lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Bogdan 09-07-2011 22:39

Normalnie się w nim gotowało. Może to te owoce, których nazwy nawet nie znał. Może to przez wiadomości jakich dowiedział się w ciągu całego dzisiejszego dnia... Może po prostu zwyczajnie wszystko to, co tego dnia przeżył wyłaziło na wierzch, a mimo pozornego happy endu naoglądał się dziś i nasłuchał, no i przeżył nie mało. Te wszystkie historie o kultach durgi, bagha, kalliballi... o thugach, nomagji, Czarnym Mieście, Pierwszych Mieczach i Zakonach Świtu... rzygać się chciało. Bo i były te historie nie raz i nie dwa zwyczajnie ohydne. Tak jak i cała ta sala pamięci, duma Shardula. Wiele się tego dnia dowiedział. Wiele nauczył, ale jakoś nie chciało mu się z tego powodu podskakiwać. Szczególnie wobec faktu, że Leo nie było z nimi, kiedy opuszczali niebieski dom. A do tego jeszcze Walter dolał oliwy do ognia tym swoim kretyńskim kunktatorskim - ...Jeśli zostawimy tutaj Leonarda, nic nam to nie da. Może będziemy bezpieczniejsi, a może i nie. No mało go krew wtedy nie zalała. Sam przecież opowiadał mu jak to było na początku, w Bostonie... i jasno z tego wynikało, że Leo siedzi w tym gównie od początku a oni już przeszli w manierę z tym traktowaniem Lyncha jak... co? przedmiot? niewygodny bagaż? chore pokojowe zwierzę? Zabieramy, nie zabieramy. Kurwa! Kto wam dał prawo do decydowania o nim?! - chciało mu się krzyczeć - Co on jest? Jakiś kieł? Niebezpieczny to wypierdolić w krzaki?! Ale nie odzywał się. Wolał nic nie mówić. Znowu by się pewnie z kimś pochapał i znowu by było że jest gówniarz i smark. Więc siedział cicho, nie mruknął nawet słowem, demonstracyjnie natomiast odwrócił głowę niby to podziwiając widoki z wolno toczącej się rikszy. W zasadzie nie było czego podziwiać, chyba że ktoś lubił monsunowy deszcz i półmrok przetykany tu i ówdzie światłem latarni, czy okna przejeżdząjącego automobilu. Tym bardziej demonstracyjnie wyglądało jego nagłe zainteresowanie Kalkutą. I dobrze.
Księgowy popatrzył na milczących towarzyszy i zrezygnowany wyciągnął papierosa. Podał pozostałym i sam zapalił. I dobrze.
- Trzeba ruszać dalej. - odezwał się nagle milczący cały czas Garrett - Jak najszybciej. Co do Lyncha, to jeszcze wczoraj najchętniej bym go zostawił. W najłagodniejszej wersji. Ale zmieniłem zdanie, może jeszcze coś z chłopaka będzie. Zabierzmy ze sobą świętego męża, jeśli on uzna, że Leo...
Nie dokończył. Najwyraźniej nie miał zamiaru. I bardzo dobrze. Bogu dzięki!!

W hotelu pieprznął drzwiami i swoim zwyczajem walnął się na wyro w opakowaniu. Ciężki dzień, nie ma co. Był wypruty i czuł się jak znoszone szelki. Miał dość. Skołatane nerwy, życie na walizkach, coraz to nowe niebezpieczeństwa i nic, co zapowiadało by szczęśliwe zakończenie. Gorzej, z każdym odkryciem okazywało się jak bardzo mają przerąbane. Ta cała Jakasza to pieprzony demon! Nie dała mu rady armia fanatyków szkolonych przez wieki, to jak mieli dać radę oni? Masakra. I nie było Leo. Luca już od dawna tylko w jego zdolnościach pokładał nadzieję na zakończenie koszmaru, a teraz, kiedy tamci przetrzymywali go i wyczyniali nie wiadomo co... chciało mu się gryźć. I byłby pewnie gryzł ściany ze złości, gdyby nie był taki wypruty. Fajka tego dobrego tytoniu też zrobiła swoje. Nie żeby się uspokoił. Niepewność i obawa o przyjaciela nie zniknęły, ale przynajmniej myśli już nie galopowały po głowie jak głodne ghule. Odechciało mu się spać, odechciało mu się dowiedzieć co kombinują tamci, odechciało mu się... Stał w otwatrym oknie i mókł zasłuchany w szum deszczu. I odgłosy migdalących się Choppa i Vivarro. Ci to mieli nerwy. Mogiła starego Vivarro jeszcze nie zdążyła zarosnąć chwastem, Chopp z tego co mówili w niebieskim domu jeszcze tego ranka mało się nie przejechał na tamten świat... a tu takie rzeczy... no, no...
A potem pojawił się Leo!! Kamień spadł mu z serca. Wypuścili go! Miał rację! Wiedział. Wiedział, że nikomu nie zagraża, że pomyślnie przejdzie wszystkie próby. Może faktycznie ci Hindusi nie byli tak szurnięci na jakich wyglądali, i wiedzą co robią. Czas pokaże.
Mało nie rzucił się na Leonarda z rozportartymi ramionami kiedy ten stanął w drzwiach.
- Wypuścili cię Leo. Wypuścili. Wiedziałem. No stary, aleś mie nastraszył. Kurwa, myślałem tam w świątyni że kropnę tego dupka. Ale opowiadaj. Co ci robili? Powiedzieli coś? Pomogli? Pomogą nam? Leo? Pokazali ci tą salkę. Widziałeś ghule? Czego to tak długo trwało? No gadaj stary...
- Jutro pogadamy Luca, ok? Jutro...
- Ale...
- Muszę odpocząć.
- No to chociaż powiedz...
- Przestań pieprzyć Luca. Jutro, tak?
- No dobra... w sumie... spoko.
A niech tam. W końcu liczyło się tylko to że go wypuścili. Że razem popłyną do Egiptu skopać dupy ghulom i ich przydupasom. Reszta była nieważna. Było jednak światełko w mroku tej beznadziei.

Armiel 11-07-2011 08:54

WSZYSCY


Nocny monsun przerodził się gdzieś po godzinie duchów w szaleńczą nawałnicę. Ciężkie krople dżdżu bombardowały miasto spłukując do zatoki wszelkie nieczystości. Tony gliny, szmat i wszelakiego śmiecia zamieniającego wody przybrzeżne Kalkuty w pełne nieczystości bajoro.
Dawno temu wiele ludów na Ziemi czciło deszcz, jako życiodajny żywioł. Moc sprawiającą, że ziemia wydaje plony. Teraz jednak większość z wyprawy śmiałków, którzy mieli odwagę stawić czoła tajemniczemu Misterium, była daleka od takich myśli.

Niektórzy z nich musieli pomóc sobie większą kapeczką alkoholu, aby zasnąć. Ktoś inny nie spał całą noc czuwając nad czyimś snem. Ktoś inny, mimo nagości, rzucał się niespokojnie i pocił, nawiedzany przez korowód zjaw, z obłąkanym synem na czele. Jeszcze inna osoba otworzyła okno wsłuchując się w odgłosy ulewy. Tylko jedna czy dwie osoby spały snem sprawiedliwych. Niezależnie od tego, jak kto spędził noc, rankiem na wszystkich przykra niespodzianka.

Znikły dwie osoby z ich grupy.


* * *

O tym, że brakuje Amandy i Leonarda zorientowaliście się około dziewiątej rano, kiedy Luca obudził się w pokoju, przy otwartym oknie, czując – pierwszy raz od dłuższego czasu – wewnętrzny spokój. Potem jednak spokój ten prysł, kiedy ujrzał puste łóżko Leonarda. Nie był to jednak aż taki powód do obaw, bo przecież Leo mógł wstać pierwszy, mógł teraz spożywać posiłek w hotelowej restauracji, czy spacerować po ogrodzie korzystając z przyjemnego poranka.
Zniknięcie Amandy pierwsza zauważyła Emily, kiedy wróciła do siebie nad ranem z pokoju wynajętego przez Choppa. Ale, podobnie jak Luca, nie przejęła się, aż tak bardzo, zauważywszy brak współtowarzyszki.

To, że sprawa jest poważniejsza, wyszło na jaw dopiero koło dziesiątej trzydzieści, kiedy okazało się, że ani Amanda, ani Leo nie pojawili się na posiłku i nie można było ich spotkać w innych miejscach publicznych. Podczas pakowania rzeczy na drogę, bo wszak grafik dzisiejszego dnia mieliście niezwykle napięty, okazało się, że osobiste drobiazgi, dokumenty i rzeczy waszych przyjaciół również są w hotelu.

To zmobilizowało was do gorączkowych poszukiwań, w które dość szybko zaangażowali się obserwujący was szpicle Mac Dary. Nie znaleźliście niczego. Leonard i Amanda zapadli się, jak kamień w wodę. Niespostrzeżenie wybiła godzina umówionego spotkania z Zakonem Świtu. Nie chcąc tracić cennego kontaktu z potencjalnym sojusznikiem postanowiliście się podzielić. Część z was – Chopp i Garrett, którzy już znali Zakon Świtu – pojechała na spotkanie z Hindusami niebiesko – czerwoną rikszą podstawioną pod hotel. Pozostali – na miejscu w hotelu – zajęli się poszukiwaniami zaginionych i ostatnimi przygotowaniami do wyjazdu. Hiddink był pewien, że okoliczności zniknięcia Amandy i Leonarda tylko utrzymają decyzję Mac Dary o ich deportacji, jakkolwiek ładnie policjant nie nazywał tego faktu.


* * *

Spotkanie w Zakonie Świtu przebiegło nie tak, jak sobie to wyobraziliście. Mahuna Tulavara zdawał się być jakiś ... odmieniony. Prowadził rozmowę w sposób usztywniony, jakby nabrał dystansu do was i do waszych działań. W późniejszej jej części wyjaśnił jednak, że chodzi o Lyncha – o Cuna Sapita – jak go uparcie nazywał Pierwszy Miecz. Zdaniem lidera Zakonu Świtu naznaczenie zdominowało już chłopaka. Stał się agresywny, stał się pewny siebie i swoimi działaniami stanowił zagrożenie. Mahudna Talavara przedstawił wam mężczyznę w sile wieku, którego przedstawił, jako Simhę Pathava. Simha wyraźnie wyglądał na wojownika. Sprężyste ciało, ponure i czujne spojrzenie, oszczędne ruchy ciała – przypominał nakręconą sprężynę w jakimś mechanizmie bojowy. Wystarczyło ją tylko zwolnić, a .. zniszczenia będą oczywiste.

- Simha Pathava pojedzie, jako opiekun Cuna Sapita – poinstruował Mahuna Talavara. – Zna dobrze angielski, zna też się na kundalini, na magii i na walce, co jest oczywiste. Zapewnimy środki na jego podróż.

Wtedy powiedzieliście mu o zaginięciu waszych znajomych, w tym Lyncha. To go zaskoczyło i zaniepokoiło. Wezwał do siebie jakiegoś Hindusa, chyba tego samego, który tytułował dzień wcześniej „pszyjacielem” Garretta. Dłuższą chwilę rozmawiali w swoim języku, ale najwyraźniej Mahuna Talavara wydawał podwładnemu jakieś polecenia, które ten akceptował krótkimi potknięciami.

- Wasi przyjaciele mogą być w niebezpieczeństwie – powiedział Shardol Vinod, kiedy jego podkomendny opuścił pokój. – Zgodnie z naszymi informacjami, do Kalkuty przybyła niedawno niezwykle niebezpieczna grupa nomagji. Dzisiejszego poranka, nasi ludzie, którzy obserwowali ich kryjówkę, zniknęli. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy nie połączyli tych dwóch faktów w jedną całość. W każdym bądź razie – wstał, a jego ton stał się uroczysty i podniosły – macie moje słowo i moją przysięgę, że nie Zakon Świtu nie spocznie, póki nie odnajdzie waszych przyjaciół, a szczególnie Cuna Sapita. Ten ... młodzieniec ... jest niebezpieczny. A moja rozmowa z nim utwierdziła mnie tylko w tym przekonaniu.

Coś w tonie głosu i w błysku w oczach Shardola kazało wam wierzyć w jego słowa. Wiedzieliście, że przysięgę tą potraktuje nad wyraz poważnie i zrobi wszystko, by ją wypełnić.

- Simha Pathava – Shardol spojrzał na pana „Sprężynę”.- Zbierz ludzi. Wszystkich. Roześlemy wiadomości. Niech kapłani wezwą Starszych. Jeśli to byli nomagji.ludzkie oko nie wykryje prawdy. Będzie potrzebna nam ich wiedza.

