lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

arm1tage 06-10-2011 13:15

To, co wyczyniała na kairskiej ulicy Emily Vivarro to była prawdziwa szopka. W innych okolicznościach pewnie zesrałbym się ze śmiechu, ale tymczasem miałem na głowie cel, który szybko wymykał się z moich rąk. Pościg chwilowo zakończył się za murami meczetu i to nie była najlepsza wiadomość tego dnia. Nie mogliśmy tam wejść, a nawet w tej okolicy wyglądaliśmy na murzyni na śniegu. Wyglądaliśmy, bo Emily też tu dotarła, widziałem ją jak niezdecydowanie miota się w okolicy budynku. Nie mogłem do niej dołączyć: dziewczyna była obecnie w polu zainteresowania całej ulicy, jak i pewnie kogoś z samego meczetu. Nie zdawała sobie sprawy z mojej obecności, a to dobrze, bo dawało szansę pozostania niezauważonym. Ale potrzebowałem dwóch par oczu do obstawienia wszystkich wyjść.
Kiedy uznałem, że nadeszła ku temu sposobność - starając się udawać zwykłego, choć białego, spieszącego się przechodnia - prześlizgnąć się za plecami Vivarro i w biegu rzucić:
- Garrett całuje rączki. W meczecie nie mamy szans dopaść drania niezauważeni. Obserwuj budynek z tej strony, a ja od tyłu. Brudas musi kiedyś wyjść.

Usłyszała? Posłuchała? Nie oglądałem się, szedłem na tyły meczetu. Gdy prowadziłem już obserwację drugiej strony budynku, Emily jeszcze stała od frontu, prawdopodobnie więc mnie posłuchała. Było to cholernie ryzykowne: biała baba na środku ulicy miasta ogarniętego zamieszkami, ale to była nasza jedyna szansa upilnowania Araba - który, niech mnie zeżrą koty jeśli tak nie jest, nie przyszedł tu się po prostu pomodlić. Czas płynął, a ja paliłem papierosy przyklejony do jednego z brudnych murów. Po długim czasie rozpoczął się gwar: tak, nabożeństwo się kończyło. Idealny moment, żeby...

Jak zawsze, mój nos mnie nie pomylił. Grupy tradycyjnie ubranych arabów opuszczały meczet dwoma wyjściami - głównym i bocznym. Prawdziwe strumienie podobnych do siebie szat, bród, twarzy. Na tym tle właśnie dość łatwo było mi wypatrzyć ubranego w biały, europejski garnitur Araba. I to właśnie nie dawało mi spokoju. Zobaczyłem ściganego w tłumie, jak próbuje wyśliznąć się, oderwać od niego i zniknąć w wąskiej uliczce. Za łatwo. Za prosto. Myśli biegły jak konie na nowojorskich wyścigach. Ileż bym dał, żeby teraz właśnie przefurlać tam sobie beztrosko nieco kasy...Za proste. Za proste, jak na Garretta, sierściuchy. Nawet jeśli ptaszek nie widział mnie, musiał zobaczyć Emily i miałby idealną okazję założyć “tubylcze” ciuchy i wypłynąć. “Garnitur” poszedł na wabia na kimś innym, proste jak ruchy na panience. Ruszyłem z marszu, żeby szukać gęby tamtego pod którymś z “turbanów” opuszczających budynek - ale nie tak daleko by spuścić z oka boczne wejście.

Wiedziałem, że mam cholernie marne szanse. Wcześniej widziałem twarz Araba tylko przez chwilę. Ale w tej pracy trzeba mieć talent do zapamiętywania szczegółów, takich jak twarze parchatych brudasów na przykład. Przeciskałem się jak oślizła ryba między ludźmi, przyglądając się tłumowi opuszczającemu świątynię. Niech to szlag...Wszyscy tacy sami! Wszyscy podobnie ubrani! Upewniłem się w jednym: człowiek w garniturze idzie w nim za bardzo nieporadnie, czuje się niepewnie i niezręcznie rozglądając na boki za często. Puszczony na wabia. Znajomej mordy nie zauważyłem, a nie mogłem odrywać jedna po drugiej każdej chusty na glowie.

Fuck...

Ale zaraz zaraz...Ten kształt tutaj...Jeden mężczyzna, który oddzielił się od strumienia wychodzących i ruszył gdzieś w bok, na jedną z ulic. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w zasadzie reszta wiernych szła gdzieś dalej. Może po prostu mieszka za rogiem...Może, ale mój nos...Nos zwęszył trop...Był to słaby trop, ale jedyny: byłem niemalże pewien że gdzieś w tym tłumie musiał być poszukiwany obiekt. Jeśli więc to nie on, to i tak nie miało już znaczenia, peleton rozpływał się już po wszystkich zaułkach Kairu. Ruszyłem w ślad za samotnie podróżującym wiernym, szybkim krokiem pakując się do wąskiego zaułka. Kolejny raz, to samo miejskie tango, Dwight...




* * *


Zaułek sprawiał wrażenie zaniedbanego.







Przy ścianie jakiś zasrany osioł, na piętrze twarz kobiety... Arab za którym szedł Dwight, przyśpieszył kroku. Najwyraźniej chciał dotrzeć do kolejnej ulicy, na końcu zaułka. Dwight również przyspieszył kroku, z zamiarem skręcenia w przejście z dłonią na pistolecie: obawiał się pułapki. Nikt na niego nie czekał, ale zaułek stwarzał wiele idealnych okazji do zasadzki. Wykusze bram, załomy nierówno postawionych domów czy nawet te cholerne okienka i dachy. W pewnym momencie Dwight zorientował się, że ktoś się mu przygląda. Spiął się cały i szarpnął, ale po chwili rozluźnił. Ze szczeliny wyglądała czarnawa twarz przestraszonego dzieciaka. Obiekt szedł coraz szybciej. Garrett wiedział: lepszej okazji nie będzie. Puścił się sprintem, wyhamowując przed samymi plecami tamtego i wyszarpując pistolet.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Garrett zobaczył szczupłą, prawie jastrzębią twarz ozdobioną starannie wypielęgnowaną brodą. Ciemnobrązowe oczy patrzyły bardziej zdziwione niż przestraszone. Tak. To był człowiek, ktorego Dwight śledził. Detektyw był tego pewien. Wycelował broń.

- Podnieś ręce. - powiedział spokojnym głosem Dwight, nie przestając czujnie obserwować wejść do zaułka - Kim jesteś?
- Chcesz pieniędzy, giaurze? - zapytał nieznajomy spokojnym głosem jakby nic sobie nie robiąc z wycelowanej w jego stronę broni. - Zaraz ci je oddam. Nie rób nic niemądrego.
- Wejdź do tej bramy. - Dwight kiwnął lufą w stronę otworu, który wydawał się najbardziej opuszczony i ciemny - A “nie rób nic niemądrego”, to moja kwestia.
Oczy nieznajomego zmrużyły się niebezpiecznie. Garrett wyczuwał pewne zagrożenie z jego strony. Było coś nie tak w spokoju, w jakim ten człowiek spoglądał w lufę broni. Bez strachu, czy cienia emocji. Ale Arab posłusznie wszedł do wskazanej bramy, cuchnącej sikami jakiegoś zwierzęcia, zapewne tego osła stojącego u wejścia do zaułka.
- Co dalej, giaurze?

Dwight wszedł ostrożnie za nim, ustawiając się tak by nie było go widać z wąskiej uliczki.
- Powiem ci, co dalej. - tym razem to detektyw zmrużył oczy, opuszczając nieco lufę z głowy na wysokość piersi tamtego - Wyglądasz mi na twardego sukinsyna, więc od razu wyjaśnię ci wszystko, żebyśmy nie tracili czasu. Powiesz mi to, co chcę wiedzieć. Za pierwszym razem, kiedy odmówisz mi odpowiedzi, zrobię coś niedobrego żebyś miał pewność że poważny ze mnie człowiek. Za drugim razem skończę z tobą. Robiłem już takie rzeczy. Jeśli dowiem się czego chcę, rozejdziemy się jak przyjaciele. Wyraziłem się dostatecznie jasno?
Pokiwał głową, na znak, że zrozumiał.

- Kim jesteś i dla kogo pracujesz? - spokojnym głosem zaczął Dwight.
- Me imię brzmi Mazuran, a wypełniam wolę wielkiego Sallazara. - mężczyzna obserwował Garretta czujny, skupiony, przypominał węża gotowego na atak w każdej chwili, jeśli tylko detektyw osłabi czujność lub popełni błąd. Detektyw wiedział o tym. Nie pozwalał sobie choćby na moment słabości.
- Pięknie. Drugie pytanie: gdzie jest Walter Chopp?
- Z tego, co mi wiadomo, korzysta z gosciny Safika al Salekha. O czym przed chwilą poinformowałem jego przyjaciół. A kim pan jest, aby pytać o takie rzeczy?- Arab spojrzał na detektywa. W półmroku bramy jego oczy... jego oczy.... jego oczy były dziwnie wielkie, nieruchome i matowe, jak kałuże rozlanej rtęci.
- Kim są ci “przyjaciele” o których mówisz? - Garrett puścił mimo uszu pytanie Araba.
- Kobieta, młodzieniec, gruby Amerykanin ojciec tej kobiety i ochroniarz. Podróżowali razem. - oczy mężczyzny znów stały się normalne. Brązowe i czujne.
- Czy chcesz się z nim spotkać? Z Walterem Choppem? - zapytał znienacka.
- Posłuchaj. Mam mało czasu, nie będę odpowiadał na twoje pytania. - zaostrzył nieco ton Dwight. Począł spoglądać na uliczkę, obserwując teraz Araba kątem oka - Skupmy się na moich. Co łączy Sallazara i Safika? Powiedziałeś, że pracujesz dla jednego i opowiedziałeś tamtym, że Chopp siedzi w domu drugiego.
- Sallazar jest sługą Safika.
- Po co chcecie ściągnąć tych ludzi do rezydencji Safika? Kim dla was są?
- Nikim. Nie obchodzą nas. Ważny jest tylko Walter.
- Tak ważny, że obcięliście mu dłonie? - syknął Garrett, przerywając mu.
- Tylko jedną. I nie my, ale beduini, którzy znaleźli go na pustyni. Panie Garrett. Proszę mnie zrozumieć. Wyjaśniam to panu tylko dlatego, że wiem o waszych łowach na ghoule. I wiem, kim pan jest, bo pański przyjaciel Walter dokładnie opisał mi pana i pańskie metody działania.
- To dobrze. Oszczędzi mi to gadania. - odciął się sucho detektyw - Pytałem, po co wam inni biali. Nieważnych nie potrzebowalibyście. Nadal czekam na odpowiedź.
- Chcieliśmy skonfrontować ich wiedzę z wiedzą Waltera.
- Ostatnia część rozmowy, mam już ochotę zapalić.- detektyw znów skupił się najbardziej na postaci Mazurana - Chcę porozmawiać z Choppem. Ale jeśli uważasz, że nie wiem co mi zrobilibyście jeśli dałbym się zaprosić do twierdzy Safika: to znaczy że Walter nie opisał ci mnie jednak najlepiej. Wystarczy mi rozmowa z Waltem na neutralnym gruncie.
- Walter jest ciężko ranny. Ale zaproponuj czas i miejsce, a przywieziemy go.
- Pasuje. - detektyw drgnął - Przyślę niebawem taką wiadomość do domu tego całego Safika i spotkamy się. Zależy mi tylko na informacjach, Chopp i inni mnie nie obchodzą. Mam swoje własne cele.
Nie spuszczając oka z Araba i nie zniżając broni dał ostrożnie dwa kroki w tył, w stronę zaułka.
- Okazałeś się rozsądnym facetem...- cofał się powoli, coraz bardziej zwracając się ku uliczce - Nie zepsuj tego teraz. Do rychłego zobaczenia, mister Mazuran.

Dwight ostrożnie wycofywał się po uliczce. Tamten nie ruszył się z miejsca, a jego twarz wyrażała jedynie intensywną pracę szarych komórek. Zaskoczyłem go, rozważa nowe warianty, pomyślał jeszcze detektyw, a potem zdecydowanie wskoczył w pierwszy załom znikając tamtemu z oczu. Garrett schował gnata i dla pewności puścił się biegiem, klucząc wąskimi przejściami wypadł na znajomy już teren. Przestał biec i rozejrzał się, ustalając w głowie najbliższą drogę do miejsca, gdzie oczekiwał go, miał nadzieję, pozostawiony z napiwkiem taksówkarz który go tu przywiózł. Potem Garrett szybkim krokiem przeszedł w kierunku meczetu, od innej strony. Emily wciąż tam była, na szczęście nie na środku ulicy. Detektyw wyskoczył na nią znienacka i chwycił za rękę.
- Niezła woltyżerka, dawno się tak nie ubawiłem. - wyszczerzył bezczelnie zęby, ale potem pociągnął ją zdecydowanie za sobą - Ale pozbijam się potem. Chodźmy stąd, szybko. Taksówka czeka, opowiem po drodze.





