lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

hija 06-02-2012 12:39

Wiedziała, ze nie zmruży oka, i tak też się stało.
Cała noc spędziła w kącie chaty, przytulona do śpiącego niespokojnym snem księgowego z Bostonu.
Przez wyrwę w dachu, przyglądała się niebu - próbowała odgadnąć imiona obcych gwiazd, mimo iż wiedziała, że żadna z nich nie jest ich szczęśliwą. Z każdą myślą o walecznych bliźniakach wracały łzy. To ona powinna była zginąć.
Za to choćby, że poprowadziła ich na polowanie za kwintesencją zła.

Gdy ziemia zadrżał, w mgnieniu oka była na nogach.
- Walter! - szarpnęła Choppa za kołnierz zakurzonej koszuli. Sama wyglądała jeszcze gorzej w ubraniu sztywnych od zastygłej krwi brata.
Widząc że Chopp odzyskuje świadomość, nie traciła czasu - szarpiąc stanowczo za uzdę, wyprowadziła przed dom pierwszego z wielbłądów. Musieli uciekać, ale pieszo mogą nie dać rady.
Słysząc za sobą raban czyniony przez Walta, poczekała aż ten opuści budynek i ruszyła w ciemność.

Zatrzymał ją straszliwy, choć dobrze znany dźwięk. Błysnęło i zwierzę wyrwało się do kalecznego galopu, omal nie wyrywają jej ręki ze stawu. Może gdyby nie torba i broń trzymana w drugiej ręce, utrzymałaby go.
Podniosła się z piachu i potrząsając głową, jakby z uszu chciała wysypać piach, zwróciła się w stronę auta. Ktoś krzyczał, i choć wiatr zniekształcał odgłosy, była prawie pewna, że z auta ktoś wykrzykiwał to jej, to znów Choppa imię. Wydawało jej się, ze w masywnej sylwetce za kierownicą rozpoznaje Hiddinka.
W locie chwytając Choppa za rękę, biegiem ruszyła w stronę pojazdu.

emilski 06-02-2012 13:03

Obudził się później od niej. Gdy hałas, rozrywanej ziemi był na tyle nie do wytrzymania, że nikomu nie udałoby się zmrużyć oka. Musiał być bardzo zmęczony, że jego wojskowa czujność go zawiodła. Z początku nie wiedział o co chodzi. Słyszał tylko hałas, Emily miotającą się wśród wielbłądów i wykrzykującą co chwila imię Choppa:

-Walter! Wstawaj!

Odruch i instynkt miał na tyle rozwinięty, żeby wiedzieć, że nie ma czasu na przeciąganie się. Zerwał się i pomógł Vivarro z wielbłądem. Tylko z jednym, bo reszta była zbyt rozjuszona, żeby dało się je szybko uspokoić.

Wielbłąd wyrwał do przodu i pociągnął Emily za sobą. Księgowy wybiegł za nimi i zrozumiał skąd te wstrząsy i drgania. W ich stronę pędziło... pędziła... rozszczelniała się ziemia. Tak po prostu. Wielka wyrwa rosła w oczach, pożerając wszystko, co było na jej drodze. Poruszała się błyskawicznie. W ich stronę. Tu nie było czasu na myślenie. Trzeba było uciekać. Poczuł, że nagle pociągnęła go ręka kobiety. Zobaczył reflektory. Przeraźliwie ryczący klakson. Samochód, który za sprawą kierowcy, zdawał się przemieniać w potężnego smoka. Świecił oczami przez tumany kurzu, unoszące się w ciemnościach i ryczał znajomym głosem ich imiona. Emily razem z Walterem ciągnęła właśnie w tamtą stronę.

arm1tage 06-02-2012 13:55

Zasnąłem na krześle, co i tak po ostatnich przeżyciach wydawało się być pieprzonym Ritzem. Gonitwa skończyła się, starcie w koszmarnym szpitalu również...Zaczął się czas na ból. Byłem zbyt zmęczony, a rana zbyt dawała się we znaki, by staczać się w otchłań na widok wszystkich potworności które tam widziałem.

Ograniczyłem się tylko do tego, co najważniejsze. Hiddink wynalazł środki medyczne, z czego skwapliwie skorzystałem. Na szczęście tu ich nie brakowało, a dzięki temu rana po raz pierwszy od dawna została potraktowana jak należało. Po kieszeniach pochowałem jeszcze zapasy opatrunków i środków przeciwbólowych.

Przeglądałem, znalezione również przez Herberta, poszlaki i ślady. Przynajmniej parę było interesujących, ale nie miałem tego dnia siły na dedukcję. Odłożyłem to na później, zwłaszcza że byłem oszołomiony zaczynającymi działać prochami. Wolno spakowałem wszystko co potrzebne do torby, by rano nie musieć się o nic zamartwiać. Rano...Albo i potem. Szalejące samum mogło zmienić dzień w miesiąc.

Słyszałem. Słyszałem wszystko, co robili pustynni wojownicy. Nie pomagałem im, a oni rozumieli. Dobrze, że tutaj byli - któreś z nas mogłoby przypłacić szaleństwem to, co należało przecież zrobić ze wszystkimi tymi chłopcami. Nie miałem już tego dnia siły na gniew. Organizm domagał się odpoczynku.

Nie wiem, ile go zaznałem. Sen był zbyt piękny, by coś nie miało go przerwać. Nie spodziewałem się jednak trzęsienia ziemi. W jednej chwili mój sen walił się w gruzy, a zaraz potem to samo stało się z jawą. Rzeczywistość stała się serią urywanych obrazów, dudniącą w głowie zadyszką, ukłuciem szpil w ranie. Ręka chwytająca worek z rzeczami. Głos nawołujący kompanów. Jak szczur, przesadzając gruzy wśród walących się ścian, dopadłem Mansura.

- Głowa Diabła! - krzyczałem, przebijając się poprzez hałas - Gdzie jest?! Musisz nas tam...

Biegłem. Na zewnątrz musiało być bezpieczniej, choć i tu ziemia otwierała się w najeżoną zębami paszczę pragnącą pożreć jak najwięcej tego, co na powierzchni. Usłyszałem krzyk Hiddinka, zajrzałem w ślepia stalowego potwora. Rozpędzony, wzbijając butami pył, zrównałem się w biegu z rozpędzającą się ciężarówką. Najpierw wrzuciłem worek, a później ktoś podał mi rękę. Kosztowało mnie to krótki ryk bólu, gdy rana przypomniała o swoim istnieniu, ale wdarłem się do środka. Padłem na plecy, wyrzuciłem z siebie parę przekleństw i rozejrzałem się na rozkwitające na tle plandeki znajome gęby.

Ciężarówka nabierała prędkości.

Bogdan 07-02-2012 07:23

Domenico zasnął. Kołysany tłumionymi odległością odgłosami ostatecznej rozprawy z niedoszłymi kuturbami, wtulony w słodką woń ich palonych ciał odpłynął w sen nie mając nawet świadomości jak niewiele dzieliło jego samego od podzielenia losu tamtych dzieci o które nie miał się kto upomnieć. Gdyby nie Leonard… Gdyby nie jego…
Zasnął otoczony mordercami. W ramionach brata. Wcale nie lepszego niż pozostali… mordercy.

Nie słuchał ich. Zbyt zmęczony wiadomością o śmierci Borii, Shardula, hiobową wieścią o zaginięciu Amandy. Śmiercią… egzekucją Leonarda oglądaną na własne oczy. Przygnieciony horrorem jakiego był świadkiem tej nocy nie słuchał o niczym więcej. Zasnął tuląc w ramionach swój największy na ziemi skarb. Cudem ocalonego brata. Swoje zwycięstwo.
Jak należało się spodziewać śpiący w szpitalu zamienionym na jatki Luca śnił koszmary. I choć uciekał przed nimi we wciąż nowe wymiary, tego jednego, upartego i dobrze znajomego nie potrafił zgubić.
Gdzie by się nie obejrzał, jak szybko nie uciekał jemu zawsze udawało się go odnaleźć. Chudy, kościsty palec boleśnie wytykał Luce winę. Nie musiał nic mówić, a jednak białowłosy upiór nie potrafił odmówić sobie przyjemności pognębienia chłopaka. Zostawiłeś go – szeptał sykliwym głosem, od którego aż pękały bębenki w uszach – Zostawiłeś tam mojego brata…. – syczało widziadło i zanosiło się opętańczym wyciem. Mimo panującego chłodu nocy Luca zbudził się mokry ze zgrozy.