Simha skłonił się i wyszedł.

- Rozumiem, że w takim przypadku pozostaniecie w Indiach dłużej, prawda?

Spojrzeliście na siebie bezradnie.


* * *


Tymczasem w hotelu poszukiwania nie dały rezultatu. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Jak zawsze.

Z pakowaniem nie mieliście zbyt wiele do roboty, bo po pierwsze bagaże mieliście raczej skromne, a po drugie większość z was już spakował się wcześniej. Ludzie Gilroya Mac Dary pojawili się, zaraz po tym, jak dotarły do nich wieści o zniknięciu Amandy i Leonarda. Angielscy agenci podobnie jak wy rozpoczęli swoje poszukiwania.
Około drugiej pojawił się ich szef osobiście i od razu, z marszu, wdał się w polemikę z Hiddinkiem. Mimo całego kunsztu perswazji Herberta, policjant okazał się być nieubłagany i wyjątkowo nieufny. W zniknięciu Amandy i Leonarda widział jedynie zagrożenie lub jakiś wasz fortel. W końcu jednak uwierzył w opcję porwania i wydał stosowne rozkazy. W pół godziny później rysopis zaginionych powędrował do każdego patrolu, do każdego agenta. Sieci zostały zarzucone. Teraz wystarczyło jedynie czekać.
W międzyczasie wrócili wasi „emisariusze” do Zakonu Świtu i włączyli się w przepychankę słowną z policjantem.

Jednak Mac Dary okazał się być nieubłagany. Najwyraźniej miał dość problemów, jakie stwarzaliście, a zniknięcie Leo i Amandy okazało się być kroplą, która przelała czarę. Mieliście do wyboru – aresztowanie i deportację do Stanów Zjednoczonych lub wykonanie polecenia tępego policjanta i wyjechanie teraz. Przypomniał wam, że Egipt jest częścią Wielkiej Brytanii, że Mac Dara może wam znacznie utrudnić pobyt w Egipcie lub zwyczajnie uniemożliwić legalny pobyt w tym kraju. Użył również argumentów logicznych, że grupka cywili nie zrobi wiele więcej, niż cały aparat policyjno – wywiadowczy, jaki posiadał Mac Dara pod sobą. To było oczywiste.

O godzinie czwartej „tragarze” – czyli przebrani policjanci – odprowadzili, chociaż lepszym określeniem byłoby słowo, odeskortowali was na dworzec. Tam, pod osobistym nadzorem Gilroya Mac Dary, zostaliście ulokowani we właściwym przedziale, a agent posiedział z wami, oddając wam paszporty dopiero tuż przed odjazdem pociągu.

- Zostawiłem w pociągu kilku moich ludzi – uśmiechnął się Mac Dary. – W trosce o państwa bezpieczeństwo, rzecz jasna. Poza tym poprosiłem znajomego w Bombaju, Artura Donnovana, by osobiście państwa odebrał na dworcu w Bombaju. Ma mi również niezwłocznie przesłać depeszę o państwa stanie ... zdrowia.

Wiedzieliście jednak, że ów Donnovan ma zwyczajnie poinformować, że dotarliście w komplecie. Mac Dary przewidział wszystko.

- Życzę państwu przyjemnej podróży – pokłonił się oddając ostatni paszport. – Gdybyście państwo mieli zastrzeżenia, co do tego, w jaki sposób dbam o państwa bezpieczeństwo, możecie państwo złożyć stosowne pismo na ręce swojej ambasady lub też do mojego przełożonego, pułkownika Ethana Westona. Żegnam państwa.

Pociąg opuścił tuż przed tym, nim parowóz ruszył do przodu.


* * *


Trzeba było jedno przyznać, że Mac Dary przynajmniej zadbał o wasze wygody. Osiem miejsc, dla waszej siódemki i rzecz jasna dla Borii. Przedziały trzyosobowe, zatem mieliście do dyspozycji trzy dla siebie. Standardowo – jeden dla pań a dwa dla mężczyzn. Zniknięcie Amandy i Leonarda spowodowało, że mieliście jeszcze więcej miejsca.

Podróż miała potrwać pięćdziesiąt sześć godzin. Ponad dwa dni spędzone w ciasnej przestrzeni pociągu. Z poprzedniej podróży mieliście złe wspomnienia. To właśnie na tej trasie zaatakował was demoniczny potwór. Zatem, stukot kół, i zapadający za oknami zmierzch, a potem deszcz był ... niczym wspomnienie koszmaru.

arm1tage 12-07-2011 09:36

Cholernie mi się to wszystko nie podobało.

Najbardziej nie podobało mi się nocne zniknięcie Lyncha i Amandy. Było inaczej niż, jak opowiadano, w "Odpoczynku": nie było szaleńców szturmujących korytarze i mordujących wszystko, co się rusza. Nie było wywlekania pazurami i chlastania ostrzami, nocnej ciszy nie zakłócił nawet jeden wystrzał. Nie wiem, czy nie było śladów walki bo cholerni Angole nie dali mi czasu by to sprawdzić. Ale nie wyglądało na to, by do tak dobrze strzeżonego hotelu mieli dostać się obcy. Pierwszy wniosek był oczywisty, ale nie zawsze pierwszy wniosek jest jednak właściwy. Tak czy siak, Bogu ducha winna dziewczyna znalazła się w naprawdę gównianym położeniu. Sama jak palec. Raz już ją tak zostawiliśmy. A teraz było gorzej, znacznie gorzej.

Tak. Było wiele powodów, dlaczego nie nie spodobało mi się to zniknięcie. Ale nie, było coś co nie podobało mi się jeszcze bardziej. Angole, którzy nagle stali się jak oblepiająca nas smoła. Poruszaliśmy się w ich uścisku jak muchy w gównie, przepakowywani jak bagaże. Aż do pociągu nie było okazji zrobić właściwie niczego, ale ja byłem cierpliwy. Zawsze znajdzie się jakaś okazja. Każdy w końcu popełnia błąd, nawet tak doświadczony koleś jak ten, który dostał zadanie pozbycia się nas, gówna, z czystego bucika Indii.

Tak, angielska opieka nie podobała mi się najbardziej. Wróć, nie. Najbardziej nie podobało mi się to, że będąc już w pociągu mającym wywieźć mnie z tego przeklętego miejsca na globie, muszę jeszcze raz zawrócić. Myśl o Kalkucie, o tym że będę jeszcze raz musiał zanurzyć się w tym potwornym śmierdzącym mrowisku, sprawiała że chciało mi się rzygać. Wiedziałem, że kolejnym razem mogę nie mieć już tyle szczęścia. Wiedziałem, że mam małe szanse na powodzenie, pozbawiony kontaktów, nie znający języka i zwyczajów. Poszukiwany przez morderców. Poszukiwany przez angielskie władze. Biały punkt na mapie pełnej brudasów.

Ale Amanda gdzieś tam była. Była, i zapewne nikt już nie chciał Jej pomóc. Ale dopóki nie zamieniła się w zwierzę, a miałem nadzieję że jeszcze się to nie stało, była bezbronną i niewinną niczemu dziewczyną. Śmiertelnie przerażoną, wpakowaną przez obcych ludzi w wielkie gówno, o którym nie śnili dla niej jej rodzice. Garrett nie mógł pozwolić, aby tak się to skończyło.

Gentleman nie zostawia kobiety samej w takiej sytuacji. A ja jestem, kurwa, gentlemanem.





* * *


Miarowe stukotanie pociągu uspokoiło nieco detektywa. Kiedy tylko wyjechali z miasta, Garrett zabrał w przedziale głos i powiedział wszystkim o swoich zamierzeniach. Reakcje, jak to zwykle bywa, były różne.

-Dobrze, Garett, że chcesz to zrobić. Będziemy trzymać kciuki - przytaknął Walter na propozycję detektywa. -I tak nikt tak jak ty, nie nadaje się do odnajdywania zaginionych osób. Musimy jedynie ustalić jakiś punkt kontaktowy, żebyście mogli do nas dołączyć.

- To jest czyste wariactwo, Garrett! - Emily wyglądała na poruszoną. - Jakkolwiek to brzmi... ja wolałabym, żeby nikt po mnie nie wracał. Jeśli będziemy tak postępować, nigdy nie uda się nam powstrzymać Misterium. Będziemy kręcić się w kółko i deptać po własnych śladach.
- Weź dokumenta i pieniądze - poradził Boria. - Nie znasz ani języka, więc te ichnie dolary muszą ci posłużyć za słownik. Zrzutka? nam się te trupie czynie przydadzą już za bardzo.
- Dobrze powiedziane, Boria. - Dwight pośpiesznie przywiązywał do siebie worek z rzeczami. Mówił szybko, wyrzucając z siebie słowa jak pociski - Pieniądze się przydadzą, jak cholera. Jak będą na miejscu pytali, powiedzcie prawdę. Wypadłem z pociągu. Opiekujcie się Sunday’em. Was nie zatrzymuję, Emily: działajcie w Egipcie dalej i działajcie szybko. O mnie się nie martwcie, dam sobie radę. Po waszym przybyciu do Kairu szukajcie mnie co tydzień, w każdy piątek o szóstej przy recepcji, w dobrym hotelu o nazwie na literę A, w którym zatrzymują się obcokrajowcy. Jeśli takiego w Kairze nie będzie, na literę B. I tak dalej. Zresztą, ja tez będę was w tym czasie szukał. Macie tę forsę?

Wyjrzał przez okno pociągu, a potem nie wiadomo kiedy znalazł się w drzwiach przedziału, z dymiącym papierosem w ustach. Pociąg wyraźnie zwalniał. Garrett chciwie dopalał papierosa, niemal wciągając go razem z bibułką.
- Otrzyjcie łezki, gołąbeczki. - uśmiechnął się zawadiacko - Zobaczycie mnie znowu za parę kiwnięć ogonem.
Detektyw nasunął kapelusz, mocno wciskając go na swoją głowę. Zdążyli zobaczyć jeszcze, jak twarz mu spoważniała.
- Good luck. - rzucił krótko na koniec i po chwili już go nie było. Nie domknięte drzwi przedziału trzaskały miarowo, otwierając się i zamykając naprzemiennie.





* * *


Ostatni niedopałek poleciał w dół. Poprawiłem paski trzymające mój bagaż, sprawdziłem jeszcze raz czy broń jest odbezpieczona. Czas, Dwight. Trzymając się jedną ręką za stalowy uchwyt, kucnąłem, wyczekując na właściwy moment. Pociąg zwalniał już od dłuższego czasu, wspinając się z mozołem i stękaniem na spore wzniesienie. Zacisnąłem zęby. Mogło się to źle skończyć, ale nie byłbym sobą, gdybym odpuścił w takiej sytuacji. Teraz, albo nigdy...

Teraz!

Podmuch powietrza smagnął moją twarz, przez chwilę nogi i ręce zamachały pozbawione oparcia a potem poczułem mocne tąpnięcie i usłyszałem głuchy huk. Siły, nad którymi nie miałem mocy rzuciły mnie o glebę, ale jeśli wiedziałeś jak upadać, ryzyko było mniejsze. Przetoczyłem się dość zgrabnie, chowając głowę, koziołkując chyba dwa albo trzy razy, a chwilę później byłem już na nogach.

Udało się. Brud na odzieniu, nieco przeorana żwirem noga i lekkie otarcie na mordzie. Lekko obtłuczone boki. Naddarte w jednym miejscu spodnie. Wyprostowałem się. Pociąg nabierał już prędkości, przetaczając się obok mnie z łoskotem. Wyjąłem papierosa i zapaliłem go, trzaskając zapalniczką. Chwilę patrzyłem jeszcze za odjeżdżającymi wagonami. W oknie tego, gdzie byli podróżnicy do Kairu, widziałem chyba głowy. Pociąg oddalał się szybko, zamieniając się w pełznącą na horyzoncie dżdżownicę...Było cholernie gorąco. Zapaliłem kolejnego papierosa i odwróciłem się... Przede mną widniała prosta, znikająca na horyzoncie linia torów.




* * *


Żar lał się z nieba. Ile to już pieprzonych mil. Nigdy nie szedłem przez pustynię, ale tak właśnie się czułem. Ściekający litrami z czoła pot...Przepocony podkoszulek i przepocone spodnie, w których się wlokłem, można było wyżymać. Torba i przerzucone przez ramię okrycie ważyły tonę...Z zaciśniętymi zębami. Wzdłuż linii torów, z pochyloną głową.