* * *



Udało się zebrać większość załogi sporo później, bo jak się okazało niektórzy byli w rozjazdach na mieście. Do "Faraona" starałem się dostać bez fajerwerków, i dyskretnie namierzyłem i odciągnąłem na stronę Włocha. Potem nie pokazując się już więcej nikomu z obsługi czy obcych gości, czekałem w pokoju należącym do młodego Luca. Kiedy w pokoju zrobiło się gęściej, zaczęła się wreszcie rozmowa.

Wszyscy popatrywali na siebie, aż w końcu chrząknąłem i poprawiłem się na krześle. Potem puściłem w obieg otwartą paczkę papierosów, zapaliłem jednego sam i zająłem przemyślane w taksówce stanowisko:

- Dopadłem tego Araba, który przyniósł wam wiadomość. Niebezpieczny drań, jeśli miałbym oceniać. Teraz po kolei moje wnioski z naszej przyjacielskiej rozmowy. Podobnie jak w waszym przypadku Mazuran twierdzi, że Chopp jest w rezydencji Safika al Salekha, pod opieką jego człowieka nazwiskiem Sallazar. Myślę, że nie kłamie. Na trop Sallazara wpadłem już nieco wcześniej i powiem tylko tyle, że to cholernie śliska lokalna menda o dużych wpływach i złej reputacji. To potwierdza tylko, że wejście do domu Safika jest oczywiście samobójstwem. Przyciśnięty Mazuran zdradził, że jesteśmy im potrzebni głównie do wyciśnięcia z nas wszelkich informacji jakie się da, zanim marnie skończymy. Musicie zakładać, że wiedzą o nas wszystko co mógł im powiedzieć Walter, a więc naprawdę wiele.

Lekkie skrzywienie na mojej twarzy świadczyło, że i tak długo wytrzymałem bez kolejnego dymka. Szybko to naprawiłem i ciągnąłem dalej:

- Uzgodniłem, że możliwe będzie z ich strony przywiezienie Choppa na neutralnym gruncie na spotkanie. Na razie ze mną. Wiedzą, że łączy nas wspólna sprawa, ale starałem się wywrzeć wrażenie, że pracuję mimo to sam na własny rachunek i potrzebuję jedynie informacji od Waltera. Mam wskazać czas i miejsce. Rzecz jasna, jeśli naprawdę na to pójdą, będzie to tylko pułapka.

Kolejna chmura dymu z moich ust zasłoniła częściowo moją twarz.

- Ale to jedyna szansa, żeby wyciągnąć Waltera na otwarte pole. Obejrzałem dom Safika, to prawdziwa twierdza, tam nie mamy szans. A Mazuran puścił farbę, że Walter stał się z jakiegoś powodu kimś cholernie ważnym dla tych popaprańców. Może nawet już nie gra po naszej stronie. Spotkanie zapewne będzie z ich strony zasadzką. Ale my musimy zasiąść do tej gry, zamienić się z ofiar w drapieżniki. Musimy zaplanować porwanie Waltera z tego spotkania, a potem zrobić to i spieprzać z tego kraju. Byłoby dobrze, żeby do tej akcji zaprząc wszelkie możliwe siły, jakie mamy. Tamci będą i tak na mocniejszej pozycji, a do tego jeszcze pewnie spodziewają się kłopotów z naszej strony. Porwanie. Co o tym myślicie?

emilski 06-10-2011 16:36

-Kiedy...? Ile mam jeszcze czasu...? - odezwał się Chopp do kobiecej twarzy, która się nad nim pochylała. W normalnych warunkach, może by zwrócił nawet na nią uwagę, pewnie była niczego sobie, ale teraz była dla niego tylko mordercą jego żony. Słowa, które przechodziły przez jego usta, niosły na sobie spory ciężar nienawiści.

-Nie mam pojęcia, giaurze.

-Nie jestem giaurem, jestem wybranym... chyba w to nie wątpisz...

Nie odpowiedziała. Zajęła się wycieraniem spoconej twarzy Waltera, który zaczął agresywnie przewracać głową na boki, żeby uwolnić się od jej dotyku.

-Zostaw mnie - warknął.

Uśmiechnęła się smutno. Wstała. Zabrała miskę i i ruszyła w stronę drzwi wyjściowych. Księgowy został znowu sam. Sam na sam ze swoimi myślami, a te były były dla niego jeszcze większą katorgą, niż obecność Sallazara. Sam na sam z czymś, czego nie można ani odgonić, ani pokonać. Z czymś, co gnoi jego umysł z każdą sekundą coraz bardziej. Walterowi pomogłoby tylko jedno: działanie. Żeby tak na przykład mógł rozwalić łeb temu grubasowi. Ale był na to za słaby... Musiał szukać innych rozwiązań, uciekać w chorobę, starać się stracić przytomność. Chyba mu się to udało. Chopp nie wiedział, ale jak otworzył oczy, paskudny wąż siedział znowu przy jego łóżku.

-Jakże się cieszę drogi przyjacielu, że odzyskałeś przytomność.

-Wiem, że jesteś świetnym kłamcą i robisz mi papkę z mózgu, ale i tak Cię spytam, chociaż wiem, jaka jest odpowiedź: czy mam jakiś wybór?

-Zawsze macie jakiś wybór. To wasza ludzka cecha. Napijesz się czegoś?

-Wody.

Po chwili odezwał się znowu: -Wiem, jak to będzie wyglądać. Przybędzie Nyarlathothep i pokona Rash Lamara, a później sam zasieje śmierć i zniszczenie. Nie mam racji?

-Kto wie, co zrobi nasz Pan. Tylko on sam. Naszą rolą jest służyć mu najlepiej, jak potrafimy.
-Chcę stąd wyjść. Pójść gdzieś. Oczyścić umysł. Sam.

-Jesteś słaby. Jesteś biały. Wokół trwają zamieszki. Ktoś cię zabije, kiedy zobaczy twoją słabość. Wczorajszej nocy z taksówki wyciągnięto siłą młodą, ciężarną kobietę i jej męża i zadźgano bez litości. Czy sądzisz, że zrobią wyjątek dla jednorękiego kaleki, jaki jesteś teraz? Dokąd pójdziesz, założywszy, że nawet utrzymasz się samodzielnie na nogach. Twoi przyjaciele pozostawili cię tutaj. Wyjechali.

-Rozmawia się z tobą, jak... - Walter musiał w jakiś sposób przerwać jego potok słów, bo siła z jaką oddziaływały na księgowego, była zbyt potężna. -Po prostu męczy mnie twoja obecność. Mogę, czy nie?

-Oczywiście, że możesz. Jeśli dasz radę - wzruszył pulchnymi ramionami podając Walterowi małą czarkę z wodą. - Pij ostrożnie.

Księgowy wziął łyka z czarki i powoli przełknął płyn, który położył się na jego gardle i później żołądku, niczym świeży opatrunek na bolącej ranie. Spróbował się podnieść. Dyskretnie przykrył kołdrą, zabraną figurkę. Podpierając się ścian, wyszedł z trudem na korytarz. Tam - podobną metodą, która trwała wieczność - doszedł do drzwi wyjściowych. Sił zabrakło mu na kilka kroków przed drzwiami. Zakręciło mu się w głowie i upadł po raz pierwszy, czy raczej osunął się po ścianie, wykończony jak po najdłuższym z możliwych biegów po otwartym polu pod ciągłym ostrzałem. Sallazar przez cały ten czas obserwował wysiłki księgowego z uśmiechem na czerwonej, tłuściutkiej twarzy.

Ciężki oddech. Bolesne kłucie mięśni. Pot na całym ciele. Dreszcze.

Miękkie kroki na dywanie.

Ktoś stanął obok Waltera. To ten sam mężczyzna, którego widział w podziemiach w stroju faraona.

-Wystarczy jedna prośba, a odzyska pan siły, panie Chopp. Wystarczy poprosić - powiedział Arab.

-Mam siły... - wysyczał przez zęby. Musi... musi mu się udać... Podniesie się i przejdzie jeszcze ten pierdolony dziedziniec i będzie wolny. Zrobi to. Zrobi to! Choćby to miała być ostatnia rzecz w jego życiu. Dla Emily. Dla Muriel. Naprzeciw tym skurwysynom. Plunie im w twarz swoim odejściem. Ale dziedziniec był jednak zbyt duży, nie do pokonania. Jakby miał dojść do pierdolonego Bostonu.

Upadł po raz drugi.

“Jak zaszczuty pies...” - tak się czuł. Podjął próbę - nie udało się. Przeklinał w myślach, co tylko się dało. Dotarł chyba do kresu. Poczuł wielkość tego, który go wybrał, czuł jego pożądanie w swojej duszy, czuł jak jakieś cholerstwo ciągnie go w jego stronę... Jego usta otwierały się już w kształcie przeklętego imienia. Jego gardło już chciało charczeć: „Nyarlathothepie! Przybądź! Uzdrów mnie! Jestem cały twój!” Wtedy by mógł wreszcie odpocząć... mieć święty spokój... mieć siłę... mógłby ocalić pozostałych, pokonać Rash Lamara... Wtedy przed oczami stanęła mu Muriel, gdy ją mordują i obraz Emily, która może skończyć podobnie z ich rąk. Widział, co się wydarzy jeśli wielki Nyarlathothep przejmie władzę i zaprowadzi rzeź, w co nie wątpił. To wystarczyło, żeby znowu spróbował... ostatkiem sił zaczął się czołgać w kierunku bramy. Pełzł. Próbował. Starał się jak potrafił. Ale na kilka kroków przed końcem podwórza stracił przytomność.

Upadł po raz trzeci.

Ocknął się jakiś czas później w znajomym pokoju i pościeli. Umyty. Przebrany. Nadal zmęczony. Był już wieczór. Obok, jak zawsze, na krześle siedział eunuch ze swoim uśmieszkiem na twarzy.

-Piękny wyczyn Walterze, jak na człowieka. Godny podziwu. Naprawdę nie chcesz, byśmy korzystając z łaski danej nam przez naszego Pana uzdrowili twoje ciało? Może nawet przywrócili ci odjętą przez tych beduińskich niedouków dłoń? Widziałeś, co zrobiłem ze szczątkami Abdula Brudasa. Myślisz, że uzdrowienie ciebie sprawiłoby mi większą trudność. A na pewno ucieszyłoby moje sympatyzujące z tobą jestestwo. Zatem zapytam ponownie? Czy potrzebujesz mojej pomocy?

-Potrzebuję jedynie odpoczynku. Nie spotkam się z Panem, dopóki nie dojdę do siebie, ale muszę to zrobić naturalnymi siłami.

-Więc może się zdarzyć, że umrzesz. Trudno. Trudno. Nie licz jednak, że ktoś wtedy ocali twoją Emily. - zaczął wstawać z krzesła z ociąganiem zabierając się do wyjścia. - Odpoczywaj. Może nie będzie za późno.

Walter przełknął z odrazą imię Emily wypowiadane przez te plugawe usta i kontynuował swoją strategię. Zamknął oczy i starał się zasnąć.

Wąż wyszedł. Walter został.

Czekał.

Na nic więcej chyba nie mógł już liczyć. Mógł tylko czekać na swoich towarzyszy. Wszystko zależy teraz od nich.

Tom Atos 07-10-2011 13:05

Hiddink miętosił w ręce figurkę kota, a w drugiej trzymał kartę i zastanawiał się co zrobić. Wyprawa w pojedynkę na dworzec okazała się być czystą głupotą i niepotrzebnym narażaniem życia. Z drugiej jednak strony o autorze notatki dobrze świadczył fakt, iż nie potraktował Amerykanina nożem. To mogło oznaczać, iż znalazł ich sojusznik. Choć wcale nie musiało. Równie dobrze mogła to być pułapka, tego drania Safika, by ich zwabić.
Herbert wahał się w końcu jednak poszedł do Borii:
- Cześć Ukraińcu? Jak się czujesz? wszyscy się gdzieś rozleźli, a ja mam niespodziankę. Ktoś mi to podrzucił do kieszeni na dworcu, jak załatwiałem bilety.
Podał mężczyźnie kartkę.
- Masz siłę to sprawdzić? Może być gorąco. - spytał ciężko wzdychając.
- Ona mi odjechała. Sama. A jak coś się jej stanie? Bladi. Idę z tobą, Herb. Nie ma rady. Nie znajdę jej, jak się sama nie znajdzie. A gdzie mamy iść? – powiedział Boria.
- Jakieś Suk Imana, chyba bazar, w porze Salat al asr cokolwiek to znaczy. Trzeba popytać miejscowych. Może nie koniecznie w hotelu. Weź broń. lepiej ruszajmy od razu, bo nie wiadomo kiedy to jest. Zostawimy tylko wiadomość.
Herbert wyrwał kartkę z notatnika i napisał.
“Ja i Boria pojechaliśmy na Suk Imana. Mamy tam spotkanie. Herbert”.
- Weź broń, ja się ostatnio nie rozstaje z wembleyem. -
stwierdził wstając gotowy do drogi.
Boria wyszykował się sprawnie i zeszli na dół. Nie było większych problemów z ustaleniem co znaczą wersy w obcym języku. Suk Imana to był największy bazar w mieście niedaleko meczetu Imana, a pora Salat al-asr była porą modlitwy do allaha odprawianą gdzieś w czasie od południa do zachodu słońca.
Dwaj mężczyźni udali się wynajętą taksówką na bazar.
- Wiem, że gadam jak Chopp, ale wypatruj kotów Boria. - powiedział Herbert ściskając figurkę zwierzęcia, którą miał w kieszeni bluzy.

