brzmi uroczo, jest inaczej...więc...czym zajmuje się typowy Cuna śapita? - zapytał z wyraźnym sarkazmem w głosie
- Ja nigdy żadnego nie spotkałem. A teraz muszę iść do twoich znajomych. Wybacz. Zbieraj siły. Przed tobą trudny wybór.
- Zbieraj siły...cudownie - syknął.

Leżał...tyle mu pozostawało...leżeć i gadać do nicości.

Felidae 03-07-2011 20:42

Medytujący mężczyzna zaprzątnął uwagę Emily. Było w nim cos nieziemskiego - być może był to odpowiednik anielskiej aureoli a może spokój, którym emanował starzec. Gdyby miała decydować, tak wyglądali by chrześcijańscy święci. Poczuła, że powinna z nim pomówić. Nawet jeśli nie był Śri Nirahankarem, który przebiegle postanowił ukryć się przed samym nosem zagranicznych ignorantów, wyglądał na dostatecznie starego, by posiadać wiedzę, która mogła im sie przydać.
Opadła na kolana tuż obok mężczyzny i zwróciła się do niego w hindi.
- Potrzebuję pomocy. Devi rakszas dopadły mojego ojca. Proszę...
Odpowiedzią był jedynie uśmiech. Pogodny, łagodny i pełen … niezrozumienia. Z bliska mężczyzna nie wyglądał na starego. Na pewno nie przekroczył jeszcze wieku czterdziestu lat. Tylko długa broda i długie włosy zdecydowanie go postarzały.
Mężczyzna uśmiechał się długo. Emily powiedziała coś jeszcze, a wtedy “Jezus” pokazał swoje uszy i wzruszył ramionami w geście bezradności. Wiedziała o co chodzi. Był głuchy.

Nie było sensu próbować jakiejkolwiek dalszej rozmowy. Obie kobiety i ich towarzysz wkroczyli do wnętrza.

Wiele oczu modlących nie odrywało się od stóp posągu, ale niektóre skierowały się w waszą stronę, kiedy tylko przekroczyły z Borią próg świątyni. Na twarzach wielu odmalowało się zdziwienie, na innych niepokój, a na jeszcze innych wyraźna niechęć. Tych, którzy okazywali te negatywne emocje była jednak garstka. Większość modliła się dalej nieporuszona pojawieniem się obcych w tym dwóch kobiet.

Amanda zdawała sobie sprawę z tego, że biali nie są mile widzianymi gośćmi w świątyniach hinduskich. Starała się więc przynajmniej zachowywać zgodnie z ich obyczajami. Jeszcze przed wejściem okryła głowę, ramiona i dekolt chustką, a po wejściu skłoniła się z szacunkiem, złożywszy razem ręce w geście namaste, w stronę bóstwa.
Nie miała zamiaru przerywać modłów tych ludzi. Czekała aż skończą. Spojrzała tylko na Emily dając jej znak, żeby zaczekać.
Modlitwy mogły trwać długo. Nie było żadnej oficjalnej ceremoni religijnej. Każdy, kto czuł taką potrzebę, mógł wejśc do świątyni i pomodlić się do bóstwa. Ale spokój i cierpliwość cudzoziemek została w końcu doceniona i nagrodzona. Do tej pory modlący się dość młody mężczyzna o gładko wygolonej czaszce i surowym, wręcz ascetycznym wyglądzie, podszedł w ich stronę. Ukłonił się z szacunkiem.
- Potrzebują panie czegoś? - zapytał po angielsku ze śladowym jedynie akcentem.
Emily przypuszczała, że młody mężczyzna pochodzi z dobrze wykształconych warstw wyższych, a na ścieżkę duchową skierował go jego właqsny wybór. Obie panie widziały w ciemnych oczach Hindusa gorliwość, pokorę i dumę przemieszane w dziwnych proporcjach.

Amanda odwzajemniła gest powitania i również ukłoniła się.
- Proszę wybaczyć to najście, ale szukamy pilnie pomocy mędrca Sri Nirahankara. Czy istnieje możliwość rozmowy z uzdrowicielem?
Mężczyzna spojrzał w oczy Amandy.
- Śri Nirahankar - westchnął ciężko. - Nie żyje.
Mimo, że patrzył jej w oczy, jakieś drobne iskierki w jego oczach mówiły jej, że młody mnich mija się z prawdą.
Amanda wyraźnie pobladła, a jej ramiona skuliły się w geście bezradności. Skoro mnich postanowił grac jakąś rolę, ona również nie dała po sobie poznać, że odczytała kłamstwo w jego oczach. Spróbowała typowo damskiego gestu, typowego dla cudzoziemskich kobiet. Rozpłakała się żałośnie ale nie melodramatycznie, kuląc się w sobie i szepcząc (ale na tyle głośno, żeby usłyszał), że w takim razie wszystko stracone i że jej dusza zostanie skradziona przez demony rakszasa.
Nie byłby mężczyzną, gdyby nie zareagował odpowiednio. Zawahał się przez chwilę. Słowo rakszasa zadziałało na niego, podobnie jak łzy Amandy. Ale twarz pozostała mu jak wykuta w skale. Za to kilka innych spojrzeń skierowało się w stronę płaczącej dziewczyny.

- Proszę... potrzebuję pomocy...moją ostatnią nadzieją jest wasza świątynia. Jestem cudzoziemką, ale błagam o pomoc - Amanda mówiła cicho przez łzy. - Zmieniam się, w coś czego nie rozumiem, nie chcę być i co mnie przeraża...
Spojrzał na ciebie z nowym zainteresowaniem, ale nic nie powiedział. W końcu po długim wahaniu odpowiedzial jednak:
- Przykro mi. Ale jego czas dobiegł końca.
- Może choć wskażesz mi czcigodny mężu kogoś innego, kto mógłby mi jeszcze pomóc? Czy też już nie ma dla mnie ratunku i zostanę sługą Haran Jakaszipu? - przy tych słowach wstrząsnęły nią dreszcze
Mnich zbaraniał. Najwyraźniej wymnienienie imiona demona ustami kobiety i na dodatek cudzoziemki i tak przekonująco musiało mu dać do myślenia. W końcu skinął tylko głową i wskazał palcem jeden posągów w świątyni.
- Zaczeka tam?
Emily szerzej otworzyła oczy, starając się zachować kontrolę nad wyrazem twarzy. Amanda była od niej o wiele lepsza w ocenie ludzi. Gdyby przyszła tu sama, pewnie uwierzyłaby, że wisznuici nie mogą im pomóc w żaden sposób. Podążyła za Amandą w milczeniu, starając się nie zepsuć tego, co udało się kobiecie osiagnąć.
Chyba się zdenerwował, bo zaczął mówić mniej literacko, do słów wkradły się błędy językowe. Potem, nie czekając na odpowiedź, ruszył wzdłuż głównej nawy i podszedł do mężczyzny w sile wieku obracającym przypominające różaniec paciorki w palcach. Starszy mnich wstał i podszedł do was. Był wysoki, szczupły, gładko wygolony, miał ciemne i mądre spojrzenie oraz … bardzo ładnie pachniał. Korzennymi mieszankami ziół. Zapach ten unosił się wokół niego niczym tarcza dobrego samopoczucia. Widać było, że mężczyzna często się uśmiecha i ma pogodne usposobienie.
Przywitał się z kobietami i Borią składając dłonie i wykonując głęboki ukłon.
- Jestem Simha Batha - przedstawił się po angielsku z lekkim tylko akcentem. - Czy możemy porozmawiać o pani sprawach w bardziej ustronnym miejscu?
Amanda odwzajemniła ukłon i przytaknęła głową, dziękując krótko.
- Tak, myślę, że tak będzie lepiej czcigodny mężu. Dziękuję.