Potem doszedł do tego deszcz. Taki indyjski, pieprzony wodny armageddon. Przynajmniej był on jak dobra kryjówka, w nim byłem tylko jednym z niewyraźnych cieni wlokących się w niewiadomym innym cieniom kierunku.

Kolejne kawałki drewna podkładu kolejowego migały mi przed oczyma, jak powtarzający się fragment koszmaru. Od czasu do czasu mijałem resztki cywilizacji, które wypluło na dużą odległość miasto. Przed nielicznymi, ciekawie przyglądającymi się mi tubylcami chowałem się pod kapeluszem. Na szczęście nikt mnie nie zaczepił.

Deszcz.

Deszcz. Deszcz. Deszcz.

Miasto zaczynało się nie wiadomo kiedy. Coraz więcej odrapanych bud, coraz więcej ludzi. Na horyzoncie majaczył brudny moloch, ale ja szukałem tylko jednej z jego mrówek. Znalazłem ją dosyć szybko, nawet na obrzeżach ludzie czasem potrzebowali szybszego transportu. Ledwo żywy dowlokłem się i wpakowałem na pierwszą lepszą rikszę, opadając na siedzenie i dysząc ciężko. Twarz schowałem pod kapeluszem. Hindus czekał cierpliwie. Najpierw zapaliłem papierosa i paliłem go powoli. Kiedy byłem już w stanie wydać z siebie mowę, wychrypiałem do rikszarza wlepiając mu w dłoń banknot o sporym nominale :

- Padmaja. Padmaja Shanti. Rozumiesz?! Padmaja Shanti.

Bogdan 12-07-2011 12:18

Garrett wyskoczył a Luca nie wiedział czy kochać go za to czy nienawidzić. Sam fakt podjęcia próby odnalezienia i ratowania zaginionych członków ich ekspedycji to było w oczach chłopaka bohaterstwo. Zwłaszcza podejmowane w pojedynkę, w obcym kraju, gdzie jak uczyło doświadczenie co gorsze szumowiny za punkt honoru stawiały sobie co i rusz nabruździć całej ich grupie najbardziej jak tylko się da. Ale kto inny jak nie Garrett miał szanse podjąć takie ryzyko i osiągnąć cel? Pytanie retoryczne. Ten facet potrafiłby wytropić rybę w wodzie, Luca w ciągu tych kilku wspólnie spędzonych miesięcy widział nie jedno i był co do tego święcie przekonany. W końcu to ten wiecznie zasłonięty tytoniową chmurą ponury typ sam wlazł w Nowym Yorku do krypty pod cerkwią, wydostał się cały, do tego jeszcze na plecach wyniósł podobno stamtąd jakąś dziewuszynę. A oni z Lynchem w tym czasie nie zdołali nawet wypłoszyć z podziemi reszty tych zboczonych popaprańców. Tak, jeżeli ktokolwiek nadawał się do tego by we wrogim i obcym środowisku odnaleźć i uratować Leo i Am... miss Gordon, to tylko on.

Jedno tylko nie dawało Luce spokoju. Niepewność co do prawdziwych intencji detektywa. Nie raz i nie dwa dawał przecież do zrozumienia że według niego Lynch jest zagrożeniem i że jego zdaniem lepiej by było chłopaka zostawić samego sobie. Albo rozwiązać problem w inny sposób. Było w zachowaniu detektywa coś co mówiło Luce, że czasem tylko sekundy lub jedna myśl dzieliły go od zakończenia dylematu po swojemu. Ostatecznie. I tego właśnie bał się Luca najbardziej, kiedy widział Garretta ostatni raz w otwartych drzwiach do przedziału. Bał się czy w głowie, której mysli nie potrafił odgadnąć nie zagnieździła się i dojrzała idea pozbycia się zagrożenia raz na zawsze. I co wtedy z Amandą? Czy też była zagrożeniem...?

Ale nic nie mógł zrobić. Próbować nakłonić tamtego do zmiany planu? Bez powodzenia. Próbować przeszkodzić tym samym być może pozbawiając tamtych dwoje szansy na ratunek? Bez sensu. Życie kolejny raz uczyło, że nie ma łatwych wyborów. A na inne czasem po prostu nie ma się żadnego wpływu. Garrett zniknął. Przeciąg zatrzepotał drzwiami jeszcze kilka razy nim ktoś wpadł na pomysł by je zatrzasnąć, pociąg przyśpieszył wjeżdżając na szczyt wzniesienia, a Luce nie pozostało nic innego jak modlić się mimo wszystko o powodzenie dla Garretta i jego planów. Tylko tak był w stanie mu pomóc. Pieniędzy sam nie miał. Nędzne resztki poszły na uzupełnienie garderoby, która w przedziwny sposób niszczała na nim w zastraszającym tempie. Do tego fajki, amunicja... doszło do tego że żeby kupić sobie porządne trzewiki w miejsce tych rozlatujących się będzie musiał znów nagabywać Waltera... Tak. Modlić się do świętego Antonio di Padova i odpoczywać. Spać ile się da, jeść ile wlezie i ćwiczyć. I mieć nadzieję że wkrótce, gdzieś tam w Egipcie zobaczy znów całą ich trójkę... razem...

emilski 13-07-2011 20:33

...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum.. .tudum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum... tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...tu dum...tudum...tudum...tudum... tudum...tudum...tudum...tudum...tudum...

...to taki sam jednostajny, usypiający dźwięk stukotu żelaznych kół, który utulał do snu umysł Waltera tuż przed atakiem potwora...

...teraz jest zupełnie tak samo... tylko Walt jest już innym człowiekiem... Jego głowa pełna koszmarów, uspokoiła się nieco, jego dusza, pełna mroku i niepokoju, nieco się rozjaśniła i zaznała wreszcie spokoju... Siedział wygodnie w fotelu w swoim przedziale, głowę spuścił nieco na bok i uśmiechał się do swoich myśli... uśmiechał się do piękności, która podróżowała w przedziale obok...smakował wszystkie wspólne chwile, jakie do tej pory spędzili...

Hindusi trochę go rozczarowali. Ich atencja była skierowana głównie na Lyncha i jego dziwną osobowość. Jakby w ogóle ich nie interesowały losy kilku Amerykanów. Cóż, będą musieli zmienić zdanie, jak upolują to, na co polują. Zniknięcie Lyncha i panny Gordon potraktował w kategoriach racjonalnych. W ogóle już się cały taki robił. Miał jasno wytyczony cel: „ocalenie siostry Emily” i tylko to się liczyło, tylko to było ważne. Umysł robił mu się coraz bardziej racjonalny, odkąd zaczął odnajdywać swoje miejsce u boku panny Vivarro. Po cichu liczył nawet, że Garett zostanie, żeby odszukać dwójkę zaginionych – on nadawał się do tego najlepiej, a ktoś musiał to zrobić, bo stanowili jedną grupę. I to powinno być ich siłą. Jednym słowem, księgowy z jednego z bostońskich domów towarowych był gotów do walki. Wiedział, że wojna jeszcze się nie skończyła, ale przestał widzieć wszystko przez mgłę. Wszystkie fakty zaczęły nabierać ostrych i przejrzystych kształtów, a zwycięstwo wymagało od Waltera racjonalnych decyzji.

To Emily uczyniła, że wreszcie odnalazł spokój. Teraz będzie musiała pomóc mu w jeszcze jednym. Zapukał do jej przedziału o wschodzie słońca.

-Em – widać, że się męczył, prosząc o pomoc. -Czy mogłabyś pomóc mi zmienić opatrunek? Dostałem nowe maści, już tak nie śmierdzą, jak te poprzednie.

Stał w drzwiach jej przedziału z głupim uśmiechem na ustach.

Tom Atos 15-07-2011 09:25

Tłusty, blady i zmęczony Herbert miał sen. Śnił, że wisi omotany lepką pajęczyną w samym środku sieci i przez wąską szparkę w niciach widzi, jak powoli zbliża się do niego gigantyczny pająk śliniąc się na widok omotanego i kompletnie bezbronnego człowieka.
Potem Hiddink się obudził … i nic się nie zmieniło. Był omotany i nic nie mógł zrobić. Wiadomość o zniknięciu Amandy była dla niego prawdziwym ciosem. Jednakże wszystkie próby przekonania Mac Dary, że muszą zostać spełzły na niczym. Nie działały na niego, ani prośby, ani groźby. Jakby Anglik był impregnowany na słowa Hiddinka. Jedyne co uzyskał Herbert, to przekonanie Gilroya, że Amandzie i Leonardowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo i by wziął swoich ludzi do galopu. W końcu zniknęli sprzed nosa Mac Dary, więc niejako był on odpowiedzialny za ich niedopilnowanie.
Hiddink czuł się źle z tym wszystkim. Trzeba przyznać brutalnie, iż Leonarda niezbyt żałował. Chłopak od jakiegoś czasu był spisany na straty coraz głębiej pogrążając się w szaleństwie, ale Amanda … Herbert czuł się za nią odpowiedzialny, a teraz musiał jej los powierzyć w ręce innych. Gdy towarzysze wrócili ze spotkania z Zakonem Świtu dowiedział się, że i oni będą szukać zaginionych. To było w zasadzie wszystko co mogli zrobić. Spakowani podążyli na dworzec pod eskortą Anglików. Hiddink szedł milczący, jak na skazanie. Gdy pociąg ruszył przez jakiś czas obserwował stojącego na peronie Mac Darę, w końcu gdy już minęli tablicę z dumnie wymalowanym napisem „Kalkuta” usiadł ciężko na kanapie przedziału mląc w ustach krótkie:
- Skurwiel.
Wtedy głos zabrał Garrett pokazując, że większe jaja, niż oni wszyscy razem wzięci. Słowa Dwighta podziałały na Hiddinka niczym łyk lemoniady na środku pustyni.
- Idę z Tobą. – oświadczył bez zastanowienia. - Nie możemy jej … ich zostawić. Tak się po prostu nie robi.
Zerwał się zastanawiając co ze sobą zabrać. Jednak zaraz dopadły go wątpliwości. Stał niepewnie pocierając dłonią brodę.
- Nie … - powiedział powoli namyślając się nad czymś.
- Trzeba będzie w Bombaju wyjaśnić Twoje zniknięcie. Nie możemy z nimi tak pogrywać, bo nie wpuszczą nas do Egiptu. Ja załatwiałem transport i to ja powinienem wziąć na siebie udobruchanie Brytyjczyków. Po za tym sam sobie lepiej poradzisz.
Sięgnął do kieszeni po portfel i wyciągnął plik banknotów podając detektywowi.
- Weź przyda Ci się. Dzięki Dwight. Uratuj Amandę stary, a przysięgam, że do końca życia będziesz miał u mnie darmową szklaneczkę najlepszej whisky.
Chwycił dłoń detektywa i silnie uścisnął na pożegnanie. Po chwili znów wyglądał za okno w ślad za skaczącym przyjacielem. Tym razem jednak w jego oczach lśniła radość. Garrett dał mu coś bezcennego. Przywrócił mu nadzieję. Usiadł i westchnął z ogromną ulgą.
- Nie możemy się poddawać rozpaczy. Dum spiro spero. – stwierdził cytując zasłyszaną łacińską sentencję i wyciągając cygaro.

hija 15-07-2011 18:53

Jest w ludzkiej naturze coś takiego, co nie pozwala nigdy cieszyć się stanem aktualnym. Taki deszcz - cieszy wśród suszy, ale gdy towarzyszy Ci w podróży; Durga raczy wiedzieć, który to już dzień; odgłos kropel całujących napotkane przeszkody zaczyna doprowadzać do szału.
Emily nie była w tej kwestii wyjątkiem; monsunowa ulewa to kołysała ją do snu, to przyprawiała o ataki klaustrofobicznej paniki.
A koła pociągu odmierzały kolejne metry indyjskiej ziemi.

*

Zniknięcie dwójki współtowarzyszy podróży rozpaliło w sercu Emily furię. Miała ochotę stanąć na środku hotelowego lobby i drzeć się, aż straci głos. Była naprawdę wkurzona.
Od tej wyprawy zależało wszystko. Nie dosyć, że nie zdążyli dotrzeć na czas, by uratować jej biednego ojca, to jeszcze teraz na skutek wycieczek, które postanawiali sobie urządzać poszczególni członkowie wyprawy, jego los podzielić miała jej ukochana siostra.
To był błąd, Emily. Gruby błąd.
Jeśli zbyt wiele ważnych kwestii uzależnisz od obcych ludzi, którzy gdzieś mają twoje pragnienia i problemy, nie powinnaś spodziewać się niczego innego.
Garrettowi, który postanowił zabawić się w rycerza na białym koniu, jasno powiedziała co na ten temat sądzi. Zabarwiony wściekłością na czerwono umysł podsunął jej myśl, że może skoro ktoś nie potrafi trzymać się grupy, to może zasłużył sobie na zły los.