Suk Imana był ogromny. Mimo niepokoju w mieście kręciły się po nim dzikie tłumy. Stragany stały dosłownie wszędzie. D tego dochodzili rozwrzeszczani handlarze noszący swój towar na sobie, tacy - którzy handlowali nim wprost z ulicy, rozkładając towary na kolorowych dywanikach. Było tam wszystko na sprzedaż: od zwierząt zacząwszy do igieł skończywszy. Nad sukiem unosił się smród potu, odór odchodów zwierzęcych, zapach przypraw i jedzenia przygotowywanego wprost na ulicy na małych rożnach oraz falujący gwar targujących się ludzi, przekupniów zachwalających towary.
- Trzymajmy się blisko, Herb - powiedział Bora. - W takim tłumie łatwo możemy się zgubić.
Herbert czuł się cokolwiek jak głupek. Oto on Jankes w towarzystwie Ukraińca szwendał się po bazarze pełnym wrogo nastawionych Arabów wypatrując jakiegoś dachowca i wystrzegając się węża i hieny. Ze wszystkich dziwactw, jakie do tej pory robił, to było zdecydowanie najbardziej zakręcone, ale cóż … Nie on ustalał reguły. Krążył zatem między straganami w wypatrywaniu podanych w notatce zwierzaków lub ich wizerunków.
Szybko zorientował się, że figurki zwierząt i ludzi ze zwierzęcymi łbami są bardzo popularnym motywem zdobniczym tutejszych rzemieślników i artystów. Psy, szakale, orły, koty i różne inne zwierzęta były na co drugim straganie. A koty. Egipcjanie od wieków uznawali kota za zwierzę, które jest posłańcem pomiędzy ludźmi a bogami. Czy coś równie bzdurnego. Przedzierając się przez gęsty tłum, przyciągając wiele niechętnych czy wręcz nienawistnych spojrzeń Arabów widzieli wiele straganów z podobnymi figurkami, jak ta, którą ktoś wsunął do kieszeni Herberta.
Wydawca stanął zdezorientowany, to nie zapowiadało się łatwo. Nie ze względu na brak wskazówek, ale ich nadmiar. Wyciągnął z kieszeni figurkę kota i dokładnie ją obejrzał. Szukał między innymi nazwy producenta na spodzie.
Po czym podszedł do najbliższego straganu i wziął do ręki podobną figurkę szukając różnic.
- Ile? - rzucił do sprzedawcy. Pewny że co jak co, ale to słowo Arab zna doskonale.
- Dziesięć - dla Araba biała skóra nie stanowiła teraz przeszkody do zrobienia interesu. Podczas gdy Herb zajął się interesem, Boria pilnował mu pleców.
Hiddink bez słowa odłożył figurkę i spytał.
- Skąd bierzecie te figurki? Jest tu jakiś warsztat w pobliżu?
- Dziewięć?-
Arab gwałtownie gestykulując rękami i pokazując odpowiednią ilość palców namawiał do kupienia towaru.
Hiddink uśmiechnał sie do Borii.
- Chyba jest. Dostaniesz pięć. - pokazał odpowiednią ilość palców - Jak powiesz skąd je bierzesz.
- Siedem? Siedem!
- Pięć i ani pensa więcej. - powiedział zabierając się do odejścia.
- Sześć. Sześć. Moja ostatnia cena. Mam brata - nieroba na utrzymaniu! - Arab chwycił go za skraj szaty zatrzymując przy straganie
Przynajmniej Hiddink dowiedział się, że Arab mówi całkiem nieźle po angielsku.
- Pięć. Mam córkę do wydania. Zbieram na posag, a wielbłądy u nas droższe, niż tutaj. - uciął zdecydowanie dyskusję.
- Pięć i pół. Mój leniwy brat ma nieszczęśliwego chorego syna. Potrzebujemy na lekarstwa. Czemu Allach pokarał mnie leniwym bratem, chorym bratankiem i chciwym kupującym!!!
- Widać coś przeskrobałeś. Nie trzeba było pić piwa i jeść schabowych. Pięć.

- Pięć i jedna ćwiartka. Za mniej nie sprzedam!
- Cztery i pół. -
wypalił nagle Herbert.
- Ah. Gruby cudzoziemiec umi sie targować. To dla mnie zaszczyt. To dla mnie honor. Pięć. Jak chciał. I towar twój.
- A teraz powiedz skąd je bierzesz. Mam tu jedna figurkę lepiej zrobioną niż Twoje. Kto je robi? -
spytał Herbert wręczając umówioną kwotę pięciu funtów.
Arab z zadowoleniem spojrzał na banknot i szybko schował go w sakiewce przy pasie. Wręczył Hiddinkowi towar - figurkę kotka. Potem zerknął na tą, którą pokazał mu Amerykanin.
- To dzieło Bashry. - powiedział pewnym tonem. - Na pewno. Jest tutaj jego znak.
Hiddink przyjrzał się gryzmołowi.
- A gdzie go znajdę?
- Tam. Ma stragan w tamtej części suk. Przy minarecie.

Herbert tylko podziękował skinieniem głowy i dając znak Borii ruszył we wskazanym kierunku. Wkrótce już musiał się przeciska przez tłum ludzi ocierając co jakiś czas pot z czoła.

Wskazany stragan dość trudno było znaleźć, Wciśnięty pomiędzy dwa inne. Jeden z okazałą ceramiką: dzbanami, wazami, amforami. Drugi, z pięknymi dywanami. Pomiędzy nimi mały, skromny wręcz kramik z plecionkami, figurkami kotów, jakimiś znakami na zawieszkach wyglądających jak oko połączone z literą “R”. Za kramem stał wysoki, szczupły, ubrany w ciemnobrązowe szaty mężczyzna z wielobarwną chustą na głowie. Był młody. Mógł mieć co najwyżej dwadzieścia pięć lat.
Herbert popatrzył w oczy mężczyzny i powoli wyciągnął z kieszeni figurkę kota, tego lepiej wykonanego.
- Salam aleikum. ktoś mi podrzucił to wraz z karteczką. Wiesz może coś o tym? - spytał.
Mężczyzna bez słowa sprawdził figurkę, potem popatrzył na obu obcokrajowców, potem uśmiechnął się szeroko i wskazał wielobarwną kotarę w fantazyjne wzory wiszącą za jego plecami. Odsunął ją ukazując wąski zaułek lub też bramę. Gestem wskazał, że mają wejść do środka.
Hiddink spojrzał wymownie na Borię i ruszył przodem. Rękę wsadził do kieszeni, w której spoczywał rewolwer. Dotykiem stali dodając sobie odwagi.
Było ciasno. Dla kogoś takiego jak Hiddink wręcz bardzo ciasno. Jak w przypowieści o uchu igielnym i wielbłądzie. Kiedy szedł, czy raczej przeciskał się przez przejście, ocierał ramionami o ściany. W końcu jednak wyszedł na podwórze. I to co ujrzał zdziwiło go niezmiernie, chociaż widział już przecież wiele rzeczy.
Podwórze było zwykłe. Ceglasto rdzawe ściany otaczały niewielką przestrzeń pomiędzy budynkami. Ale na tej niewielkiej przestrzeni nie było studni, nie było sznurów do suszenia bielizny, nie było rabatek i grządek, ławeczek dla starców. Była... kapliczka? To chyba było najlepsze słowo.
Kilka kamiennych kolumn pośrodku otaczało półkolem posąg wielkiego kota. Czy raczej hybrydy kota i kobiety. Wokół posągu stały misy z ofiarami. Hiddink szybko zorientował się, że domy u podstaw podziurawione są jak ser szwajcarski małymi otworami. Koło nich kręciły się koty. Dziesiątki futrzastych stworzeń. Poza nim na tym dziwnym podwórcu był tylko jeden człowiek. Półnaga kobieta. Odziana w pomarańczowej barwy suknię, z lśniącymi czarnymi włosami, kaskadą opadającymi do połowy muskularnych, opalonych pleców. Koło niej krążyły koty.
Przeciskając się przez wyjście Hiddink szybko zobaczył coś jeszcze. W jednym z nielicznych okien od tej strony podwórza, na balkoniku, wylegiwała się … wielka, lśniąca, czarna pantera. Jej widok powodował spory niepokój.

Najwyraźniej tak jak i on kobieta również miała swoją ochronę. Herbert miał do czynienia z Arabami na tyle długo, by wiedzieć, że jej strój nijak ma się do wyznawców Allacha, którzy wręcz z maniakalnym zacięciem tępili najmniejszy choćby skrawek kobiecej golizny. Zamiast tradycyjnego “salam alejkum” przeszedł na bardziej neutralne kulturowo …
- Witaj. - po czym lekko się ukłonił.
Ukłon miał być głębszy, ale na tyle pozwoliła mu tusza.
- Czy to Ty jesteś autorką tej notki? - spytał wyciągając skrawek papieru.
Kobieta nie miała żadnego widocznego uzbrojenia. Jeśli nie liczyć seksapilu.
Podeszła zmysłowym, rozkołysanym, kocim krokiem, od którego w sercu Hiddinka rozpalały się dziwne ognie. Jej ciemne oczy migotały, niczym klejnoty, a usta odchyliły się w półuśmiechu. Kiedy podeszła bliżej Herbert poczuł jej zapach. Dziką, ale podniecającą woń egzotycznego pachnidła. Mógł zauważyć, że sutki kobiety pokrywa cienka warstwa złota, a w pępku migocze sporej wielkości srebrzysty kamień szlachetny. Zwinne palce o pomalowanych na biało paznokciach wyjęły pergamin z rąk Herberta. Kobieta przebiegła po nim wzrokiem. Po tuszy, spoconym ubraniu, kurzu i poczerwieniałej twarzy.
- Wąż na was poluje - mruknęła.
Głos kobiety oszałamiał jeszcze bardziej niż widok ciała czy zapach.
- Chcemy wiedzieć, czemu.
Po raz pierwszy Hiddink pomyślał, że to dobrze iż jest tłustym pięćdziesięcioparolatkiem. Pewne rzeczy już na niego nie działały tak jak dawniej. Obserwował kobietę niczym koneser smakujący dzieło sztuki, lecz daleko mu było do zadurzenia się. Po za tym po rewelacjach jakie przeczytał o Natalie i oficerach zapalała mu się w głowie czerwona ostrzegawcza lampka, gdy tylko miał do czynienia z jakąś atrakcyjną kobietą. Zapewne był to objaw lekkiej schizofrenii, ale chroniącej schizofrenii.
- Dlaczego Was to interesuje? - zaakcentował słowo “Was”. - Nie lubicie się z Safikiem?
- Wąż i kot nigdy nie będą trzymały się razem - wyszeptała. -
Nigdy. Jego zakon, zakon który próbuje odbudować, niesie z sobą zagładę. Czarny Faraon. Zło starsze niż Khem. Starsze niż Stygia. Starsze niż dżungle Atlantydy i Lemurii. Cokolwiek powie wąż, zawsze ma dwa znaczenia. Zawsze.
- Myślę, że … możemy się zaprzyjaźnić. - stwierdził ostrożnie - Powiedz mi jeszcze, czy Safik i Aaron Yssakhar, to ta sama osoba? A może obaj służą wężowi?
- Safik wierzy, że jest wcielonym diabłem, jakby powiedzieli to wasi krewniacy. A Aaron.... Od Aarona rozsądni ludzi powinni trzymać się z daleka, cudzoziemcze. I modlić się, by nie przeciąć śladu tego człowieka. Jeśli Safik komuś służy lub kogoś się lęka, to zapewne Aarona Yssakhara. Dlatego chciał wytropić Abdula Brudasa i odebrać mu to, co ten skradł Aaronowi. Zapewne po to krążą wokół was, cudzoziemcy, aby posłać was przeciwko Aaronowi. Skorzystać z okazji, że towarzyszy wam dwóch silnych czarowników. Ich moc zwróciła uwagę dzieci mojej Pani, potężnej Bast, na waszą obecność. To i poszukiwania informacji, o których większość ludzi na świecie nie ma najmniejszego pojęcia doprowadziło do tego spotkania. Informację o nim podrzuciliśmy tobie i młodzieńcowi, który ci towarzyszy. Czy takie wyjaśnienia na niezadane jeszcze pytanie oraz na te zadane cię satysfakcjonują, cudzoziemcze?