Uciekł przed koszmarem w jawę. Zbudził się tylko po to, by przekonać, że uciekł z jednego koszmaru w drugi. Ziemia drżała. Jak błyskawica przeleciało mu przed oczami wspomnienie z dzieciństwa.

Luca miał cztery, może pięć lat kiedy ziemia zadrżała pod Messyną. Prawie tego nie pamiętał, Piano Fonte zresztą nie ucierpiało wtedy bardzo. Komuś tam zawaliła się ściana starej stodoły, innemu popękały talerze w kredensie. Jednak chłopak dobrze zapamiętał początek roku 1909. Nędzę i rozpacz w oczach tłumów uciekinierów wędrujących na północ. I historie jeszcze długo opowiadane sobie przez starszych. Siedemdziesiąt pięć tysięcy ofiar w Messynie, dwadzieścia w Regio, dziesięć w Palmi. Dziesiątki wsi i nadmorskich miasteczek zmytych z brzegu przez ogromną falę. Gruzy i pożary. Mordy, gwałty i rabunki. Rodziny Gatto i Provenzano, wszyscy bliscy Paola i Sala, dwóch z trzech jego najlepszych kumpli właśnie wtedy wyemigrowały do Stanów.

A teraz ziemia znowu drżała. Luca nie miał zamiaru naiwnie czekać na uśmiech losu. Nawet jeśli to nie trzęsienie ziemi, to chciał się o tym przekonać gdzieś, gdzie ściana nie zawali się nagle na łeb.
Jak się okazało nie był jedynym tak widzącym sytuację. Nim zerwał się, złapał w wolną rękę swój tobołek i karabin, spostrzegł szerokie plecy znikającego w wyjściu Hiddinka. Pozostali też wiali aż się kurzyło. Został nieco z tyłu. Z dochodzącym właśnie do siebie bratem na ręku, w ciemnościach i bez znajomości rozkładu pomieszczeń nie było łatwo.
- Tranquillo picollo… – uspokajał wystraszonego Domenico – …wszystko dobrze. – powtarzał i po omacku szukał rozpaczliwie drogi.
To cud, że w ogóle udało mu się wydostać z budynku. Na szczęście pomagały nawoływania Hiddinka.
Ciężarówki dopadł w ostatniej chwili. Niemal zderzyli się z jednym z arabów. Wciąż w biegu wrzucił graty, wepchnął brata na pakę i szczupakiem rzucił się do wnętrza pędzącego samochodu. Zdrowo się poobijał o jakieś metalowe beczki na kufrze, ale widząc przerażenie w oczach braciszka uśmiechnął się krzywo i puścił mu szelmowskie oko rozcierając obolały bark.
- He, brachu – sapnął – ale zabawa, nie?
Nie bardzo wiedział jak pocieszyć brata i nagle głupio mu się zrobiło przed tym obcym, że się tak wydurnia. Ciężarówka nabierała prędkości.
- We no się schowaj troche głębiej, bo się poobijasz, mały – dorzucił jeszcze i poświęcił się obserwacji zostawianych w tyle budynków. Na tym rozdygotanym pudle wstrząsu by nie zauważył żadnego, nawet gdyby był cholernie silny. Zauważył za to Garretta. Gość pędził i cały był siny z wysiłku. Papirochy wychodziły, bez dwóch zdań. Ale dognał. Silnie szarpnięty przez podaną dłoń wylądował w pudle ciężarówki, a wokół świat…

…on zaczął walić się w gruzy.

Armiel 07-02-2012 12:44

WSZYSCY

20 listopada 1921 roku, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Ciężarówka pędziła podskakując na nierównym, skrytym w ciemnościach terenie. Hiddink prowadził przed siebie, jak szalony. Zmitrężył trochę czasu, kiedy zbierał ludzi spod szpitala, a potem zatrzymał się po Emily i Waltera.

Przed światłami samochodu, w pyle mignął jakiś wielbłąd i Herbert skręcił w ostatniej chwili unikając zderzenia. Zwierzę przemknęło z boku i znikło w piasku i pyle.
Z drugiej strony pędzili ich nowi towarzysze – arabscy koczownicy z Wielkiej Pustyni Słonej. Zwinni, niczym piaskowe duchy. O nich raczej nie musieli się martwić. Konie były zwrotniejsze, niż pokraczna ciężarówka.

Samochód ponownie wyskoczył w powietrze, kiedy koło trafiło na większy kawałek skały. Potem opadł gwałtownie w dół, a wszystkim żołądki podeszły do gardła.

Za ich plecami Chad Badram znikało w pyle i kurzu. Znikało pochłonięte przez ziemię. Nie widzieli już miasteczka nie tylko przez ciemność, ale przez kłęby piasku unoszące się nad rumowiskiem. Ale to nie był koniec ich problemów!

Jakkolwiek obłąkańczo by to nie brzmiało trzęsienie ziemi ... ich goniło. W lusterkach widzieli pękającą, zapadającą się ziemię. Piekielną szczelinę, która zdawała się pędzić za nimi jak świadoma istota. Była szybsza, niż ciężarówka, która nie mogła na piasku rozwinąć pełnej prędkości. Poza tym coś zgrzytało w silniku. Prawdopodobnie burza pisakowa zapiaszczyła cylindry i tylko kwestią czasu było, kiedy samochód odmówi posłuszeństwa.

Nawet przez rzężenie silnika, zmuszanego do wysiłku ponad jego możliwości, pasażerowie i kierowca słyszeli przeraźliwy trzask zapadającej się ziemi. W pewnym momencie w oknie po lewej Hiddink ujrzał, że piekielna rozpadlina wyprzedza ich po lewej stronie i powoli skręca w ich stronę.

Może, gdyby za kierownicą siedział ktoś inny, niż Hiddink, wszystko skończyłoby się inaczej. Ale opasły wydawca był chyba najlepszym kierowcą w całej grupie, co udowodnił już kilka razy podczas wydarzeń w USA.

Nie czekał, aż te dziwnie świadome trzęsienie ziemi zagrodzi im drogę. Gwałtownie odbił w bok, wcisnął pedał gazu do samej podłogi i ruszył przed siebie.

Zdążył rozmijając się z zapadającą ziemią dosłownie o metry!

Pasażerowie rzucani na pace widzieli, jak za nimi, ślady ich kół zapadają się w głąb ziemi, spadają gdzieś, w jakąś piekielna zaiste gardziel bez dna. Szczelina przesuwała się dalej w bok, a oni oddalali się od niej z rykiem i jazgotem silnika. W pewnym momencie wydawało się im, że w tym pyle przez chwilę widzieli jakiejś gigantyczne, łuskowate cielsko, przesuwające się niczym gigantyczny czerw dalej, ale zapewne było to tylko jakieś zawirowanie pyłu i pasku. Przynajmniej taką mieli nadzieję.

Ciężarówka wjechała na skalisty teren. Czuli to. Opony szarpane ostrymi kamieniami huczały jękliwie. Silnik zakaszlał głośno kilka razy, a po przejechaniu jeszcze kilkudziesięciu metrów spod maski buchnął dym i para. Smród spalenizny stanowił wyraźne świadectwo na to, że z samochodu nie będą już mieli żadnego pożytku.

Szczelina została za ich plecami. W szarówce budzącego się dnia widzieli ją - długą linię rozdarcia w ziemi i unoszący się na granicy wzroku pył w miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdowało się miasteczko Chad Badram.