Humor miała paskudny. Choć każda kolejna godzina teoretycznie przybliżała ją do Egiptu, Emily nie potrafiła opanować swojego podłego nastroju. Pogrążona w ponurych rozmyślaniach, nie była w stanie spać. Paliła papierosy i z głębokim poczuciem beznadziei przerzucała kolejne kartki w swoim notesie.
Stukanie do drzwi oderwało ją od bezproduktywnej lektury.



- Och... oczywiście – stojąca w progu dziewczyna miała na sobie pomięte podróżne ubranie. Jeśli w ogóle kładła się spać, to na bardzo krótko. - Wejdź proszę.
W przedziale panował półmrok. Na jednym z łóżek porozkładane były mapy i notatki Emily. W powietrzu wisiał dym.
- Skoro mówisz, że zapach jest łatwiejszy do zniesienia... - kiepską próbą żartu próbowała pokryć swoje zmieszanie.
-Dziękuję - Walt odetchnął z wdzięcznością. Usiadł plecami do niej i zdjął koszulę. Z torby wyciągnął maści. -Trzeba odkleić, posmarować i przylepić nowe opatrunki. Mam je tu w torbie...

Emily stała przez chwilę osłupiała, wiedząc, że powinna się ruszyć. Podejść do tematu rzeczowo. Nie zastanawiać się nad tym, jakim cudem znalazła się nagle sam na sam w przedziale z półnagim Walterem.
- Przepraszam, jeśli zaboli – delikatnie zabrała się za usuwanie opatrunku. To sprawiło, że zaczęła myśleć o własnej ranie. O tym, jak właściwie zamierza sobie poradzić z opatrunkiem bez pomocy Amandy. Bo to, że nie zamierza się rozebrać przed żadnym z towarzyszy podróży, było więcej niż jasne. Rany księgowego były naprawdę paskudne, choć zaczynały się już goić. Były niemal tak głębokie i nieprzyjemne, jak ta, którą nosiła Emily. Choć fakt, że nie mogła dostrzec ukrytych pod spodem kości naprawdę budował jej morale.
- Chciałabym, żebyś mi obiecał, że gdybym ja zniknęła tak jak Amanda i Leo... że pojedziesz wtedy dalej, uratować moją siostrę – korzystała z tego, że nie musi mu patrzeć w oczy mówiąc to. W końcu udało jej się zdjąć cały opatrunek. - Nie powinnam tego czymś przemyć?
-Wodą, zwykłą wodą - Walt zamknął oczy. Smarowanie maścią przynosiło mu ukojenie i przyjemność. Miły chłód przynosił zapomnienie o niedawnym swędzeniu. -Jedyne, co mogę ci obiecać, Emily to, że nie pozwolę ci zginąć. Za nic. Ani twojej siostrze. Nie pozwolę już więcej na nic, co miałoby ci sprawić ból.

- Pokaż, jak twoja rana - odwrócił się do niej, gdy było po wszystkim. -Jak ty się z TYM czujesz?
- Co?! - prośba Waltera wywołała szok. Zerwała się z kuszetki, zasłaniając ramię, na którym pod warstwą ubrania nosiła opatrunek. - Żartujesz chyba?
- Czemu? Co się stało? Tak cię boli? - Walt był wyraźnie zdziwiony jej reakcją
- Walter! - ten moment kiedyś musiał nastąpić. Prędzej czy później zawsze przychodzi moment, w którym konieczne jest wyznaczenie granic. Jak to możliwe, że nie wiedział, o co jej chodzi? Rzeczowo, Emily. Bez histerii. - Nie rozbiorę się przed Tobą.
- A, to o to chodzi... - usmiechnął się i pogłaskał ją po poliku. -Oczywiście, Em. Ale dasz sobie radę? Może coś ci przynieść?
- Nie trzeba – ledwie zauważalnie drgnęła, w chęci cofnięcia się przed jego dotykiem – dziękuję. I usiądź teraz, bo trzeba to zakleić.
- Już grzecznie siedzę, ale wspólnego śniadania i tak ci nie odpuszczę. Spotkajmy się za 45 minut w restauracyjnym.


Wyszedł w końcu, a Emily Vivarro z irytacją przewróciła oczami.
Miała już dosyć. Dosyć Choppa, Garreta, Siciliano i Hiddinka. Dosyć cholernej Amandy i przeklętego Lyncha.
Dosyć miała cholernych wycieczek krajoznawczych, które tamci urządzali sobie na koszt Branda.
Ze złością kopnęła szafkę nocną, klnąc przy tym na czym świat stoi.
Przez chwilę miotała się po pokoju, dając upust napięciu, które w niej narastało. W końcu padła na łóżko i wybuchnęła płaczem.
Całość zajęła jej nie dłużej niż pięć minut, do porządku przywołała ją myśl o siostrze. Jeszcze tylko trochę. Znajdą ją, i wtedy siostry Vivarro będa mogły wrócić do swojego domu. Do Nowego Yorku. Z dala od bostońskich dziwaków. Z dala od ghuli, które ostrzyły na nie swoje obrzydliwe zębiska.

Armiel 15-07-2011 19:37

AMANDA GORDON i LEONARD LYNCH

Pierwsze, co was zaniepokoiło to zapach dymu. Wiercił on wasze nozdrza niczym drobno zmielony pieprz. Doprowadzał do irytacji.
Otworzyliście oczy prawie jednocześnie i pierwszym, co ujrzeliście, były wasze twarze. A potem otaczające was kraty i ... brak odzienia, jeśli nie liczyć tego, w czym mieliście zwyczaj kłaść się na spoczynek.

Byliście w klatce! Tak! W klatce! Ale to, w jaki sposób się w niej znaleźliście było dla was zagadką.

Naturalną rzeczą było od razu sprawdzenie klatki. Pręty były solidne i raczej żadne z was nie miało szans na ich sforsowanie. Pozostało wam czekanie i obejrzenie wszystkiego wokół.

Klatka znajdowała się najprawdopodobniej na pokładzie łodzi. Słyszeliście monotonny warkot silnika spalinowego i odgłos ciętej powierzchni wody. Do tego, nawet przez zapach kadzideł, dochodziła do was woń zgnilizny i bagna.

W głowach szumiało wam ze zmęczenia i głodu. Kruczenie w żołądkach niepokoiło. Zwiastowało, że byliście nieprzytomni dość długi czas. Co się z wami działo? Kto was uwięził? I najważniejsze pytanie - dokąd płynęliście?

Minęło sporo czasu, nim w końcu ktoś pofatygował się do was na dół. Może nawet i godzina.
Zszedł przez klapę w suficie – prawdopodobnie z pokładu – po szerokich schodach.

Musieliście przyznać, że widok mężczyzny był dość osobliwy. Prawie wzbudzał śmiech lub politowanie. Jegomość był starszy, pomarszczony, kusztykał na jedną nogę, a twarz przypominała bardziej oblicze jakiejś małpy, niż człowieka. Byłby śmieszny, gdyby nie jego oczy. Zimne, bezwzględne i szalone. Mężczyzna wspierał się na lasce, zakończonej łbem kobry z rozłożonym kapturem. Przedmiot ten został wykonany tak precyzyjnie, że zdawało się wam, iż gad zaraz zacznie pełzać i syczeć. Ale to mężczyzna zasyczał, czy też powiedział coś głosem niewiele się różniącym od syku. Było w tym jakieś samozadowolenie, jakaś perwersyjna uciecha. Potem wyszedł.

* * *

Wrócił dopiero wieczorem, kiedy zaduch pod pokładem stał się nie do zniesienia. Tym razem nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch ubranych w proste szaty mężczyzn o pospolitych, hinduskich twarzach. Obaj panowie byli dość dobrze zbudowani i uzbrojeni ciężkie sztylety wiszące przy pasie. „Małpiatek” podszedł bliżej klatki i tym swoim sykliwym, nieludzkim głosem, cały czas coś mamrotał. Niespodziewanie szybko wepchnął laskę między kraty i dziabnął nią Amandę trafiając prosto w pierś, z zaskakującą szybkością i wprawą.
Dziewczyna krzyknęła boleśnie, a staruch zaśmiał się sadystycznie. Dwaj jego pomagierzy zawtórowali mu skwapliwie obserwując dziewczynę żarłocznym wzrokiem.

- Cuna sssapita – syknął starzec i mężczyźni podeszli do klatki.

Otworzyli ją kluczem noszonym przez jednego z nich przy pasie i wywlekli brutalnie, stawiającego opór Lyncha. Chłopak szarpał się, ale nie podołał dwóm, najwyraźniej zaprawionych w podobnych akcjach, mężczyznom o zaskakującej sile mięśni.

Starzec zamknął klatkę pozostawiając przerażoną dziewczyną. Na odchodnym chciał ją jeszcze raz szturchnąć, ale Amanda zachowała tym razem czujność i udało się jej uniknąć ataku. Staruch spojrzał na nią złośliwie i zaśmiał się opluwając sobie włosy na brodzie. Potem pokusztykał za osiłkami, którzy wywlekali Lyncha po schodkach na gorę, zapewne na pokład.
Przez chwilę Amandzie wydawało się, że widzi cień „małpiatki”. Cień zupełnie nieludzki. Przypominający raczej jakiegoś ... jaszczura czy też węża. Ale na pewno nie człowieka. Złudzenie te minęło jednak bardzo szybko, ale pozostawiło po sobie uczucie pierwotnej grozy, przebudzone z zakamarków podświadomości.


DWIGHT GARRETT


Rikszarz nie bardzo wiedział, o co chodzi Dwightowi. Detektyw widział to po jego gestykulacji, jak też po potoku niezrozumiałych słów, który opuszczał jego usta. Bezradnie rozłożone ręce, cierpiętnicza i przepraszająca mina – uniwersalna mowa ciała.

Garrett znał inną mowę. Banknot z niewysokim, ale dość zadowalającym nominałem powędrował do rąk Hindusa, a ten nagle ... doznał olśnienia.

Zawiózł go przez plątaninę brudnych ulic i ruder, które tutaj nazywano domami. Do portu, co podniosło nadzieję Garretta. Zapadał już wieczór i – detektyw wiedział to z doświadczenia Luci i Lyncha – nie warto było pozostawać nocą na slumsach zamieszkanych przez Nietykalnych. W końcu rikszarz zatrzymał swój wehikuł przed jakimś domem.

To nie był ten dom, ale facet wskazywał palcem i powtarzał swoje. Dwight nie wiedział, o co mu chodzi, ale zsiadł z rikszy. Hindus uśmiechnął się przyjaźnie, pomachał ręką i odjechał.

Detektyw został sam.

* * *

Byłeś zmęczony i mokry. Nogi dosłownie właziły ci w dupsko. Od dwóch godzin kręciłeś się po dzielnicy portowej próbując odszukać dom Zakonu Świtu. Bezskutecznie. Kalkuta zdawała się być zbudowana w sposób przypadkowy, chaotyczny i kompletnie mijający się z amerykańską logiką planistyczną. Odnosiłeś wrażenie, że domy buduje się tutaj gdzie popadnie, jak popadnie i z tego, co podejdzie pod rękę. Wszędzie unosił się zapach egzotycznych przypraw oraz gnijącej wody. Kalkuta leżała nad jedną z rzek stanowiących fragment ujścia Gangesu, ponoć jednej z największych na świecie delt tego typu. Śmierdziała na pewno, jak jedna z największych kloak.

W pewnym momencie wyszedłeś na nabrzeże, gdzie półnadzy rybacy oprawiali ryby. Smród wygonił cię stamtąd szybciej, niż widok okrwawionych noży w ich rękach. Targ rybny miał jedną zaletę. Odechciało ci się na jakiś czas jeść. Chociaż widok wychudzonej świętej krowy człapiącej ulicą od razu wyostrzył marzenia o steku.

W końcu dojrzałeś coś, na widok czego serce zabiło ci szybciej. Wieżę. Górującą nad dachami i odbiegającą od standardowej zabudowy miasta. Pamiętałeś ją z pościgu za rikszą, którą przewożono Choppa. Uczepiłeś się jej, niczym rozbitek widoku wyspy po długim dryfowaniu. Jak się okazało, była to dobra decyzja. Po kolejnych trzydziestu minutach przepychania się przez tłumy znalazłeś się na ulicy, na której straciłeś wcześniej rikszę z Choppem. Serce biło ci szybciej.