To było coś nowego. Do tej pory Hiddink sądził, że Safik i Aaron grają w tej samej drużynie, a tu okazuje się, że nie do końca.
- Wiemy kto okradł Aarona i gdzie uciekł wraz z łupem. Tego chce się dowiedzieć Safik. Gdzie. Dlatego porwał naszego przyjaciela Waltera Choppa. Nie wiemy gdzie go przetrzymuje. Złodziejka opuściła Egipt. Także jej szukamy i chcielibyśmy wyjechać, tak by Safik zgubił nasz ślad. jak widzisz możemy się dogadać. W zamian za pokrzyżowanie planów węża oczekujemy pomocy w uwolnieniu Waltera i w opuszczeniu Egiptu. Wsparcie finansowe, też by nam się przydało. Pieniądze teraz nie są wiele warte, ale złoto i klejnoty owszem. - Herbert postanowił grać w otwarte karty, no … prawie otwarte.
Milczała. Uśmiechała się. Jej oczy błyszczały inteligencją i dziwnym … rozbawieniem. Tak. To chyba było właśnie to.
- My również wiemy, kto okradł Aarona i nie interesuje nas, dokąd uciekł. Byleby Aaron nie odzyskał tego, co zostało mu zabrane. Im więcej straci Yssakhar tym więcej my z tego mamy korzyści. Tutaj, w Egipcie, trwa wojna, cudzoziemcze. Inna, niż ta, co nocami wybucha na ulicach. Starsza. Groźniejsza. Wasze pojawienie się, pojawienie się nowej … siły... nie ważne jak słabej, ale za to nieprzewidywalnej, stało się … iskrą. Każdy chce na was pochuchać, podmuchać, ze swojej strony by wzniecić pożar tam, gdzie mu to najbardziej pasuje. My również. Nie ukrywam. Ale chcemy zrobić to ucziciwie. Safik nie może odzyskać tego, co skradziono Aaronowi. Aaron nie może przestać szukać, bo to zwraca jego uwagę w inną stronę. To wasze zadanie. Przedłużyć poszukiwania Aarona, uniemożliwić Safikowi zdobycie skradzionego Oka. Jeśli zobowiążecie się, przysięgniecie, że zrobicie to, zarządajcie ceny. A my dojdziemy do porozumienia i zapłacimy ją.
Mówiąc to kręciła się w kółko. Pozostawała w ciągłym ruchu. Jak niespokojna kotka, która zawsze ma ochotę na coś wiecej, niż to, co w tym momencie dostaje.
- Czy takie przymierze, taki sojusz, cudzoziemcze, wam odpowiada?
- Nasze cele nie są sprzeczne, a nawet się uzupełniają. -
Hiddink pokiwał głową w zastanowieniu. - Możemy zawrzeć sojusz.
Wyciągnął w stronę kobiety dłoń. Po chwili zorientował się, iż ten gest może być nazbyt zachodni. Nie cofnął jednak ręki.
- Jak masz na imię aliantko?
- Saniyya Isra Samara -
ujęła jago dłoń w swoją, podeszła tak blisko, że pozłota z jej piersi została na jego ubraniu, wspięła na palce i przywarła ustami do jego ust. Pocałunek miała gorący, pachnący jakąś słodkością. Hiddink z niejednego pieca już “chleb jadł”, ale ta półnaga poganka naprawdę potrafiła całować. Miał wrażenie, że pocałunek trwa i trwa i trwa, że
rozkosz nigdy się nie skończy, chociaż tak naprawdę nie był aż tak długi.
- Zawarliśmy przymierze, cudzoziemcze. - odsunęła się w końcu. - Znam twój smak. Pocałunek bogini przypieczętował złożoną obietnicę. Co w zamian?
Ten sposób zawierania przymierza był zdecydowanie przyjemniejszy, niż uścisk dłoni. Miłe było również to, że nie przeszkadzał jej zapach cygar i burbona, jakim był przesiąknięty oddech Herberta.
- Pomóż nam ustalić, gdzie Safik przetrzymuje naszego przyjaciela. Jak go odzyskamy będziemy potrzebować transportu do Suezu. Przydałoby się też troche złota i kosztowności na podróż. - stwierdził nie bardzo wiedząc o ile prosić.
- Dzisiaj. Wszystkiego dowiesz się dzisiaj. I powiedz swoim przyjaciołom, że małe dzieci bogini - spojrzała na koty plączące się po podwórzu - są pod ochroną Wielkiej Matki. Niech nikt nie waży się ich krzywdzić. Nigdy. Dla zabawy, uciechy czy kaprysu. Przez akt świadomy czy też poprzez namowę czyjąś. Powiedz im. Bogini bywa słodyczą, ale potrafi też być mściwa. Powiedz. Przyjdzie posłaniec. Mężczyzna. Poznasz go po tym - wskazała zapinkę na swoim odzieniu podtrzymującą suknię. - On pozna ciebie bez trudu.
Hiddink tylko kiwnął głową na znak zgody.
- Zatem będziemy na niego czekać. Do widzenia Saniyya. Miło było Cię poznać.
Ostatnie zdanie było z pewnością szczere sądząc po lekko zamglonym wzroku Herberta.
Odwróciła się bez słowa owiewając go zapachem swojego pachnidła i wróciła do stóp posągu bogini.
- Wot zjawiskowa, nie powiem - pokiwał głową Boria. - Strasznie ciasne wejście.
Zaczął się wycofywać na suk robiąc drogę dla Hiddinka.

Armiel 10-10-2011 21:15

WSZYSCY

Powietrze nad Kairem gęstniało z godziny na godzinę, jakby upał zmieniał je w gęstą zupę. Upał wygonił ludzi z ulic do chłodnych budynków, w cień pod szerokimi markizami, pod parasolki w kawiarniach i herbaciarniach, pod namioty rozbite przez nomadów na obrzeżach miasta.
Ludzie siedzieli, palili tytoń, popijali kawę i mocną herbatę i leniwie dyskutowali. Gwar tysięcy rozmów, niczym natrętne brzęczenie owadów unosił się wszędzie tam, gdzie gromadzili się ludzie.

Anglicy otrzymali swoje rozkazy. Żołnierze w czerwonych, kolonialnych kurtkach sprawdzali broń, czyścili magazynki, ostrzyli bagnety i szable. Nie tylko upał wisiał w powietrzu. Liczne grupy uzbrojonych wojaków opuściły koszary i udały się w miejsca, gdzie na ataki najbardziej narażona była angielska ludność cywilna – pod dworzec, w centralną część miasta. Tym razem gubernator postanowił zrobić wszystko, aby uchronić cywilów od zbrodniczych aktów. Na najważniejszych skrzyżowaniach, budząc powszechną panikę, pojawiły się stalowe kolosy – czołgi, wokół których skupiała się piechota.



Widok tych stalowych, nitowanych kolosów mógł złamać ducha każdemu ubranemu w hidżab bojownikowi z szablą i lekką bronią.

Jeden z takich kolosów stacjonował niedaleko „Faraona”, co dodawało jego gościom troszkę animuszu.



WSZYSCY, POZA WALTEREM CHOPPEM I LUCĄ MANOLDIM


Do zachodu słońca pozostały niespełna trzy godziny, kiedy grupa białych badaczy tajemnic misterium spotkała się w salonie łączącym ich pokoje. Zaletą pobytu w hotelu w czasach niepokoju był fakt, że za połowę zwyczajnej ceny dostali do swojej dyspozycji pokoje naprawdę wysokiej klasy. Oczywiście ustępowały one przepychem najpiękniejszemu z dotychczas odwiedzonych przez nich hoteli „Snowi Maharadży” z Indii. Niemniej jednak i tak idealnie spełniał swoją rolę.

Na spotkaniu nie zjawili się wszyscy. Walter Chopp nadal był przetrzymywany gdzieś, nie wiadomo gdzie, przez jakiś kultystów, Amanda Gordon i Leonard Lynch siedzieli w swoich pokojach znużeni i nękani przez choroby, a Luca Manoldi ... właśnie. Dopiero popijając chłodne napoje i wymieniając się informacjami amerykańscy przyjaciele zorientowali się, że nikt z nich nie widział młodego Włocha od wczorajszego wieczora, kiedy Manoldi pożyczył pieniądze od Lyncha i zszedł na dół, by napić się i wypytać miejscowych. Po dłuższym czasie dotarło do nich, że „Faraon” nie ma baru z podejrzaną klientelą i chłopakowi chodziło zapewne o „Gościnnego Krokodyla”, z którego przenieśli się dwa wieczory temu do „Faraona”. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że sprytnemu młodzieńcowi nic się nie stało, szczególnie mając na uwadze wczorajsze nocne incydenty na ulicach.

Trójka Amerykanów, jeden Hindus i jeden Ukrainiec rozmawiali, a tymczasem w innych częściach Kairu ....



WSZYSCY


W małej sali, której okna otwierały się na nasłoneczniony ogród wysoki mężczyzna o charyzmatycznej aparycji dokonywał samooczyszczenia ciała polewając ją źródlaną wodą i zdrapując brud ozdobnym patyczkiem. Dwie milczące służące czekały z opuszczonymi głowami z boku, by odziać swojego mistrza, gdy zakończy swoje ablucje. Na zewnątrz, w pełnej pokorze oczekiwał służący, chcą zdać mistrzowi relację ze spotkania z niewiernymi. Wiedział, że nie może przeszkadzać swojemu panu, bowiem tej nocy ten szykował coś naprawdę poważnego.

W innym miejscu stary, jednooki mężczyzna kiwał się rytmicznie, tylko co jakiś czas sięgając ręką do wielkiego dzbana stojącego w jego pobliżu. Wyciągał zeń kąsającego jego dłonie szczura i nie zważając na głębokie rany zostawiane przez zęby gryzonia i krew ściekającą mu po dłoni, ostrym kamieniem trzymanym w drugiej ręce patroszył futrzaka i wyciskał zawartość jego ciała na swoją twarz, wprost do ust. Z jękliwym zawodzeniem starzec pożerał wnętrzności gryzonia, zlizywał ciepłą krew i nie przerywając inkantacji ku czci swoich plugawych bóstw wyciągał z dzbana kolejną ofiarę.

Jeszcze dalej młoda kobieta z odkrytą twarzą tkała wielobarwną tkaninę. Jej zwinne, pomalowane henną palce poruszały się na krosnach ze zdradzającą wieloletnią praktykę wprawą. Nici splatały się w abstrakcyjne, geometryczne figury. Dziewczyna śpieszyła się, lecz nie kosztem dokładności. Do zachodu słońca pozostało jej mało czasu, a musiała skończyć swoją pracę. Wiele od tego zależało.


WALTER CHOPP


Walter Chopp leżał i wpatrywał się z otępieniem w zasłonięte kotarą okno. Materia falowała, poruszała się, jakby za zasłoną skrywał się inny, złowrogi świat. Figurka faraona – jego ostateczna broń – spoczywała ukryta pod kołdrą. Ale nikt nie przychodził. Czas mijał w kolejnych muśnięciach bólu i pragnienia. Jeśli to było piekło, zaprawdę trudno było zrozumieć, czym księgowy na nie zasłużył.



LUCA MANOLDI


W jednym z bocznych zaułków Luca Manoldi odzyskiwał z trudem przytomność. Leżał pośród śmieci i jakiś szmat, nie bardzo wiedząc, jak tutaj trafił. Pamiętał jak przez mgłę, jakiś zarośniętych Sardyńczyków, z którymi pil alkohol. Zbyt dużo alkoholu. Pamiętał jakąś kobietę i kłótnię, chociaż nie pamiętał powodów tej sprzeczki. Pamiętał, że w ruch poszły nie tylko pięści, ale także noże.

Spojrzał w dół. Lewy rękaw miał rozdarty i zachlapany krwią. Przypomniał sobie ból, jaki towarzyszył mu, kiedy skórę przecinało ostrze noża. Bolały go też żebra. I dopiero po chwili zrozumiał czemu. Ktoś pchnął go nożem, zabrał pieniądze i co cenniejsze rzeczy i porzucił na jakimś zadupiu, by zdechł jak pies. Luca zgrzytnął zębami. Przypomniał sobie Sardyńczyka Pierto z odstającymi uszami i szczęką jak małpa oraz jego kumpla Gawrocha. To była ich sprawka. W pijanym widzie zaufał dwóm bandziorom i o mało nie przypłacił tego życiem.

Chłopak wiedział, ze jeśli nie zrobi czegoś, nie wezwie pomocy, nie doczołga się do hotelu, nie podejmie jakiejś inicjatywy, najpewniej Pietro i Gawroche osiągną swój cel. Jak długo tutaj leżał? Nie miał pojęcia, ale sądząc po tym, jak bardzo chce mu się pić, już jakiś czas.

arm1tage 13-10-2011 13:27

- Porwanie. Co o tym myślicie?- pytał Garrett.