Przeszliście przez świątynię do małego dziedzińca na jej tyłach. Tam, pośród zieleni ogrodu, Simha Batha spojrzał prosto w oczy Amandy i zapytał z uśmiechem na łagodnym, godnym zaufania obliczu.
- Niech mi pani opowie wszystko.

- To długa historia... - Amanda odetchnęła głęboko i zaczęła opowieść...
Opowiedziała w skrócie, że podążali za ghoulami już od Bostonu, bo tam te potwory porwały najbliższych ich przyjaciół, że w Indiach mieli się spotkać z ojcem Emily, ale ten został zabity przez te potwory, że Haran Jakaszipu zbudziła się i że w trakcie ucieczki napadła na podróżników i raniąc Amandę skaziła ją klątwą, tak, że ta zmienia się chyba w jedną z bestii. Opowiedziała również o snach, ale bez szczegółów i dziwnych świecących oczach i o napadzie w hotelu. Nie wspomniała natomiast o misterium i planowanej podróży do Egiptu.

Mnich, słuchając Amandy miał coraz większe oczy i coraz trudniej było mu we wszystko to uwierzyć. Kiedy jednak powiedziała ona na Haran Yakashipu poprosił cię o powtórzenie, a kiedy to zrobiłaś, stwierdził, ze haran jakaszpiu to nie ona ale ON i nie rakszas, ale demon, który został zgładzony przez avatara od którego on otrzymał swoje duchowe imię, Simhę. Potem, dość spokojnie wyjaśnił ci, że problemy twojej natury, mogą mieć podłoże zgoła inne, niż podejrzewasz. Powiedział, byś przyszła tutaj jutro rano, o 9 i czekała pod tym samym posągiem, gdzie się spotkaliście po raz pierwszy.
Amanda czuła, że mnich był kompletnie zdezorientowany. Wierzył w jej słowa i zarazem nie mógł w nie uwierzyć. Czuła, że potrzebuje to sobie przemyśleć, być może z kimś obgadać. Pewnie nie wiedział czy traktowac ją jak obłąkaną, jak potraktowałaby Amandę większość wyznawców innych religii, czy też faktycznie za opętaną.

Jakby na potwierdzenie słów Amandy Em wyciągnęła posążek znaleziony w namiotach archeologów. Była pewna, że przedstawia on właśnie Haran. Mnich obejrzał go uważnie, zmrużył oczy ale nie skomentował, oddając figurkę z pietyzmem i pewną odrazą z trudem maskowaną...

Kobiety nie były przekonane, że pomoc tutejszych mnichów w ogóle na coś się przyda, ale ten kontakt stanowił choć mały kroczek w ich poszukiwaniach i dawał choć małą iskierkę nadziei, której obie potrzebowały.

Na razie pozostawał powrót do hotelu i rozmowa z pozostałymi członkami ekipy. Trzeba było zebrać wszystkie informacje.

Armiel 04-07-2011 08:18

DWIGHT GARRETT, WALTER CHOPP, LUCA MANOLDI


Kiedy Walter poczuł się już na tyle silny, by ustać na własnych nogach jego opiekunka poprowadziła go za sobą do sporego pokoju, urządzonego jak pokój bogatego kupca. Ściany pomalowano w radosne barwy i obwieszono wielobarwnymi kobiercami, podłogi wyłożono dywanami tak miękkimi, że stopy zdawały zapadać się weń jak w gąbkę i tak wzorzystymi, że od samego patrzenia bolały oczy. Oczywiście w pomieszczeniu nie mogło zabraknąć obrazów i posążków tutejszych bóstw i zapachu kadzidła, od którego niemal robiło się słabo.

W tym samym czasie inny służący poprosił Dwighta i Lucę z podwórca, gdzie detektyw i włoski młodzieniec zdążyli już nieco się wynudzić, i zaprowadził do tego samego pomieszczenia, do którego trafił Walter.
Hindusi wskazali im miejsca przy sporym stole. Zauważyli, że krzesła to prawdziwe dzieła sztuki – ciężkie, z wysokimi oparciami, przepięknie ozdobione i z miękkimi poduchami i oparciami. Wygodne, jak się okazało, jak nie wiem co. Inni służący wnieśli patery z owocami, misy z orzechami, zdobne karafki z sokami i coś, co wyglądało jak słodycze. Porozstawiali to błyskawicznie na stołach i odeszli równie szybko, co przyszli.

Trójka Amerykanów nie zdążyła zamienić ze sobą więcej, niż kilka słów, gdy drzwi otworzyły się i weszły przez nie trzy osoby. Kobieta w wielobarwnej szacie, którą zdążył już poznać Chopp i Garrett, starzec którego widział jedynie Luca i poruszający się z imponującą gracją Hindus, którego widział Luca i Dwight. To ten ostatni zaczął mówić.

- Nazywam się Shardul Vinod. Pełnię funkcję Mahana Tulavara w Dŏna kē ādēśa. W Zakonie Świtu. To Padmaja Shanti – nasza Pierwsza Uzdrowicielka. A to – wskazał starca – Anurag Chandran, mędrzec zakonu i Strażnik Zwojów. Jesteśmy starożytnym bractwem, które od wieków obserwuje poczynania rakszasów na terenie Bengalu. Staramy się ograniczać szkody czynione przez ten pomiot zła, ograniczać ich terytoria łowieckie. Mamy wielu wrogów. Ale także sojuszników. Widziałem Cunā śāpita. Młody czarownik naznaczył jego rękę znakami demonów. Tamtej nocy, gdy polowałem na slumsach, nasze ścieżki zetknęły się. Zawahałem się, czy go nie zgładzić. Jednak Cunā śāpita jest tylko narzędziem. Nie każe się miecza, tylko ręce, które go trzymają. Nim jednak podejmę decyzję, czy nasze drogi rozejdą się tutaj i teraz, muszę dowiedzieć się więcej o was i waszych celach. Wasz towarzysz powiedział, że ścigacie Haran Jakaszipu. Większość obcych nie słyszało o tym imieniu, a ci, którzy je znają uważają, że to demon. Tylko nieliczni znają prawdę. On – wskazał głową Waltera – powiedział o Haran Jakaszipu „ona”. Czemu jej szukacie? Czemu, po uwolnieniu, ona szuka was?

- To, że nasze ścieżki prowadzą w tą samą stronę stało się oczywiste, kiedy zaatakowali was kalliballi . Słyszeliśmy o waszej walce z Bagha, którzy kłaniają się rakszasom. Kalliballi są jeszcze gorsi. Nie znając naszej kultury, nie znając naszych zwyczajów stanowicie dla nich wymarzony cel. Poza tym mają oni w swoich strukturach biegłych w sztuce czynienia zaklęć i potrafią przywołać takie demony, że człowiek w starciu z nimi jest bezsilny.

Zamilkł na chwilę uciszając was wzniesieniem dłoni na znak, że jeszcze nie skończył.

- Odrobinę cierpliwości, proszę. Powiem wam jeszcze o Cunā śāpita. O Przeklętym Wybrańcu. Według pewnych ... przepowiedni, raz na jakiś czas na świat w różnych kulturach przybywa człowiek, który ... ma podwójną duszę. Człowiek, który nim się narodzi wchłania swojego brata, lub swoją siostrę, przez co zyskuje moc dwóch dusz. Mimo, że ma jedno ciało, taki człowiek ma dwie dusze. Czasami dusze te są w zgodzie, ale czasami ... wręcz przeciwnie. I tak właśnie jest w przypadku waszego przyjaciela. Wydaje mu się, że jest jednym, a jest dwoma.