Ten zakręt. Kolejny. I .....

Ujrzałeś je. Niebieskie drzwi. A przed nimi stała niebiesko – czerwona riksza. Nonszalanckim krokiem podszedłeś do drzwi. Były zamknięte. Zapukałeś. Po dłuższej chwili uchyliły się. To był twój „pszyjaciel”. Na twój widok uśmiechnął się wesoło.

- Pszyjaciel – powiedział radośnie.

Pięć minut później patrzyłeś już w jej ciemnobrązowe, piękne oczy. Miała uśmiech, który mógł rozpuścić lód w sercu Arktyki.

- Musisz się ogarnąć – powiedziała, dyskretnie wciągając powietrze. – Mahuna Tulavara złapał trop. Kobietę i Cuna sapita porwali kallibali. Mahuna szykuje pościg. Jest w porcie. Ale .... kalliballi mają przewagę czasu. Znaczną przewagę. I ... mylą tropy.



HERBERT HIDDINK, WALTER CHOPP, LUCA MANOLDI, EMILY VIVARRO


Podróż była męczącym zarówno fizycznie, jak i psychicznie przeżyciem. Zniknięcie Garretta, rzecz jasna, zostało zauważone już wcześniej, ale i tak udało wam się przeciągnąć ten moment na tyle długo, że detektyw powinien mieć przewagę nad Gilroyem Mac Darą i jego ludźmi. Bez wątpienia w którymś z miast, gdzie pociąg zatrzymał się na dłużej, któryś z pilnujących was tajniaków wysłał stosowną depeszę.

Akcja Garretta miała jeszcze jeden skutek. Na dworcu w Bombaju czekał nie tylko Artur Donnovan, ale również stado umundurowanych żandarmów. Wprost z pociągu zostaliście zabrani do wyznaczonego hotelu, gdzie odebrano wam paszporty. Nie wyglądało to za dobrze, a gromkie protesty Hiddinka Artur Donnovan – człowiek postury niedźwiedzia, wąsaty i chyba nawet bardziej brzuchaty niż Herbert – ucinał jednym długaśnym zdaniem: „proszę napisać list do moich przełożonych, ja tylko wypełniam wydane mi rozkazy”.

Nie było mowy o jakimkolwiek urwaniu się, a wasze przybycie do Bombaju przypominało bardziej aresztowanie, niż eskortę.

Jak się okazało, wasze przypuszczenia były słuszne, bo zaledwie trzy godziny po przybyciu do miasta, każde z was miało okazję „uciąć sobie pogawędkę” z masywnym Arturem Donnovanem. Jak się podczas niej okazało, wasz status potencjalnych świadków i ofiar ataku szaleńców, zmienił się w status podżegaczy, możliwe nawet, że szpiegów lub rabusiów kosztowności. Donnovan grzmiał, ile lat więzienia i w jakich warunkach grozi wam za wywożenie dzieł sztuki – tutaj pokazał figurkę Haran Jakaszipu znalezioną przez Emily. Najwyraźniej przeprowadzono rewizję waszych rzeczy.


* * *

26 września 1921 roku
zostaliście odeskortowani na statek HMS ELEPHANT, wiozący żołnierzy do Egiptu i wieczorem opuściliście miasto. Wasi przyjaciele nie dawali znaków życia i troska o nich była dominującym uczuciem towarzyszącym wam w podróży. Troska oraz ulga, że opuszczacie ten szalony kraj, pełen szalonych ludzi, szalonych kultów i jeszcze bardziej szalonych zabójców.

Już przed wejściem na pokład pojawił się Donnovan, który traktował was w sposób podejrzanie grzeczny. Oddał wam wasze dokumenty, życzył miłej podróży, polecił kilka hoteli dla cudzoziemców i ostrzegł przed zamieszkami i niepokojami społecznymi w Egipcie. Co więcej, nikt nie wnosił skarg, wszystkie wysunięte przeciwko wam oskarżenia zostały wycofane. Ta nagła zmiana polityki względem was wydawała się podejrzana i węszyliście w tym jakąś pułapkę, jak się okazało - niepotrzebnie. Do końca nie wiedzieliście, czym była spowodowana i chyba nigdy już tego się nie dowiecie.

* * *

Podróż okrętem wojennym nie oferowała wam zbyt wielu luksusów, chociaż kapitan robił wszystko, aby przynajmniej Emily Vivarro nie narzekała na brak wygód. Jako jedyna otrzymała wygodną kajutę z koją i małą łazienką. Mężczyźni musieli zadowolić się miejscami wśród podoficerów. Przez całą podróż pogoda była sztormowa, zatem o spacerze po pokładzie nie było mowy. Bujało tak, że z trudem utrzymywaliście zawartość żołądków w ryzach. Fale uderzały z hukiem o kadłub, tłukły się o bulaje, przelewały po pokładzie. Wiatr świstał w wantach. Jednym słowem – sztorm.

Na okręcie dowiedzieliście się więcej na temat tych „niepokojów społecznych”. Ciasnota przestrzeni sprzyjała nieformalnej wymianie informacji. Nie było tajemnicą, że po Wielkiej Wojnie mocarstwa kolonialne – w tym również Wielka Brytania – traciły swoje wpływy w zamorskich koloniach. Wszędzie podnoszono butnie głowy. W Afryce, w Ameryce Południowej, na Oceanii i na Wschodzie - budziły się ruchy narodowo – wyzwoleńcze. Zarówno na świecie, jak i w Europie na mapach politycznych pojawiały się nowe kraje. Podobnie rzecz miała się w Egipcie. Ale w tym kraju, przynajmniej na razie, Korona Brytyjska zamierzała bronić swoich wpływów i swoich obywateli. Ze zgrozą słuchaliście opowieści żołnierzy o masakrach, jakich tubylcy dopuszczali się na Anglikach w oddalonych od Kairu miejscowościach. O dzikich Beduinach i krwiożerczych tubylcach, o nocnych podpaleniach, gwałtach, ucinaniu głów szablami czy nawet ukamienowaniu angielskiego plutonu gdzieś w okolicach Sahary. W samym Kairze – uspokajano was - ponoć armia brytyjska trzymała tubylców w ryzach, ale poza stolicą bywało z tym różnie. Co więcej, płynący na ELEPHANCIE żołnierze mieli rozkazy ochraniać obywateli Korony, którzy opuszczali swoje majątki w Egipcie i na całym Bliskim Wschodzie. Niektórzy uważali, że nie minie rok, a Egipt stanie się krajem niezależnym, podobnie jak już to zrobiło wiele innych krajów arabskich.

Jednym słowem jechaliście na terytoria ogarnięte ... wojną. Wojną, która na razie przyjmowała formę mało krwawą, ale w każdej chwili mogło to się zmienić. W każdym bądź razie Wielka Brytania odradzała pobyt w Egipcie i każdy, kto postanowił odwiedzić ten kraj musiał podpisać stosowne dokumenty, że nie będzie skarżył Korony Brytyjskiej za nic, co może go tam spotkać. Żołnierze wspominali o porwaniach dla okupu. Szczególnie białe kobiety cieszyły się uznaniem. Porywano, co atrakcyjniejsze młode damy i sprzedawano je siłą do haremów szejków z dalekiego południa, którzy żyli tak, jak w średniowieczu.


* * *


30 września 1921 roku , popołudniem, okręt z żołnierzami i wami na pokładzie dobił do Portu Saidu, skąd pociągiem mogliście dotrzeć do Kairu. Pociągi do stolicy kursowały regularnie, co półtorej godziny, a dwieście kilometrów pomiędzy oboma miastami, pokonywały w zadowalającym tempie niespełna czterech godzin.



Port Said był chaotycznym miejscem, pełnym wojennych okrętów, umundurowanych żołnierzy, ewakuujących się rodzin. Nie trzeba było być geniuszem strategii, by zorientować się, że dominuje ruch w jedną stronę. Z Egiptu. A to, co działo się w porcie przypomniało zbyt ewakuację, by nie wzbudzało waszych niepokojów.

Podbijający wam wizy podoficer przestrzegł, by trzymać się tylko miejsc, gdzie są żołnierze brytyjscy, nie korzystać z usług niesprawdzonych przewodników, jeśli wybieracie się by zobaczyć piramidy, nie korzystać z usług niesprawdzonych przewodników po mieście, a najlepiej nie opuszczać hotelu, który gwarantował wygody. Przestrzegł was przed zaczepianiem miejscowych kobiet, szczególnie w obecności mężczyzn, przed zbliżaniem się do ich świątyń czy wchodzenia do nich w nakryciu głowy lub butach. Przestrzegł przed publicznym spożywaniem alkoholu. Ponoć niespełna osiemdziesiąt kilometrów od Kairu, w małej wsi, miejscowi wyznawcy Mahometa odcięli głowę Włochowi, który upił się publicznie. Wesoło. Na koniec poinstruowano was, że nie możecie mieć ze sobą broni palnej długiej. Złapanie was z taką bronią uznane będzie za działania niezgodne z prawem i skończy się zarekwirowaniem broni, aresztem i natychmiastowym deportowaniem z terytorium Wielkiej Brytanii. Wyjątkiem są polowania na pustyni, ale wasz cel był czysto turystyczny, nie mieliście załatwionych przed przyjazdem stosownych pozwoleń, zatem karabiny zostały wam zwyczajnie zarekwirowane. Broń krótką, jako narzędzie samoobrony, pozwolono wam zatrzymać.

W końcu mogliście ruszyć w dalszą drogę, a pierwsze, co zobaczyliście przed portem to tłoczący się ludzie. Chyba był tam jakiś obóz uchodźców, czy coś podobnego.



Minęliście go z boku widząc dzieci przepychające się o kawałek chleba i odrobinę zupy. Jak kiedyś Luca w Nowym Yorku.


* * *


Szybko się okazało, że Port Said był gorącym, hałaśliwym i chaotycznym miejscem. Do dworca kolejowego dotarliście dość szybko, bo zlokalizowany on był prawie przy samym porcie. Podobnie jak w porcie, tak i na stacji roiło się od żołnierzy pod bronią, a na bocznicy stał pancerny pociąg z załadowanymi na nim czołgami. Do jednego z wagonów wchodzili ranni żołnierze. Obwiązane bandażami twarze, niektórzy o kulach, inni z wyraźnymi śladami amputacji. Choppowi momentalnie stanęły przed oczami sceny z Wielkiej Wojny, podczas której zginęło w rok ponad sto dwadzieścia tysięcy młodych Amerykanów, a ponad dwieście trzydzieści tysięcy zostało rannych. On miał szczęście no i Teodora Styppera, który przeciągnął ich cało przez piekło karabinów maszynowych, iperytu i wojny pozycyjnej. Ale miał rację. Wojna się nie skończyła. Dla niektórych żołnierzy, mających szczęście w okopach Wielkiej Wojny, zły los chciał najgorszego gdzieś, w jakimś konflikcie kolonialnym.

Pociąg jadący w stronę Kairu był niemal pusty, w odróżnieniu od tych, które jechały do Portu Saidu. Dwukrotnie podawano was kontroli podczas podróży, a napięcie i zdenerwowanie na twarzach żołnierzy udzielało się i waszej grupce.

Zgodnie z waszą wiedzą, w Kairze był hotel dla cudzoziemców, który nazywał się Astoria Hotel. Nawet niedaleko od dworca, w strefie nadal kontrolowanej przez Brytyjczyków. To was ucieszyło. Dawało nadzieję, że jeśli Garrett dotrze do miasta, to uda się wam z nim spotkać. Właśnie – jeśli....

* * *

Do Kiru dojechaliście pod wieczór i dopiero po opuszczeniu pociągu, dotarło do was, jak groźne to może być miejsce. Wszyscy mijani żołnierze byli pod bronią, z bagnetami nasadzonymi na lufy karabinów. Chopp i Hiddink dobrze wiedzieli, że bagnety nakłada się jedynie wtedy, kiedy broń z dużym prawdopodobieństwem mogła być użyta. Tubylcy gromadzili się na ulicach wykrzykując na całe gardła jakieś slogany, zapewne hasła skierowane przeciwko Anglikom, co można było poznać po tonie. W jednym tłumie palono flagę Wielkiej Brytanii, z oddali niosło się echo strzałów, także karabinu maszynowego, jak im się wydawało. Ulicą przejechał oddział strzelców na koniach, powodując nagły popłoch pośród Egipcjan, którzy rozbiegli się w wąskie uliczki.