Milczeli długo. Bardzo długo. Właściwie trudno się dziwić, pomyślał detektyw. Trudno się do tego przed sobą przyznać, ale przecież każdy ma kiedyś w końcu dość. Dość nadstawiania karku za innych, dość potworów z otchłani i tych ludzkich, dość cholernych podróży, dość bycia bohaterem w bliżej nieokreślonej przecież sprawie. Jesteśmy tylko ludźmi. Istnieją granice wytrzymałości i zwykły samozachowawczy instynkt. Dwight patrzył ponuro na sfatygowane twarze, pozy wskazujące na zmęczenie ciał, zasnute mgłą oczy. Sam pewnie wyglądam jeszcze gorzej, przemknęło mu przez myśl. Jeśli... zdecydują się zatroszczyć się tylko o siebie, nie można będzie ich za to winić.

- Nie możemy tego tak zostawić. Musimy go odbic jak najszybciej!

Emily. Temperament, który nie pozwalał jej gasnąć. Baba z jajami, uśmiechnął się do siebie Dwight.

Hiddink spojrzał pytająco na rozmówców.
- O kim mówicie? O Walterze, czy Lucu? Nie da się ukryć, że jeśli ktoś chce opóźnić nasze działania, to idzie mu znakomicie. Dwoje z nas jest chorych, dwoje porwanych. Chodźbyśmy chcieli wyjechać z Egiptu, to nie możemy, a im dłużej tu zostajemy, tym dalej ucieka Natalie.

Garrett uniósł jedną brew. Z Hiddinkiem chyba jednak nie było najlepiej. Po tym, jak Dwight walnął trwającą chyba parę minut na temat Choppa kończąc to propozycją porwania, Herbert wyskakuje nagle z takim pytaniem...Detektyw odłożył jednak na bok zamiar potraktowania tej sytuacji kąśliwą uwagą, a chwilę potem zastanowił się nad tym faktem. Starzejesz się, Garrett...Zamiast tego, Dwight powrócił myślami do nowej dla niego wiadomości o kolejnym problemie.

- Luca? Nic nie wiedziałem.- mętnym wzrokiem popatrzył nowojorczyk - Dopiero co go widziałem, cholera. Ale skąd pewność, że go porwano? Może to tylko zwykły wypad na miasto, młody ma charakterek i nie raz już takie rzeczy robił. Jeśli ma kłopoty, to na razie tylko może. Chopp ma je na pewno. Skupmy się chwilowo na nim.

Herbert był już tą całą szarpaniną z losem znużony. Łyknął więc whisky ze szklaneczki i zaciągnął się cygarem. Przy jego stoliku parowała w niewielkiej filiżance kawa, a obok stało coś nieprawdopodobnego. Butelka coca-coli. Bogowie jedni wiedzieli skąd ją wytrzasnął. Hiddink w najgorszych czasach umiał dbać o drobne przyjemności.
- Moim zdaniem musimy czekać w sprawie Choppa na to co nam powie Sanyiia. - stwierdził nawiązując do swojej wcześniejszej opowieści, w której streścił wizytę na Suk Imana.

Dwight z uznaniem na twarzy ujął butelkę coca-coli i obejrzał ją pod światło. Potem dolał nieco do swojej szklanki, po czym uzupełnił poziom płynu alkoholem i wypił wszystko jednym ruchem. Przez krótki moment na jego poszarzałej facjacie zagościła błogość, ale wkrótce ustąpiła miejsca ponurej powadze:
- To było cholernie ważne spotkanie, Herb. - odezwał się w końcu - Być może to są właśnie sojusznicy, dzięki którym akcja ma szansę się powieść. Zażądaj ich udziału w porwaniu. Trzeba ustalić czas i miejsce, które zaproponuję tamtym. Macie jakieś propozycje?
- Może poszukam Luci? Popytam Leo czy coś wie na jego temat - zaproponował Boria.
- Dobra myśl. - zgodził się Dwight - Jakoś moje własne słowa wcale mnie nie uspokoiły.
- Chwilowo mamy czas zająć się naszym małym makaroniarzem. Moim zdaniem po ostatnich zdarzeniach powinniśmy przyjąć zasadę, że nigdzie nie oddalamy się poza hotel w pojedynkę. Trzeba też rozpytać w recepcji i wśród gości. Może są tu jacyś Włosi. zaczynam się zastanawiać … - Hiddink sięgnął po kawę. Czarną i piekielnie mocną.
- Czy nie podzielić grupy. Zostawić tu ze dwie osoby, by zadbały o porwanych, a reszta ruszyłaby za Natalie. Co o tym sądzicie? Boję się, że trop który mamy do Natalie wystygnie.
- Jeśli to miałoby potrwać, to rzeczywiście podział byłby wskazany. - Garrett był w wyjątkowo zgodnym nastroju - Trop, zwłaszcza taki niewyraźny, z każdym dniem blednie.
- Mogę przypilnować tych, co zostaną - zaoferował się Mahuna. - To miasto... niepokoi mnie. Pod powierzchnią kłębią się przerażające moce. Nawet Kalakuta nie była tak … podzielona. Tak złożona. Coś wisi w powietrzu. Coś naprawdę ponurego i strasznego. Obawiam się, że przybyliśmy do miasta naruszając pewną złożoną sieć mocy i podziałów. I póki pozostanie tutaj przyjanjmniej jedno z nas, nie pozostanę spokojny.

Garrett popatrzył na niego poważnie.
- Wolałbym stary, żebyś ruszył z nami śladem klejnotów, zapewne po drodze wystąpią okazje do obcięcia paru chciwych łapek wyciągających się po te świecidełka. Ale może i masz rację: jeśli się podzielimy, nie można zostawić osłabionych na pastwę tych szaleńców.
Myślał, głęboko zaciągając się grubym papierosem.
- Niech Boria szuka Włocha... - przeniósł spojrzenie na Hiddinka - Ty lepiej gotuj nas do wyjazdu, Herb. W większym czy mniejszym składzie, ale wygląda na to że będziemy musieli wskakiwać do tego pociągu w biegu. Zegar tyka. Na kiedy umówiłeś się na rozmowę z Panną Kicią?
- To idę. Zamelduję się wieczorem - powiedział Boria.
- Pomogę ci, jeśli reszta pozwoli - zaproponował Mahuna. - Lepiej nie poruszać się samemu po tym szalonym mieście.
- Nie potrzebujesz naszego pozwolenia, nie jesteś naszym, za przeproszeniem, czarnuchem. - wzruszył ramionami Garrett, nonszalancko odpalając następnego papierosa. - To jak, Herbie, kiedy masz tę następną randkę? Od odpowiedzi kociarzy, zwłaszcza na kiedy mogliby być gotowi nam pomóc, zależy wybór czasu spotkania na szczycie z Sallazarem.

Hiddinkowi ulżyło. Miał poczucie winy, że zostawia przyjaciół. To że Garrett zapatrywał się na sprawę podobnie pozwoliło mu nieco wyciszyć wyrzuty sumienia. Zatem ruszają.
- Kicia nie przyjdzie, a szkoda bo chętnie bym Ci ją pokazał. Jest co obejrzeć. - Herbert uśmiechnął się do swoich myśli.
- Dzisiaj ma przysłać swojego wysłannika i pewnie nie tak ładnego jak ona. Zatem dziś będziemy wiedzieć na czym stoimy.
Zakończył zaciągając się cygarem i zastanawiając, kto jeszcze z nimi pojedzie. Czy będą musieli ruszyć we dwójkę?
- Zatem czekam na to, co powie koci wysłannik. - detektyw oparł się na siedzeniu i zaczął bębnić palcem po stole - Postaw im sprawę jasno, Herb. Niech wiedzą, w co się ewentualnie pakują. Bo kiedy dojdzie do akcji i zrobi się gorąco, musimy wiedzieć kto z nami, a kto przeciwko nam.

Armiel 13-10-2011 13:55

HERBERT HIDDINK, DWIGHT GARRET i EMILY VIVARRO

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mUsxR9UI75M&feature=feedrec_grec_index[/MEDIA]

Spotkanie przebiegło w leniwej atmosferze. Mimo, że wszystko gotowało się w ich sercach, że mieli ochotę wrzeszczeć z bezsilności, frustracji i niewyładowanego gniewu, to jednak zachowali pozory cywilizowanej konwersacji.

Mahuna i Boria wyszli „na miasto” poszukać Luci. Amanda i Lynch nadal przebywali w swoich pokojach. Walter ..... Myśl o Choppie nadal wywoływała silny niepokój.
Co robił? Co się z nim działo? Czy mają szansę mu jeszcze pomóc? Czy mają szansę zobaczyć? Im dłużej o tym myśleli, tym bardziej bali się odpowiedzi.

Za oknami słońce zbliżało się coraz bardziej do zachodniej krawędzi nieba. Robiło się chłodniej, więc ulice zapełniały się przechodniami. Dominowali tubylcy ubrani w luźne, długie szaty. Ale byli też żołnierze brytyjscy. Brunatne mundury, broń w pogotowiu. Oni wiedzieli, wyczuwali, że ta noc nie będzie należała do najspokojniejszych.

Coś wisiało w powietrzu. Wyczuwali to również obcokrajowcy z niepokojem zerkający z hotelowych pokojów na zewnątrz.

Telefon w saloniku zaterkotał hałaśliwie burząc niepokojącą ciszę. Pracownik z recepcji powiadomił ich, że na dole czeka „tubylec” z „przesyłką, na którą państwo ponoś czekaliście”. To musiał być wysłannik od kobiety, z którą spotkał się Herbert. Pora i miejsce się zgadzały.

Uzgodnili szybko, kto ma zejść na dół i poszli na spotkanie posłańca.

Czekał na dole. Młody, ubrany w tradycyjne szaty chłopak. W dłoniach obracał zapinkę, o której wspomniała Saniyya Isra Samara. Na widok badaczy uśmiechnął się nieśmiało.

- Nie ma czasu do stracenia – powiedział, bez zbędnych ceremoniałów, kiedy podeszli bliżej. – Pani czeka w gaju pomarańczowym. Mam was zaprowadzić. Możecie teraz iść?


WALTER CHOPP

Obudził go mocny zapach kadzidła. Ciężka, słodkawa, odurzająca woń. Musiał zasnąć na dłużej, bowiem zauważył, że ktoś odsunął kotarę z okna i otworzył je na oścież. Przez zakratowany otwór wpadały krwistej barwy promienie słońca.

W jego pokoju było trzech ludzi. Dwóch zamaskowanych Arabów i znienawidzony Sallazar. Eunuch wydał sługom polecenie ostrym tonem i już po chwili Walter został obezwładniony, złapany w stalowy uścisk dwóch osiłków. Zważywszy na jego stan nie było to trudne.

Eunuch podszedł do Choppa i przytknął mu do ust mały flakonik. Korzystając z pomocy jednego ze sług napoił Waltera piekącym płynem z naczynka. Owszem, Walter wiedział, że musi się sprzeciwić podaniu tej substancji, ale nie dał rady. Brutalna siła jeszcze raz złamała opór Waltera.
Parząca usta ciecz spłynęła więźniowi do gardła i wypełniła nagłym, eksplodującym gorącem we wnętrznościach.
Arabowie puścili Waltera i pozwolili, aby ten zwinął się w wyjący kłębek na dywanie obok łóżka.
Po chwili jednak słabość minęła i ... Walter poczuł nadspodziewany przypływ sił.

- Wyciąg z korzenia życia – wyjaśnił Sallazar z śliskim uśmieszkiem na pucułowatej, spoconej twarzy. – Musisz mieć sporo sił tej nocy, przyjacielu. Czeka nas sporo ważnej pracy. Wymierzymy sprawiedliwość naszym wrogom.

Potem stracił zainteresowanie okaleczonym Choppem. Wydał kolejne polecenie Arabom, a ci – znów bez patyczkowania się – złapali Waltera pod pachy i wyprowadzili z pokoju. W chwilę później Walter został wrzucony do samochodu.


LUCA MANOLDI

Bolało jak diabli. Młody Włoch był jednak zbyt uparty, by poddać się i umrzeć w jakimś zaułku miasta pełnego brudnych Arabów. Bez ostatniego namaszczenia i spowiedzi. Bez najważniejszych sakramentów.

Każdy krok wypełniał ból, ale szedł do przodu, zgięty w pół, czując, jak mimo upału, jest zimny jak trup.

Wywrócił się. Raz. Może dwa. Może nawet kilka razy.

Ale za każdym razem wstawał na nogi i szedł dalej. Jeśli trzeba było, na czworaka, jeśli trzeba – podtrzymując się ściany i muru. Uparty, jak włoski osioł, szedł, byle dalej od śmietnika, na którym się ocknął.

W pewnym momencie jego oczy oślepił przenikliwy, jaskrawy blask.
Luca jęknął z bólu, zachwiał się i wylądował na rozgrzanej, pełnej pisaku ziemi. Nie słyszał już hamującej ciężarówki. Zapadł w ciemność.