Atrakcyjna Hindusa spojrzała na niego pytająco, a Mahana Tulavara przyzwolił jej skinieniem głowy.

- Chodzi o to, że w waszym przyjacielu budzą się pewne ... moce. Moce, które mogą go zniszczyć. A my możemy pomóc mu nad nimi zapanować. Wiemy już, że dostaliście nakaz opuszczenia Indii. Chcemy, by wasz młody przyjaciel pozostał tutaj z nami, albo - aby towarzyszył wam w dalszej drodze mędrzec. Nie musicie tej decyzji podejmować już tutaj i teraz. Odpowiedzi udzielicie nam jutro w południe. Tutaj. Podeślemy rikszę o w pół do dwunastej pod hotel. Poznacie ją po niecodziennym, czerwono niebieskim kolorze.

Milczeli przez chwilę.

- A teraz chcielibyśmy coś wam pokazać. Byście zrozumieli, że ufamy wam, na tyle, na ile można zaufać osobom towarzyszącym Cunā śāpita. – Mahana Tulavara wstał. – Chodźcie za mną.

* * *

Kolejne pół godziny było niczym zwiedzanie muzeum z przewodnikiem. Z tym że muzeum monotematycznego, poświęconego ghoulom i ... walki ludziom z nimi. Mahana Tulavara – co też tłumaczyło się na Pierwszy Miecz – pokazywał wam naprawdę paskudne rzeźby, zmumifikowane głowy, czaszki ghouli, a nawet zasuszone w jakiś tajemniczy sposób truchła. Idąc przez zakurzoną, dobrze ukrytą w domostwie salę wypełnioną orężem, kawałkami kamieni, szczątkami, pancerzami i innymi militarystycznymi suwenirami i słuchając słów Hindusa czuliście z jednej strony niepokój, z drugiej jednak świadomość tego, że Zakon Świtu od wieków walczy z tymi potworami i osiągnął spore zwycięstwo było ... budujące.

Opowieść o ghoulach w Indiach sprowadzała się do kilku faktów – że w dużej liczebności pojawiły się tutaj bardzo dawno temu, jeszcze w czasach, gdy Egiptem rządzili faraonowie. Z legend wynikało, że prowadziła ich królowa Haran Yakashipu, którą pokonał bakta Simha, co urosło do eposu. Ponoć ghoule i ich demoniczne sługi uciekły tutaj po przegranej wojnie w krainach piasków. Ponoć ich wrogowie okazali się jeszcze potworniejsi, pokonali pierwsze kurtuby a niedobitki pod wodzą Jakaszki skryły się wśród dżungli Bengalu i Dekanu krzyżując z tutejszymi, mniejszymi plemionami rakszasów. Ponoć zbudowały Czarne Miasto – nie trudno domyśleć się, że chodziło o świątynię i Studnię Czaszek – skąd terroryzowały okolicę. Przez wieki ludzie byli bezradni. Aż pojawił się Simha, który znalazł sposób by pokonać potworną królową ghouli. Ale i on, mimo swego męstwa i mistycznej wiedzy, nie dał rady zniszczyć jej do końca. Zdołał ją tylko uśpić potężnymi modlitwami do Starych Bogów i zniszczyć wszelką wiedzę o Czarnym Mieście. Zakon Świtu czuwał. Pilnował, by zdegenerowane potomstwo Jakaszki nie znalazły sposobu, by przebudzić swoją panią. Jak się okazało nie upilnowali. Patrzyli w złą stronę. Na kultu durgi , na kulty bagha, na kulty kalliballi, na kulty thugów, na kulty nomagji i na same rakszasy i ghoule. A zagrożenie przyszło z zewnątrz. Od białych ludzi, których nie podejrzewali o wiedzę na temat prawdy o trupojadach. Co prawda Zakon Świtu skarlał. Jego liczebność drastycznie się zmniejszyła. Stali się jedynie obserwatorami, coraz rzadziej polując na te spośród ghouli, które ośmielały się naruszać ludzkie siedziby. I to zapewne doprowadziło do przebudzenia Haran Jakashipu.

* * *

Po obejrzeniu „sali pamięci” znów trafiliście do pomieszczenia ze stołem. Tym razem przyniesiono tam potrawy. Wyszukany, wielobarwny ryż, makarony, egzotyczne sosy, warzywa, a nawet mięsa. Wszystko naprawdę smaczne i warte skosztowania.

- Jest już późno. Nasi ludzie odwiozą was do hotelu – oznajmił Pierwszy Miecz. – Poza Cunā śāpita. Chcemy go poddać kilku próbom, jeśli pozwolicie. Sprawdzić, z jakiej gliny ulepiono jego rozdartą duszę. Ale obiecuję, że ostateczna decyzja, co do jego dalszych losów będzie spoczywała po waszej stronie.

Zdążyliście się już dowiedzieć o waszym gospodarzu jednego – był człowiekiem, który z honoru zrobił swoje życiowe credo. Może pod wpływem widzianych eksponatów, może pod wpływem jego charyzmy, a może zwyczajnie, by pozbyć się problemu, zgodziliście się na propozycję Mahana Tulavara.


AMANDA GORDON

Po waszym powrocie do hotelu okazało się, że mimo wieczornej pory, jest w nim tylko Hiddink i na dodatek ma gościa. Odświeżyłaś się, zjadłaś coś lekkostrawnego i zaszłaś do Emily, ale – jak się okazało – ta zdążyła już gdzieś pojechać biorąc ze sobą Borię.

To było troszkę niepokojące.

Nikt ci niczego nie mówił!

Wróciłaś do pokoju czując wewnętrzne rozterki. Spojrzałaś w lustro i ... przyszło olśnienie.

Oni skazali cię na śmierć. Luca, Emily, Dwight, Herbert i Walter! Wydali na ciebie wyrok i zamordują cię, jak tylko twoje przeistoczenie zacznie się dopełniać. Dlatego nie mówią ci niczego, dlatego stronią od twojej obecności. By z większą łatwością pociągnąć za spust.

Poczułaś nagłą duszność i zawroty głowy.
Ledwie zdążyłaś dotrzeć do toalety i zwrócić zawartość żołądka.

Po opłukaniu się wyszłaś na mały taras, który przylegał do pokoju. Nasycone wilgocią powietrze nieco ukoiło twoje rozkołatanie nerwy. Tarcza słońca skryła się za budynkami i zaczęło – rzecz jasna – padać. Najpierw nieśmiało, by stopniowo deszczyk przeszedł w monsunową ulewę.

Noc wabiła. Szeptała do ciebie. Czułaś, że gdzieś tam, pośród uliczek Kalkuty, kryją się moce, które czekają byś do nich się przyłączyła. Byś zrzuciła odzienie i zaległa na stosie brudnych, cuchnących ciał, byś wgryzła kły w nadgniłe ludzkie mięso, zlizywała krew a potem oddała się kutrubowi. Całą sobą.
Z trudem powstrzymywałaś się, by tego nie zrobić.

Powiew zimnego deszczu smagnął cię po twarzy przerywając odrażający korowód myśli.
Wróciłaś do pokoju. W lustrze widziałaś lekką, kocią poświatę twoich oczy, która jednak powoli zanikała. Myśli stały się czystsze, bardziej normalne.