Kair był zupełnie inny niż Kalkuta. Miasta Indii były jednak dużo bardziej egzotyczne, dużo bardziej obce. Kair natomiast sprawiał mniej dziwaczne wrażenie. Owszem, zabudowa potrafiła zaskoczyć, ale w jakiś sposób była bardziej przejrzysta. Nie było też posągów dziwacznych bóstw, a ubrania ludzi, chociaż obce, były mniej rzucające się w oczy. Mniej kolorowe. Ewenementem były kobiety, zawsze grupkami i zawsze w workowatych szatach zakrywających całe ciało i twarz. Pod takim strojem – pomyśleliście z niepokojem – ukryje się każdy ghoul.

Nawet wieczorem było gorąco i sucho. Miła odmiana po zalewanych falami monsunowych deszczy, gorących i parnych Indiach.

Astoria Hotel okazał się prawie pusty, a zdziwiona obsługa spojrzała na was, jak na duchy. Szybko jednak przełamali swoje zaskoczenie i wystartowali do was tak, jak należy.

Rozpoczynał się kolejny etap waszej morderczej wędrówki. A jedynymi śladami, jakie mieliście to imię Larkin Andarus oraz informacja o sklepiku niejakiego Abdula na ulicy Hien. Najpierw jednak musieli odpocząć i odświeżyć się po morderczej podróży.

Gdzieś, stosunkowo niedaleko wystrzelono najpewniej z niewielkiej armaty polowej. Jej huk zabrzmiał dziwnie złowieszczo. Wasze myśli powędrowały przez morza do odległej juz teraz Kalkuty, do pozostawionych tam swojemu losowi członków waszej ekspedycji.


DWIGHT GARRETT


Mimo, że byłeś zmęczony, głodny i przemoczony, to nie mogłeś marnować takiej okazji. Piękna Hinduska była na tyle rozsądna, że dała ci czas na przebranie się, na zjedzenie czegoś na szybko nim pojawił się przewodnik. Jak się okazało, „Pszyjaciel”, który nazywał się naprawdę Bheru Hireshpar. A imię Bheru oznaczało nic innego jak słowo „Przyjaciel”. Nomen omen.

Do portu, tym razem przeszliście pieszo. Już po ciemku, kiedy słońce czerwienią rozlewało się na zachodniej krawędzi nieba, a ciemność objęła miasto w panowanie. Nocą te części Kalkuty, którymi prowadził cię Bheru, niewiele różniły się od portowych zaułków Nowego Yorku. Te same ukradkowo przemykające postaci, zajmujące się swoimi podejrzanymi interesikami. Jeszcze jedna kosmopolityczna zasada. W każdym mieście port, poza funkcją transportową, pełni rolę lokalnej areny dla półświatka.

Jednak „Pszyjaciel” poruszał się niczym kot polujący na swoim terenie i w końcu dotarliście do przystani, gdzie cumowała długa i dość szeroka łódź. Na jej pokładzie siedzieli ludzie w ciemnych, funkcjonalnych szatach. Mahuna Tulavara pojawił się przed wami, jak spod ziemi. Wynurzył się z ciemności pomiędzy jakimiś skrzyniami.

- Cieszę się, że cię widzę – powitał Garretta wskazując mu miejsce na łodzi. – Zaplujesz z nami na kalliballi? Bo to oni porwali twoich przyjaciół. Popłynęli łodzią w kierunku Bangladeszu. Delta Gangesu skrywa wiele mrocznych sekretów. Mają tam wiele swoich kryjówek i nie tak łatwo będzie ich wytropić. Cuna Sapita nie może stać się ty, czym pragną by się stał. Jeśli dopełni rytuału być może zmuszeni będziemy go zlikwidować. Musze wiedzieć, czy będziesz stwarzał w tym zakresie problemy nim zdecyduję, czy popłyniesz z nami.

Spojrzał na ciebie. Jego oczy lśniły w ciemnościach nocy. Czekał na odpowiedź.

LEONARD LYNCH


Wyprowadzono cię na pokład szerokiej łodzi. Jak szybko zdążyłeś się rozejrzeć byliście na jakiejś sporej rzece z obu stron otoczonej gęstą dżunglą. Rzeka była naprawdę szeroka, a jej wody miały kolor rdzawego iłu. Bliżej brzegu porastały ją szerokie nenufary lub kwiaty do nich bardzo podobne.

Łódź, którą was przewożono, zacumowało obok małej wsi przypominającej Banki. Ale to nie było Banki. Tego byłeś pewien. Osada wyglądała na opuszczoną dawno temu. Zielsko już zdążyło ją „nadgryźć”. Widziałeś nawet małe drzewko, które wyrastało z dachu jakiegoś bungalowu.

Twoi napastnicy wywlekli cię na brzeg, cisnęli cię w cuchnące błocko i odwrócili się wskakując na pokład. Na koniec jeden z nich rzucił ci nóż. Solidny, ciężki. Doskonale wyważone ostrze wbiło się w podmokły grunt z łatwością.

Silnik na łodzi zaterkotał głośniej. Ci ludzie, kimkolwiek byli, najwyraźniej mieli zamiar zostawić cię w tej dżungli. Słońce zbliżało się już do zachodniej krawędzi nieba. A na brzegu, jakieś sto metrów od opustoszałej osady, widziałeś wielkiego krokodyla wygrzewającego się na piasku.

arm1tage 19-07-2011 09:05

Łódź kołysała się chybotliwie, od wody ciągnęło mułem. W oddali odgłosy portu Kalkuty, dziwne - w nocy brzmiały prawie dokładnie tak jak portowe szmery Nowego Jorku. Port zawsze będzie portem. Niebezpieczne uliczki, smród ryb, podejrzane indywidua załatwiające nocą swoje sprawki na nabrzeżach. Takie jak my teraz. Znajdowałem się między ludźmi, których pewnie najlepiej byłoby nazwać sektą, w porcie w obcym kraju na końcu świata, w środku czarnej nocy. Powinienem mieć rozdygotane nogi jak dwie porcje galarety, a umysł właściwie powinien nadawać nieustannie depeszę: spierdalaj stąd póki jeszcze możesz. Ale mimo to, nie lękałem się ich. Mimo to, tej nocy poczułem się jak jeden z tych ludzi...

...zapolujesz z nami na kalliballi?

Ciche słowa pośród nocy, zapowiedź czyjejś śmierci. Czyjegoś bólu...Polowanie. Czasem łatwo, by drapieżnik i ofiara nieoczekiwanie zamieniły się miejscami. Ale tej nocy, inaczej niż przez ostatnie miesiące, tym razem to ja miałem być drapieżnikiem. Chciałem nim być.

- Mowa...- zakrzesałem leniwie ogień i przyssałem się do papierosa - Po to między innymi wróciłem.
Mahuna mówił dalej. Słuchałem. Człowiek zwany Pierwszym Mieczem doszedł do pytania, które prędzej czy później musiało paść. Czekałem na nie.

-...Jeśli dopełni rytuału, być może będziemy musieli go zlikwidować. Muszę wiedzieć,czy będziesz stwarzał w tym zakresie problemy nim zdecyduję, czy popłyniesz z nami.
Spojrzał na mnie. Jego oczy lśniły w ciemnościach nocy. Czekał na odpowiedź.

Wypuściłem dym nosem i odwzajemniłem spojrzenie. Gapiliśmy się na siebie długi czas. Zanim otworzyłem usta, on już znał odpowiedź, wyczytał ją w moich oczach. Mimo to odezwałem się.
- Jesteś tym, kim jesteś, bo kiedy nadchodzi pora, nie wahasz się zrobić tego co musi zostać zrobione. Jestem taki sam. Nie czas żałować kwiatu, kiedy cały las stoi w płomieniach. - odpowiedziałem.

- Wsiadaj - Pierwszy Miecz zrobił miejsce. - Po drodze opowiem ci, jak najlepiej je zabijać. Broń palna bywa zawodna. Lepiej spisuje się ostrze. W wyszkolonych rękach stal z odpowiednią domieszką innych metali, potrafi być dla nich śmiertelnie zabójcza. Gdyby doszło do walki zajmiesz się ludzkimi poplecznikami. Nam zostaw likwidację rakszasów.

Zająłem miejsce, wyrzucając niedopałka do wody. Gdyby doszło do walki... Poprawiałem zapięcia na plecaku, ale kiwnięciem głowy dałem do zrozumienia, że go słucham,
- Pasuje. Nie jestem szermierzem, jak wy. Poza tym, nie mam odpowiedniego ostrza o którym mówiłeś. W moim kraju...jestem raczej tropicielem, niż kimś kto walczy w pierwszej linii. Ale w razie potrzeby nawet gołymi rękoma potrafię wyrządzić komuś krzywdę. Przynajmniej ludziom.
Podniosłem głowę.
- Jeśli macie problem ze znalezieniem tropu, mogę się przydać. Szukanie ludzi to mój zawód.
- Tego tropu nie znajdą ludzie. Kalliballi zabrali ich na łódź. Najpewniej rzucili urok. Ja popełniłem błąd w stosunku do młodego Lyncha. Na wodzie ciężko tropić ślady. Musimy odwołać się do innych metod.
- Na wodzie tak. Ale każda łódź gdzieś kiedyś cumuje. Ktoś zawsze widzi, jak ona płynie... Zresztą...- potarłem spocone czoło - Pewnie masz rację. Nie umiem się odnaleźć tam, gdzie w grę zaczyna wchodzić...urok. Jeszcze nie umiem...Na pewno i na to są metody, chętnie je poznam. Każdy zostawia ślad. Każdy.
Zgodził się skinieniem głowy i spojrzał w kierunku starca na dziobie, pod zadaszeniem. Wyglądało na to, że dziadek jest czymś w rodzaju żywego kompasu, a może miał tam coś przed sobą co spełniało taką funkcję. W dziczy ludzie wciąż radzili sobie z nawigacją na swoje dawne, tradycyjne metody.
Włożyłem sobie papierosa do ust, podałem też otwartą paczkę w kierunku tamtego.
- Zaćmochasz? Mam jeszcze takie pytanie - jak według Ciebie doszło do ich zniknięcia. Ktoś z zewnątrz? Jeśli tak, to w sprawę musi być zamieszany personel hotelu i anglicy. Ktoś z zewnątrz, czy to Lynch nie potrzebował nikogo innego?
- Urok. Są podatni. Lynch mówił mi o klątwie rzuconej na dziewczynę. Chciał wyciągnąć informację, czy ją też gotów byłbym zabić - wziął papierosa. - Myślę, że zostali zauroczeni. Kalliballi mają dobrych czarowników. Takich, których można się obawiać.
- Zauroczeni... w dniu porwania, czy wcześniej? Możesz zdradzić, co jeszcze powiedział Ci Lynch? Może będę to w stanie uzupełnić...
- Rozmawialiśmy głównie o nim. O tym, jakim jest człowiekiem. Nasza rozmowa nie wystawiła mu zbyt dobrego świadectwa.
- Jaki więc jest? Czy może powinienem zapytać, jacy Oni są? - spytałem powoli.
- Drugiej częsci Cuna Sapita nie miałem okazji poznać. Pierwsza nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia.
- Ale która jest pierwsza? Ta, którą ja znam? Czy ta, która pozostaje ukryta.
- Nie mam pojęcia, którą znasz, a która pozostaje ukryta.
- Czy jesteś zatem pewien, że rozmawiałeś z pierwszą? - zmrużyłem oczy.
- Tak zakładam. Ale możesz mieć słuszność. Ja mogę być w błędzie.
- Możemy też tkwić w nim obaj. Może tak naprawdę jest jeden Lynch. Przybierający dwie osobowości, w zależności od tego, która w danym momencie lepiej służy jego celom.
- Może.

