lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

zodiaq 23-10-2011 11:58

Lynch chorował...to, co początkowo wydawało się zwykłym osłabieniem rozłożyło go na łopatki. Zlany potem miotał się po łóżku starając się złapać nieco snu...na próżno. Był obolały i ledwo mówił, przez zdarte gardło. Do pokoju nie wpuszczał nikogo, oprócz obsługi hotelu, przynoszącej jedzenie - głupotą byłoby narażenie któregoś z pozostałych członków ekspedycji na chorobę. Wycieńczony zasnął w końcu w fotelu, szczelnie okryty ciężkim kocem z notesem na kolanach

Cytat:

To miasto mnie przeraża, nijak nie mogę porównać go do Kalkuty. Jest przesiąknięte pradawnym złem, wszędzie...dosłownie wszędzie można natknąć się na efekty jego działalności. To co się tutaj dzieje - wybuch rebelii, ciągnące się bitwy na ulicach, krwawe rzezie na białych, nie powstają z niczego...to miejsce przyprawia mnie o dreszcze, tak jakbym znalazł się w najciemniejszym miejscu na Ziemi, w którym swąd krwi nigdy nie opada.
Żadne miejsce nie przerażało mnie jak Kair...mam nadzieję, że niedługo je opuś...
Zbudził go wybuch, wystarczająco blisko, aby zatrząść hotelem, szczęśliwie na tyle daleko, aby go nie uszkodzić.
Gorączka minęła, ból głowy powoli ustępował, a roztrzęsione ciało powoli uspokajało się:
- Aklimatyzacja - charknął chrypiącym głosem, podnosząc się do okna.
Czerwona łuna unosiła się na niebie, gdzieniegdzie udało mu się dojrzeć płomienie, gdzie indziej eksplozję, a wszystkiemu towarzyszyły ciągłe okrzyki i wystrzały...czuł się jak na froncie, na którym nigdy nie był.
Po ciemku umył się i przebrał w świeże ubrania, po czym wydobył rewolwer i przypasał go do boku w skórzanej kaburze. Krótka przechadzka po reszcie hotelu dostarczyła mu skąpych informacji - nie ma nikogo, oprócz niego i Amandy, wszyscy inni byli w terenie i żaden z pracowników hotelu nie potrafił powiedzieć, gdzie poszli...pozostawało czekać, więc siedział z kawą, papierosami i rewolwerem gotowym do użycia, na szerokim parapecie w swoim pokoju, wpatrując się w pokaz niezliczonych fajerwerków, co chwila odbierających życie ludzi...i nie tylko...przynajmniej takie miał przeczucie.

Armiel 23-10-2011 20:43

HERBERT HIDDINK, DWIGHT GARRET i EMILY VIVARRO

Nie tak dawno, jeśli się nad tym zastanowić, przelewali krew na bagniskach Chadanki w Indiach. Następnie rzeź w zaatakowanym hotelu. Potem Garrett brał udział w przerażającej potyczce gdzieś w prowincji Bangladesz ratując Amandę Gordon. Ich życie zmieniło się w jakąś koszmarną walkę o życie, kiedy ruszyli powstrzymać tajemnicze Misterium ghouli. Teraz, w ciemną egipską noc, z nieznanymi sojusznikami u boku, znów szykowali się do walki. Znów zmuszeni byli narażać swoje życie i odbierać je innym. Czy to nigdy nie miało się już skończyć?

Nad sobą słyszeli łopotanie jakiś skrzydeł. W słabym świetle płonących ciężarówek jednak prawie nic nie widzieli. Niespokojne płomienie ujawniały ich oczom niewiele z nocnego krajobrazu.

Ruszyli do walki z nieznanym przeciwnikiem, z nieznanym sojusznikiem przy boku, w nieznane. Jak skok w ciemność ....

I skoczyli. Prosto w jej rozwartą gardziel. Nienasyconą i wiecznie żądną krwi.


* * *

A zaczęło się prawie niewinnie. Ekscytująco, lecz dość niewinnie.

Czekał na nich na dole. Młody, ubrany w tradycyjne szaty chłopak. W dłoniach obracał zapinkę, o której wspomniała Saniyya Isra Samara. Na widok badaczy uśmiechnął się nieśmiało.

- Nie ma czasu do stracenia – powiedział, bez zbędnych ceremoniałów, kiedy podeszli bliżej. – Pani czeka w gaju pomarańczowym. Mam was zaprowadzić. Możecie teraz iść?

Wyglądało na to, że Garrett będzie miał okazję zobaczyć kocicę. Hiddink poklepał się po kieszeni, by sprawdzić, czy wembley jest na swoim miejscu. Był. Skinął tylko głową na znak zgody. Garrett milczał. Ale nie mówiąc nic w pewnej chwili po prostu podszedł bliżej i dogaszając papierosa w popielnicy dał jasny znak, że mogą ruszać.

Chłopak rozpromienił się i poprowadził chętnych do wyjścia. Na zewnątrz czekał już samochód. Chłopak wskoczył do środka i powiedział coś do brodatego kierowcy z fezem na głowie. Ten uruchomił silnik. Kiedy wsiedli kierowca sprawnie włączył się do ruchu i jechali przez ulice Kairu. Zapadał zmrok. Jechali może kwadrans, kiedy kierowca skręcił w jakąś szeroką bramę oznaczoną arabskimi napisami nad wejściem. Zatrzymał gwałtownie auto, chłopak otworzył drzwi i krzycząc:

- Przesiadka! - Szybko wyskoczył i pobiegł w stronę innego samochodu stojącego tuż obok.
Hiddink cokolwiek zaskoczony podążył za nim

Zmiana samochodów była szybka. Ten, którym jechali, wyjechał drugą bramą z podwórza, znacznie przyśpieszając. Garrett cmoknął z uznaniem.

- Kłaść się. - Powiedział chłopak kryjąc się na siedzeniu. - Szybko.
Łatwo było młodej chudzinie mówić. Herbert sapiąc z wysiłku przyjął w miarę możliwości pozycję zbliżoną do horyzontalnej.

- Za jakie grzechy znoszę te katusze. - wystękał żałośnie. Spojrzał w bok. Obok niego tkwił przyklejony płasko do siedzenia Dwight, który jednak nawet i w tej pozycji nie przestawał palić papierosa. Hiddink zdał sobie teraz sprawę, że Garrett położył się, jeszcze zanim ten gówniarz tego zażądał.

Ledwie zakończyli swoje manewry, a przez podwórze przejechał dość szybko jakiś samochód. Zwolnił, po czym z piskiem opon ruszył bramą, w ślad za odjeżdżającą maszyną, którą tutaj przyjechali. Kierowca ich nowego samochodu podniósł się, zapalił silnik i spokojnie zawrócił. Po chwili jechali już ulicami Kairu.

- Bractwo - wyjaśnił chłopak. - Obserwowali was.

- Dobra robota, szczawiu. - Pochwalił go Garrett, ale zaraz skrzywił się brzydko - Cholera, przypaliłem sobie trochę mankiet.

Bez przeszkód dotarli do celu. Było już ciemno, a auto zatrzymało się przy jakimś kamiennym murze. Chłopak wysiadł. Nie czekając na białych ruszył w stronę ledwie widocznej furtki w murze. Na ulicy brakowało chociażby jednej latarni, a kierowca wyłączył światła. Jedynym jego źródłem były teraz promienie znikającego za horyzontem słońca.


Hiddink nie miał pojęcia, gdzie jest. Jeśli chłopakowi zależało na tym, żeby się zgubić, to Herbert zgubił się kompletnie. Wsadził rękę do kieszeni ujmując kolbę rewolweru i ruszył w stronę furtki próbując przebić wzrokiem zapadający wraz z zachodem mrok. Dwight ruszył za nim jak cień, rozglądając się na boki.