Teraz lepiej rozumiałaś młodego Leo i jego dziwaczne zachowanie. Jeśli i nim targały podobne siły to ... to ....

Zrobiło ci się żal i jego i samej siebie.


HERBERT HIDDINK


Gilroy Mac Dary był chytrą łasicą i wyjątkowym upierdliwcem.

Obsługa hotelu zdążyła ci przynieść wiadomość, że powróciły panie Gordon i Vivarro. Nim się jednak wybrałeś do nich z wiadomościami znów odwiedził cię Mac Dara.

Z szelmowskim i złośliwym uśmiechem położył coś na stole w twoim pokoju, jak znów wpuściłeś łajdaka do siebie.

- Nie zajmę panu wiele czasu, panie Hiddink – powiedział po prostu kładąc kopertę na stole. – Nie może pan zaprzeczyć, że Korona troszczy się o cudzoziemców w naszym kraju. W kopercie znajduje się osiem biletów na pociąg do Bombaju na jutrzejszy wieczorny pociąg. O czwartej podeślę państwu bagażowych – zaakcentował te słowo – by pomogli państwu w noszeniu rzeczy na dworzec. Pozwolę sobie także osobiście pożegnać państwa na dtacji.

Zabierał się do wyjścia.

- A co będzie, jak nie wyjedziemy we wskazanym terminie.

- Cóż. Egipt to również fragment Wielkiej Brytanii, panie Hiddink – spojrzał ci w oczy. – Chyba nie chciałby pan i pańscy towarzysze narazić się na cofnięcie państwa wiz, co oznaczałoby... Zresztą. Jest pan błyskotliwym człowiekiem, panie Hiddink. Sam pan doskonale wie, co to oznacza w praktyce.

Westchnąłeś, wiedząc, że wygrał. Z drugiej jednak strony robił wam przysługę. Nic was przecież już nie trzymało w Indiach, a opłacenie podróży przez Królową było dla waszego budżetu dość korzystne.

- Do zobaczenia na dworcu jutro o szóstej wieczorem – pożegnał cię Mac Dara.

Teraz pozostało jedynie poczekać na resztę wyprawy by przekazać im nowiny.

Tylko – do jasnej cholery, – czemu jeszcze ich nie ma.


EMILY VIVARRO


To był wspaniały wieczór. Naprawdę wspaniały. Pocałunek w dłoń złożony przez przystojnego Kajetana Drenenberga przeszył twoje ciało dreszczem. Jego twarz wyrażała uznanie i zachwyt, gładkie słowa były szczere.



Przez chwilę ....przez chwilę wpatrywałaś się w niego z ... sama nie wiedziałaś z czym.

Boria, dyskretny ochroniarz, nic nie mówił, kiedy wracaliście przez zaciemniony park.

Było już późno i światła hotelu oraz latarnie w ogrodzie były jedynym, co zdołało przebić się przez mroki monsunowej, deszczowej nocy.

Twój spokój zburzyło tylko jedno.

Widok Waltera stojącego pod zadaszeniem motelu i palącego papierosa. Z miejsca, w którym stał, w blasku latarni, nie było możliwości by nie dostrzegł twojej sceny pożegnania z Kajetanem.

Papieros żarzył się w mroku niczym ślepię jednookiego monstrum.

Nie zrobiłaś nic złego! Ale czemu czułaś taki dziwny niepokój zbliżając się wejścia.


LEONARD LYNCH

Nie wiesz ile czasu minęło, nim przyszli do ciebie ponownie. Ten sam mężczyzna – Mahana Tulavara i siwowłosy starzec. Mahana wyjął zakrzywiony kindżał i przeciął twoje więzy. Potem wyszli pozostawiając ci ubranie. Czyste i proste.

Jako, że twoja odzież śmierdziała straszliwie i była czymś zapaskudzona i w zasadzie nadawała się jedynie do wyrzucenia przebrałeś się z przyjemnością w czyste szaty. Po dłuższej chwili drzwi znów się otworzyły i stanął w nich Mahana. Przez chwilę przyglądał ci się w milczeniu, szczególną uwagę poświęcając twojej zdeformowanej, zniekształconej ręce. Potem, bez słowa, dał ci znak, że masz podążyć z nim.

Nie miałeś nic do stracenia, a jak do tej pory Mahana Tulavara budził w tobie jedynie niepokój, a nie jakieś gorsze myśli.
Hindus poprowadził cię przez plątaninę wypełnionych ciszą i zapachami korytarzy, aż w końcu zatrzymał się przed jednymi drzwiami.

Wskazał je ręką.

- Za nimi, Cunā śāpita, znajduje się rzeka i łódź na niej. Wioślarz ma rozkaz by zawieść cię do hotelu, w którym się zatrzymałeś wraz ze swoim przyjaciółmi. Możesz iść. Jesteś wolny.

Czułeś, że nie dokończył tego, co chciał ci powiedzieć.
- Możesz też zostać i porozmawiać z nami. Dowiedzieć się więcej o sobie. Powiedzieć nam więcej o tobie. Będzie to jednak obarczone ryzykiem. Jeśli uznamy, że jesteś zagrożeniem ty lub twoja .... skaza – spojrzał na zdeformowaną, nieludzką rękę – najpewniej odetniemy ci ją lub nawet pozbawimy cię głowy.

Czułeś, że mówi ze śmiertelną powagą, i że uważa te ostatnie rozwiązanie za wielce prawdopodobne.

- Zmieniasz się Cunā śāpita – dodał ponurym głosem. – Masz wizje zesłane ci przez coś, czego nie pojmujesz, a czego my się obawiamy. Jesteś jak czarna narośl w ciele człowieka. A czasami, by uratować człowieka, trzeba tą narośl wyciąć z ciała. Ale to będzie twoja decyzja. Nie jesteśmy mordercami, tylko wojownikami. Zakon Świtu walczy z rakszasami i jeśli okażesz się jednym z nich ....

Spojrzał na drzwi, a potem na ciebie.

- Wybieraj, Cunā śāpita. Wybieraj mądrze.

arm1tage 08-07-2011 08:58

Powrót do hotelu. Rozzłoszczeni Angole. Popieprzony zakon, czy też może sekta, zresztą, jakie znaczenie ma nazwa. Wiele faktów do poukładania w łepetynie i jedna, nieznaczna ale zawsze, ulga. Rozwiązanie spadało jak z nieba, oddające trudną decyzję w ręce kogoś innego, a przynajmniej ją odsuwające. Duchota Indii, której wcale nie przeszkadzał pojawiający się co i rusz ulewny deszcz, przygniatała. Na każdym rogu czyhała śmierć. Zastanawiałem się jeszcze nad pozostaniem tutaj jakiś czas, by inwigilować organizację Fundacji, ale porzuciłem i tę myśl - w sytuacji, gdy staliśmy się jednymi z wrogów publicznych Korony, moje działania byłyby w wysokim stopniu utrudnione, jeśli nie niemożliwe.

Facet na dole pachniał szpiclem na kilometr i chyba wcale się z tym nie ukrywał. Minąłem go nie poświęcając mu uwagi i zaszyłem się w pokoju. W ubraniu walnąłem się na wyro, podziwiając sufit. Nie wytrzymałem długo...Chodź, kochana. Potrzebuję dzisiaj twojego towarzystwa...