Ciało Borii i Leona znalazło wspólną, gigantyczną mogiłę.

A oni mogli jedynie wysiąść z samochodu, stanąć na twardym, skalistym podłożu i patrzeć za siebie z bijącymi sercami.

Po kwadransie pojawili się konni Arabowie. Najwyraźniej ludziom Mansura syna Borzy udało się tak jak i im wykaraskać z kłopotów. I co więcej, nie pozostawili ich bez pomocy w środku pustyni. To świadczyło o tym, że ich niepisany sojusz nadal obowiązywał i że obie grupy potrzebowały się wzajemnie.


* * *

Wiadomym było, że nie ma na co czekać przy samochodzie. Zabrali więc najpotrzebniejsze rzeczy i sadowiąc się na koniach, z Arabami jako jeźdźcami, ruszyli w pogrążona w szarówce świtu pustynię.

Widać było, że ich nowi sojusznicy chcą jak najszybciej oddalić się od miasteczka zniszczonego przez tajemnicze trzęsienie ziemię. Siedzieli w siodłach razem z Arabskim jeźdźcem. Widać było, że ani wierzchowce, ani ich właściciele nie są zadowoleni z dodatkowego pasażera. No, może za wyjątkiem wojownika, który dzielił siodło z Emilly.

Jechali powoli przez pustynię, coraz lepiej widoczną w blasku rodzącego się dnia.

Dziesięć minut później odkryli coś, co było kolejnym gwoździem do trumny ich morale.


* * *


Leżała pomiędzy kamieniami do połowy przysypana piaskiem naniesionym przez burzę. Widać było, że dopadł ją jakiś drapieżnik. Przyprószona piaskiem twarz Amandy Gordon wykrzywiona była bólem, a plecy głęboko poszarpane szponami, stanowiły skorupę piasku i krwi.

Ludzie Mansura wypatrzyli ją dzięki pustynnym, karłowatym sępom. Musieli zastrzelić dwa z nich, by ptaszyska oddaliły się od ich przyjaciółki.

- Nie możemy jej tak zostawić – powiedział Dwight wypowiadając na głos myśli pozostałych.

Ton jego głosu nie pozostawiał cienia wątpliwości. Sam Mansur podjął się tego niewdzięcznego zadania.

- Musiał dopaść ją ghoul, jak poniosły wielbłądy – myślał na głos Walter Chopp. – To dlatego wielbłąd miał siodło całe we krwi.

Kolejny cel, by pomścić śmierć przyjaciółki. Śmierć brutalną, bezsensowną i zupełnie nieoczekiwaną. Biedna dziennikarka przeszła przez całe to piekło tylko po to, aby skończyć tak strasznie w piaskach Wielkiej Pustyni Słonej. Jak Mahuna Tulavara, jak Boria Karunin, jak Leonard Lynch i jak Amanda Gordon. Czterech wspaniałych ludzi, którzy przypłacili tego dnia życiem próbę powstrzymania czegoś, czego być może powstrzymać się nie da.


* * *


Miejscem, do którego zaprowadził ich Mansur syn Borzy okazała się być mała, otoczona ostrymi, postrzępionymi skałami dolina, której dno upstrzone było wielkimi, mieniącymi się miką głazami.

Była tam nie tylko potrzebna im woda, ale też kilka skórzanych, półkolistych namiotów zamieszkanych przez ludzi o spalonych słońcem twarzach i ciemnych, surowych oczach. Zajmowali się oni wypasaniem sporego stada kóz, żerujących na okolicznych krzaczkach i niskich, pustynnych porostach. Jak szybko się okazało, należeli oni do tego samego plemienia czy też klanu, z którego pochodził Mansur. I najwyraźniej bali się ich nowego towarzysza.

W osadzie dostali tykwy z wodą, miski z kozim mlekiem, zrobiony z tegoż mleka ser, trochę wędzonego mięsa, gotowanej fasoli i podpłomyki. Mogli zjeść, odpocząć, zebrać myśli. Zegarki wskazywały dopiero dziewiątą rano, a oni czuli się tak, jakby byli na nogach przynajmniej po kilkanaście godzin.

Młody Domenico był zaszokowany. Wpatrywał się w nich ze zbaranianym, przerażonym wyrazem twarzy. Nie odstępował Luci ani na krok, przyczepiony do niego, jak niemowlę do matki. Luca szybko ustalił, że jego braciszek nie pamięta nawet momentu pójścia po zupę. Lynch spisał się aż za dobrze. Po prostu obudził się nagle nie w swoim łóżku, lecz gdzieś, w jakiejś pustynnej siczy nie bardzo rozumiejąc, skąd się w niej wziął, ani kim są ci wszyscy dziwni, uzbrojeni ludzie. Nie wiadomo, czy Luca powinien cieszyć się z tego powodu. Czy też przeklinać los.

Po posiłku Mansur zebrał wszystkich obcokrajowców kawałek od namiotów, na szczycie jednego z niższych, najeżonych głazami wzniesień okalających sicz. Kawałek dalej, pośród kamieni, leżało ciało miss Gordon zawinięte w jeden z wzorzystych dywanów podarowanych Mansurowi niechętnie przez któregoś z pastuchów kóz.

- Tam – Arab wskazał dłonią kamienistą wyżynę która otaczała skały i sicz – trzy godziny drogi zaczynają się wzgórza, które mój lud nazywa Skałami Złych Myśli. Pośród nich ukryta jest rozległa dolina zwana Głową Diabła. Tam właśnie leży do niedawno zapomniany zamek samego Angra Mainju. Skała Demawand. Pod nią znajduje się więzienie złego ducha.

Mansur zamilkł na moment wpatrując się w dal.

- Jakiś czas temu ujrzałem ciężarówki niewiernych, które dotarły do Głowy Diabła. Szybko okazało się, że wiedzą czego szukają. Straciłem zwiadowców, którzy mieli sprawdzić, kim są obcy. W okolicy pojawiły się potworne i złe jiny. Zgodnie z legendami Demawand było kiedyś ich domem. W cieniu skały mieli swoje domy.

Mansur znów zapatrzył się w dal.

- Okazało się, że wróg doskonale się przygotował do tego, co zamierza. Jego szpiedzy juz całe księżyce temu zatruli serca naszych braci. Ukryli się pośród plemion, których zapomnianym zadaniem było strzec tajemnicy Demawand przed obcymi. Kiedy przyszedł czas walki, okazało się, że trucizna zdrady tkwi głębiej, niż sądziliśmy. Straciłem wielu dobrych ludzi i przyjaciół, straciłem brata podczas ataku na niewiernych przy skale. Okazało się, że jest z nimi odrodzony Dahak. Demon –wąż. Nieśmiertelny i władający prastarą mocą, której nie byliśmy w stanie się przeciwstawić.

Wziął kamień i cisnął nim w dół.

- Wasz przyjaciel wpadł właśnie w ręce jednej z takich renegackich grup. Tak go znaleźliśmy. Kiedy zdrajcy sprawy prowadzili go w pętach do Demawand. Jak wielu ludzi przed nim. Przez wiele dni nasz wspólny wróg odkopał wejście do świątyni, w której pogrzebano złego jina. Króla złych jinów. Potem wnosili z samochodów dziwne rzeczy – koła zębate, stalowe ramiona i elementy jakiejś maszyny. Nie widziałem jej, ponieważ nie udało nam się wejść do świątyni.

Kolejny kamyk z trzaskiem poszybował w dół stoku.

- Moi ludzie i ja uderzymy raz jeszcze. Dzisiejszego wieczora. Mieliśmy plan, wymagający małej dywersji o odciągnięcia uwagi. Jesteście walecznymi ludźmi. Czuję to. Możecie stanąć z nami do walki. Pomóc nam. Dzisiejszej nocy wróg spróbuje przebudzić zło. Jestem przekonany, ponieważ taka noc, jak dzisiaj, zdarza się bardzo, bardzo rzadko. I właśnie, jak mówią nasze legendy, w taką noc zamknięto bramę więzienie Baphometa. Pożarcie niewidoczneg księżyca. Czy, jakby to określili wasi astronomowie, zaćmienie nowiu. Nie wiedziałem nawet, że coś takiego ma prawo się zdarzyć. Ale tak mówił ludzki sługa syna diabła, kiedy go wypytaliśmy.