Za furtką znajdował się chyba ogród lub sad. W zapadającym mroku widać było jedynie zarysy drzew, ale wyraźnie czuć było jakiś przyjemny, owocowy zapach. Nikt nie zadbał o żadne źródło światła, lecz ścieżkę pomiędzy szpalerem drzew wysypano białym, lekko chrzęszczącym żwirem, więc trudno było z niej zboczyć. Chłopak mocno wysforował się do przodu. Nie było go widać, lecz skrzypienie dochodziło gdzieś z przodu.
W końcu, po dwóch może trzech minutach, gdzieś z przodu zamigotało źródło światła. Latarnia. Skrzypienie stóp chłopaka ustało. Ale to światło było niczym drogowskaz w coraz większych ciemnościach.

Doprowadziło ich do jakiejś białej, drewnianej konstrukcji. Chyba altanki ogrodowej o dość imponujących rozmiarach. Gdzieś niedaleko szumiała woda. A w altance, ubrana w ciemne szaty, nadal dość skąpe mimo wieczornego chłodu, stała Saniyya Isra Samara. Wiatr przyniósł do mężczyzn zapach egzotycznych, pobudzających zmysły i nie tylko zmysły perfum.

- Witajcie … alianci - Egipcjanka użyła zwrotu wcześniej zastosowanego przez Herberta w rozmowie.

Jej głos rozlewał się po nerwach Amerykanów jak dobry alkohol.

- Holy shit...- Hiddink usłyszał nad uchem gorący, zduszony szept Garretta - Kiedy się tak rozwodziłeś na temat tej damy, byłem pewien że to fantazje starego erotomana, a tu...

- Nazywam się Dwight Garrett. - Wysunął się do przodu detektyw - Jestem zaszczycony. Widzę, że swoje najpiękniejsze klejnoty Kair skrywa pośród ciemności. Zapali Pani...?

Uśmiechnęła się i pokręciła głową:

- Bractwo zaczęło działać szybciej, niż sądziłam - wyjaśniła. - Właśnie rozpoczynają rytuał niedaleko stąd. Mam zamiar w nim przeszkodzić, lecz chciałam widzieć was w sobie, to znaczy, u swego boku.

Tak właśnie się zaczęło....

A skończyło .....

Aż strach pomyśleć, jak się skończyło.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=0oy_y0w0rbY&feature=related[/MEDIA]

EDMUND BLACKADDER

Eksplozje spowodowały to, czego oczekiwał. Kilkoro Arabów wybiegło na zewnątrz szukając źródła zagrożenia. Jednak Edmund już wrócił na swoją pozycję przy oknie spoglądając do środka.

Łopot gigantycznych skrzydeł nad swoją głową usłyszał zbyt późno.

Ciszę nocną przeszył przeraźliwy wrzask. Skrzek jakiegoś sporych rozmiarów zwierzęcia.

Blackadder spojrzał odruchowo w górę. Na szczęście dla niego ciemność skryła przed jego oczami nieznane stworzenie. Nie skryła jednak jednego. Rozmiaru.

Nad zniszczonym meczetem na skraju Kairu latał ... smok. I chyba nie był sam!


LUCA MANOLDI

Luca nie pamiętał drogi do “Faraona”. Kiedy Boria i nieznajomy głos zakończyli rozmowę, młody Włoch osunął się w mroki nieświadomości. Morfina zrobiła swoje.

Miał sen. Dziwny sen. Śniły mu się płomienie strzelające w niebo. Widział w ich blasku swoich towarzyszy, przyjaciół, którzy biegali w popłochu spoglądając w niebo.

Widział też wężowe, wielkie, skrzydlate istoty – niczym smoki z legend dla dzieciaków – które szybowały nad jego przyjaciółmi. Szpony tych kreatur, wielkie niczym sierpy, oraz szerokie, zębate paszcze, żądne były krwi. Wydając przeraźliwe skrzeki potwory spadły w dół, niosąc śmierć i przerażanie.


WALTER CHOPP

Wybuchy. Eksplozje. Przełamany urok.

W chwilę później skrzek dochodzący z niebios. Oraz jakieś ryki. Walter miał plan. Chciał go wprowadzić w życie. Jednak czekał. Czekał. Miał nadzieję. Czy się spełni?


AMANDA GORDON

Amanda niespokojnie wpatrywała się w ciemności zapadające na ulicach. Zasłoniła kotary i okiennice. Miała wrażenie, że dzisiejszej nocy stanie się coś strasznego. Jakiś cień, jakieś złowieszcze fatum zawisło nad ich wyprawą.

Gwałtowne pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia.

- To ja, Boria. Znaleźliśmy Lucę. Jest poważnie ranny. Pomożesz nam przy nim.


LEONARD LYNCH


W końcu położył się spać.

Spał. Spał i śnił. Śnił sny pełne krwi, pełne koszmarów, pełne majaków, pełne obłąkanych wizji.

Widział w nich śmierć. Niczym wielki wachlarz rozkładający się w rękach kościstej istoty, która zamiast głowy miała wielki, krwistoczerwony jęzor.

Leonard rzucał się niespokojnie w śnie. Niewiele mógł teraz zrobić. Może, gdyby nie choroba, która nękała go od czasu, kiedy wylądował w Egipcie, wszystko potoczyłoby się teraz inaczej.

Kto wie? Możliwe ....



WSZYSCY


Papierosowy dym aż szczypał w oczy. Wypełniał pomieszczenie gęstą mgłą. Mężczyzna siedzący na wysłużonym krześle zamykał oczy ze zmęczenia. Jego twarz nosiła ślady wyczerpania fizycznego i psychicznego. Przymknął oczy, ale zaraz gwałtownie je otworzył. Skrzypnęły otwierane drzwi. Stanęła w nich kobieta w białych szatach, teraz zachlapanych krwią. Na pytające spojrzenie mężczyzny pokręciła smutno głową. Uniwersalna mowa ciała. Zrozumiała dla każdego człowieka. Mężczyzna zamknął oczy. Tym razem na dłuższą chwilę.

Obrazy szalonej, pełnej krwi i śmierci nocy, powracały z chaotycznym, bezdusznym okrucieństwem.

Potwory były aż trzy, jak się szybko okazało. Aż nadto na ich niewielką grupkę. Wyglądały jak wielkie skrzydlate smoki z pełną zębów paszczą. Kiedy pierwszy z potworów wylądował przed nimi, w świetle płonącej ciężarówki, stracili pierwszą osobę. Emily ....


* * *


Panna Vivarro biegła, pochylona nisko, w pobliżu dwójki przyjaciół. To, co działo się wokół było niczym koszmar. Nikt nie panował nad tym, co się działo wokół. Ktoś strzelał – chyba Garrett, a może Hiddink! A może i ona sama!

Potem przed nią wylądował ...smok. Wężowe cielsko, masywne łapska, demoniczne skrzydła na plecach. Kiedy Emily ujrzała tą maszkarę na własne oczy zamarła. To wystarczyło.



Z głębi świątyni, którą szturmowali ich sojusznicy, ktoś otworzył ogień. Piekielna kreatura otworzyła paszczę z sykiem. Emily zamknęła oczy nie wiedząc, że w ten sposób stanowi doskonały cel dla strzelców w środku ruin, jak i dla samego potwora. Wtedy ją stracili.


* * *


Edmund Blackadder widział, jak w świetle ciężarówek pojawiają się jacyś ludzie. Ci z ruin otworzyli ogień. Widział też skrzydlatą bestię, chociaż jego umysł nadal bronił się przed tym, co widziały jego oczy.

Nocną ciszę wypełniły strzały i krzyki.

To dawało szansę, na pewno jego ludzie na barykadzie usłyszą kanonadę i będą wiedzieli, co zrobić.