Ile czasu minęło? Nie wiem. Czas w tym upale traci swoje właściwości. Spocona dłoń ujmuje szklankę, na której skrapla się wilgoć. Chyba nie tak długo, bo wciąż jestem w miarę trzeźwy. Mimo późnej pory ktoś łomocze do drzwi. Najpierw jednak są kroki, a po nich głosy. Znajome, ale ostrożności nigdy nie za wiele, zwłaszcza gdy ktoś tam ma na ciebie zlecenie. Zimna rękojeść gnata działa uspokajająco. Staję przed drzwiami...




* * *


Poszarzała twarz detektywa wyjrzała ze szczeliny w półotwartych drzwiach do pokoju. Walter poczuł woń alkoholu.
- A, to ty, Walt.
Drzwi skrzypnęły, domykając się. Szczęknął zamek i otworzyły się znów, tym razem szerzej.
- Wejdź. - Garrett chował pistolet z powrotem do kabury, jednocześnie ostrożnie rozglądając się za plecami Choppa po korytarzu.
-Chodź, Dwight. Idziemy z Amandą pogadać z Hiddinkiem.
Garrett zakaszlał, a potem włożył sobie papierosa w usta. Wzrok na moment tęsknie pobiegł ku czemuś w pokoju, czego nie było widać z korytarza.
- O czym?
-Cholera, Dwight. nie sądzisz, że grubas ma prawo do wzięcia udziału w podejmowaniu decyzji dotyczącej Lyncha? Poza tym ma też prawo, żeby się dowiedzieć, kogo dzisiaj spotkaliśmy. Idziesz?
- Żeby tak sądzić, musiałbym najpierw wiedzieć, że zamierzacie właśnie podejmować taką decyzję. - detektyw oparł się o framugę,a potem westchnął - Dobra, idź. Ja się ogarnę i zaraz do was dołączę.





* * *



Zza drzwi pokoju Hiddinka słychać było także szczęk broni. Winchester.

-Kurwa, Hiddink, nie wydurniaj się. To my. - głos Waltera.
Po dłuższej chwili ciszy dało się usłyszeć nieco zdezorientowany głos:
- Ale ja nie zamawiałem ...
Nagle drzwi otworzyły się, ale tylko na tyle by Herbert mógł wcisnąć w szczelinę lufę karabinu i rzucić okiem na korytarz:
- Aaaa ... to Ty Walt. - w głosie wydawcy słychać było rozczarowanie.
Drzwi ponownie się zatrzasnęły. Po kolejnych minutach oczekiwania Hiddink ponownie je otworzył dopinając guziki koszuli.
- Wchodźcie. Mamy do pogadania. Ten szpicel ciągle jest na korytarzu?
- Jeśli mówicie o mnie, to tak. - w korytarzu pojawił się Dwight, poprawiając jeszcze dopiero co założony pasek od spodni. - Otwórz szerzej te cholerne drzwi.

-Jest i nawet nie próbuje się ukryć - Walter uczynił do niego ręką gest odmowy. -Ale nie zapraszamy go chyba do ciebie.
-Dzięki Bogu Herbert, że jesteś ubrany - uśmiechał się niewinnie Chopp.

Pół opróżnionej butelki brandy i zmiętolona pościel na łóżku, w połączeniu z wciąż zaspanym wzrokiem Hiddinka wymownie świadczyły co wydawca porabiał.
- Siadajcie. - wskazał ręką na tę parę krzeseł i foteli jakie miał w pokoju ziewając przy tym potężnie.
- Mogłeś powiedzieć, że osuszasz brandy...- rozejrzał się po barłogu Dwight - Nie musiałbym wznosić toastów do lustra...
- Załatwiłem nam transport do Egiptu. - stwierdził Hiddink uśmiechając się z zadowoleniem - Na koszt Angoli. Tyle tylko że wyruszamy jutro pociągiem o 16 do Bombaju, a stamtąd za trzy dni okrętem wojennym do Egiptu. Nie próżnowałem jak widzicie. A co tam u Was? - spytał wyciągając szklanki z barku i nalewając whisky. - Mac Dara mówił, że wywołaliście zamieszki w całym mieście, ale skoro żyjecie, to znaczy że biegacie szybciej od tubylców.

- Po maluchu? - spojrzał pytająco na gości.
- Nalewaj, nie pytaj. - Garrett pierwszy sięgnął po szklankę i przymierzył się do fotela.
- Ja też się napiję - powiedziała milcząca do tej pory Amanda
- A gdzie reszta?
- Jeszcze w butelce. - odparł detektyw.
- Za żywych. - wzniósł toast Hiddink osuszając swoją szklankę i nalewając kolejną kolejkę.
- Za żywych. - zawtórował ponuro Garrett, idąc w ślady Herberta. Z drugą szklanką opadł w fotel i oparł się, przymykając oczy.
Walter również podniósł szklaneczkę.

Hiddink taktownie zamilkł czekając, aż goście powiedzą z jakiej przyczyny zerwali go z łóżka i zmusili do założenia tych niewygodnych ubrań.
- Dzięki Herbert. - Dwight przepłukał usta whiskaczem i odetchnął ciężko - Dzięki za ten transport. Nie wiesz, jak się cieszę, powaga. A co u nas? Normalny dzień. Znowu chcieli nas zabić.
- W takim razie nie ma co czekać, aż im się uda i czym prędzej opuścić tę perłę w brytyjskiej koronie. - stwierdził Hiddink z przekąsem.
-Ale okazało się, że są tu też tacy, którzy walczą z tym samym, co my - Walter pił z nimi. -Angole naprawdę zapłacą za nasz wyjazd? Naprawdę musi im na tym zależeć.
- Trudno się dziwić anglikom. - uśmiechnął się krzywo detektyw, zaglądając do swojej szklanki.
- Jacy inni? Kto walczy? Czego się dowiedzieliście? - Amanda zapytała niecierpliwie.
- To chyba coś w rodzaju...- Dwight szukał odpowiedniego słowa - ...zakonu. Twierdzą, że poświęcają się walce z ghoulami. Wygląda na to, że nie żartują. W sumie, jak o tym pomyśleć, istnienie tego rodzaju ludzkiej organizacji wydaje się być logiczne, jeśli przyjąć za pewnik fakt występowania w przyrodzie tych bestii nie tylko od dziesiątek, ale setek a może nawet i tysięcy lat. W zasadzie, takich ludzi powinno być na świecie więcej.

- A mają kontakty z takimi w Egipcie? - spytał Herbert - Wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi.
- Możliwe, choć podobno są już tylko cieniem swojej niegdysiejszej potęgi. - odparł Dwight - Jeszcze można się tego dowiedzieć. Więcej - oferują, że jednego ze swoich są w stanie wysłać z nami. Mędrca.
-Uratowali nam dzisiaj tyłki - dodał Walter. -Zależy im na obserwacji Lyncha. Nie chcą zostawiać go samego, bo stanowi zagrożenie.
- Co dokładnie mówili o Lynchu? A pytaliście o mnie?
-O Lynchu mówili, że taki zdarza się raz na tysiąc lat - Chopp zaciągnął się papierosem: -Mówisz, że o której mamy pociąg? Bo o dwunastej mamy zjawić się u nich - kręcił się niespokojnie, wyciągał co rusz swoją cebulę i sprawdzał godzinę.

- Dla mnie ważne jest...- odezwał się Garrett - ...że ludzie, których biznesem jest eksterminacja ghouli, nie zdecydowali się wykończyć Leo od razu. To znaczy, że chłopak nie jest jeszcze całkiem stracony. Propozycja była: albo zostawicie Lyncha u nas, albo wyślemy kogoś od siebie z wami, żeby miał na niego oko. Nie trzeba długo kombinować, by stwierdzić, co też ich wysłannik zrobi, jeśli zdecyduje, że Leo znalazł się nieodwracalnie po stronie tych potworów. Wiecie co? Mi taki układ pasuje.