Kolejny kamień poleciał w dół.

- Ta noc przyniesie ostateczne rozwiązanie. Mój plan nie był skomplikowany. Zamierzałem uderzyć przed rozpoczęciem rytuału, tuż przed zmrokiem. Podzielić siły. Odciągnąć uwagę od świątyni i wysłać do niej małą grupę ludzi z dynamitem. Nie wiem, co za maszynę zbudował diabeł i po co mu ona potrzebna, ale sądzę, że jej zniszczenie jest kluczem do powstrzymania rytuału.

Ostatni kamień opuścił szarą, pobrudzoną dłoń wojownika.

- Najpewniej wszyscy zginiemy. Nie mogę zaufać mojemu klanowi, bo nie wiem, kogo zatruł syn Baphometa. Ale mogę zaufać wam. My mamy zamiar walczyć do końca. Kobieta – spojrzał na Emily – może zabrać chłopca i odwieść go w bezpieczne miejsce – przeniósł wzrok na Domenico. – A mężczyźni pójdą do walki. Zapytam się wiec was wprost. Czy pójdziecie ze mną i rzucicie wyzwanie diabłu w jego własnym grobowcu?

Pytanie zawisło w powietrzu. Teraz musieli podjąć ostateczną decyzję. Taką, od której raczej nie było już odwrotu.

Słońce świeciło nad pustynią coraz jaśniej i silniej. Dzień zapowiadał się pogodnie. Być może ich ostatni dzień w życiu, jeśli nie zawrócą.

arm1tage 08-02-2012 12:02

Echa wystrzałów zdawały się jeszcze grać na tym pustkowiu. Nakładały się na skrzeczenie rozgniewanych przerwanym posiłkiem sępów. Stanąłem nad ciałem Amandy. Częściowo przykrył ją piasek, naniesiony przez szalejącą burzę. Pomyślałem, że wyglądała jak rozbity, rzucony w piach dzban. Zamknąłem oczy, by nie patrzyć na wyraz bólu na młodej twarzy. Inni stali przy mnie, a ja zaciskałem tylko pięści i próbowałem uspokoić oddech.

- Nie możemy jej tak zostawić. - powiedziałem. Niepotrzebnie, było to chyba jasne. Czułem jednak, że ktoś musi przerwać to milczenie.

Odwróciłem się. Piach i kamienie zgrzytały pod moimi stopami. Stanąłem obok Hiddinka, spojrzałem na niego. Moja pierś unosiła się i opadała, a dłonie zaciskały się, piekły. Było mi gorąco. Patrzyłem na Herberta, a potem na Lucę -który jednak wyglądał na nieobecnego duchem. Nie ukrywałem wyrzutu w moim spojrzeniu.

- Mieliście jej, kurwa, pilnować! - wyrwało się z mojego gardła. To był prawie krzyk. Przyczajone sępy poderwały się do lotu, zaniepokojone. Mój głos sam brzmiał niemal jak skrzek ptaka. Arabowie przyglądali się w milczeniu, jak posągi zagrzebane w piachu. Echo moich słów trwało jeszcze chwilę, a potem zgasło. Zupełnie jak mój gniew.

- Mieliście...- powtórzyłem cicho, z wrażeniem jakby to ktoś inny przemawiał moimi ustami - ...jej pilnować...

Odwróciłem się. Moja warga drżała. Kucnąłem i nabrałem garść piachu. Wyciągnąłem ramię i powoli otworzyłem dłoń, pozwalając by wiatr porywał drobiny piasku. Wszystko rozwiewało się, wszystko wracało do ziemi.

- Musiał dopaść ją ghoul, jak poniosły wielbłądy – mówił ktoś za moimi plecami. – To dlatego wielbłąd miał siodło całe we krwi.

Mahuna. Boria. Lynch. Teraz Amanda Gordon. Niewinna kobieta, przywiedziona na skraj świata by zginąć. Uwiedziona przez złą wiedzę, przez niebezpieczeństwo, przez mrok, przez tajemnice których nie powinna poznać. Poświęcona na ołtarzu misji. Tuż przed samym celem.
Oby było to tego warte. - wątpliwość szarpnęła moje serce jak pazur, którego ślady widniały na plecach dziewczyny. Dziewczyny, która zapragnęła tylko strasznej prawdy.

Jest tylko jeden sposób by się o tym przekonać.



* * *



-Niezły manewr. - Chopp przysiadł się do siedzącego nieruchomo detektywa - Od razu się domyśliłem, że nas nie zostawiasz, ale żeby aż tak... - znacząco wskazał wzrokiem arabskich jeźdźców. - Naprawdę wyrazy uznania.
- Daj spokój, Walt...- Dwight patrzył ponuro na pustynię. Chciał chyba jeszcze coś dodać, ale w końcu zamknął usta jakby zmienił zdanie. Nagle poruszył się, popatrzył na księgowego uważnie. Z nadzieją, pomyślał Chopp, widząc tę minę. Czyżby miało to być coś ważnego?

- Walter...Masz...Masz może jakieś papierosy? - zapytał Garrett - Takie prawdziwe, amerykańskie...Nie żadne indyjskie gówno zmieszane z trawą...
-Papierosy... a, papierosy... - zaczął macać się po kieszeniach. -Nie, Dwight, nie mam... Zupełnie zapomniałem o paleniu... Ale teraz... teraz kurewsko mi się zachciało. A Hiddink nie ma?
- Szkoda...- twarz detektywa przybrała znów ten nieodgadniony, szary i zastygły wyraz. Zaszklone nieco oczy znów wpatrywały się w pustynny bezkres.




* * *



Najpewniej wszyscy zginiemy.

Kamień leciał, jakby był ptakiem. Bezgłośnie, idealnie. Wszyscy przyglądali się, jak znika gdzieś na stoku.

- Najpewniej wszyscy zginiemy. - mówił przywódca wilków - Nie mogę zaufać mojemu klanowi, bo nie wiem, kogo zatruł syn Baphometa. Ale mogę zaufać wam. My mamy zamiar walczyć do końca. Kobieta – spojrzał na Emily – może zabrać chłopca i odwieść go w bezpieczne miejsce – przeniósł wzrok na Domenico. – A mężczyźni pójdą do walki. Zapytam się wiec was wprost. Czy pójdziecie ze mną i rzucicie wyzwanie diabłu w jego własnym grobowcu?

Pytanie zawisło w powietrzu. Czas decyzji. Czas decyzji, od której nie było już odwrotu.

Było jasno. Bardzo jasno. Cicho. Dwight mrużył lekko oczy, oślepione nieco bielą. Słońce wisiało nad pustynią, przypatrując się wszystkiemu z tą samą obojętnością co zawsze. Garrett siedział na nagrzanych skałach na brzegu stoku. Z daleka mógł wyglądać jak jeden z towarzyszących im Arabów, okutany zfatygowanymi nieco wschodnimi szatami. Stąd jednak widać było białą, choć zarośniętą i ogorzałą, wysmaganą wiatrem niosącym piasek twarz. Owiniętą ranę, ze szpitalnym bandażem lekko zabarwionym czerwienią. Detektyw myślał, jak piękny był to dzień. Może ostatni dzień w życiu. Taki pogodny, pełny światłości i świeżego powiewu wiatru. Pełny niezapomnianego widoku pustynnej dali, dalekich miraży gdzie z rozedrganym powietrzem grały o lepsze sceny z dawnego życia, tak odległego - jakby było snem jedynie. Złudzeniem dni, które kiedyś się wydarzały. Człowiek myślał jednak tylko o pięknie, bo decyzję podjął już dawno. Sam nie wiedział kiedy. Może nad ciałem Amandy, może gdy ocalał spod ostrza kata. Może wcześniej, podczas któregoś z niebezpieczeństw i doświadczeń, które go odmieniły.