Zobaczył, że jakieś osoby padają na ziemię po serii oddanej z meczetu i widział smoka, który rzucił się na ludzi. Nie wiedział, że drugi piekielny stwór już go dostrzegł. Dopiero podmuch skrzydeł nad jego głową zmusił go do panicznej reakcji. Skoczył. W jedyne miejsce, gdzie był bezpieczny przed legendarną grozą. Przez okno do zrujnowanego meczetu.


* * *

Garrett zapalił kolejnego papierosa, niespokojnie krążąc po korytarzu, na którym wyczekiwał.
Teraz los jego przyjaciół był w rękach wyznawczyń kolejnego pogańskiego kultu. A on zapatrzył się na szlaczki na ścianie i wspominał dalej.


* * *

Zginęłaby niechybnie, Emily, gdyby nie Garrett. W ostatniej chwili pociągnął ją na ziemię, w dół. Kule przeleciały im dosłownie nad głowami. Skrzydlate monstrum skoczyło w ich stronę. Hiddink i Garrett otworzyli ogień. Kule zdawały się jednak ledwie muskać potężne cielsko. Nie tak dawno temu Amreykanie przebywali w Indiach i mogli podziwiać słonie. To coś, co powodowało, że mózg próbował zwinąć się w kulę pod czaszką, było zdecydowanie większe niż słoń. Dużo większe. Skoczyło na nich w szale.

Dalej Garrett niewiele już pamiętał. Tylko strach. I to, jak Hiddink, trafiony długim ogonem potwora leci gdzieś w ciemność, lądując z łoskotem poza widocznością. To, jak on sam pełznie nisko, próbując ściągnąć uwagę skrzydlatej bestii na siebie. Jak wokół niego z jazgotliwym wrzaskiem pędzą wojowniczki z długimi jak szable kindżałami. Nie były same. Ciemność wypluwała wokół siebie wielkie lwy i czarne pantery oraz setki zwykłych podwórkowych kotów.
Pamiętał, że gdzieś w głowie poczuł się ... jak członek stada. Pamiętał, że strzelał bez opamiętania do smoczej kreatury, która próbowała opędzać się od stada wielkich drapieżników, aż broń zaszczękała głucho na iglicy. Ale wtedy skrzydlaty stwór legł na ziemi, a jakaś lwica wskoczyła mu na wężowy kark wgryzając się w cielsko ze zwierzęcą siłą.


* * *

Pojawienie się angielskiego żołnierza, który wskoczył czy też może wpadł przez okno do meczetu spowodowało, że uwaga większości skierowała się w tamtą stronę.
Ten moment pierwszy wykorzystał żołnierz, któremu przeznaczono rolę ofiary. Rzucił się w bok, podcinając jednego ze swoich oprawców i po chwili obaj turlali się po ziemi. Ściana za angielskim żołnierzem eksplodowała w pyle i kawałkach piaskowca i pojawił się w niej łeb skrzydlatego monstrum, które Chopp widział wcześniej, jak towarzyszyły nadejściu Nyarlathothepa. Zębata paszcza o mało nie dosięgła żołnierza, który jednak zwinnie przeturlał się w bok.

Przywódca kultu wydał rozkaz i w stronę niespodziewanego gościa popędziła grupka uzbrojonych wyznawców. Oficer jednak w przypływie panicznej odwagi wyszarpnął zza pasa rewolwer i otworzył ogień kładąc trupem pędzących na niego ludzi. Jak oni wcześniej w Indiach.

Walter nie czekał dłużej. Udało mu się prawą dłonią wyrwać sztylet zza pasa najbliżej stojącego Araba i czystą nienawiścią wbić go w brzuch zaskoczonego kultysty.
Drugi z pilnujących go Arabów nie daje się zaskoczyć. Uderzonemu prosto w skroń Walterowi pod czaszką eksploduje raca. Potem nadciąga otchłań nieświadomości.

* * *


Musiał to zrobić. Musiał zastrzelić tych Arabów. Nie maił wyjścia. Ale w tej chwili został bez broni. Skończyła mu się amunicja, jaką zabrał za sobą. Nie miał jednak zamiaru tanio sprzedać skóry. Edmund chwycił jedną z upuszczonych przez zabitych szablę i stanął gotowy do walki.

Skrzydlata bestia za jego plecami nie zwlekała jednak. Kolejne uderzenie i potwór prawie cały znalazł się w środku. Aby oddalić się poza zasięg jego paszczy Edmund skoczył w przód, w stronę kolejnych biegnących Arabów. Miał szablę i był gotów do walki. Jeden z Arabów miał jednak pistolet i użył go. W ten sposób porucznik Blackadder spotkał swoje przeznaczenie.


* * *

Znalazł ją nieprzytomną lub martwą kawałek od cielska zagryzionej przez zwierzęta bestii. Lwy i pantery wraz z mniejszymi kuzynami popędziły w stronę wejścia do meczetu wlewając się doń futrzastym, pełnym kłów i szponów strumieniem. Ze środka doszły jego uszu wrzaski bólu i przerażenia.

Garrett zaklął. Rozum kazał mu uciekać jak najdalej od miejsca tej koszmarnej jatki. Z drugiej jednak strony nie mógł zostawić swoich towarzyszy. Przeładował pistolet i skulony ruszył w stronę budowli.


* * *


Ocknął się słysząc wokół siebie wrzaski i zwierzęce ryki. Pierwsze, co zobaczył, było ciało dzielnego żołnierza, który wyszarpnął się strażnikom. Wojak leżał z rozwartymi szeroko oczami, w kałuży ciemnej krwi, z zaciśniętym w rękach ... niemieckim pistoletem używanym przez sługi Sallazara i Safika. Widok broni podziałał na Choppa jak zastrzyk energii.

Rytuał został przerwany, tego był pewien. Walczono gdzieś blisko. Czyżby Anglicy wpadli na trop kultu i robili słuszny porządek ze zbrodniczym obrządkiem? Teraz nie było to ważne. Ważna była broń.

Walter pełzł przed siebie, co nie było łatwe. Oczy zasłoniła mu szkarłatna mgła, w uszach dudniło głucho. W końcu dopiął celu. Zobaczył Safika, który w stroju Faraona wydawał polecenia swoim ludziom. Arabowie walczyli z jakimiś zamaskowanymi ludźmi oraz z ... czeredą dzikich zwierząt wlewających się falą do środka świątyni.

Walter dostrzegł swoją szansę. Nie namyślał się wiele. Przymierzył przez chwilę i nacisnął spust. Raz, drugi, trzeci.

Safik upadł na ziemię.


* * *


Garrett wpadł do środka z bronią gotową do użytku. Starał się nie dopuszczać do siebie obrazu rzezi. Widoku pękających pod naciskiem lwich szczęk kości, rozrywanych szponami panter ciał. Ale członkowie Bractwa Czarnego faraona też nie byli bezbronni. Maszynowa broń i pistolety zebrały spore pokłosie.
Walka nie była wygrana.

I wtedy zobaczył Choppa. Księgowy leżał na ciele jakiegoś człowieka w mundurze angielskiego żołnierza. Miał pistolet w ręce, którego lufa plunęła ogniem. Jakiś Arab w stroju faraona padł na ziemię w agonalnych konwulsjach. Jednak czyn Choppa nie uszedł uwagi innego Araba.

Garrett złożył się do strzału. W tym samym momencie, kiedy Arab wbijał swój kindżał w ciało księgowego, kule detektywa trafiły nożownika w bok głowy. O sekundę za późno.


* * *

Garrett zapalił kolejnego papierosa. Cholerna sekunda za późno. Może to jednak nie był przypadek? Może .....
Może chciał się spóźnić. Myślami wrócił do wydarzeń po tym, jak zastrzelił Araba dźgającego Choppa.