Płomień zapalniczki na chwilę zmienił nieco odcień twarzy detektywa. Dym papierosa Dwighta zaczął mieszać się z tym, który unosił się już w pokoju z papierosa Choppa. Garrett zamaszystym gestem zamknął zapalniczkę, schował ją i rozejrzał się po obecnych.

- A może po prostu sami obetniemy Lynchowi tę rękę? Chłopak będzie nam jeszcze wdzięczny...Co wy na to?!

emilski 09-07-2011 19:08

Co oni, powariowali? Czemu się nie odzywają? Walter zagadał w drodze powrotnej do hotelu, bo uważał to za ważną kwestię. Co więcej: uważał, że to spotkanie może pchnąć ich sprawę wreszcie konkretnie do przodu.

-Uważam panowie, że powinniśmy przystać na ich propozycję - odezwał się do towarzyszy. -To znaczy, że ktoś z nami pojedzie. Jeśli zostawimy tutaj Leonarda, nic nam to nie da. Może będziemy bezpieczniejsi, a może i nie. Gówno wiemy. A jeśli pojedzie z nami, to przynajmniej zyskamy wsparcie kogoś, kto rzeczywiście zna się na temacie. Na pewno brakuje nam takich osób. Ciągle się poruszamy po omacku i próbujemy rozwiązań siłowych, a dobrze wiecie, że siłą nie wygramy.

Luca siedział w rikszy odwrócony do księgowego tyłem. Wpatrzony w monsunowy deszcz w ogóle nie reagował. Dwight siedział wpatrzony w przeciwną stronę. Milczeli obaj. Medytują? Udzieliło im się? W końcu Walt, zrezygnowany wyciągnął papierosa. Podał pozostałym i sam zapalił. Dopiero to przyniosło skutek, bo Garett przemówił:

-Trzeba ruszać dalej. Jak najszybciej. Co do Lyncha, to jeszcze wczoraj najchętniej bym go zostawił. W najłagodniejszej wersji. Ale zmieniłem zdanie, może jeszcze coś z chłopaka będzie. Zabierzmy ze sobą świętego męża, jeśli on uzna, że Leo... - nie dokończył. Najwyraźniej nie miał zamiaru.

Dobrze. Przynajmniej myślą tak samo. To na pewno zwiększa ich szanse.

To prawda, spotkanie ze zorganizowaną bandą Hindusów, walczących z tym, na co oni sami polowali, dodało otuchy Walterowi i nowych chęci do działania. Ta organizacja mogła być dla nich tym, czym dla badaczy była do tej pory fundacja Drenenberga – tego cholernego przystojniaka. Wreszcie jakiś jasny ognik w ich sprawie, jakiś pozytywny aspekt. Do tej pory, wszystko było przeciw nim, walczyli z czymś, co nie sposób było zrozumieć, a co dopiero pokonać, każdy rzucał im kłody pod nogi, wszędzie mieli wrogów, a jedyni przyjaźni im ludzie zostali w Nowym Jorku i w Bostonie. Tysiące mil stąd.

Odnaleźć przyjaciół, no może to za duże słowo, ale na pewno sprzymierzeńców, w tym gąszczu pułapek i wrogich istot, było czymś pozytywnym. Właśnie, pozytywnym. To jak po bardzo długiej porze monsunowej, kiedy niebo zaciągnięte jest ciężkimi, brunatnymi chmurami, wreszcie przebije się promień słońca. Człowiek od razu się uśmiecha sam do siebie...

A może tak tylko Walter próbował sobie tłumaczyć, czemu jego twarz rozpływa się w błogim uśmiechu na samo wspomnienie uroczej Hinduski...

W każdym razie, po ich powrocie do hotelu lało dalej i o jakichkolwiek promieniach słońca nie mogło być mowy. Indie dalej tonęły w strugach zacinającego deszczu, który już wszystkim przyjezdnym wylewał się uszami.

Chopp od razu swoje kroki skierował do pokoju Amandy i Emily. Musiał się z nią zobaczyć. Na pewno się o niego martwiła – nie było go przecież całą noc. Musiał jej o wszystkim opowiedzieć a przy okazji upewnić się, że sama jest bezpieczna. Zapukał.

-Proszę - odezwała się Amanda - Walt... - głos Amandy był trochę drżący - jesteś sam? Czego udało wam się dowiedzieć?

Księgowy stał w drzwiach i niedyskretnie zaglądał do pokoju przez drzwi, rozglądając się z niepokojem.

-Jesteś jakaś... przestraszona. Co się stało? Gdzie jest Emily?

-Nic nic, po prostu ciężki dzień. Emily wyszła na kolejne spotkanie z Drenenbergiem, ale nie powiedziała o co dokładnie chodzi. Gdzie reszta? Dlaczego mi nic nie mówisz?

-Z Drenenbergiem? I poszła sama?

-A z kim miała iść? Mówiła, że nic jej z nim nie grozi...

-Może masz rację... może jestem przewrażliwiony – Chopp się uspokoił. Drenenberg to przecież tylko nieszkodliwy bawidamek, -Mieliśmy przygodę, chcesz posłuchać? Ale najpierw poszukajmy pozostałych.

-Dobrze, Herbert na pewno jest u siebie

Walt po drodze zabrał Garetta, który już rozpoczął rozmowy własne ze szklaneczką i po chwili wszyscy we czwórkę raczyli się brandy. Pomimo niechęci do Herberta, księgowy był pełen uznania dla grubasa za to, jak udało mu się załatwić finansowanie ich transportu przez Brytyjczyków. Nie ma co, facet miał łeb do interesów i nikt mu tego nie jest w stanie odebrać. Zresztą wobec wspólnych celów, jakie przed nimi stoją, drobne antypatie muszą się schować. Co nie znaczy, że mają przestać sobie dogryzać. Co to, to nie.

Jedna szklaneczka, druga szklaneczka, Walter niecierpliwie zerka na swoją cebulę. Cyferblat wskazuje kwadrans do dziesiątej wieczorem.

Jeszcze jedna szklaneczka. Walter zaczyna chodzić niespokojnie po pokoju. Kolejna szklaneczka. Szum w głowie. Coraz więcej myśli, co też może dziać się w tej chwili z panną Vivarro. Jeszcze jedna szklaneczka. Jeszcze jedna. O, teraz dobrze...

-Wybaczcie mi, ale niepokoję się o Emily – rzucił do pozostałych i wyszedł przed hotel. Zapalił papierosa, oparł się o ścianę i ciężko odetchnął mieszanką dymu i wilgotnego powietrza. Denerwował się. Na skroni pulsowała mu ciemna żyła. Gdzie ona mogła być, do cholery? Co jej się przytrafiło? Najgorsza jest ta bezradność. Nic nie może zrobić, bo niby gdzie ma jej szukać? Jedyne, co mógł, to wpatrywać się w tę pieprzoną ścianę wody, która rozbryzgiwała się na błocie tuż obok niego i wypatrywać jasnych smug świateł eleganckiego samochodu, które właśnie wyłoniły się zza rogu i zbliżały się do hotelu. Samochód zaparkował i wysiadł z niego nie kto inny, tylko sam Kajetan Drenenberg. Tak, to musiał być on, tego zapachu brylantyny zmieszanego z jakimś miejscowym specyfikiem nie sposób podrobić. Takim szmatławym obrzydlistwem mógł perfumować się tylko taki wycyckany elegancik, jak Drenenberg.