Sam nie wiedział, w którym momencie tej wielkiej podróży przestał realizować po prostu zawodowe zlecenie, a stało się to sprawą osobistą. Sam nie wiedział, kiedy przestał być detektywem, a stał się...wojownikiem. Zrozumiał, że stał się nim - bo ani przez chwilę na zastanawiał się nad pytaniem Mansura. Odpowiedź była tak oczywista, jak to, że oddychał. Jak to, jakie nosił imię. Tak pewna, jak fakt że po dniu nastaje noc. Noc...Po pięknym dniu nastaje noc, a niesie ona mrok, ból i strach. Przynosi walkę. Każda noc, nie tylko ta która nadchodziła dziś. Ale wojownik nie zastanawia się, czy zaśnie tej nocy, czy którejś z następnych. Gdy pada pytanie o bitwę, on cieszy się pięknem dnia który ją poprzedza.

Garrett ujął spory kamień i podniósł się, pierwszy stając przy Mansurze. Popatrzył na wszystkich, a potem na przywódcę Arabów i cisnął kamień w dół.

- Have you ever danced with the devil under the pale moon light, my friend?! - zapytał Araba, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Wiem już, że tak. Ja też.. A dziś mam więcej powodów niż kiedyś, by zrobić to ponownie. Chcę iść w grupie, która zaniesie dynamit. Ta noc przyniesie zwycięzców.

Dwight popatrzył na innych.
- I wiem, że nie pójdziemy do walki sami.

emilski 08-02-2012 15:55

Luca z jednej strony z chęcią opowiadał o wszystkich zdarzeniach, które miały miejsce w tamtym szpitalu, a z drugiej był jakiś nieswój, co Walter nie do końca rozumiał, bo w końcu osiągnął swój cel podróży: odnalazł brata, za którego zaginięcie obwiniał sam siebie. Ale w jego słowach dało się słyszeć potężny ładunek żalu. Żalu za Leonardem i rozgoryczenia, że zginął z rąk przyjaciół.

Ale dla Walta najważniejszy był fakt uratowania Domenico, bo był to dowód na to, że z siostrą Emily też się uda.

Tylko czy jej takie zapewnienie wystarczy? Czy ma jeszcze siłę?

Twarze, które patrzyły na księgowego były zmęczone. On był zmęczony. Było ich coraz mniej. Leonard, Amanda. Biedaki...

Mahuna... nawet on nie dał rady.

Kurwa... Ileż on by dał, żeby był pełnosprawny. Żeby miał obie dłonie, żeby mógł im się jeszcze przydać, podnieść na duchu, pokazać jak walczyć.

Pojawienie się arabskiej kawalerii jeszcze bardziej go przybiło. Pogratulował co prawda Dwightowi zdolności rekrutacyjnych, ale ciężko było mu dźwigać ciężar ich witalności, sprawności i siły.

Do tego atak o zmierzchu. Pora, która wysysa z niego pozostałe mu jeszcze moce.

Miał różne pomysły, jak wykorzystać swoją niemoc: chciał zrobić ze swojej uciętej ręki rękojeść do śmiercionośnego ostrza, chciał stanąć na wzgórzu ze snajperką. Wszystkie te pomysły wybił mu z głowy Mansur. Ma rację, jedyna rada dla Walta, to maksymalna ilość nabitej już broni i dzika walka do samego końca. Tak też zrobił, a wolny czas, pozostały do wyruszenia poświęcił na trening przeładowywania jedną ręką. Osiąganie coraz większej biegłości w tej sztuce, pozwoliło mu na chwilę zapomnieć o swojej ułomności. Cieszył się jak dziecko, z każdej sekundy mniej, jakiej potrzebował na przeładowanie magazynków. Powoli zaczynał odczuwać, unoszący się w powietrzu zapach walki, który przynosił mu spokój i skupienie.

Nie czuł smutku z powodu straty towarzyszy. Traktował to, jako cenę, jaką trzeba zapłacić za zwycięstwo. Każda walka niesie za sobą ofiary. Ofiary, które trzeba pomścić. Z jedną ręką, czy z dwiema. W towarzystwie gwiazd, czy w całkowitej ciemności. Czuł, jak budzi się w nim coś, co pierwszy raz obudziło się podczas wojny. Coś, co długo było utrzymywane w uśpieniu, żeby można było wieść zwyczajne miejskie życie. Coś, co tańczyło wewnątrz jego duszy dziki taniec zabijania. Coś, co zamierza uwolnić całkowicie właśnie dziś o zmierzchu.

Bogdan 08-02-2012 19:52

Walter pytał, a on odpowiadał. Pustym, zmęczonym i wypranym z emocji głosem opowiadał księgowemu o wszystkim. O tym jak poniosły wielbłądy. Jak w ciemnościach natknął się na ziejące żółtym ogniem oczy Leonarda. O dziwnych przepowiedniach Lyncha i własnym przeświadczeniu, że wszystko, oczy student mówi, jakkolwiek by się strasznym nie wydawało – było prawdziwe. Opowiadał jak dawniej. Jak przyjacielowi. Jakby to ktoś inny, a nie Luca krzyczał do Choppa kilkanaście godzin wcześniej że jest zdrajca i tchórz. Jakby tamtego wcale nie było.
Potem mówił o rzeczach jakie wydarzyły się w szpitalu. Zeszklonymi łzami oczyma wpatrywał się w Waltera Choppa i opowiadał mu o okaleczonych dzieciach i bohaterstwie Lyncha. Tak, w oczach Luci Lynch pozostał bohaterem. Nie żadnym odmieńcem, ani niebezpiecznym potworem, którego należało zabić. Nie. Unicestwić. Wciąż stał mu przed oczami widok Garretta który strzelał i strzelał. Jakby chciał zabić nie Lyncha, ale samą duszę.
A dla Luci Leonard zawsze był i pozostał ratunkiem. Dla swojego brata i ich wszystkich. I choć chłopak nie powiedział tego wprost, jasnym było kogo wini za niepowodzenie ich misji. Bo choć najważniejsza bitwa była jeszcze przed nimi, Luca już nie wierzył w zwycięstwo. Stracili dwóch ludzi. Jedynych który jego zdaniem orientowali się w sekretach ghouli na tyle, by pozostali mieli choć cień szansy na powodzenie. Teraz byli głusi i ślepi. Bezradni jak małe dzieci. Bez szans. Jak biedna Amanda rozszarpana przez ghoula.
I skończą jak ona.
Trzeba było tylko zabrać ze sobą do piekła jak najwięcej tamtych.

Gorycz wylewała się z chłopaka szeroką falą. Powinien był się cieszyć. Uskrzydlony cudownym ocaleniem brata podskakiwać z radości i tryskać energią. A jednak Luca był smętny i przybity. I pełen czarnych myśli. Ciągłe napięcie, wypadki ostatniej nocy, a już odnalezione zwłoki miss Gordon kompletnie przygniotły go do ziemi. Dotąd jakoś się udawało. Od czasu do czasu kogoś tracili, ale w sumie wciąż byli górą. Aż do tej fatalnej nocy podczas której stracili czworo spośród siebie. Połowę!
I to tak blisko…

Planu araba nazywanego Mansurem słuchał bez przejęcia. Bardziej niż taktyka walki jego myśli zaprzątała troska o bezpieczeństwo Domenico. Ze sobą zabrać go nie mógł. Zostawić wśród kompletnie obcych i jak sam mówił ten arab nie godnych zaufania Beduinów też by się nie odważył. Nie po to w końcu rzucił się przez pół świata w celu ratowania brata, żeby teraz stracić go przez swoją głupotę. Żeby też żyła Amanda…
Uprosił by ją. Ubłagał, by zaopiekowała się Domenico.
W końcu była to jedyna okazja żeby wyjść cało z tej awantury. Kto chciał przeżyć, jeszcze przed zapadnięciem zmroku powinien odwrócić się do przeklętej Głowy Diabła plecami i wiać ile sił w nogach. Z jego bratem oczywiście. Bo kto postąpi inaczej, tego Luca był pewien, takiej szansy mieć nie będzie.
Zginą. Tej nocy zginą wszyscy w nierównej walce z siłami tak potężnymi, że pragnącymi opanować świat.
Wszyscy. On, jednoręki Walter Chopp, Herbert Hiddink, nawet ten lis Dwight Garrett…
Miss Vivarro… może ona… Choć ona jedna powinna przeżyć.
I ocalić mu brata.
Luca obawiał się że ta kobieta po brzegi wypełniona determinacją nie spocznie w pragnieniu zemsty po ojcu i bliźniakach. Sam dobrze znał słodycz tego uczucia, a jednak kiedy arab skończył – spróbował.
Musiał spróbować. Musiał przekonać ją, by ratowała siebie i jego ukochanego braciszka. Ktoś musiał ocalić skórę. Ktoś musi pamiętać. Bo w przeciwnym razie po co to wszystko?