* * *


Śmierć mężczyzny w stroju faraona złamała morale obrońców. Co więcej, skrzydlaty potwór, który bronił się przed atakiem dzikich zwierząt pod jedną ze ścian meczetu, zwyczajnie wzbił się w powietrze roztrząsając lwy i dachowce i znikł w nocnym niebie. Jakby to człowiek w stroju egipskiego władcy utrzymywał go tutaj, na Ziemi, w ryzach.

Garrett strzelił jeszcze kilka razy do wrogów. W jego mniemaniu był to akt łaski. Śmierć od kuli zdawała się być bardziej humanitarna niż zarąbanie szablą czy rozdarcie żywcem przez dzikie koty.

Kiedy walka skończyła się pobiegł do Choppa. Księgowy żył jeszcze, ale życie uchodziło z niego powoli.

- Zabierz go stąd – powiedziała „kocica” – Musimy uciekać.

Potem złożyła ręce jak do modlitwy wykrzykując coś do swoich towarzyszek. Garrett zobaczył, jak zwierzęta uciekają z meczetu. Widział, jak zamaskowane wojowniczki zbierają swoich rannych.

- Szybko – ponagliła go przywódczyni kultu Bast.

Nie czekał. Wyniósł Waltera na własnych rękach.


* * *


Cytat:

Fragment utajnionego raportu wojskowego z tak zwanego „incydentu kairskiego”.

Porucznik Edmund Blackadder poszedł sprawdzić, co stało się z obserwatorem wysłanym wcześniej na zwiady. Nie wracał dość długo, kiedy nagle z miejsca, dokąd udał się porucznik, usłyszeliśmy dwie eksplozje. Po chwili wiatr przyniósł do naszych uszów odgłosy strzałów i jakieś dziwaczne ryki. Sądząc, że porucznik może mieć poważne kłopoty, jako jego zastępca, podjąłem decyzję o wysłaniu grupy uderzeniowej w to miejsce. Zostawiłem pięciu ludzi na posterunku, przy karabinie maszynowy, a pozostałych zabrałem ze sobą.

Nim dotarliśmy na miejsce odgłosy strzałów ucichły, podobnie jak te ryki.

Kiedy byliśmy dwadzieścia, trzydzieści metrów od celu, nagle zalała nas niesamowita jasność, a kiedy dotarliśmy na miejsce, znaleźliśmy tylko puste ruiny. Ani śladów samochodów, porucznika, nikogo i niczego. Tylko ruiny. Przeklęte, stare, ruiny.
Nie wiem co stało się z ludźmi, których bez wątpienia słyszeliśmy.
Wszystko, poza ruinami, zniknęło.

* * *

Tym razem na korytarz wyszła sama Saniya Isra Sammara. Również była cała we krwi. Zmęczona i blada, nadal jednak roztaczała wokół siebie ten niesamowity, kobiecy urok.

- Ona wyjdzie z tego cało. Widok shantaka wstrząsnął nią, co mnie akurat nie dziwi.

Musiała mówić o Emily.

- Jedna z kul trafiła ją w ramię. Pewnie oberwałaby bardziej, gdyby nie twoja szybka reakcja.

To chyba miała być pochwała.

- Myślę, że z naszą pomocą za dwa, góra trzy dni, będzie jak nowo narodzona.

Garrett pokiwał głową na znak, że rozumie i akceptuje sytuację.

- Pan Hiddink ma połamane żebra, ale miał sporo szczęścia. Przeżyje. Ogon shantaki ma w sobie śmiercionośną siłę, ale tym razem tylko połamane żebra.

To była dobra wiadomość. Garrett zaciągnął się dymem.

- Najbardziej oberwał ten człowiek bez ręki. Robimy, co w naszej mocy. Ale wydaje mi się, że nie obędzie się bez uzdrawiających mocy bogini. I pozostaje kwestia żołnierza.

Garrett zmrużył oczy. Angielski oficer średnio go obchodził. Dziewczyny Saniyi zabrały go z meczetu zupełnie przez przypadek, uznając za jednego z ich grupy.

- Żołnierz nie może się o nas dowiedzieć. Najlepiej by było, by opuścił kraj razem z wami. Towarzyszył wam w wyprawie. Jego powrót, teraz, do swoich będzie kłopotliwy dla nas wszystkich. Żołnierze zaczną zadawać pytania, których nie chcemy. Zresztą, zatroszczyłam się już o to, by okazał się wam pomocny. W swoich myślach on sądzi teraz, że jest twoim kuzynem, Garrett. I chciałabym – uśmiechnęła się kusząco – byś podtrzymywał go w tej roli. Tam, dokąd zapewne się wybierzecie ja i moce mojej bogini, nie pomogą wam. Ale odważny i silny człowiek może okazać się użytecznym sojusznikiem. Ale jeśli zostanie on w Egipcie, prędzej czy później ... narobi to nam kłopotów. Zrobisz to dla mnie Garrett? Potrafię się odwdzięczyć. Nawet bardzo.

Jej uśmiech był jak obietnica raju, a oczy niczym rozgwieżdżone niebo.

- Możemy pomóc wam opuścić bezpiecznie Egipt. Tak jak chciał Hiddink. Za jakiś tydzień, może nawet dwa, kiedy wszyscy staniecie na nogi.

Pokiwała głową uśmiechając się smutno.

- Niestety. Nasz sukces nie był w pełni sukcesem. Sallazar, ten śliski, wężowaty eunuch zdołał zwiać. Jest niebezpieczny i jeśli zostaniecie w kraju dłużej, na pewno znajdzie sposób by się zemścić.

Mówiła to z taką powagą w głosie, że Garrett poczuł nagły niepokój.

arm1tage 27-10-2011 15:28

Pieprznęło mnie to mniej niż myślałem. Skończyło się na paru porządnych wódkach, które wypłukały mój łeb ze wspomnień jak woda w kiblu wypłukuje gówno klejące się do lśniącej porcelany. Pierwsze dni po tym wszystkim spędziłem na samotnym rajdzie po kairskich lokalach, głównie hotelowych barach, które miały pewne wspólne cechy. Podawano tam mocną wódę i nie zadawano pytań. Wrogowie mogli nas szukać w takich miejscach, ale nie obchodziło mnie to wtedy. Zresztą, ochronę pewnie stanowił fakt że w pijackim ciągu nie dbałem o takie rzeczy jak sen, zmiana ubioru, golenie się czy mycie: już po pierwszych baletach nawet ktoś znajomy pewnie nie poznałby mnie. Wyglądałem jak typowa szumowina, bezdomny łoch rozwłóczony na bruku - chyba tylko nędznemu wyglądowi zawdzięczający to, że ktoś nie dobrał się do jego kieszeni lub nawet nie dźgnął mnie majchrem. Nie warto. Poczynając od drugiego dnia po szturmie na meczet, niewiele pamiętam, a jestem pewien że wcale nie chcę sobie przypominać.



* * *


Rozjuszony jak byk, obdarty mężczyzna łomotał bezładnie ramionami wokół siebie, wyjąc i plując. Stół runął z łoskotem, zbite szkło rozbłysło w świetle przybrudzonych lamp. Goście, ci odważniejsi przypatrywali się lub tylko odwracali spojrzenia. Wrażliwsi zaczynali opuszczać lokal. Nie był to lokal, do którego właściciel zwykł wzywać siły porządkowe. Ochrona już drugi raz podchodziła do delikwenta, przeczekując na moment, aż będzie wreszcie można dopaść bydlaka i wyrzucić go na zbity pysk. Tymczasem jednak trzeba było zminimalizować straty i dać skurwielowi się zmęczyć. Bo to była furia. Dwóch wykidajłów wiedziało, że chwilowo jest ich za mało, by opanować człowieka w takim stanie - wiedziony ogniem płonącym w jego głowie zdawał się mieć nadludzką siłę, a do tego jak się dopiero co okazało, umiał też całkiem zręcznie przyładować z bani klientowi który zwrócił mu wcześniej uwagę. Energia, zwłaszcza że podsycana wypitym w dużych ilościach alkoholem, musiała się jednak kiedyś kończyć. Kończyła się właśnie teraz...