Mahuna Tulavara spojrzał na mnie w zamyśleniu.
- Niemniej sam nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie zagrożenie stanowi. To, ze karma skierowała go tutaj, do Bengalu, tylko potwierdza, jak ważną rolę może odegrać ten zagubiony i rozdarty na pół młodzieniec. Rozdarty w najgorszy z możliwych sposobów, Śri Garrett.
- Czym może się stać? - musiałem to wiedzieć.
- Może stać się Caravāhā dla rakszasów. Pasterzem. Kimś kto przewodzi. Nie jest kutrubem, lecz ludzkim … treserem, panem, władcą. Z tym, że taka władza jest zahara. Jest trucizną. Trucizną nieśmiertelnej atma. Duszy. Pāgalapana to dopiero początek.
Westchnął, zapatrzył się w znikające w mroku światła Kalkuty.
- To bardzo niebezpieczna sytuacja, Śri Gerrett. I w pewien sposób ja osobiście za nią odpowiadam. Bruka to moją karmę.
- Karma. Zaczynam pojmować, co przez to rozumiecie. - wpatrywałem się również w grę świateł oddalającego się miasta.
- Cieszy mnie to. Zrozumienie sojusznika, to może być początek wspaniałej przyjaźni.
- Oby dane było nam mieć czas się zaprzyjaźnić. - zauważyłem, mój ton musiał brzmieć ponuro - Wokół nas ciągle krąży śmierć. Zła karma. A jeśli przeżyjemy obaj...Będę musiał szybko wyjechać, z Indii. Muszę zabrać stąd tę dziewczynę. Nie zasługuje na taki los.

- Zabierzesz stąd oboje. Jeśli się uda. Najwyżej … zrobimy co trzeba z zahara które truje jego ciało. Jeśli mu pomożemy, może nad tym zapanować. Pytanie, czy chcemy mu pomóc. Czy wy chcecie.
Popatrzyłem na niego, wytężał wzrok, bo byłem ledwo widoczny zza chmury papierosowego dymu.
- Ten chłopak...To jeszcze dziecko, Śri Tulavara. - powiedziałem poważnie. - Dopóki to możliwe, musimy próbować. Ktoś w tym kraju powiedział mi, że mam złą karmę. Miał rację. Nie zależy mi na tym, by spieprzyć ją jeszcze bardziej. To jeszcze cholerne, postępujące niemądrze dziecko.

- Dziecko staje się dorosłym szybciej, niż zauważamy Sri Garrett. Widziałeś rakszasy i jesteś przerażony, prawda? Lękasz się tego, że są. Że istnieją. Prawda?
- Tak, czuję strach. Gdyby tak nie było, sam uznałbym się za szaleńca. - odwróciłem wzrok - Choć czasem zastanawiam się, czy już nie powinienem.
- Znasz tylko jeden rodzaj Dānava. Najmniej przerażający. Najbardziej zrozumiały. - popatrzył na mnie poważnym wzrokiem. - Sri Garrett, na świecie istnieją stworzenie po tysiąckroć gorsze niż rakszasy. Stworzenia, które napawają lękiem tych, których my się obawiamy. Dānava tak potężne, że nie jesteśmy tego w stanie pojąc swoimi skażonymi materialną guną umysłami. Obawiam się, że kalliballi chcą … pokazać Cuna Sapita … jeden z takich bytów. Dlatego udają się do Bangladeszu. Może nawet popłyną dalej. Do Kambodży lub Wietnamu. Jesteś gotów podążyć tak daleko. Nie cofniesz się?
- Jeszcze niedawno nawet nie wysłuchałbym cię do końca, mówiącego o takich rzeczach. - odparłem po chwili ciszy, wpatrzony w ciemną toń. - Świat, o którym opowiadasz, nie mieści się w moim pojmowaniu rzeczywistości. To nie jest mój świat.

Siedziałem chwilę, pochylony i paliłem długo papierosa, zanim znowu się odezwałem. Kiedy to jednak zrobiłem, wstałem i wyprostowałem się mierząc Mahuna twardym, chłodnym spojrzeniem.
- Ale Garrett doprowadzi swoje sprawy do końca. Nie zobaczysz, jak się cofam. Jestem gotów iść tak daleko, jak będzie trzeba.
Wyrzuciłem niedopałek do wody.
- I jeszcze dalej.

Pokiwał głową, jakby to właśnie chciał usłyszeć. Odwrócił twarz w stronę ciemności przed dziobem.
- Teraz jesteś jak ta łódź. Tniesz nieznane wody, nie widząc niczego wokół, Sri Garrett. Nie widząc niczego, co dalej niż o wyciągnięcie dłoni. Ale, przyjdzie czas, kiedy ujrzysz … więcej. Każdy z nas ujrzy. Jedni wcześniej, inni później. Tak to już jest. Tak zaplanowały to Deva. Teraz nie wiesz dokąd płyniesz. Podobnie jak my. Ale potem wyznaczysz sobie kurs śmiałą dłonią. Wiem to. Czuję.
Spojrzał znów w moją stronę.
- Odpocznij - powiedział krótko. - Zbieraj siły. Ja też muszę. Znajdź sobie miejsce i połóż się spać. Obudzimy cię.

- Masz rację. - odpowiedziałem.
Sam nie wiem, czy potwierdzałem dobre przeczucie Mahuna, czy tylko to, że powinienem się położyć. Byłem wyczerpany. Nasunąłem kapelusz na czoło. Potem uścisnąłem mocno ramię Tulavara i stałem jeszcze chwilę przy nim. Ale nie odezwałem się już, tylko odwróciłem się i odszedłem. Deski pokładu zaskrzypiały. Pozostawiona za mną chmura papierosowego dymu jeszcze jakiś czas się rozwiewała...




* * *


Łódź kołysała się, sunąc przez noc. Garrett, owinięty brudnawym okryciem, trwał na pokładzie, gdzieś pomiędzy jawą a snem. Plandeka śmierdziała czymś wstrętnym, a dookoła lał deszcz. Zdawało mu się, że ciemność jest utkana z tej spadającej nieustannie wody. Gdy otwierał oczy pomiędzy okresami snu, widział na dziobie starca, który cały czas coś mamrotał pod nosem. W misce między jego chudymi nogami na wodzie poruszała się kość. A może to tylko się detektywowi śniło...
- Jesteśmy już w Bangladeszu...- głos, z trudem przebijający się przez mgłę niepamięci. Bangladesz...Należy jeszcze do Wielkiej Brytanii...Chyba...Dwight otworzył oczy. Długo się nie poruszał. Ludzie byli coraz bardziej napięci, czuło się to w powietrzu.

Usnął znowu. Spał mocno, głębokim snem.

Drgnął. Ciemność ustąpowała. Detektyw rozejrzał się powoli, odgarniając ciężką plandekę. Łódź...Jestem...Na łodzi...Żyję. Nadchodzący powoli świt zastał podróżników gdzieś na rzece. Śmierdziało mułem, a brzegi były porośnięte gęstą roślinnością. Na pokładzie panowało poruszenie. Garrett usiadł, rozciągając się. Stateczek najwyraźniej kierował się w stronę brzegu. Paru ludzi wyskakiwało zgrabnie na ląd, by przycumować łódź. Nie robili wiele hałasu, ciche chlupotanie i ściszone głosy.
- Co się dzieje? - wstał i podszedł do dowódcy.
- Zwiad.
- Też pójdę.
- Umiesz się cicho poruszać?
- A czy niedźwiedź sra w lesie?

Dali mu ubranie, podobne do swoich. Ciemną, powłóczystą i luźną szatę. Choć nie była najczystsza, nie wyglądał już jak amerykanin pośrodku dżungli. Dwight ostrożnie przedarł się przez błoto na brzeg, gdzie już na niego czekali. Uklękł i wysmarował sobie facjatę ciepłym błotem, bo wcześniej biała skóra odznaczała się na tle szarości i zieleni. Właściwie można było teraz pomylić go z tymi, pośród których poszedł. Zwiad prowadził "pszyjaciel", jak nazywał go w myślach detektyw. Sunęli jak duchy przez podmokły, zdradliwy teren. Roślinność była czasem niczym drapiąca ściana, ale byli zdeterminowani. Tempo szybko uległo zmniejszeniu, ale w końcu grupa dotarła do rzeki. Meandry, pomyślał Garrett, albo dopływ. Pochyleni, sunęli dalej.

Dwight zatrzymał ramieniem prowadzącego. Oczy Hindusa popatrzyły pytająco, w odpowiedzi białe gałki oczu ukryte w zabłoconej twarzy poruszyły się w jedną stronę: detektyw pokazał spojrzeniem kierunek. Dowódca patrolu dał ciche znaki do zajęcia pozycji. Rozłożeni w śmierdzących szuwarach, obserwowali rozgrywającą się przed nimi scenę.

Na wodzie w odległości kilku metrów od brzegu stała zacumowana łódź z jakimiś ludźmi na pokładzie. Nie dało się zbliżyć więcej, nie ryzykując dostrzeżenia. Było już prawie całkiem jasno. "Pszyjaciel" podjął decyzję o powrocie. Zwiad wycofywał się powoli.

Niebawem byli z powrotem na łodzi. Mahuna Tulavara wysłuchał relacji, a potem zaczął układać plan. Dwight słuchał go w milczeniu, paląc papierosa za papierosem. Mała grupa uderzeniowa miała podejść od strony lądu, musiała ruszać dosłownie za chwilę. Druga grupa miała podpłynąć na łodzi i upewnić się, że to kalliballi. Dopiero wtedy zaatakować. Bęz zbędnej zwłoki grupy zaczęły przygotowywać się do akcji. Pierwszy Miecz popatrzył pytająco na detektywa. Ten sprawdzał po raz kolejny naładowanego już obrzyna.

- Będę w grupie drugiej. - podniósł wzrok Garrett, ledwo rozpoznawalny zza błotnistej maski. - Życzmy sobie powodzenia.

Tom Atos 22-07-2011 10:48

Stojąc na pokładzie HMS ELEPHANT Herbert patrzył na oddalający się brzeg Indii z ulgą, ale i pewnym żalem. Ilu ich zostało? Niewielu. Czy jeszcze zobaczą swych towarzyszy? Może. Herbert patrzył, patrzył aż brzeg subkontynentu nie zniknął za horyzontem. Dopiero wtedy powlókł się do swej kajuty. Chciał odkorkować butelkę whisky i pić do lustra. Nie miał ochoty na niczyje towarzystwo. Chciał po prostu się upić i spać bez snów. Wyłączyć się jak żarówka po pstryknięciu kontaktu. Niestety nie był sam. Przydzielono ich do kajuty z jakimiś sierżantami i musieli się gnieździć w swojskiej, rubasznej, żołnierskiej atmosferze.
Przynajmniej dowiedzieli się nieco o sytuacji w Egipcie, tak że schodząc na ląd mieli świadomość, iż wkraczają na teren ogarnięty wojną.
Brzeg Egiptu przyjął ich, tłokiem, harmidrem i wszechogarniającym upałem, który co Hiddink zauważył z pewnym zadowoleniem był mniej powalający, niż ten indyjski. Klimat był bardziej suchy. Po wielu latach Herbert znów wylądował w Afryce. Kto by pomyślał.
Większość ludzi jakich spotkali w Port Saidzie uciekała niczym szczury z tonącego okrętu. Wszystko to sprawiało wrażenie końca pewnej epoki. Ostatecznego pożegnania imperium królowej Wiktorii. Co by nie mówić kolonializm zdychał. Nadchodziły nowe czasy, ale Hiddink wcale nie był przekonany, że lepsze. Niczym widz w teatrze obserwował Egipt początku lat dwudziestych i było to nawet interesujące.
Gdy dotarli do Kairu do Hotelu Astoria Herbert, był już kompletnie wykończony podróżą. Musiał odpocząć. Jedyny trop jaki mieli pochodził z listu jaki dostał Morgan Vivarro. Jednak było zbyt późno i zbyt niebezpiecznie, by mogli się tam od razu udać. Wyprawę zatem po naradzie z towarzyszami odłożono na następny dzień.


SKLEPIK ABDULA NA ULICY HIEN

Wyruszyli tam po śniadaniu, we czworo. Hiddink, Chopp, Vivarro i Boria.
Rankiem ulice Kairu zdawały się być spokojne. Tylko nienaturalna pustka i cisza oraz co jakiś czas przemykające grupki tubylców czy żołnierzy Brytyjskich dawały świadectwo, że coś wisi w powietrzu. Dla cudzoziemców najlepszym rozwiązaniem jest podróżowanie taksówką poleconą przez hotel. W ten sposób znaleźli się w dobrze im znanym Fordzie T, który z powodzeniem pomieścił ich grupkę. Kierowca był małomównym Arabem, w tradycyjnej czapeczce na głowie i krótko przystrzyżoną brodą. Kiedy usłyszał adres, na który kazali się wieźć nieco zmrużył oczy, ale to była jego jedyna reakcja. Pojechał, ale widać było że czujnie się rozgląda.