- Khmm… miss… - zaczął nieporadnie nie bardzo wiedząc jakich użyć słów – khmm…
- Nie ma mowy. Możesz sam jechać z dzieckiem w bezpieczne miejsce. Nie po to przebyłam całą tą drogę, żeby teraz schować się pod kocem i niańczyć dziecko. Z całym szacunkiem, Luca, dla Ciebie i twojego brata. - odpowiedziała Arabowi zanim Luca zdążył wyjąkać choć słowo, a jej jasne oczy błyszczały złością.
No i masz… Ręce mu opadły, nogi się ugięły i ciężko klapnął dupskiem o piasek.

Z nadzieją spojrzał na Walta…

hija 09-02-2012 13:49

Udało się. Cudem chyba tylko, ale uszli z życiem.
Dla niej ważniejszy był fakt, że Luca Siciliano znalazł swojego brata. Żywego i w jako takim zdrowiu. Choc ostatnimi czasy przestawała w to wierzyć, zdarzenie owo odkurzyło jej wiarę w to, że w podobnym stanie znajdzie Teresę. Byli już przecież blisko.



- Nie ma mowy - odpowiedziała Arabowi, na jego niedorzeczną propozycję, by została z tyłu. Jej jasne oczy błyszczały złością. - Możesz sam jechać z dzieckiem w bezpieczne miejsce. Nie po to przebyłam całą tą drogę, żeby teraz schować się pod kocem i niańczyć dziecko. Z całym szacunkiem, Luca, dla Ciebie i twojego brata.
Luca właśnie zabierał się żeby coś powiedzieć, ale po wybuchu Emily zeszło z niego powietrze. Arab uśmiechnął się w odpowiedzi. Powiedział coś przysłuchującym się wojownikom a ci zaśmiali się. W ich śmiechu dało się słyszeć odrobinę szacunku. Kiwnął głową.
- Walka, która nas czeka, będzie trudna. Ale widzę, że droga, którą przebyłaś, była trudniejsza. Jeśli się upierasz, możesz jechać. Chyba, że któryś z tych mężczyzn jest twoim mężem i nakaże ci inaczej. Zasłoń tylko twarz, byś urodą nie rozpraszała moich wilków. Święta księga nie toleruje niezamężnych kobiet z odkrytą twarzą. A my słuchamy jej słów.
Skinęła głową.
- Dobrze. Wiedz jednak, że robi to przez wzgląd na szacunek dla waszej kultury. Nie dlatego, że ktoś mi nakazał.
Skinął ponownie głową, a w jego oczach pojawił się prawdziwy wyraz szacunku. Widać było, że ceni sobie odwagę i mówienie tego, co człowiek myśli. Wbrew przeciwnościom losu. Nie powiedział już nic więcej w tej sprawie. Wyraźnie on pogodził się z decyzją cudzoziemskiej kobiety. I chyba zmienił zdanie co do jej roli w nadchodzącej walce. Może znał się na ludziach na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy należy odpuścić. Może potrafił dostrzec w niej siłę charakteru, której nie powstydziłby się niejeden mężczyzna.
Dwight stał nadal na samej krawędzi stoku, pozornie nie przysłuchując się wymianie zdań. Jednak gdy rozmowa dobiegała końca, odwrócił się bokiem i uśmiechnął się. Nic jednak nie powiedział, bawiąc się w rozłupywanie w palcach bryłek piachu.
Luca siedział na łasze piachu i tępo gapił się na Waltera. Nieopodal Domenico zabawiał się obsypywaniem piachem kozy. Rozmowy dorosłych, których nie rozumiał znudziły chłopca. Oddalił się trochę, choć często zerkał na brata.
- Niech i tak będzie. - pokiwał Hiddink głową godząc się z losem - W sumie … jest tam machina do zniszczenia, a nikt nie zna się tak na psuciu urządzeń jak kobiety.
Stwierdził ze śmiertelną powagą.
- Gdzie nie pomoże dynamit, tam Emily da radę.
Powiedział z kamiennym obliczem w myśl zasady, że sarkazm to gatunek humoru, którego nie uprawia się chichocząc , jak jakaś gimnastyczka.
Uwagę Herberta puściła mimo uszu. Być może ciężkie, seksistowskie żarty były jego jedynym sposobem na utrzymani jasności umysłu? Mało ją to obeszło. Z czyichś rąk przyjęła wodę i ostrożnie, żeby nie zalać sztywnego od krwi frontu koszuli, wypiła.
Na myśl o nadchodzącej nocy czuła dreszcze.

*

-Widzisz, Em, Luca odnalazł brata. Tobie też się uda - Walt uśmiechnął się do niej, gdy wszyscy inni zajęli się przeglądem uzbrojenia.
- Wiem - powiedziała bez śladu uśmiechu. Wyraz jej twarzy zdradzał napięcie.- Wiem, że ona tam jest.
- Żywa - powiedział Walt, bawiąc się magazynkami pistoletów. - Cała i zdrowa. Już niedługo będziecie razem.

Zajął się swoimi magazynkami, aby po chwili znowu się odezwać, ale nieco zmienionym głosem
- Mam nadzieję, że jak to wszystko się skończy, nie zapomnisz o mnie...
Patrząca wcześniej w przestrzeń gdzieś przed sobą Emily, gwałtownie obróciła się w stronę rozmówcy. Przykucnęła przed nim, zaglądając w ciemne oczy mężczyzny.
- Walter - w uspokajającym geście palcami dotknęła wierzchu jego dłoni. Szukała słów, ale żadne nie zdawał się dość dobre. Wychyliła się do przodu i wargami musnęła usta Choppa. Ten dziwny mężczyzna stał się w całym tym piekle jej drogim przyjacielem.
- Poradzimy sobie. Kiedy nadejdzie moment, poradzisz sobie. To tylko noc, Walt. Wiem, że widziałeś straszne rzeczy, ale jeśli nie damy z siebie wszystkiego, te okropieństwa staną się rzeczywistością całego świata. Jesteśmy ostatnim, co oddziela ludzkość od morderczego szaleństwa.
Walter uśmiechnął się do niej.
- Gdyby nie ty, już dawno bym zwariował - na chwilę odłożył pistolety. - Nie wiem, czy już ci to mówiłem, ale jesteś taka piękna - znowu się uśmiechnął.
Jego wyznanie zabrzmiało wśród otaczających ich okoliczności tak absurdalnie, że Emily parsknęła śmiechem, szybko zarażając nim Walta. Napięte tygodniami nerwy w końcu odpuściły, czuła jak histeryczny chichot wyzwala ją z okowów strachu o własne życie.

- Masz szczęście - wydusiła w końcu, grzbietem dłoni ocierając łzy - że nie mam lusterka!