- Wypierdalaj, śmieciu. - ochrona znów zrobiła po dwa kroki w przód.- Ostatnie ostrzeżenie. Póki jeszcze możesz chodzić.

- Słyszycie...?! Znowu nadlatują! To skrzydła...Skrzydła! Uważajcie!!!
Skrzywili się po raz kolejny, patrząc pijakowi w oczy. Jednak będzie trzeba po prostu pobrudzić ręce. Żeby kogoś nastraszyć, ten ktoś musi rozumieć słowa które do niego mówisz. Musi brać cię za człowieka, nie za wcielenie jednego ze swoich koszmarów.Musi być...o zdrowych zmysłach.

- Zostawcie mnie! - furiat znów wybuchł, zmiatając szklanki z sąsiedniego stołu przedramieniem, a potem zaczął rzucać się wściekle. Wpuszczone w szalony ruch ramiona odganiały się przed nieistniejącymi potworami, najwidoczniej spadającymi na szaleńca z nieba. Pokrwawione dłonie to ciskały kawałkiem czegoś, co akurat nawinęło się, w kierunku sufitu, to chroniły głowę wariata w opętańczym młynku. - Zostawcie mnie, pierdolone latające kurwy! Zostawcie mnieeeee...




* * *


Znalazły mnie koty. Wysłannicy Panny Kici. Właściwie to jej wspomnienie było tym, co zadecydowało że w ogóle zdecydowałem się wstać i żyć dalej. Bo byłem w takim stanie, że potrzebowałem powodu, by nie wybrać zdychania tam gdzie leżę. W oczach miauczących i łażących po mnie kotów widziałem ten jej uśmiech, piękny jak bramy do raju, w który nie wierzyłem. Oczy każdego z tych zwierząt były jak oczy Saniyi, oczy pełne gwiazd.

Zrobisz to dla mnie Garrett? Potrafię się odwdzięczyć. Nawet bardzo.


Cholera jasna, skoro Bóg tworzył takie kobiety, to chyba wolną wolę dla facetów dorzucił jako żart. No, przesadzam, może aż tak bardzo nie nasiąkłem tą lalą, ale przyznam że tylko dla tego wspomnienia ogarnąłem się i dwa dni później byłem w stanie znów naprawdę popatrzyć w to rozgwieżdżone niebo jej oczu. A także na inne gwiazdy w tej niebiańskiej konstelacji. Jak na parę dni ostrego baletu i tylko dwadzieścia godzin snu plus kąpiel, wyglądałem już całkiem szykownie. Tylko ręce jeszcze trochę się trzęsły, ale jestem pewien że była do tego przyzwyczajona, gdy faceci pojawiali się w jej obecności.

- Trochę się zawieruszyłem, Kotku. - oparłem dłoń o ścianę, przybliżając się ku niej - Ale Garrett jest już back in town. Dotrzymuję słowa, ale też nigdy nie zapominam danych mi obietnic. To co będzie z tą kolacją?








Do tego domu na obrzeżach Kairu trafiłem dopiero dwa dni potem. Wszyscy poza mną byli już chyba na miejscu, co nie znaczy że byli przytomni. Dom należał do niejakiego Abrahama ibn Rashijego - człowieka, którego żaden z nas nie widział na oczy. Dom ten robił za szpital, właściwie w pierwszych dniach również dla mnie, choć nie miałem widocznych ran. Po jakimś czasie jednak, poświęconym na łapaniu oddechu i sparringach z alkoholem, zacząłem nawiązywać kontakty towarzyskie...



* * *


Saniyya Isra Samara okazała się być tajemniczą osobą. Nawet po kilku dniach tak naprawdę ciężko było odpowiedzieć na pytanie, czemu im pomaga? Czemu traci siły, środki, czas by zająć się garstką w większości rannych cudzoziemców. W życiu nic nie było za darmo.A jednak w tym przypadku Saniyya nie chciała niczego. I to było podejrzane. Paranoiczne umysły wielokrotnie oszukiwanych ludzi dopatrywało się w tym drugiego dna.

- To proste. - wydmuchał dym Garrett - Zakochała się we mnie. Ot, cała tajemnica.
- Nie pochlebiaj sobie. Nawet się nie całowaliście. - Hiddink zaśmiałby się, ale wiedział że nawet najmniejszy chichot zostanie ukarany piekielnym bólem żeber.
- Jesteś pewien? - Garrett nie miał problemu ze śmiechem - Może masz po prostu nieaktualne informacje. Nie każdy marnuje czas gnuśniejąc w betach i symulując jakieś złamania.




* * *


Jeszcze zanim Walter zobaczył postać w korytarzu, poczuł w przejściu charakterystyczną, intensywną woń tytoniu. Garrett stał parę kroków od drzwi pokoju Choppa, niedbale oparty o ścianę, z dymiącym papierosem przyklejonym do wargi. Cień przekrzywionego ku przodowi kapelusza skrywał większą część twarzy Dwighta. Detektyw...wyglądał, jakby czekał w tym miejscu od dawna. Stos śmierdzących niedopałków w przyniesionej tu popielniczce, stojącej na wąskiej lakierowanej półeczce, świadczył o tym, że naprawdę musiało tak być. Garrett nie poruszał się.

Walter, gdy go ujrzał, podskoczył, jak rażony gromem. Przez jakiś czas mu się przyglądał niepewnie, jakby nie wierzył swoim zmysłom.
-Dwight... - wycedził w końcu. -To naprawdę ty. - Walt chcąc się upewnić, czy to prawda, chwycił ramię detektywa.

Odpowiedź była szybka. Uchwycony kształt, który jeszcze przed chwilą był nieruchomy, nagle szarpnął się i dłoń mężczyzny gwałtownym ruchem wczepiła się mocno w ubranie Waltera, ciągnąc go ku sobie. Przez chwilę księgowy patrzył w szarą, zniszczoną twarz która mogłaby należeć do ducha, gdyby nie to że zionęło z niej alkoholem. Ukazane spod kapelusza oczy Dwighta zasnuwała mgła, a do tego tańczyły w nich jakieś niebezpieczne iskry. Trwało to jednak krótko, bo po sekundzie oczy te odzyskały bystrość, a detektyw najwyraźniej dopiero teraz poznał Choppa.
- Nie jestem...- kurczowo zaciśnięta na ubraniu księgowego dłoń Garretta zaczęła się powoli rozluźniać, aż wreszcie oderwała się odeń i zniknęła w kieszeni - ...pewien. Wcale nie jestem pewien, Walter.

Reakcja detektywa wcale nie ułatwiła Walterowi oceny sytuacji. Przpyarł ciałem do ściany obok Garetta.
-Co się dzieje, Dwight? Gdzie jesteśmy? Ciebie też złapali, czy jesteśmy tu bezpieczni?
Przez dłuższy czas odpowiedzią była tylko podsunięta przed księgowego otwarta paczka z papierosami.

Wciąż opierając się o ścianę Garrett palił powoli, wpatrując się w nieokreślony punkt po przeciwległej stronie.
- Bezpieczni...? - po tym wyrazie znów na długo zapadła cisza. Dziwny dźwięk który nagle się rozległ mógł być parsknięciem, ale też i krótkim kaszlem. Potem jednak detektyw znów się odezwał, między jednym sztachnięciem a drugim.
- To dom należący do...powiedzmy sojuszników. Liżemy tu rany po tym...po tym co się stało. W zasadzie inni...Mnie...nie dopadli. No, znaczy, była kurewska rozpierducha i...Nie chce mi się o tym gadać.
Kolejna wypuszczona leniwie chmura dymu przesłoniła widok.
- Bezpieczni. - głos dobiegał spośród kłębów dymu - Po tym co przeżyłeś ty i co przeżyłem ja...Po tym, co zdążyliśmy zobaczyć...Żaden z nas nie będzie mógł już nigdy powiedzieć, że jest na tym świecie bezpieczny.