* * *

- Znaleźliśmy go na ulicy. Na szczęście miał przy sobie dokumenty.

Luca usłyszał jakiś obcy głos, który docierał do niego z oddali.

- Żołnierze o mało go nie rozjechali. Najwyraźniej chłopaka napadnięto. Stracił sporo krwi, ale lekarze mówią, że wyjdzie z tego.

- Czy można go wozić?

Luca znał ten głos. To był Boria, z tym swoim charakterystycznym akcentem.

- Tak. Chyba tak.
- Dobrze. Gdyby pan zechciał łaskawie przygotować odpowiedni transport. Zabieramy go do hotelu. Oczywiście pokryjemy wszystkie koszta.


EDMUND BLACKADDER


Wczorajszej nocy mieszkańcy Kairu pokazali, na co ich stać. I jak bardzo nienawidzą Europejczyków. Edmund czuł, że dzisiaj też nie będzie wcale lepiej. Porucznik miał wyraźne i jasne rozkazy. Ochraniać obywateli Korony przed tłumem oraz unikać incydentów. Broni mieli używać jedynie w ostateczności. Sztab chciał uniknąć eskalacji przemocy.

Tego wieczoru służba wypadła Edmundowi na posterunku ulicznym, z dala od reszty sił. On i jego ludzie mieli za zadanie chronić jedną z dróg wyjazdowych z Kairu. Zadanie było o tyle ważne, bowiem wokół miasta koczowali Beduini.
Blackadder nie lubił plemion z pustyni. Koczownicy mieli przemoc we krwi. Mieli broń, której Korona Brytyjska nie mogła im odebrać nie doprowadzając do rozlewu krwi. I mieli zakorzenioną w sercach nienawiść do białych.

Posterunek, którym dowodził, składał się z dwudziestu żołnierzy zakoszarowanych w niewielkim budynku na skrzyżowaniu ulic. Budynek otaczał szaniec z worków wypełnionych piaskiem, a na dachu zlokalizowano stanowisko karabinu maszynowego. Dach był dobrym miejscem na karabin. Zapewniał szerokie pole ostrzału.

Edmund z niepokojem przyglądał się zachodzącemu słońcu. Jego tarczę przesłaniała starożytna świątynia. Jedno z wielu miejsc kultu Arabów. Miejsce równie piękne, co niebezpieczne. O dziwo jednak nie gromadzili się przy nim wierni. Meczet wydawał się być opuszczony.



Wąsaty sierżant – Trent Bronte – przerwał Edmundowi pisanie listu.

- Panie poruczniku – zasalutował podoficer. – Coś dziwnego dzieje się w tej opuszczonej świątyni – zameldował Bronte. Kapral Gary Colin zameldował mi, że widział jakieś samochody podjeżdżające pod osłoną budynków pod ten meczet. Co robimy?

Edmund miał złe przeczucia. Pełnił straż na wyjazdowej ulicy od trzech dni. Jak do tej pory, mimo obaw o to, że placówka oddalona jest od reszty pozycji angielskich, nic złego się nie wydarzyło. Teraz jednak, kiedy wysłuchał słów Trenta Bronte o samochodach pod ruinami odległymi o pół mili od ich placówki poczuł, że ta noc może być zupełnie inna.

Może to buntownicy właśnie rozstawiają swoich ludzi, by pod osłoną nocnych ciemności zaatakować ich posterunek. To był idealny cel – jeśli się nad tym zastanowić. Osamotniona angielska reduta pilnująca jednej z dróg wjazdowych od strony pustyni. Czyżby Egipt, za przykładem kilku innych krajów, miał zamiar wyprzeć Anglików siłą z tej ziemi.

Edmund stanął przy drzwiach i spojrzał na ciemną bryłę opuszczonej świątyni na skraju Kairu.

- Co robimy, panie poruczniku? – sierżant Trent Bronte najwyraźniej oczekiwał rozkazów.

Bogdan 17-10-2011 23:19

… Nie uszedł jednak nawet kilometra, kiedy na drodze napotkał Lisa kulejącego na jedną nogę i ślepego Kota, którzy wędrowali pomagając sobie w nieszczęściu jak dwaj towarzysze. Kulawy Lis szedł opierając się na Kocie, a ślepy Kot dawał się prowadzić Lisowi.
- Dzień dobry Pinokio – zagadnął Lis uprzejmie.
- Skąd znasz moje imię – zdziwił się pajac.
- Znam dobrze twojego tetę.
- Gdzie go widziałeś?
- Widziałem go wczoraj na progu domu.
- A co robił?
- Był w samej koszuli i trząsł się z zimna.
- Biedny tato! Ale jak bóg da, od dzisiaj już nigdy nie będzie marzł.
- Dlaczego?
- Dlatego, że zostałem wielkim panem.
- Ty – wielkim panem? – powiedział Lis i wybuchnął impertynenckim, drwiącym śmiechem. Kot też się śmiał, ale żeby nie dać tego po sobie poznać gładził sobie wąsy przednimi łapami.
- Gupi Lis! – ze złą miną na drżącej twarzyczce chłopiec przerwał ojcu czytanie – I Kot też gupi! – piąstki zacisnęły się tak mocno, że aż zbielały mu paznokcie. Jednak zaraz rozwarły się po tym, jak szeroka ojcowska dłoń pogładziła czuprynę chłopczyka.
- Wiesz… chyba nie ładnie tak mówić – ojciec zganił chłopca i udał, że robi groźną minę.
- Ale … pseciez niegzecnie się śmiać…
- Hmm…no…racja – przyznał ojciec i kiwnął ze zrozumieniem głową. Stare, pożółkłe kartki czasopisma głośno szeleściły – Ale teraz posłuchaj co było dalej…
…Nie ma się z czego śmiać – oburzył się Pinokio – przykro mi że narobię wam apetytu, ale to, co tu widzicie to jest pięć pięknych złotych monet…
- Tatowo…
- Słucham cię.
- A co to jest impertynenckim?
- Chyba niegrzecznym.
- Aha.
- Słuchaj dalej Luca... I wyciągnął monety podarowane mu przez Ogniożera….



Pierwszy był… ból? Wszechogarniający cuch? Powracające w karuzeli traumatyczne wspomnienia czy świadomość ogólnego cierpienia?
Nie ważne…
Cokolwiek przyszło pierwsze nie miało najmniejszego znaczenia, bo pełzający po śmietniku fetor przegniłego organicznego błota, tej mieszanki wszystkich stadiów rozkładu wyciskającej z obitego i poranionego ciała resztki energii by choć zaprotestować wobec cierpienia jakie wgniatało go w śmietnik, to było zbyt wiele.
Świadomość walczyła z cierpieniem i sponiewieraniem. I przegrywała. Nie znajdował w sobie dość sił, by wstać. Wyrwać się ze śmietnika pełnego butwiejących, spleśniałych i gnijących resztek…. Podnieść… odpełznąć.... nawet…. Każda kolejna próba kosztowała więcej od poprzedniej. Każda kolejna odrywała kolejne strzępy. Nowe ogniska bólu. Głowa… Bok… Usta spalone gorączką…. Guzy i sińce…. Tkliwa rana w boku….


… W rzeczy samej – rozmyślał Pinokio, ruszając w dalszą drogę – ciężki jest los nas – biednych dzieci. Wszyscy na nas krzyczą! Wszyscy nas upominają, wszyscy dają nam rady. Gdyby im na to pozwolić, wszyscy uważali by, że są naszymi ojcami i nauczycielami: wszyscy, nawet Gadający Świerszcz. I co? Niby dlatego, że nie chciałem posłuchać tego nudziarza Świerszcza, mają mi się przytrafić Bóg wie jakie nieszczęścia? Mam nawet spotkać rzezimieszków! Dobrze, że ja nie wierzę w żadnych rzezimieszków i nigdy w nich nie wierzyłem. Ja myślę, że rzezimieszki zostali wymyśleni przez tatusiów, żeby dzieci bały się wychodzić nocą z domów. A nawet gdybym spotkał ich tutaj na drodze, wcale bym się nie przestraszył….


Samo leżenie tak nie bolało. Samo leżenie. Bez ruchu. Po udanej, ale strasznym wysiłkiem okupionej próbie przewrócenia się na wznak postanowił więcej nie próbować. Jeszcze nie… Nie miał jeszcze dość odwagi ryzykować kolejnego zwrotu głowy, kolejnych suchych torsji, kolejnych spazmów bólu. Gardło i tak dławiła rozpacz…
Zabrali mu wszystko. Zniknęły pieniądze… chyba jeszcze jakieś miał… Zniknął kot. Przeklęta figurka czarnego kota, wisior od Shardula i co przejmowało najgorszą zgrozą – NIE MIAŁ GAZETY.


- … razem z tą lalką? I z tym grubym gościem? – dopytywał Kot. Lis nie brał od jakiegoś czasu udziału w rozmowie. Nadganiał kolejki , które go ominęły kiedy wyszedł się odlać.
- Nie twój sasrany interes – warknął Luca.
- Co się pieklisz chłopak? Co to, spytać nie można?
- Moszna. A i tak kówno ci do tego…
- Jak Se chcesz Luca – zgodził się wzruszając ramionami Gawroche – Dziwię się tylko…
- Taaa? A czemu?
- Jak czemu? Czyś ty ślepy chłopaku? Nie widzisz co się dzieje dookoła? Angole siedzą cicho z podkulonymi ogonami. Wszyscy biali, kto może wyrywa z tego kotła, a wy… Ty na ten przykład…
- Co ja?
- No właśnie. Co?
- Ja… – Luca, któremu troska Gawroche’a wydała się szczera a i nagabywanie uciążliwe w końcu sfolgował z podejrzliwością - …wyobraź sobie jestem tutaj, bo szukam brata.
- Brata? – ożywił się Pietro.
- No. Brata. Przypłynął tu jakieś dwa tygodnie temu z jednym brodatym gościem…. To nasz kuzyn, wiesz? – zełgał chłopak.
- No i? – dopytywał dalej Lis.
- No i ich sgubiłem. A teras szukam.
- A jak wyglądali?
- Normalnie. Domenico ma sześć lat. Podobny do mnie. A… stryj Alex… mam tu zdjęcie – i wyciągnął zza pazuchy wyświechtany już egzemplarz gazety podwędzony z redakcji – To oni.
Lis i Kot obejrzeli uważnie niewyraźne zdjęcie. Nagle Pietro palnął Gawroche’a w ramię i krzyknął.
- E! Ja znam tego gościa! - Kot i Luca zrobili zdziwione miny – Ty też! – ciągnął dalej Lis, mówił do Gawroche’a – To przecież ten brodacz, cosmy go trzy dni temu spotkali u Hassana.
- Co? – zdziwił się Gawroche.
- Co?! – wrzasnął Luca nie wierząc własnemu szczęściu – Co mówisz?!
- No jasne – wtrącił się Kot, który nagle wszystko sobie przypomniał – Faktycznie. To ten sam.
- A był z nim…? – Luca bał się zapytać.
- Kręcił się jakiś szczeniak, ale czy to ten? Sam nie wiem… - zastanawiał się Pietro.
- Zaprowadź mnie do niego!! – wrzasnął Luca i w uniesieniu chwycił draba za poły kapoty.
- Hola! Hola! Chłopie…. Tera?! Po nocy?
- Terass!! – wrzeszczał dalej chłopak i potrząsał Pietrem – Terasss!
- Aaa, w sumie… czemu nie. – wszedł mu w słowo Gawroche – masz fart chłopaku, że z nas porządni goście. Ale… coś za coś.
- Co? – zatrzymał się zdziwiony Luca, który już poderwał się od stolika – Aaa… spoko. Mam pieniądze.
- A to co innego – wymruczał uśmiechnięty od ucha do ucha Kot – I nie drzyj się tak po nocy. Późno już….


…Trudno byłoby uwierzyć w to, co się wtedy stało, gdyby nie wydarzyło się naprawdę. Pinokio i Kijaszek, widząc, że zapadli na tę samą chorobę, zamiast okazać smutek i przygnębienie, zaczęli mrugać do siebie porozumiewawczo, wytykając bezceremonialnie wyrosłe ponad miarę uszy. W końcu parsknęli niepowstrzymanym śmiechem.
Zanosili się rechotem, trzymając się za boki, aż nagle, ni stąd ni zowąd Kijaszek umilkł, zachwiał się, jego skóra zmieniła kolor. Zawołał do przyjaciela:
- Ratuj mnie Pinokio!
- Co ci się stało?
- Nie mogę ustać na nogach.
- Ja też nie mogę! – wykrzyknął Pinokio z płaczem zataczając się.
Ojciec nagle przerwał czytanie i odwrócił głowę nasłuchując. Po chwili zwrócił się znów do chłopca.
- No, na dzisiaj koniec Luca, dobrze? Domenico płacze. Dokończymy jutro, dobrze synku?
Zgodził się. Co było robić. Zgodził się, choć aż trząsł się z ciekawości co też tym razem przytrafiło się Pinokiowi i jego koledze. Ale Domenico płakał. Zawsze płakał… zawsze tylko Domenico… Domenico….
Domenico….