I jeszcze całuje ją w rękę... Tego już za wiele... Wściekłość zaczynała buzować w jego krwi, ale cały czas starał się ją uspokajać. To tylko Drenenberg, to tylko Drenenberg, to tylko Drenenberg, wypomadowany Drenenberg, a ty dzisiaj byłeś z tą Hinduską, daj jej spokój, jesteście kwita.

Zbliżała się do niego. Drenenberg oferował jej parasolkę, ale i tak zmokła, zanim stanęła przy nim. Zgasił papierosa. Objął ją gestem, nie znoszącym sprzeciwu: - Martwiłem się o ciebie – wyszeptał jej do ucha.

Emily pocałowała go delikatnie, choć z niewidzianym u niej wcześniej zapałem. Serce dziewczyny biło tak prędko i tak mocno, że mógł wyczuć jego uderzenia przez cienką tkaninę wilgotnej sukienki.
- Singh pojechał do Orissy za nami – wyszeptała, maskując targające nią emocje.

Walter, nieco zaskoczony zaangażowaniem panny Vivarro, poddał się emocjom i oparł dziewczynę o ścianę budynku. Zaczął całować mocniej i bardziej łapczywie obejmować. Nagle przestał. Oderwał usta od jej ust, muskał jej nos swoim, ciężko dysząc. Jego oczy łapczywie wędrowały po wszystkich zakamarkach jej twarzy.

-Widziałaś go? Zrobił ci coś? - szeptał.

-Nie – przełknęła ślinę. Nie bój się, Em. Spokojnie. Przerażał ją i fascynował ten dziwny mężczyzna. Mimo strachu, ku własnemu zdziwieniu odkryła przyjemność w dotyku i pocałunkach Choppa. Przyciśnięta do ściany niewiele mogła zrobić. Jeśli Walter stanowił zagrożenie, pomoc pewnie i tak przybyłaby zbyt późno. - Drenenberg mówił, że Fundacja wysłała go w okolice Bubenshawaru.

-Drenenberg... - nie odsuwał się od niej. -Udało ci się coś jeszcze od niego wyciągnąć?

-Nie – powtórzyła jak echo.- Zabrał mnie do teatru. On... o chyba o niczym nie wie.

Mocno ją przytulił. -To dobrze - szepnął. -To dobrze.

Zapach jej włosów działał na niego kojąco, bliskość jej ciała sprawiała, że zaczynał wariować z pragnienia.

-Usiądziemy? - zapytał, wskazując na zadaszoną ławkę blisko wejścia. - Spotkaliśmy łowców guli. Uratowali nam życie. Jezuu, tak mnie swędzi, że muszę się o coś oprzeć... przepraszam, ale muszę usiąść... Chodź, Emily - wyciągnął do niej rękę, gdy już siedział na ławce.

Wstrzymała oddech, gdy zamknął ją w uścisku swoich ramion. Szósty zmysł dzwonił na alarm, ale walczyła z tym dziwnym przeczuciem. Przecież dopiero co deklarował, że ją kocha. Przecież nie skrzywdziłby jej. Prawda? Podała mu dłoń i posłusznie usiadła tuż obok niego. W milczeniu wpatrywała się w ziemię.

-Łowcy ghuli? - chciała się upewnić, czy dobrze słyszy.

-Tak... -Walter opowiedział jej o wszystkich wydarzeniach dzisiejszej nocy, łącznie z wydarzeniami dotyczącymi Lyncha i tym, że dzięki niemu dostaną pomoc w dalszej podróży. Pomoc i straż w jednej osobie, bo Leonarda trzeba pilnować. Może być niebezpieczny.

-Zatruty? Jak to zatruty? - nagle niedookreślony prześladowca nabrał realnych kształtów. - Jak to możliwe? Przecież mogłeś, mogliście umrzeć!

-To nieszkodliwa substancja na dłuższą metę. Czuję się trochę odwodniony... tylko tyle – bagatelizował Chopp. -Żałuję tylko , że nie wspomniałem nic o moich ranach na plecach. Może oni by szybciej coś pomogli.

-Bardzo Ci dokuczają? - pamiętała z tamtej nocy w Odpoczynku zakrwawioną koszulę Waltera. - Mogę ci jakoś pomóc? Kiedy zmieniałeś opatrunek?

-Zmieniam codziennie rano. Swędzi, strasznie swędzi. I śmierdzi... - chwilę się zawstydził. -Przepraszam cię za ten zapach

-Nie powinieneś tyle przepraszać – powiedziała poważnie. - Straciłam właśnie ojca i przyjaciela, zostałam ciężko ranna w starciu z ghulicą, moja porwana siostra jest... gdzieś tam. Naprawdę uważasz, że zapach maści mógłby mi przeszkadzać?

Masz rację, gadam głupoty - otrząsnął się. I wtedy go zobaczył. Lynch zbliżał się do hotelu. Chopp zerwał się i wybiegł mu na spotkanie.

-Leo, dobrze, że jesteś - zawołał. -Chodź do nas.

-Dzięki, Walt...nie będę wam przeszkadzał, jutro pogadamy - powiedział wymijając Choppa i spoglądając na notującego mężczyznę: -Nie zapomnij o drugim imieniu - rzucił w jego kierunku, przechodząc obok.

Księgowy dopiero zauważył człowieka, który cały ten czas przysłuchiwał się w ukryciu ich rozmowie, a teraz z fascynacją w oczach spijał to, co działo się pomiędzy dwoma Amerykanami. Księgowy wiedział, że i tak zawsze mają ogon, więc nie zamierzał się nim w ogóle przejmować.

-Hej, wracaj tu! - Walt podbiegł za nim i złapał go za ramię. -Gdzie idziesz? Pogadajmy. Opowiedz, co się wydarzyło, jak odjechaliśmy.

Pościg Waltera za Leonardem przykuł uwagę jasnowłosego mężczyzny w okularach. Już nawet nie ukrywał swojej atencji.

-Jutro...muszę odpocząć

I nie zamierzał również dawać satysfakcji obserwatorowi z nieco ostrzejszej wymiany zdań, na jaką się szykowało. Dlatego odpuścił. Wrócił do Emily i podał jej rękę: -Chodź, jeśli chcesz porozmawiać z pozostałymi.

Nieważne, co jeszcze dzisiaj się wydarzy, ale musi pamiętać, żeby jutro koniecznie spytał w Zakonie Świtu, czy nie potrafią skuteczniej zająć się jego ranami na plecach, bo te maści coś za wolno działają. Będzie też starał się przekonać ich, żeby dali im większe wsparcie na ich wyprawę do Egiptu.

hija 09-07-2011 20:52

Widok czekającego w ciemnościach Choppa nieoczekiwanie wzbudził w dziewczynie lęk. Poczuła jak zimne palce jakiegoś zupełnie irracjonalnego strachu suną w górę jej kręgosłupa.
Przecież to Walter, czego się boisz?
Coś w jego sylwetce, w nerwowości z jaką zaciągał się dymem, szeptało jej, że powinna uciekać.
Nonsens, skarciła się w myślach.
Dbał przecież o nią i nie zrobiłby jej krzywdy. Skąd ta pewność, Emily? Może na odpowiedź na pytanie, które zagnieździło Ci się z tyłu czaszki, należałoby odpowiedzieć twierdząco? Dlaczego zakładasz, że jesteś bezpieczna? Ten mężczyzna, weteran Wielkiej Wojny, mógłby prawdopodobnie zabić Cię, zanim zdążyłabyś się przedstawić na głos. Głupiutkie i naiwne z Ciebie stworzonko, Emily.
Podeszła do niego, próbując ukryć strach, choć serce waliło jej tak, że usłyszeć je mogło pewnie pół kwartału. Skróciła dystans fizyczny, w nadziei, że go tym rozbroi. Że... odwróci jego uwagę?
Przyparł ją do ściany i nagle znalazła się w położeniu jeszcze mniej bezpiecznym niż wcześniej. Zachłannie zagarniał ją ku sobie, w pieszczotach pobrzmiewała jakaś niecierpliwość. Zaczęła mówić bez sensu i uratował ją dopiero Lynch, który pojawił się nagle w hotelowym ogrodzie jak duch.