Armiel 09-02-2012 20:51

Nie odpoczywali w zapomnianej wiosce pastuchów kóz zbyt długo. Jedynie tyle, by nabrać odrobinę sił, dozbroić się i ogarnąć.
Decyzje zostały podjęte, a ciało Amandy zawinięte w wielobarwny dywan dawało do myślenia, jak może skończyć się podjęcie wyzwania.

Wojownicy Mansura syna Borzy nie mieli tych wątpliwości. Gotowi do drogi podążyliby za swoim liderem tam, dokąd ten zdecydowałby ich poprowadzić. Nawet na śmierć. Na zatracenie.

Ruszyli w drogę przed południem, mimo tego, że słońce stało wysoko i prażyło niemiłosiernie. Plus był taki, że każdy miał swojego wierzchowca. Minus, że nie każdy jeździł tak dobrze, jak wojownicy z Al Jahabir. Wilki pustyni.


* * *


- Zrozum, braciszku, ja muszę .....

Luca patrzy w wielkie, ufne, nic nie rozumiejące oczy brata. Młodszy Manoldi był przerażony. Ale Luca czuł, że nie może zrobić niczego innego. Że nie ma wyboru.

Mansur obiecał. Dzieckiem zajmie się Alija. Kobieta o wielkich oczach. Wzbudza zaufanie tymi oczami. Są smutne. Jakby wiedziały, jaki dramat odgrywa się przy nich. Mansur syn Borzy tak bardzo przypomina swoim spokojem i swoją postawą Mahunę, że właśnie to złudzenie przekonuje Lucę Manoldiego. Z trudem, lecz przekonuje.

Luca jest rozdarty. Mają odczekać trzy dni, a potem przez Czerwony Krzyż odesłać Demonico do domu. Gdyby Luca .... gdyby nie wrócił. Napisał pismo do dyrektora CK. Dołączył do niego pieniądze. I adres Jasona Brada w Nowym Yorku. Tylko tyle mógł zrobić. Nic więcej.

Luca jest rozdarty gramoląc się na siodło konia podstawionego przez jednego z pustynnych wojowników o surowych oczach i twardej twarzy.

- Wrócę po ciebie, braciszku – obiecuje spoglądając, być może po raz ostatni, w pełne łez oczy Domenico.

Szybko odwraca wzrok. Nim się rozpłacze. Lub rozmyśli. Zawróci. Tylko jazda przed siebie jest rozwiązaniem. Złym. Lecz w tym przypadku nie ma dobrych rozwiązań.


* * *


Upał dawał się im we znaki. Spijał wilgoć z ich ciał. Wiejący wiatr nie chłodził ich, lecz zasypywał piaskiem i solą. Bo soli w miejscu gdzie się znajdowali było naprawdę wiele. Mijali całe jej połacie. Skrystalizowane na dnie rozległych dołów. Sól oklejała okoliczne skały, lśniła pośród mijanych kamieni, zmieszana z piaskiem unosiła się w powietrze wraz z każdym podmuchem wiatru.

Po kilku godzinach jazdy mieli jej dosyć. Sól dostała się wszędzie. Piekła w zadrapaniach i nie zagojonych jeszcze ranach doprowadzając do szaleństwa. Jednak ból miał jedną zaletę.
Wiedzieli, że żyją.

A stan ten mógł przed świtem zmienić się w coś zupełnie przeciwnego.


* * *

W końcu, przed trzecią dotarli do gór które widzieli wcześniej z daleka i zagłębili się w labirynt ścieżek i skał. Królestwo zerodowanych kamieni, przeżartych przez słońce i wiatry skał wynurzających się z ziemi, niczym kolce jakiegoś monstrualnego stwora.

Ich sojusznicy wyraźnie zwolnili. Teraz poruszali się niemal koń za koniem ostrożnie przepatrując okolicę. Strzelby o długich lufach i zdobnych kolbach trzymali w pogotowiu.

W końcu poczuli zapach dymu i ujrzeli kolejnych Arabów z twarzami zasłoniętymi wielobarwnymi chustami. Pustynni wojownicy stali pojedynczo pośród okolicznych skał i przyglądali się im czujnie.

W końcu dotarli do doliny, przypominającej rozdarcie pazurem, w której w cieniu skał siedzieli kolejni Arabowie. Małymi grupkami. Ostrząc szable, paląc szisze lub zwyczajnie odpoczywając. Liczba zebranych w dolince wojowników rozbudziła w nich nową nadzieję. Było ich przynajmniej dwudziestu, może nawet ćwierć setki. I wyglądali na podobnych rębajłów, co ludzie Mansura.

Syn Borzy wskazał im miejsce w cieniu skał gdzie mają się zatrzymać, a sam poszedł rozmawiać z czwórką innych mężczyzn. Najwyraźniej odpowiedników Mansura w pozostałych grupkach wojowników. Widać było, że pomiędzy nim a resztą panuje trudne do zrozumienia napięcie. Czasami do ich uszu dobiegało jakieś głośniejsze słowo. Chyba nawet doszło do jakiegoś spięcia. Nie mieli jednak zupełnie wpływu na przebieg rozmowy Mansura z jego krajanami. Musieli zadowolić się oczekiwaniem.

W pewnym momencie jeden z Arabów, z którym tutaj przyjechali, przyniósł im woreczek z jakimiś ziarnami i bukłak z wodą i oddalił z powrotem do reszty współplemieńców. To chyba miał być obiad. Jak na ludzi, którzy tej nocy potrzebowali sił na walkę, zaiste podły.

W pewnym momencie od dyskutujących wodzów odszedł jeden brodaty mężczyzna. Po chwili siedział już w siodle i opuszczał kotlinę, a za nim podążyła prawie jedna trzecia zbrojnych. Ciężko było powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Czy Arab uciekł, czy też pojechał wykonać jakieś zadanie?


* * *

Mansur przyszedł do nich po prawie dwóch godzinach. Miał zaciętą, niezadowoloną twarz.

Najpierw wyjaśnił coś swoim ludziom, którzy natychmiast zajęli się przygotowaniami do drogi.
Potem podszedł do nich.

- Wielu z moich pobratymców nie akceptuje waszej obecności – powiedział wprost. – Uzma syn Barhaja stwierdził, że nie będzie walczył u boku niewiernych i odjechał. Niech i tak będzie.

Splunął w pustynny pył okazując swoją pogardę dla decyzji Uzmy.

- Nie ufam moim ludziom. Wiem, że przynajmniej jeden z wodzów jest na usługach wroga.

To był poważny zarzut, lecz przywódca Al Jahabir wypowiadał go tak poważnym tonem, że nie sposób było mu nie uwierzyć.

- Obiecałem im, że was odeślę. Że walka Al Jahabir i strażników Demawand odbędzie się bez udziału niewiernych. Większość chciała waszej śmierci. Zrównali was z tymi, którzy przybyli tutaj z synem Baphometa.

Mówił o tak spokojnym tonem, jakby opowiadał o tym, co jadł na śniadanie. To było przerażające.

- Ale przekonałem ich, że możecie odjechać z życiem. Khaliq syn Mofty – wskazał jednego ze swoich wojowników – dostał zadanie odwiezienia was poza pustynię.

Zaprotestowali, lecz Mansur uciszył ich jednym, ostrym słowem. Ściągnęło to uwagę innych grup Arabów.

- Mówiłem wam, że podjąłem decyzję! – powiedział nadal utrzymując ostrzejszy ton głosu. Wyczuwali spojrzenia innych wojowników na ich grupce. – Nie ufam wodzom. Szczególnie tym, którzy nie poszli ze mną podczas pierwszego ataku. Wam jednak ufam.

Ton głosu pustynnego wojownika złagodniał odrobinę.

- Pierwszy raz, kiedy was zobaczyłem wydawaliście mi się śmieszni. – Powiedział z brutalną, rozbrajającą szczerością. – Grubas, kobieta, dzieciak, kaleka i zmęczony lis.

Przenosił wzrok kolejno na Herberta, Emilly, Lucę, Waltera i na koniec Dwighta.