-Przestań, Dwight. Żyjemy! Żyjemy i dopadniemy tych skurwieli - Walt mówił z zapamiętaniem. Po chwili nieco się uspokoił i jakby coś sobie przypomniał: -Emily... Emily. Dwight, na Boga, gdzie Emily?
- Żyje. - odpowiedział Dwight,a potem tym samym zmęczonym głosem zapytał : - A Ty, Walter? Co się z Tobą działo? Po co byłeś tam...w meczecie?

Walter nie słuchał już o co pytał Dwight. Nagle dostał przypływu sił, zerwał się z miejsca i zaczął wbiegać do każdego pomieszczenia po kolei, aż jej nie odnajdzie.

Zastygły już od dłuższego czasu Dwight drgnął, gdy Chopp puścił się biegiem przez korytarz. Wydymając dolną wargę Garrett wypuszczał powoli tytoniowy dym, a znów uważne oczy, które obserwowały szarpiącego się z drzwiami Waltera, zmrużyły się.

emilski 01-11-2011 23:01

Rzeczywistość docierała do niego fragmentarycznie. Nie był w stanie pozbierać wszystkich puzzli, które porozrzucane były po różnych pomieszczeniach jego świadomości. Za trudne było dla niego sklecenie tego w jedną całość. Obraz, jaki mu się jawił przed oczami był niepełny, poszarpany, podziurawiony i w dodatku zamazany.

Kolejny pusty pokój, w którym przyszło mu rezydować, nie polepszał sprawy. Wszystkie nieznane mu pokoje kojarzyły mu się z jednym: z wężowatym Sallazarem. Z tą oślizgłą gnidą w ludzkiej skórze.

Co pamięta z poprzedniego dnia? Chociaż ta chronologia wcale nie musi zgadzać się z rzeczywistością. Może leży tutaj już 10 lat. Skąd, u diabła, ma to wiedzieć? Ale jeśli to było wczoraj, to...

WRÓCILI!

Wrócili po niego. Wrócili jego towarzysze! Jakież było jego zdziwienie, gdy pośród huku wystrzałów i kłębiących się ciał latających stworów, widział twarz Garetta. Nie miał pojęcia, czy te latające bestie ich atakowały, czy może Dwight ich dosiadał – nieważne. Ważne, że wrócili i tym samym potwierdzili, że Sallazar jest podłym kłamcą.

***

Ostrożnie zszedł z łóżka, powoli oceniając swoje siły. Nie było źle. Nie było też najlepiej, ale mógł działać o własnych siłach. Przed oczami przelatywały mu różne obrazy. Oglądał raz jeszcze Nyarlathothepa, jego wyznawców, dziewczynkę złożoną w ofierze, krew na swoich dłoniach. Na jednej dłoni. Widział to wszystko i chciało mu się rzygać. Musiał wyrzucić z siebie te obrazy, oczyścić swój organizm, przygotować się do dalszej walki. Był przekonany, że w tej chwili znajduje się dalej w posiadłości Sallazara, że nie udało mu się uciec i dalej jest ich więźniem. Dlatego się nie spieszył. Było mu wszystko jedno. Najpierw musiał przyjrzeć się swojej twarzy. Na szczęście udało mu się znaleźć paczkę papierosów. Zaciągnął się głęboko i spojrzał sobie w oczy.


Zobaczył tam pustkę. Wypalił się. Wypalił się tak, jak za chwilę zrobi to papieros dymiący się w jedynej dłoni, jaka mu pozostała. Wszystkie okropności, jakie widział i jakich sam był sprawcą, wszystkie te rzeczy, które sprawiały, że ludzie odchodzili od zmysłów, opróżniły go z emocji. Gdy przyjrzał się głębiej swoim oczom, zobaczył gdzieś na dnie schowaną iskrę nienawiści, która wesoło pląsała po tęczówce. To znaczy, że nie przekroczył jeszcze granicy. Ale był bardzo blisko. Wystarczy jeden impuls do tego, żeby iskra przerodziła się w płomień żądzy mordu.

Był teraz spokojny. Ochlapał twarz zimną wodą i zaczął się zbierać. Są w nowej lokalizacji. Do tej pory nie trzymali go w tym pokoju. Może uda mu się uciec.

Drzwi były otwarte. Dobra nasza. Co więcej, na korytarzu stał Garett. Prawdziwy. Musiał go dotknąć, żeby się upewnić. To mogło oznaczać tylko jedno: nie był u Sallazara, byli bezpieczni. Nieważne, jak ironicznie brzmiało to słowo dla detektywa. Ale on nie przeszedł przez ostatnie dni, tego co Walter, więc nie mógł nic wiedzieć o bezpieczeństwie. Chociaż, z drugiej strony, Chopp nie miał przecież pojęcia przez co w tym czasie przechodzili detektyw i reszta grupy.

Nagle zapaliła mu się lampka. Sygnał przypominający o czymś, jakby natrafił ręką na węzełek zawiązany na chusteczce do nosa. Węzełek, który miał mu coś przypominać...

-Emily! - zawołał.

Emily. To była ta osoba, która mogła powstrzymać tę iskierkę w jego oku. Powstrzymać na dłużej płomień nienawiści, który mógł wybuchnąć w każdej chwili. To była jego ostatnia nadzieja na człowieczeństwo.

Płonna nadzieja. Bo jeśli on wpadł do niej i ze łzami w oczach zaczął obcałowywać jej twarz, tak ona skarciła go, przekonując do powrotu do USA. Nie okazała ani grama radości, ani grama czułości.

-Koniec tej zabawy, Walter! - krzyczała. -Wracaj do Stanów! Zostaw mnie samą! Nie chcę cię więcej tu widzieć! Zobacz, do czego to doprowadziło!

Mówiła do niego tak, jakby co najmniej był tu dla niej, albo przez nią. Ale ona nie zna Victora Prooda. Nie zna tego, od którego wszystko się zaczęło i, z którego powodu jest Walter. „To nie dla ciebie, nie myśl sobie” - nie powiedział tego głośno, tylko ścisnął mocno usta i wygarnął jej z żalem:

-Straciłem rękę. Mogłem stracić o wiele więcej. Mogłem stracić więcej. Mogłem stracić ciebie. Cały ten czas myślałem, że nie żyjesz, że cię zabili. Teraz okazuje się, że żyjesz. Oddałbym o wiele więcej, niż rękę, żeby tylko zobaczyć cię żywą. Przyznam, że po cichu liczyłem na to, że ty też ucieszysz się na mój widok...

Tak jakby zadziałało, bo wtedy w Emily coś pękło i ze szlochem padła mu w ramiona. Pomimo że Emily w końcu przyjęła go do siebie, pozwoliła nacieszyć swym widokiem, nienawiść w Walterze rosła dalej. Im bardziej tulił do swych ramion tę kobietę, im bardziej przyglądał się zniszczeniom na jej ciele i duszy, tym bardziej iskra tańcowała, mówiąc mu, co zostaje do zrobienia.


Nienawiść w bostońskim księgowym płonęła na dobre.

***

Zaczął systematycznie zbierać informacje, które będzie mógł później wykorzystać w systematycznym eliminowaniu ścierwa.

Widział już wiele. Osobiście też poznał już kilka kreatur. Najbardziej nie zapomni chyba jednak spotkania z Nyarlathothepem. Musiał dowiedzieć się o nim, jak najwięcej. Na szczęście Saniya, kocica która ich uratował i przygarnęła teraz do siebie potrafiła nieco o nim opowiedzieć.