Podniósł się. Jak? Nie wiedział. Szedł. Którędy? Tego też nie był pewien. Słońce wzeszło nagle. Właściwie rozbłysło mu nad głową. Upadł. Znów pogrążył się w ciemności. Potem słyszał już tylko głosy.
- Znaleźliśmy go na ulicy. Na szczęście miał przy sobie dokumenty.
- Żołnierze o mało go nie rozjechali. Najwyraźniej chłopaka napadnięto. Stracił sporo krwi, ale lekarze mówią, że wyjdzie z tego.
- Czy można go wozić? - Luca znał ten głos. To był Boria, z tym swoim charakterystycznym akcentem.
- Tak. Chyba tak.
- Dobrze. Gdyby pan zechciał łaskawie przygotować odpowiedni transport. Zabieramy go do hotelu. Oczywiście pokryjemy wszystkie koszta.
Żołnierz pochylił się nad chłopakiem, który właśnie się rozkaszlał.
- Czy..? On chyba coś mówi.
Boria również się schylił i nadstawił ucha.
- I? – nie mógł się doczekać angielski żołnierz – Powiedział coś?
- Nie – odpowiedział Boria – On się… śmieje…

arm1tage 20-10-2011 08:50

Czy były to oznaki nadchodzącego niepostrzeżenie szaleństwa? Czy po prostu kwestia zmęczenia, osłabienia uwagi, zobojętnienia...Miałem nadzieję, że to tylko to drugie. Bo zaczynałem zachowywać się, jakby mój rozsądek rozpuszczał się niby lód w szklaneczce bourbona. Dlaczego tak sądzę? Tego dnia, gdy czekaliśmy w hotelowych odmętach "Faraona" na posłańca od kolejnych oszołomów, którzy wydawali się być jednak jedyną alternatywą dla działania na obcej ziemi bez żadnych sojuszników...Tego dnia...Już od początku zachowywałem się dziwnie, miałem przecież czekać na górze aż Herbert wróci z wiadomościami. Ale nie, nie wytrzymałem i czekałem razem z innymi na dole. Może po prostu na wskaźniku cierpliwości wskazówka zaczynała wkraczać na czerwone pole...Potem było jeszcze gorzej.






Zdarzenia zaczęły przypominać toczącą się śniegową kulę. To miało być po prostu spotkanie, na którym dogadamy pewne interesy. Mieliśmy przedstawić swoją ofertę, nasze żądania i dowiedzieć się, czy wchodzą w ten biznes i czego oczekują w zamian. Zamiast tego zachowałem się zupełnie jak nie ja: bez przygotowania, bez rozpoznania sytuacji zdecydowałem się pojechać z obcym człowiekiem w nieznane miejsce. Zdecydowałem się, i zrobiłem to. Ale to jeszcze nie był moment, o którym mówię. Moment ten nadszedł później, gdy nagle bez zmrużenia powieki zamieniłem swój plan na plan kogoś innego. Właściwie, zaufałem komuś kto mógł nie mieć żadnego planu. I choć były pewne racjonalne przesłanki by porwać się na nieprzemyślany, szaleńczy rajd...To przecież pozostawał on nieprzemyślanym, szaleńczym rajdem. Mimo to zrobiłem to, a najgorsze było to że wcale nie chodziło o tę arcydupę. To właśnie mnie zaniepokoiło, ta zmiana we mnie która zaczęła nie wiadomo kiedy odrywać ode mnie kawałki ostrożnego, lubiącego mieć zawsze plan B i C Dwighta. Czy to zmęczenie? Czy może jednak coś więcej...Wracając jednak do starego Dwighta, do konkretów. Popatrzcie, czyż to nie wygląda na wariactwo? Zaczęło się od spotkania z posłańcem, a skończyło..





* * *



Za furtką znajdował się chyba ogród lub sad. W zapadającym mroku widać było jedynie zarysy drzew, ale wyraźnie czuć było jakiś przyjemny, owocowy zapach. Nikt nie zadbał o żadne źródło światła, lecz ścieżkę pomiędzy szpalerem drzew wysypano białym, lekko chrzęszczącym żwirem, więc trudno było z niej zboczyć. Chłopak mocno wysforował się do przodu. Nie było go widać, lecz skrzypienie dochodziło gdzieś z przodu. W końcu, po dwóch może trzech minutach, gdzieś z przodu zamigotało źródło światła. Latarnia. Skrzypienie stóp chłopaka ustało. Ale to światło było niczym drogowskaz w coraz większych ciemnościach.
Doprowadziło ich do jakiejś białej, drewnianej konstrukcji. Chyba altanki ogrodowej o dość imponujących rozmiarach. Gdzieś niedaleko szumiała woda. A w altance, ubrana w ciemne szaty, nadal dość skąpe mimo wieczornego chłodu, stała Saniyya Isra Samara. Wiatr przyniósł do mężczyzn zapach egzotycznych, pobudzających zmysły i nie tylko zmysły perfum.
- Witajcie … alianci - egpipcjanka użyła zwrotu wcześniej zastosowanego przez Herberta w rozmowie.
Jej głos rozlewał się po nerwach Amerykanów jak dobry alkohol.

- Holy shit...- Hiddink usłyszał nad uchem gorący, zduszony szept Garretta - Kiedy się tak rozwodziłeś na temat tej damy, byłem pewien że to fantazje starego erotomana, a tu...

- Nazywam się Dwight Garrett. - wysunął się do przodu detektyw - Jestem zaszczycony. Widzę, że swoje najpiękniejsze klejnoty Kair skrywa pośród ciemności. Zapali Pani...?
Uśmiechneła się i pokręciła głową:
- Bractwo zaczęło działać szybciej, niż sądziłam - wyjaśniła. - Właśnie rozpoczynają rytuał niedaleko stąd. Mam zamiar w nim przeszkodzić, lecz chciałam widzieć was w sobie, to znaczy, u swego boku.
Rozczarowany chyba tym tak nagłym przejściem do tematów zawodowych Garrett próbował zapalić sobie szlugę, wpatrzony w zjawisko tuż przed jego oczyma. Próbował, bo kiedy padły słowa “widzieć was w sobie”, omal się nie zakrztusił, w ostatniej chwili łapiąc wypadającego z ust papierosa. W końcu schował go do kieszeni.
- Właściwie ma Pani rację. - uśmiechnął się lekko - Palenie szkodzi.

- Witaj. Czy przy tym rytuale będzie nasz przyjaciel? - spytał Hiddink, któremu wyraźnie ulżyło, że to jednak nie zasadzka.
- Musimy się śpieszyć, bo za chwilę może być za późno. Nasi wierni są już gotowi do walki. Może być jednak ciężko. W rytuale bierze udział Wielki Kapłan no i Sallazar.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie … choć … chyba odpowiedziałaś. Nie wiesz. - Herbert spojrzał na Garretta. - Chodźmy.
- Chodźmy. - Dwight odwzajemnił spojrzenie, a w jego wzroku było wszystko. Jeśli mają od nich zażądać przelewania krwi za Choppa, trzeba być gotowym i do przelewania krwi za ich sprawę. We wzroku detektywa było właśnie to, i jeszcze coś innego, co Hiddink jako mężczyzna doskonale rozumiał. Takiej kobiecie nie odmawia się przysługi. Spojrzenie to Herbert widział tylko przez chwilę, a potem zostało ono całkowicie poświęcone Saniyyi.
- Jestem gotów.

Ruszyli. Saniyya prowadziła.
- Gdy to wszystko się skończy...- Garrett zrównał krok z “Kocicą” - ...da się Pani zaprosić na kolację...?
- Możliwe...

Była zwinna, niczym kocica. Narzuciła dość duże tempo, prawie “zabójcze” dla Herberta. Wyszli z sadu przez inną drogę. Przed nimi rozciągała się tonąca w ciemnościach pustka. Żadnych ulic, Żadnych domów. Nic. Tylko budząca się noc i zapalające na nieboskłonie iskierki gwiazd.
Na zewnątrz czekała grupka ludzi w ciemnych strojach. W większości były to kobiety. Szczelnie osłonięte, tak, że tylko oczy wyzierały z zawojów. I uzbrojone. W długie, zakrzywione kindżały. Naliczyli dziewięć bojowniczek z Saniyyą. Poza tym niedaleko stało jeszcze czterech młodzieńców. W tym posłaniec, który ich sprowadził. Ci mieli karabiny - z zamkiem ryglowym. Bez słowa grupa ruszyła przez ciemne pustkowie tworząc wydłużonego węża.

Zdarzenia następowały po sobie tak szybko, że Emily miała wrażenie, iż uczestniczy w nich przez sen. Odcinek pomiędzy autami pokonany w wyczynowym tempie i spotkanie z Kocicą; tak, bez wątpienia musieli mieć do czynienia z jakimś odłamem wyznawców Bastet. Widok Garretta rozpływającego się pod wzrokiem Kocicy wart był całego tego zachodu. Stłumiła jednak śmiech, aby oszczędzać siły. Kocica była wymagającym przewodnikiem.

Widok uzbrojonych wojowniczek i ich towarzyszy był jak gwałtowne wybudzenie. To nie był sen. Naprawdę gotowali się do walki. Zza paska wyciągnęła broń, odruchowo sprawdzając czy wszystko jest w porządku. W myślach przeliczyła obciążające kieszeń naboje. Jeśli w ten sposób mieli się zbliżyć do odzyskania Walera, który przyjechał do tego piekła za nią, to jest gotowa.

Garrett spoważniał. Idąc w ślady większości sprawdził stan swojej broni. Zrobił się milczący i tylko palił papierosa za papierosem, czekając na rozwój wypadków. Szedł równo, oczekując że na końcu drogi ktoś kto dowodzi tą akcją wyjawi im jej plan oraz rolę białych w tym planie.



* * *


Właśnie o to mi chodziło. Miała być rozmowa i negocjacje. A było? Wybuchy, wojsko, latające nad moimi głowami pieprzone paskudztwa których starałem się nie dopuścić do mojej wyobraźni. Szturm bez wyraźnego celu i dowódcy. Akcja bez rozpoznania. Ogień. A w środku tego wszystkiego ja, stary dobry Garrett. Pchający się jak uczniak w paszczę nieznanego potwora. Mrużyłem oczy, próbując choć trochę ogarnąć wzrokiem miejsce, gdzie za chwilę miałem ryzykować życiem. Widziałem zarys jakiejś niedużej, zrujnowanej budowli, po kształcie obstawiałbym jakiś kościół. Obok niego dwie ciężarówki stały w ogniu, stanowiąc chyba jedyne źródło światła w okolicy. Działo się tam dużo, rozbrzmiewały chyba głosy wielu ludzi, albo to już szwankował mój napompowany adrenaliną umysł...Nie byłem nawet pewien, czy te cienie sylwetek które przemykały gdzieś na krawędzi widzenia, były realne...Nad sobą słyszałem narastający, budzący przerażenie łopot gigantycznych, błoniastych skrzydeł. Miałem jeszcze nadzieję, że to tylko moja pobudzona wyobraźnia. Ale Panna Kicia pozbawiła mnie złudzeń. Saniyya spojrzała w ciemne niebo z niepokojem.
- Byakhee lub Draakeshy. Oby nie Shantaki, bo jesteśmy zgubieni - wysyczała. - Uważajcie na niebo.
- Zawsze straszyli mnie piekłem. - stanąłem przed nią z pistoletem w dłoni - Prowadź!

emilski 21-10-2011 15:50

...czy to koniec? Tak, to na pewno koniec – myślał Walter, podczas gdy jego ciało było podtrzymywane przez silne ramiona...

...to już koniec i właściwie to znajdował się w takim stanie, że było mu to obojętne. Przynajmniej skończy się ta męka raz na zawsze. I tak nie widział już dla siebie żadnej nadziei, więc nawet takie zakończenie witał z niejaką radością, leżąc na podłodze i czekając na...

...jakież było jego zdziwienie, gdy nagle poczuł, jak jego ciało zamiast umierać, ożywa, budzi się z głębokiego snu. Gwałtownie i nagle poczuł w sobie siłę. Nie jakąś nadzwyczajną moc, tylko taką normalną, codzienną, ludzką siłę. Czuł, jakby rodził się na nowo. Działo się coś zupełnie odwrotnego do tego, czego się spodziewał. Potrafił sam się podnieść, postawić krok, iść do przodu...

...był oszołomiony przypływem nowych sił. Czuł się jak Herkules, chociaż po próbie wykonania pewnych czynności, upewnił się, że nie są to jeszcze normalne jego siły. Niemniej jednak, po tak długiej przerwie w aktywności, czuł się zwinnym jak małpa...