- Potem jednak ujrzałem w was siłę. Ujrzałem wolę Ahura Mazdy, że nasze ścieżki się przecięły. W końcu syn diabla zamieszkał pośród was. W końcu to jego ślady przywiodły was tutaj. W końcu to wasi pobratymcy pomagają synowi diabla w próbie otwarcia bramy do piekieł. Musi w tym być jakaś utajniona boska mądrość.

Westchnął.

- Plan nie ulega zmianie. Khaliq zaprowadzi was na miejsce, skąd ujrzycie Głowę Diabła. W jukach będziecie mieli dynamit. Wystarczająco wiele, by zniszczyć maszynę. Musicie jednak zaufać mi i uderzyć dopiero wtedy, kiedy my to zrobimy. Kiedy zaczniemy walkę i zwiążemy przeciwnika dając wam tym samym sposobność na przemknięcie się do odkrytego ziguratu. Musicie dać mi słowo, że postąpicie tak, jak ustaliliśmy.

Dali. Dla Mansura to wystarczyło. Uścisnął każdemu z nich dłoń, nawet Emilly. Czyżby jej się wydawało, czy też utrzymał z nią kontakt wzrokowy nieco dłużej niż z resztą grupy?

- A teraz, moi dziwni przyjaciele, pokrzyczcie trochę na mnie, by uwiarygodnić wasze oddalenie od spraw Demawand.

Pokrzyczeli. Nawet specjalnie nie musieli udawać gniewu.


* * *


Khaliq nie znal angielskiego, więc nie bardzo wiedzieli, czy realizuje plan Mansura.

Początkowo prowadził ich w stronę, z której przyjechali, lecz kiedy tylko oddalili się od gór na bezpieczną odległość powiedział coś po swojemu, ponaglił konia i ruszyli łukiem z powrotem w stronę gór. Po godzinie znów zagłębili się na ścieżki otoczone postrzępionymi skałami.

Słońce zbliżało się z wolna ku zachodniej krawędzi nieba. To wzbudzało większą panikę Choppa, niż walka, która miała czekać ich tej nocy. Niebo było czyste. Nie wiedział, czy da radę przezwyciężyć swoje lęki. Pocił się więc coraz bardziej, nie z upału, lecz ze strachu przed tym, co przyniesie noc.
Reszta również odczuwała strach, ale zwyczajny, ludzki. Taki, jaki udziela się ludziom przed czekającym ich bojem na śmierć i życie. W takiej chwili mogli żałować, że nie ma już z nimi Bori i jego brata, nie ma Mahuny i nie ma Blackaddera. Tamci byli prawdziwymi żołnierzami. Oni jedynie ich udawali. Kaleka, grubas, kobieta, dziecko i zmęczony lis. Mansur miał cholerną rację.


* * *

Zatrzymali się w jakiejś kotlinie. Khaliq zsiadł z konia, przywiązał go do rachitycznych, suchych krzaczków jakimś cudem wyrosłych pomiędzy tymi księżycowymi górami i gestami kazał reszcie zrobić to samo. Arab zabrał z juków tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Swoją strzelbę, ładownicę, szablę. Potem z juków zaczął wyciągać laski dynamitu. Dwanaście sporych rozmiarów wiązek, do tego długie lonty – gotowe tylko na podpalenie.
Uśmiechnął się dziko i niemal szaleńczo.

- Kabommm ! – powiedział radośnie imitując odgłos wybuchu.

Cieszył się, jak chrześcijańskie dziecko z prezentu pod choinką.

Potem zaczął wspinać się na skałę, przy której się zatrzymali, po kamienistym, dość stromym stoku wcześniej gestami dając im znak, by ruszyli za nim.

Nie było to łatwe zadanie i nie raz któremuś z nich spod ręki lub nogi poleciały w dół luźne kamyczki lub posypał się żwir na twarze wspinających się po nich towarzyszy. Najtrudniejsze zadanie miał pozbawiony dłoni Chopp, nic więc dziwnego, że kiedy udało mu się dostać na szczyt był cały mokry i z trudem łapał oddech.

Znajdowali się teraz na szczycie płaskiego, zerodowanego tarasu skalnego. Khaliq nie wstawał. Leżał płasko za jednym ze spękanych głazów gestem nakazując im zachować się tak samo. Kiedy spojrzeli poza krawędź zrozumieli, dlaczego.

- Demawand – powiedział ich arabski sojusznik niepotrzebnie.

Serca zabiły im szybciej, na widok tego, co znajdowało się w dole.

Jakieś sto, sto dwadzieścia metrów od nich i sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów niżej w dość sporej, otoczonej skałami dolinie znajdowało się zrujnowane miasto.

Jak mogli bez trudu ocenić, nie było w nim ani jednego całego budynku. Po starożytnej miejscowości pozostały zaledwie zasypane pisakiem fundamenty lub fragmenty ścian. Ale to nie one były najważniejsze. Lecz to, co leżało w sercu tych ruin. To, co najwyraźniej ludzki trud odgrzebał spod piasku i soli. To była jakaś świątynia.

Mimo, ze widzieli tą budowlę po raz pierwszy, to wiedzieli już, ze to tam, w jej podziemnych salach znajduje się więzienie pradawnego zła.

Przed odgrzebaną świątynią ujrzeli kilka namiotów oraz cztery wielkie ciężarówki. Koło nich kręcili się uzbrojeni w karabiny ludzie. Pięciu lub sześciu wyglądających na tubylców strażników.

Do świątyni prowadziło tylko jedno wejście. Okolone posągami, które tworzyły coś w rodzaju szpaleru honorowego dla wchodzących. Zgodnie ze słowami Mansura, to właśnie tam, we wnętrzu nadal skrytej w piaskach świątyni Rash Lamar zmontował tą maszynę. Dostać się do niej za dnia faktycznie było wręcz niemożliwością. Strażnicy wyglądali na czujnych i gotowych do obrony.

I wtedy Garrtt poczuł, że jest obserwowany. Ostrożnie zerknął w bok.

Pomiędzy kamieniami, szarymi, rdzawymi i brązowymi ujrzał jakiś czarny, dość spory kształt. To była pantera. Wielka, czarna pantera! Dziki kot wpatrywał się pomarańczowymi ślepiami w detektywa ze świadomością i inteligencją, która spowodowała, że Garrett poczuł zimny dreszcz przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa. Nim zdążył jednak cokolwiek przedsięwziąć w sprawie dzikiego potwora, pantera znikła mu z pola widzenia.

Khaliq szturchnął detektywa w ramię. Jako, ze znał go najdłużej spośród cudzoziemców, traktował go jako nieformalnego ich przywódcę. W dłoniach Araba tkwiła pogięta, niemal archaiczna luneta teleskopowa. Uśmiechając się głupkowato wojownik podał ją Garrettowi i wskazał coś na dole, jakieś poruszenie w dolinie. Dwight spojrzał i ujrzał kilku jeźdźców zbliżających się kłusem do świątyni. Strażnicy jednak nie reagowali, więc to nie mógł być atak. Nawet bez lunety czy lornetek reszta mogła ujrzeć, jak z wnętrza świątynie wychodzi jakaś wysoka, szczupła postać. Wiatr rozwiewał siwe włosy. Czy też raczej białe jak mleko. Tam, w dole, jakieś trzytsa metrów dalej, stał Rash Lamar. Syn Baphometa. Kutrub, który wzbudzał taki strach w Hieronimie Wegnerze. Po chwili obok niego pojawiła się inna postać. Zgarbiona, nieludzka, odziana w poszarpane łachmany. Mimo suchego powietrza, poczuli, że się pocą. To była Haran Jakashipu. Władczni ghouli, którą już raz spotkali. Na bagnach Chadanki w Indiach. zdawać by się mogło, ze cale wieki temu.

Oboje – matka i syn – czekali na zbliżających się konnych. Nieruchomi, niczym starożytne posągi.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:45.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172