Nyarlathothep jest Posłannikiem Bogów Zewnętrznych - potężnych demonów, odpowiednikiem Lucyfera i takich tam, żeby łatwiej było mu zrozumieć - czyli szef wszystkich złych, określany także jako ich dusza, jedna z niewielu istot tego rodzaju interesująca się ludźmi. Jest przepowidznia, że Nyarlathotep nadejdzie i zgładzi ludzkość. Gdyby tylko udało się wezwać go na dłużej, gdyby nie przerwali ceremonii, być może Chopp miałby na swojej dłoni krew milionów. Nie ma stałego wyglądu, może przyjąć wiele postaci, nie ma własnej twarzy, posługuje się 999 maskami, przybiera także postać ludzką. Zabity w tej postaci rozrywa poprzednią powłokę jako demon; w swojej straszliwej postaci wzlatuje w niebo nie zwracając uwagi na zabójcę. Spełnia każde życzenie swoich wielkich zwierzchników, do których mimo wszystko odnosi się zjadliwie i złośliwie. Tytułuje się go Pełzającym Chaosem, gdyż jego demoniczna postać często się zmienia, jednak zawsze pozostają mu dwie szponiaste łapy.

Kultów Nyarlathothepa jest bardzo wiele i są rozproszone na całym świecie, przyjmując tysiące form, jak sam Nyarlathothep. Jego przyzwanie jest bardzo trudne, ale możliwe, z tym ze wymaga naprawdę wielkiej mocy, a to oznacza, że Sallazar rzeczywiście nie jest jakimś tam pokątnym sukinsynem, tylko złem wcielonym.

Niedobry, czarny, nie umie dotrzymać tajemnicy, zwłaszcza jeśli chodzi o broń masowej zagłady - lubi podszeptywać ludziom nowe wynalazki w tej dziedzinie, czasami sam "popycha postęp w mordowaniu do przodu". Przebiera się najczęściej za Egipcjanina. Zamieszkuje podobno planetę zwaną Abbith. O dziwo, wszystkie inwokacje do Bogów Zewnętrznych zawierają jego pokręcone imię.

Jedno jest pewne: z nim się nie wygra. Zestrzelenie sztucerem nie wchodzi nawet w grę. Trzeba eliminować ludzi, którzy chcą jego przybycia. Trzeba zlikwidować ludzi, którzy szykują Misterium.

Wszystkie drogi prowadzą do Teheranu, a ich jedynym śladem jest Natalie Dupont. Teheran nie jest przyjaznym miejscem dla białych, dlatego trzeba mieć porządny powód, dla którego mieliby tam przebywać, ale tym zajmują się już Garett z Hiddinkiem. Pomysły tych dwóch przerastały taktyczne możliwości Choppa. On wiedział tylko jedno: jak potwierdza Saniya i Mahuna, będą skazani na samych siebie – w Teheranie nie ma nikogo, kto może przyjść z nieoczekiwaną pomocą, a żeby dali sobie radę, muszą mieć jedno: broń. I to najbardziej interesowało Waltera. Dlatego przydybał któregoś dnia Dwighta i go zapytał o jego zdanie na ten temat:

-Wiem, że sytuacja w Teheranie jest przesrana i nie ma znaczenia, w jaką szopkę ubierzemy nasz pobyt w tym mieście. Będziemy skazani tylko i wyłącznie na siebie. Ani Mahuna, ani Saniya nie znają tam nikogo, kto mógłby nam pomóc. Dobrze wiesz, że prośby nie przekonają tych skurwieli do tego, żeby zaprzestali swojej działalności. Powiedz mi, jakim obecnie dysponujemy arsenałem i czy masz jakiś pomysł na powiększenie go. Lepiej zrobić to teraz, czy w Teheranie?

Tom Atos 03-11-2011 08:13

Akurat przechodził korytarzem stosując się do zaleceń lekarza, by pomimo bólu żeber chodzić, gdy zza drzwi pokoju usłyszał rozmowę Dwighta i Waltera. Miał już dość łażenia i musiał usiąść. Hiddink bez ceregieli wszedł do pokoju. Pomimo zabandażowanych żeber spokojnie palił cygaro, a na drugiej ręce trzymał kota. Hiddink prócz spodni i bandaża nie miał nic na sobie.
- O czym gadacie? Pewnie o kobietach. - uśmiechnął się - Można się przyłączyć?
- Miauuuu.
Kot zamiauczał przeciągle.
- Żeby. Siadaj, Herb. - Dwight przysunął krzesło bliżej, jednocześnie podejrzliwym wzrokiem obrzucając zwierzaka - Właśnie gawędzimy sobie o tym, jak świetnie się nam ostatnio układa i jakie czekają nas wspaniałe atrakcje w najbliższej przyszłości.
- Miauuuuuu -
kot zeskoczył z rąk Hiddinka i przeciągnął się sprężyście. Najwyraźniej był dzisiaj wyjątkowo rozmowny.
Herbert zauważył, że Dwight przygląda się zwierzęciu.
- Prezent od Saniyyi, to kotka. Bardzo miła. Grzała mi nerki w nocy. Ponoć szybciej po tym wyzdrowieję. - stwierdził sadowiąc się ze skrzypnięciem przeciążonego krzesła.
- Jasne. - krótko skwitował detektyw.
- Musimy pogadać. W sumie Walt, ty o niczym nie wiesz. Od czego by tu … - zastanowił się na głos nie bardzo wiedząc od czego zacząć.
- Chodzi o to, że Natalie Dupoint wraz z kilkoma towarzyszami uciekła w kierunku Teheranu przez Suez. Pomagał im w tym gang przemytników niejakiego Mustafy Murrabak. Wiemy że Natalie podąża do Teheranu, bo wysyłała telegram do tamtejszego hotelu “Piaski Persji”, do kogoś o inicjałach L.A. Może to Larkin Andarus.
-A kim są te wszystkie kocice?