Krótka wymiana zdań między mężczyznami pozwoliła jej się uspokoić, otrząsnąć z bezsensownego przerażenia. To musiała być kwestia wypitego szampana, inaczej przecież nigdy nie pomyślałabby, ze Walter mógłby ją skrzywdzić.
Rozejrzała się po lobby.
- Jesteś pewien, że nie potrzebujesz pomocy?

-Co masz na myśli? -spojrzał na nią uważnie. Poczuła to znów. Lekkie ostrzegawcze ukłucie niepokoju. - Teraz, gdy wiem, że w tym popapranym kraju mamy sprzymierzeńców, czuję się o wiele lepiej.
- Co mam na myśli? - popatrzyła na niego jak na wariata, w jej oczach połyskiwał strach. - Niedawno zostałeś ranny, dzisiaj ktoś próbował Cię otruć. Pytam czy wszystko w porządku, czy nie potrzebujesz czegoś. Nie miałam na myśli nic złego.
-Dziękuję, Emily - teraz patrzył na nią z wdzięcznością. -Naprawdę dobrze się czuję. Jesteś tu przy mnie. Żywa. Rozumiesz? Cała i zdrowa. To mi wystarczy, żeby czuć się świetnie.
- Och, allright – wyrzuciła z siebie, gorliwie kiwając głową. - Jeśli jesteś tego pewien, to może...- gestem wskazała schody. Chciała się już położyć. Przeskok pomiędzy rzeczywistościami był dezorientujący.
-Emily, proszę cię, porozmawiaj z Amandą. Niech wyleje z siebie wszystko na ciebie. Wiesz, że jest ugryziona. Ona strasznie się tym przejmuje i martwi. Postaraj się ją trochę uspokoić. Tak po babsku, jak wy to potraficie, co? - zapytał Walt i pocałował ją delikatnie w usta. - Śpij słodko mój aniele. - Jeszcze chwilę trzymał ją za rękę, i już chciał ruszyć w stronę swojego pokoju, gdy zauważył u niej jakieś wahanie i po chwili niewidzialnym gestem walnął się w czoło.
- Emily, przepraszam... widzę, że... Jezu, przecież tobie musi być tak ciężko teraz, a ja jeszcze gadam o Amandzie, kiedy ty sama... - Walt chwycił ją mocno za rękę. - Chodź, nie możesz teraz zostać sama - księgowy, trzymając Emily za rękę, kierował się w stronę recepcji. - Poprosimy o jeszcze jeden pokój dwuosobowy. Tym razem sam zapłacę.

Ze zdumienia opadła jej szczęka. Walter holował ją za rękę w kierunku recepcji. Pokój... moment! Pokój dwuosobowy? Myśli przegalopowały przez jej głowę z głuchym tętentem. Zanim zdążyła jakkolwiek zareagować, stali już przy ladzie, gdzie Walter wdrażał swój plan.
Dzisiejsze popołudnie uświadomiło jej, że potrzebuje towarzystwa. Że może siłowanie się z żałobą w samotności nie jest najlepszym pomysłem?
- Walter – syknęła mu niemal do ucha. - Pokój? Co Ty...? - uśmiechnęła się krzywo do nieco zbyt zainteresowanej recepcjonistki.
-Nie bój się, Em - uspokoił ją Walter, biorąc klucz. - Ukoimy tylko wspólny ból. Porozmawiamy i utulę cię do snu. - księgowy mówił, mówił, a po chwili byli już w pokoju. - Weź kąpiel. To cię rozluźni - Walt patrzył na nią w taki łagodny sposób, że nie sposób było się bać, czy mieć wątpliwości. Z jego oczu biło głębokie uczucie, troska i oddanie.
- Hola! - stała na środku pokoju, kompletnie zdezorientowana. Odwróciła się w kierunku księgowego z dziwnym wyrazem twarzy. - Stop. Co Ty planujesz? Walter uprzedzam Cię, że nic z tego nie będzie, wziąłeś mnie chyba za kogoś innego – uniosła w górę palec, gdy próbował jej przerwać. - Walterze Chopp, ja nie jestem jedną z tych głupiutkich flapperek. Nie zamierzam zrzucić ubrań tylko dlatego, że się mną zainteresowałeś!
-Ależ, Em. Zobacz, przecież to jest zwykły dwuosobowy pokój. Są dwa oddzielne łóżka. Nie mam najmniejszego zamiaru namawiać cię do zrzucania ubrań. Chcę ci tylko zapewnić wsparcie. Chcę ci pomóc wrócić do normalności, jeśli o takiej możemy jeszcze mówić. Proszę cię. Rozluźnij się i przegadajmy całą noc. Obiecuję ci, że jutro będziesz jak nowo narodzona.

Słysząc to, panna Vivarro roześmiała się histerycznie.
- Przepraszam – machnęła ręką- myślałam, że...
Śmiała się i śmiała, aż z oczu pociekły jej łzy i nieopanowany chichot przemienił się w nieopanowane łkanie. Jakaś tama w jej wnętrzu puściła i spiętrzone za nią łzy znalazły ujście. Nie pozwalała sobie na to wcześniej, za wyjątkiem króciutkiej chwili słabości jeszcze u Studni Czaszek.
Osunęła się na kolana i kryjąc twarz w dłoniach, nadal płakała.
Walter uklęknął obok niej: -Chodź, kochanie... - podniósł ją i posadził na brzegu łóżka. Sam usiadł obok i ją przytulił. Delikatnie całował po głowie i głaskał po ramieniu - Płacz, kochana. Płacz, nie krępuj się. To pomaga. Już za kilka dni będziemy w Egipcie i spotkasz swoją siostrę, wszystko się ułoży, zobaczysz... - szeptał i kołysał ją w ramionach.


Obudził ją ból zesztywniałych od spania w niewygodnej pozycji mięśni i zapach kawy. Bolało również ramię – powinna zmienić opatrunek wczoraj wieczorem, teraz, podnosząc się z niemal nienaruszonego łóżka, modliła się w duchu, by szwy przetrzymały to spanie na boku.
Przetarła zapuchnięte powieki, musiała zasnąć w końcu zmęczona płaczem.
Przy stoliku siedział Walter. Czekał na nią przy dwóch filiżankach kawy i croissantach. Na twarzy mężczyzny malowało się zmęczenie, zupełnie, jakby nie zmrużył tej nocy oka, skupiony na czuwaniu.
Uśmiechnął się do niej znad gazety, gestem wskazując miejsce obok.
Podeszła, bezskutecznie próbując przygładzić rozsypane włosy.
Jeszcze tylko kilka godzin, pomyślała. Za kilka godzin wyruszą wreszcie z tego przeklętego kraju.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:25.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172