...gdy siedział ściśnięty w ciężarówce pomiędzy dwoma uzbrojonymi Arabami, którzy przytrzymywali go dość mocno z obu stron, podskakując wraz z pozostałymi na każdym wyboju, zaczynał rozumieć, że jego radość jest zdecydowanie przedwczesna i nieco na wyrost...

...stało się to, co miało się stać, a Walter tak długo walczył o oddalenie tego w czasie...

...siedząc w pudle na grubych oponach, czuł jak nieubłaganie zbliża się moment jego ponownego kontaktu z Nyarlathothepem...

...im dłużej jechali, tym bardziej czuł jego obecność, jakby wielka bestia dyszała mu na plecy śmierdzącym oddechem...

...gdy był już wśród ruin, niemalże czuł fizyczną potrzebę zbliżenia się do swojego Boga...

...woła mnie... przybywaj... jestem tutaj... ja, Walter, Twój sługa...

...wokół niego kłębiło się 20 innych wyznawców, którzy zajmowali się układaniem dwóch stosów...

...będą ofiary... hmmm... będę mógł znowu zabić... a nawet jeśli sam mam zginąć na jednym z nich... jestem gotowy złożyć ofiarę w imię Boga... jestem szczęśliwy...

...widział ofiary... dwie dziewczyny i Anglik... wyglądali smakowicie... Nyarlathothep będzie zadowolony... zamglone oczy księgowego zdawały się uśmiechać, jego trans się pogłębiał i pogłębiał...

...nadchodziła chwila spełnienia... przeobrażenia...

...BUUUUM........BUUUUUUUUUM!!!!!!!!!

...dwa potężne wybuchy nagle i z niespotykaną brutalnością wtargnęły w intymność planowanego spotkania z Bogiem... ziemia się zatrzęsła... nie był to Nyarlathothep... było to... jeszcze nie wiadomo, ale coś na zewnątrz... i wtedy też spadła z oczu Waltera zasłona, która czyniła go ślepcem i błyskawicznie przejrzał i zobaczył prawdę...


-Kurwa mać!!!! - wydarł się sam na siebie w myślach. -Co ja tu, kurwa, robię!!!

Teraz dopiero zobaczył nie współwyznawców szykujących wielkie przyjęcie dla schodzącego na ziemię Boga, tylko bandę pierdolonych oszołomów i morderców,


którzy planowali właśnie zabić trzy niewinne osoby w imię przywołania zła wcielonego. Ludzi, którzy torturowali go psychicznie, którzy chcieli go wykorzystać do własnych celów. Ludzi, którzy chcieli jego zguby. Ludzi, z którymi poprzysiągł sobie walczyć do upadłego.

Ciągle był trzymany przez dwóch dryblasów, którzy pomagali sobie bronią. Czekał na dalszy rozwój wypadków, ale już nie jako ofiara, ale jako wewnętrzny punkt oporu, bo wojna się jeszcze nie skończyła, pierdolone sukinsyny.

Walter podkręcił swoją czujność do maksimum i uważnie zaczął obserwować całą akcję, wyszukując odpowiedniego dla siebie momentu, kiedy chwilowo zajdzie z oczu przeklętym Arabusom i będzie mógł uciec jak najdalej stąd. Jak najdalej. A później poszukać kontaktu z pozostałymi. A może nie..., jeszcze nie wie. Na razie musi stąd się wymknąć, a jakby się udało jeszcze zabrać komuś broń, byłoby idealnie.

sickboi 22-10-2011 19:47

Mający najwyżej dwa i pół cala długości ołówek miękko sunął po papierze kreśląc ładne, okrągłe litery. Pisarz z pewnością poświęcił dużo czasu nauce kaligrafii. Zresztą wymagano tego od wszystkich dobrze wykształconych ludzi. Umiejętność estetycznego pisania odróżniała ich od reszty, od umorusanych walijskich górników, czy szarych robotników z londyńskiego East Endu. Edmund był z tego dumny, ale jednocześnie pamiętał o tym, że ciążą na nim również obowiązki. Tym bardziej teraz, gdy od jego decyzji zależało życie oddanych mu pod komendę żołnierzy. Ostatnie dni były coraz bardziej niespokojne, w Kairze wrzało jak w ulu. Brytyjskie wojska stacjonujące w mieście nie miały łatwego życia. Ciągłe alarmy, warty i setki tysięcy nienawistnych spojrzeń. Każdy w regimencie pragnął chociaż chwili wytchnienia. Ludzie próbowali rozluźnić się na różny sposób. Blackadder pisał listy do swojej ukochanej Margaret. Na Bliskim Wschodzie, ku chwale Jego Wysokości króla Jerzego V, przebywał przeszło trzy lata. Urlopy nie były częste i tylko pisząc był w stanie na moment wrócić do beztroskich chwil spędzonych z narzeczoną. Tej nocy nie dane mu jednak było długo rozkoszować się wspomnieniami.

Raport kaprala Colina był niepokojący, nawet bardzo niepokojący. Dwie drużyny Tommies z jednym ckmem stanowiły nikłą siłę. Nikt tak naprawdę nie wiedział co planują tubylcy, Beduini, Kairczycy. Ciasne uliczki miasta, albo rozległa pustynia to był ich świat. Edmund skrzyżował ręce za plecami i stanął w wejściu, spoglądając na ciemną bryłę opuszczonej świątyni na skraju Kairu.
- Co robimy, panie poruczniku? – ponownie zapytał sierżant Trent Bronte. Oficer jeszcze przez jakiś czas milczał obserwując zachodzące słońce. Ostatnie odcienie żółci, fioletu i czerwieni zniknęły za horyzontem. Nad posterunkiem zapadły prawdziwie egipskie ciemności.
-Łączcie z kapitanem Anthonym, panie Bronte- odparł wreszcie Blackadder wykonując gwałtowny zwrot i podążając w kierunku telefonu wraz ze swoim zastępcą. Szeregowy podał porucznikowi słuchawkę.
-Witaj Teddy, co słychać?- poprzez trzaski dało się usłyszeć północny akcent dowódcy najbliższego posterunku.
-Dobrze cię słyszeć. Z tej strony spokój i cisza, aż zaczynam się niepokoić-
-I słusznie. Jakiś czas temu pod pobliski zrujnowany meczet zajechała grupa aut, w tym kilka ciężarowych. Wszystkie pełne ludzi. Podejrzewam, że nie przyjechali się modlić. Miej się na baczności, to może być długa noc- beztroski ton głosu Blackaddera z początku rozmowy praktycznie zniknął. Miał złe przeczucia. W przeciwieństwie do swojego rozmówcy.
-Będziemy uważać. Mam nadzieję, że nie będę musiał tej nocy odbierać od ciebie więcej telefonów. Chyba, że będziesz dzwonił po północy z życzeniami urodzinowymi- Edmund przygryzł wargę. Rozbawienie kapitana mierziło go.
-Oczywiście. Do usłyszenia- nie czekając na odpowiedź porucznik odłożył słuchawkę i rozkazał skontaktować się ze sztabem. Ta rozmowa przebiegła w atmosferze dużo bardziej oficjalnej, ale poza potwierdzeniem poprzednich wytycznych dowódca posterunku nie uzyskał żadnej pomocy. Pozostało mu, więc przyjrzeć się całej sprawie z bliska.

Starszy szeregowy William Williams był niski, rudy i cuchnął tanim tytoniem. Ale Blackadder nie wezwał go po to by dumać nad wyglądem, czy nawykami żołnierza. Ten mały Irlandczyk był mu potrzebny do czegoś innego.
-Posłuchajcie, Williams, macie to załatwić szybko i sprawnie. Chcę wiedzieć jak najwięcej. Ilu ich jest, jaką mają broń i najważniejsze. Co planują. Dowiedz się wszystkiego czego zdołasz- szeregowy stał na baczność wyprężony jak struna, zaś porucznik siedział na krześle bawiąc się drewnianym kijkiem.
-Zależałoby mi, aby wszystko odbyło się po cichu. Jeśli w pobliżu kręcą się Beduini… cóż, myślę, że każdy z nas wolałbym doczekać poranka-
-Taest, sir- rzucił Williams. Dowódca wstał, drewienko powędrowało pod lewą pachę.
-W takim razie przygotujcie się i w drogę. Bóg z wami Williams- żołnierz zasalutował, poczym opuścił budynek. Chwilę później zniknął w mroku kierując się ku staremu meczetowi.

Napięcie na brytyjskim posterunku wzrastało za każdym razem, gdy duża wskazówka na zegarze wykonała kolejny ruch. Wysłany zwiadowca spóźniał się i to coraz bardziej. Powoli dla wszystkich stawało się jasne, że coś poszło nie tak, że Irlandczyk może już nigdy nie wrócić. Edmund przetarł czoło bawełnianą chusteczką. Mimo, że noc była raczej chłodna straszliwie się pocił. Teraz był niemal pewien, że przeczucie go nie myliło.
-Minęło półtorej godziny. Tak, panie Bronte?- podoficer potwierdził skinieniem głowy. Blackadder westchnął ciężko. W tej sytuacji pozostało mu tylko jedno do zrobienia. To on wysłał Williamsa i to on jest odpowiedzialny za jego życie.
-Panie Bronte, przejmujecie dowodzenie nad posterunkiem do mojego powrotu. Trzymać się rozkazów wydanych przez sztab, cokolwiek by się nie działo- rozkazał ostrym tonem.
-Sir?-
-Idę po Williamsa, panie Bronte- sierżant chciał coś powiedzieć, ale zacisnął tylko usta. Edmund odpiął pas, do kieszeni wsadził dwa granaty i sprawdził czy w bębnie rewolweru znajdują się wszystkie pociski. Był gotowy. Zniknął w ciemnościach nocy dokładnie tak samo jak wysłany niespełna dwie godziny temu zwiadowca.

Porucznik bez problemu dobiegł do zrujnowanych zabudowań znajdujących się mniej więcej w połowie drogi. Oparł się plecami o chropowatą ścianę. Niepokój narastał w nim z każdym kolejnym krokiem. Jakiś odległy głos namawiał go do powrotu, ale honor oficera na to nie pozwalał. Cofnięcie się i przyznanie do porażki nie wchodziło w grę. Blackadder uspokoił nieco oddech i wychylił zza osłony. Przed sobą widział zarys świątyni oraz aut. Musiał podjeść bliżej. Zgarbiony, z rewolwerem gotowym do strzału przebiegł drugą część dystansu i stanął przy gruzowisku, które powstało obok jednego z okien. Pozwoliło mu to na zajrzenia do wnętrza meczetu. To co zobaczył w środku przeszło jego oczekiwania.

Edmund spodziewał się grupy kilkunastu, może kilkudziesięciu Arabów szykujących się do ataku. Karabiny, granaty, a nawet ckm, czy moździerz były rzeczami jakich się spodziewał. Tymczasem w środku odbywał się jakiś rytuał. Anglik słyszał dziwne pomruki, które wkrótce przerodziły się w monotonny śpiew. Nie był jednak w stanie rozpoznać ani jednego słowa. Poza Nyarlathothep powtarzanym jak mantra. Większość kultystów stanowili prawdopodobnie miejscowi, ale wśród nich znajdowało się dwóch białych mężczyzn. Jednym z nich był Williams, drugiego Blackadder nie znał. Ciekawość porucznika rosła z każdą chwilą. Coś pchało go do tego by wejść do środka. Jednostajny rytm pieśni i świdrujący głos piszczałek działały niemal hipnotycznie. Wtem w krąg światła, jaki dawały dwa rozpalone ogniska, wprowadzono dwie dziewczyny. Ktoś chwycił również Williamsa i cała trójka została ustawiona przy kamiennym cokole. Edmund nie był znawcą religii i rytuałów, ale z łatwością domyślił się finiszu ceremonii. Nagle poczuł zimno przechodzące przez jego ciało. Oderwał wzrok od sceny rozgrywającej się w meczecie. Musiał działać, zagrożone było życie nie tylko jego żołnierza, ale i dwóch kobiet. Był jednak sam, mając jedynie sześciu przyjaciół śpiących w rewolwerze, dwa granaty i nóż. Niezbyt wiele w porównaniu do ilości przeciwników. Jedyną szansą było przerwanie rytuału.

Oficer podpełzł w kierunku wejścia do świątyni. Blade światło bijące z wnętrza ledwo oświetlało dwóch wartowników, ale tyle starczyło. Zresztą przy tej odległości nie stanowiło to większego problemu. Edmund machinalnie przeżegnał się i sięgnął do kieszeni. Bomba Millsa była lodowato zimna. Anglk wyjrzał jeszcze raz za róg. Wrota meczetu były blisko, jakieś 10 jardów, spokojnie. Potem wszystko odbyło się jak na ćwiczeniach. Blackadder wydarł zawleczkę i rzucił granat. Następnie cofnął się nieco i nie czekając cisnął drugą bombę w kierunku parkujących samochodów. Dwie eksplozje niemal równocześnie rozdarły nocną ciszę. Porucznik odbezpieczył rewolwer. Teraz mógł się spodziewać wszystkiego.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:21.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172