W końcu, po przynajmniej dwóch kwadransach wolnej jazdy, zatrzymał się pokazując im wąską uliczkę, zakrętem pnącą się pod górę. Domy o odrapanych ścianach ją wyznaczające stały tak blisko siebie, że postawny mężczyzna miałby problem z rozstawieniem ramion na całą szerokość. Dodatkowo jej przestrzeń ograniczały tu i ówdzie postawione przy murze kosze, jakieś ręczne taczki lub wózeczki doczepiane do osiołków.
- Tam. Ulica Hien - wskazał ręką wąską uliczkę.
Wokół na uliczkach panował niewielki ruch. W jednym z pobliskich zaułków szperał jakiś strzec, dwie ubrane w burki kobiety szły z dzbanami pod pachą, a za nimi kroczył dumnie wychudzony, ubrany na czarno mężczyzna z wąsem i turbanem na głowie. Na jednym z dachów wylegiwał się wyleniały kocur. Na progu jednego domu stał jakiś brodacz przyglądający się samochodowi i im z niechęcią, czy wręcz nienawiścią w ciemnych oczach. Gdzieś, niedaleko krzyczało jakieś dziecko i dało się słyszeć jękliwe nawoływanie osła. Widać było, ze na tej dzielnicy nikomu się nie śpieszy, a jedyną czynną rzeczą była niewielka herbaciarnia na rogu, gdzie popijało kawę i herbatę kilku starszych mężczyzn grając w warcaby.

Herbert miał niejakie wątpliwości. Ulica Hien nie wyglądała na jakąś miejską arterię, ale sklepików mogło być co najmniej kilka, a nie mieli pojęcia który należał do Abdula. Należało zaciągnąć języka.
- Powinniśmy popytać w tej herbaciarni na rogu, gdzie dokładnie jest ten sklepik. Chodźcie musimy się trzymać razem. Może będziemy mieli szczęście i ktoś będzie znał angielski. - stwierdził sapiąc i ocierając chustką pot z karku.

Herbaciarnia była dla nich egzotycznym miejscem. Pachniało w niej cynamonem i kawą oraz zmielonym imbirem. Sprzedawcą był niewysoki, brązowoskóry Arab ubrany w białą, luźną szatę. O tej porze nie było za wielu klientów. Zaledwie kilka osób leniwie popijających herbatę przy niewysokich stolikach. Czystość miejsca, podobnie jak strój właściciela, pozostawiały wiele do życzenia. Na widok białych klientów na twarzy herbaciarza pojawił się nerwowy grymas, mający być chyba uśmiechem. Widać jednak było na pierwszy rzut oka, że nie często, jeśli w ogóle, ludzie z obcych kultur odwiedzają jego lokalik.

Hiddink podszedł do Araba i zagadał:
- Czy mówisz po angielsku? Szukamy sklepiku Abdula. - powiedział powoli i wyraźnie.
- Którego Abdula? - spytał ostrożnie śmiesznie kalecząc końcówki. - Tu być duża Abdula. Duża. Tu co druga to Abdula. Ja być też Abdula.
- Szukamy tego co ma sklepik przy ulicy Hien. -
Herbertowi przyszło do głowy, że list znaleziony przez Emily był wyjątkowo mało precyzyjny.
Walter szturchnął Hiddinka łokciem i szepnął:
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Ostatecznie nie ma tu wcale tak dużo sklepików. Przejdźmy się w jedną i drugą stronę. Na pewno znajdziemy.
- Poczekaj. -
szepnął także Hiddinik. - Poczekamy co powie ten Abdul.
- Aaaa. Pewnie chodzi wam o Abdula Brudas. Dużo osób pyta o Abdul Brudas. Tak. To prawie na końcu ulica. Zielone drzwi. Tak. Tam. Wy pić czy wy iść?
- My iść. -
odparł zdecydowanie Hiddink.
- Brudas? Co znaczy to dziwne nazwisko? - zapytał na odchodnym Walter.
- To raczej przydomek niż nazwisko. Pewnie myje się rzadziej niż sąsiedzi. - stwierdził Herbert ironicznie.
Po drodze do sklepiku Chopp zaproponował:
-Mów ty, Herbert. Jesteś większym dyplomatą, niż reszta z nas.
- Jeśli mamy się czegoś dowiedzieć musimy podać się za współpracowników Morgana Vivarro. O ile dobrze pamiętam z listu jaki znalazła Emily niejaki Larkin Andarus napisał właśnie do Morgana, że w sklepiku Abdula dostanie informację, gdzie go szukać. Musimy więc podejść Abdula Brudasa. –
odparł Hiddink.
- Myślę, że powinniśmy wejść na pewniaka. Mieliśmy się spotkać z Larkinem, a Brudas miał nam powiedzieć, gdzie jest. Bez zbędnego tłumaczenia się. – zaproponował Walter.
- Niezła myśl. Tupet białego sahiba powinien podziałać. – zgodził się wydawca.

Ulica była wąska, jak zaułki wielkich amerykańskich miast. Coś w niej sprawiało, że oglądali się niespokojnie zarówno na dachy, jak też w jeszcze węższe przestrzenie pomiędzy ścianami odrapanych domów. Na dodatek uliczka była kręta, jak pełznący wąż. Nie było widać niczego dalej niż o dwa trzy domy. Strach pomyśleć jakie egipskie ciemności panowały tutaj nocami.
W połowie uliczki widzieliście jeden otwarty sklep. Przed nim sprzedawca wystawiał kosze z ziarnami. Sam stał w cieniu wąskich drzwi do sklepiku popatrując na nich bez zainteresowania. Kawałek dalej ulica zwężała się jeszcze bardziej. Dwóch ludzi raczej już nie mogłoby iść obok siebie, no chyba że pod rękę, przytuleni do siebie.
Zielone drzwi były tuż za kolejnym zakrętem. Nad nimi arabskie szlaczki. Na ich środku zamieszczono kołatkę stylizowaną w szczerzącą kły bestię - najpewniej hienę. Sklepik wyglądał na zamknięty na głucho. Kawałek dalej ulica kończyła się ślepo ścianą kolejnego domostwa. Zwrócili uwagę na nieprzyjemny zapach jaki wydobywał się z głębi zaułka, gdzie zalegały resztki i wyrzucone śmieci.

Herbert zawahał się tylko przez chwilę. Chwycił kołatkę i zastukał. Mocno i pewnie.
Po chwil usłyszał szuranie po drugiej stronie i szorstki głos męski pytający o coś po arabsku. Chyba pobrzmiewało w nim zarówno niezadowolenie, jak też lekka nutka obawy.
- Otworzyć. Chcemy z Panem porozmawiać. - Hiddink nie wychodził z roli.
- Kto?
- Morgan Vivarro.
- Już. Już. -
w głosie pojawiła się nutka ekscytacji.
Drzwi otworzyły się wypuszczając na zewnątrz nieprzyjemny zapach kurzu, pleśni i … czegoś co kojarzyło się z niemytym ciałem, gnijącym mięsem lub zatęchłą krwią.
W szczelinie drzwi pojawiła się twarz jakiegoś Araba.
- Salam Rash Lamar - powitał ich Abdul. - مجد Baphomet.
Dodał po chwili.
Zrobił im miejsce i wpuścił do środka … sklepiku.
Bo to był sklep, czy raczej kantor. Mały, ciasny, śmierdzący. Na półkach stały kawałki ceramiki, skrzynki wymoszczone trocinami na których leżały paskudne statuetki. Widać było zakurzone słoje wypełnione jakimiś płynami w których unosiły się trudne do opisania kształty. Samo patrzenie na zgromadzony w sklepiku towar napawał jakąś irracjonalną obawą. Chcąc nie chcąc mogli “podziwiać” niektóre szkaradziejstwa. A serce o mało nie wyskoczyło z piersi Hiddinka, kiedy zobaczył jak jeden z leżących na ladzie małego kontuaru eksponatów porusza się i zeskakuje w dół.
To był pies.... chyba. Nieduży. Paskudny. Wręcz szkaradny.

Abdul Brudas kłaniał się im nisko wciskając do swojego sklepiku.
- Sahib Vivarro. Zaczycony. Jestem zaczycony. Czekałem na was. Czekałem.
Kłaniający się sklepikarz cofnął się za kontuar. Pies przyglądał się wam w milczeniu, z jakąś niepokojącą świadomością w czerwonym, zapewne jedynym widzącym, oku.

Walter, starając się stworzyć wrażenie, jakby czuł się jak u siebie w domu, rozglądał się po półkach z towarami, co poniektóre brał do rąk, przyglądał im się bliżej, jakby je ważył w dłoniach i odkładał z powrotem na półkę.
Niektóre z tych rzeczy były naprawdę paskudne na przykład fragment jakiegoś zęba, zdeformowany noworodek w formalinie, coś co wygląda jak oderżnięte organy w tym także rodne, w jednym słoju coś nawet się poruszyło.
Po tym, co przed chwilą miał w rękach, pies nie zrobił na nim już żadnego wrażenia.
- Też się cieszę, że udało nam się dotrzeć w terminie - odezwał się, kamuflując głosem swoje zakłopotanie niektórymi eksponatami.
- Nasz wspólny znajomy przesłał nam wiadomość, iż wiesz gdzie go możemy odnaleźć. – Hiddink przeszedł od razu do rzeczy.
- Ostrzeżono mnie przed białymi wrogami, sahib Vivarro - powiedział Abdul niemal przepraszającym i służalczym tonem. - Chcę ujrzeć znak przymierza, nim będę z wami rozmawiał. Mistrz zniszczyłby mnie, gdybym zaniechał wypełnienia tego nakazu.
Walter ukucnął i wyciągnął dłoń w stronę psa, dając czas Hiddinkowi na ułożenie odpowiedzi.
- Co, mały - cmoknął na stworzenie.
Pies nie pomachał ogonem, nie warknął, nie szczeknął. Po prostu spoglądał na Waltera swym czerwonym jak krew okiem. Chopp poczuł się nieswojo widząc swoje odbicie w wybałuszonym ślepiu zwierzęcia. Zimny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, ściskając lędźwie strachem. W tym krwistym oku było więcej zimnej inteligencji, niż w oczach Abdula. Ponadto pies śmierdział w jakiś przykry, kojarzący się z zepsutymi zębami sposób.
Tymczasem Hiddink nawet nie udawał zaskoczenia.
- Znak przymierza? Co masz na myśli. Bo jeśli kieł wiesz kogo, to obawiam się, że nie wziąłem go ze sobą. Emily. - zwrócił się do dziewczyny. - Wzięłaś mój amulet? - spytał z lekkim roztargnieniem.
Na dźwięk imienia Emily nie wiedzieć czemu Abdul uśmiechnął się szeroko i w jakiś taki nieprzyjemnie obleśny sposób. Jednocześnie wciągnął powietrze przez nozdrza ze świstem i wyraz rozmarzenia pojawił się na jego brudnej gębie. Oczy zalśniły mu złośliwie.
- A nasz wspólny znajomy, to jak ma mieć niby na imię, sahib Vivarro? - Abdul drążył temat dalej najwyraźniej jednak usatysfakcjonowany odpowiedzią Hiddinka.
- Larkin Andarus. - powiedział Herbert lekko ściszając głos. - Gdzie go odnajdę?
Odpowiedź Araba przerwało gwałtowne warkniecie psa. Abdul otworzył usta i zostawił je rozdziawione jak ryba wyjęta z wody. Ktoś popchnął mocno niedomknięte drzwi, trafiając Borię, który zatoczył się na jedną z półek ze szkaradziejstwami. Drzwi otworzyły się na pełną szerokość. Stał w nich ubrany w arabskie szaty człowiek. Na jego widok Abdul pisnął, jak szczur i jak szczur czmychnął za kontuar.
- الخروج من الفئران!
Powiedział Arab ostrym, rozkazującym głosem, od którego zjeżyły się wam włoski na głowie.

Nie był sam. Za nim, w wąskiej uliczce tłoczyło sie dwóch lub trzech innych. Ubrani w czarne stroje i na pewno uzbrojeni najwyraźniej domagali się czegoś od Abdula.
- اللص ، أعتبر!
Dodał jeszcze nieznany wam Arab.
Paskudny pies czmychnął pod najniższą półkę regału.

Hiddink w pierwszej chwili milczał zaskoczony. Jednak po chwili namysłu postanowił kontynuować maskaradę. Choć wiedział, że sporo ryzykuje. Wszak wciąż byli w brytyjskiej kolonii. Przyjmując naburmuszoną minę spojrzał z góry na araba i rzekł z iście angielską flegmą:
- Tu obowiązuje kolejka przyjacielu. Jeśli czegoś chcesz, to poczekaj aż skończymy. – Arab wyglądał groźnie i ręką Hiddinka powędrowała pod marynarkę, gdzie miał ukryty rewolwer.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:37.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172