- Hmm...interesujące pytanie, Walt. - wtrącił się Dwight, gasząc niedopałek.
- Które? Zwierzęce, czy ludzkie? To nasze Aliantki. Wyznawczynie bogini Bastet, która nie lubi się z wyznawcami węży, którzy Cię więzili. Akurat było nam po drodze. - wyjaśnił zwięźle Hiddink wypuszczając kłęby dymu, jakby zmówili się z Garrettem, by pozbawić pomieszczenie reszty tlenu. Nic zatem dziwnego, że kotka spojrzała na Herberta z wyrzutem.
- Co? - spytał Hiddink. - No dobra gaszę.
Mruknął niechętnie i zgasił cygaro.
- Kurwa mać, nie wierzę. - żachnął się Garrett, obserwując uważnie Herberta.
-Teheran? - zapytał, jakby dopiero teraz do niego to dotarło.
- Zastanawiałem się nad przykrywką. Teraz w Persji jest niebezpiecznie dla białych. Na razie podaję się za Morgana Vivarro i chciałbym to utrzymać. Jeśli Natalie dowie się, że Morgan podąża jego śladem może się zatrzymać i czekać na spotkanie, jeśli to będzie kto inny, to ucieknie. Z drugiej strony podróż do Teheranu jako archeolog, to proszenie się o kłopoty. Mogą nas z ogóle nie wpuścić Można oczywiście przekroczyć granicę nielegalnie, ale to tylko nam skomplikuję sprawę. - rozważał Hiddink głośno swoje wątpliwości, jednak znali go na tyle długo by wiedzieć, że coś już wymyślił.
- W takiej sytuacji politycznej lepiej mieć ze sobą oficjalne papiery. - Dwight potwierdził wątpliwości Herberta - Zwłaszcza że mamy możliwość ich zamówienia - szyte na miarę. Pierwszy lepszy patrol, o które pewnie tam teraz nietrudno, przypieprzy się do braku zezwolenia i skończymy marnie.
Zapalniczka trzasnęła i kolejny papieros pojawił się w ustach Dwighta. Detektyw popatrzył wyzywająco na kota i ciągnął dalej:
- Tak się składa, że spędziłem trochę bardzo miłego czasu z Saniyą. Podsunęła parę ciekawych pomysłów. Ja osobiście przychylałbym się do ekipy reporterów. Zainteresowanie prasy z całego świata jest tam teraz normalne, a że mamy w naszym gronie eksperta...- przeniósł wzrok na Hiddinka - ...który w razie czego mógłby gadać w tajemnym języku pismaków, szanse na wpadkę byłyby mniejsze. Naczelny gada, inni są od pisania.
- Myślałem o tym. -
Hiddink uśmiechnął sie krzywo. - Problem w tym, że nie znamy tego całego Rezy Khana. Po za tym flirtuje z komuchami z Rosji i nie musi lubić amerykańskiej prasy, ale … pewnie lubi amerykańskie dolary
- Flirtuje z komuchami, mówisz...-
wtrącił się znów Garrett - Pojedźmy na tym. Co powiecie na reprezentantów tytułu o zacięciu komunistycznym? Moglibyśmy być po ich stronie, obiecać że świat, no i zgniła Ameryka dowie się z pierwszej ręki jak dobre efekty może mieć rewolucja. No i że...wszystko odbyło się jak najbardziej humanitarnie.
- Hold your horses Dwight. Polityka to śliska sprawa. Zamotamy się i po nas. Po za tym korespondentom nie wszystko się pokazuje. Proponuję coś innego. Jak wiecie zapewne, do tej pory całą ropę w Persji kontrolowali Angole. Nie dopuszczali nikogo innego, po za jeśli się nie mylę jakąś gównianą francuską firemką. W każdym razie nie dopuszczali nas. Teraz ewakuowali wszystkich speców od wydobycia i rafinowania ropy. Założę się o każde pieniądze, że Reza Khan z otwartymi ramionami przyjmie jankeskich nafciarzy. Właśnie jankeskich, a nie ruskich, bo flirt flirtem, ale ropy komuchom nie da pod kontrolę. Jeśli podamy się za przedstawicieli Standard Oil to może się udać. Załóżmy, że słynny profesor archeologii Morgan Vivarro jest konsultantem koncernu, by nie robić odwiertów na terenach, które mogą kryć ruiny, czy inne podobne pierdoły. Co wy na to?
- Miaauuuuu -
zgodziła się kotka. W chwile potem wskoczyła na kolana Hiddinka i drapiąc pazurkami umościła się wygodnie zwijając w kłębek.
Hiddink ku jej zadowoleniu podrapał ją za uszami. Widać było iż łączy ich pewna zażyłość.
- Niezłe. - przyznał detektyw - Obok grupy pismaków to jedyny pomysł, w którym nasza obecność na tak gorącym terenie ma uzasadnienie. Oczywiście, pewne kwestie nadal pozostają...
Zamyślił się i puścił kółko z dymu.
- Nadal nie uciekamy od polityki, a więc nadal jest ślisko. Khan pewnie wolałby jankesów w interesach, ale ruskim na pewno się to nie spodoba. Założę się, że kacyk ma zobowiązania wobec swoich czerwonych kolegów którzy pomogli mu w przewrocie.
- Fakt, nie pomyślałem o tym. Przykrywka powinna jednak nam wystarczyć, do dotarcia do Teheranu. Później możemy zawalić negocjacje. -
uśmiechnął się jakoś tak po kociemu - Choć pewnie nie spodoba się to Rockefellerowi.
-Przerasta mnie wasza inwencja, panowie. To nie mój poziom taktyczny, że tak powiem. Ja to najchętniej bym wbiegł w mrowisko i rozdeptał wszystkie szkodniki. Tak po prostu. –
stwierdził Walter.
- Druga sprawa, to wiarygodność. - myślał na głos detektyw - O ile tanio jest udawać pismaka, o tyle przedstawicielstwo nafciarzy musi mieć odpowiednią oprawę. Pytanie, czy nas na to stać. Ta iluzja musi drogo kosztować. Mimo tych dwu rzeczy jednak, bardziej podoba mi się ten właśnie pomysł, Hiddink.
Kolejne dwa kółka z dymu poszybowały pod sufit.
- Potrzebowalibyśmy Prezesa...- zadumał się nowojorczyk.
- Czuj się mianowany. - Hiddink poklepał Dwighta po plecach wielkopańskim gestem.
Dwight przyjrzał mu się, zagryzając wargę. Oczy zmrużyły się, a palce bębniły po stole. Trwało to jakiś czas.
- Podaj mi to cygaro. - odpowiedział wreszcie Garrett.
- Nareszcie się nawróciłeś. - stwierdził Hiddink. - Ale mam tylko mojego peta. Ostatnio nie lubię chodzić w ubraniach.
Dwight ujął powoli nadpalone cygaro, a potem oparł się na krześle. Detektyw wyprostował się dumnie, założył nogę na nogę a potem zagryzł zęby na cygarze.
- Nie nawróciłem się. - powiedział zniekształconym nieco głosem - Po prostu wchodzę w rolę.
-A udało się nawiązać kontakt z Brandem? Mamy jakieś dodatkowe fundusze? Z tego co pamiętam przed moim zniknięciem, niewiele już ich zostało... A w ogóle, to jaką datę dzisiaj mamy? Ile mnie nie było?
- Wiesz...-
odezwał się po dłuższej chwili Garrett - ...chyba nie jestem najlepszą osobą, którą można pytać o aktualną datę. Co do Branda... Musimy liczyć na siebie.
- Siedemnasty październik, albo coś koło tego. –
wyjaśnił Hiddink. - A co zrobimy z Twoim kuzynem, tym oficerkiem Czarną Żmiją.
Herbert poruszył dość kłopotliwą kwestię nowego narybku.
- Dlaczego go tak nazywasz? - rozbawionym tonem zapytał Garrett.
- Sanyyia mówiła, że tak twierdził w rozmowie z nią. To znaczy że jest Twoim kuzynem. - powiedział zdumiony Hiddink.- A co?
- Jest moim kuzynem, bo jest żmiją? -
ujął szklankę detektyw - Dziękuję bardzo. No dobra, ty przyznajesz się do wszystkich członków swojej rodziny? Co zrobimy... pojedzie z nami. Przecież Prezes nie będzie sam jechał w delegację. Mamy już konsultanta, księgowego, sekretarkę...Na pewno ktoś by się jeszcze przydał.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich Boria, który czasami robił za łącznika z “Faraonem” i resztą ekipy.
- Oż bladi - aż się cofnął widząc nagiego Hiddinka - No ja pierdiu. W pokera na ciuchy gracie i Herbowi karty nie idą. Powiedzcie, ze właśnie tak jest, bo nie wiem co myśleć.
- Tak właśnie jest. -
odpowiedział Garrett, pokazując palcem kikut Choppa - A ten tu oszukiwał.
- No i dobrze. Tak się właśnie gra w karty u nas, na Ukrainie. Gorąca kotka powiedziała, że jeśli reszta z hotelu zechce, też może zamieszkać tutaj. Będzie łatwiej. I taniej -
dodał nie odrywając wzroku od futra na udach Hiddinka. - Oż, bladzi. To kot. Ufff.
Teatralnie wytarł wyimaginowany pot z czoła.
- Wódeczka? - powąchał powietrze. - Beze mnie - spojrzał krzywo.
- A ja wchodzę. - ujął butelkę Garrett.
Boria zatarł dłonie.
- Za Miszu! - przechylił jednym łykiem napełnione naczynko.
- No, panowla... - uniósł szklaneczkę Dwight - To za pomyślny kontrakt.
Zawartość jednym płynnym ruchem znalazła się w gardzieli Garretta.
- Za tych co na morzu. - Hiddink przyłączył się do libacji.
- Ty weź ty się idź ubierz, co - mruknął Boria pijąc haustem kolejną porcję i patrząc na Hiddinka - Bo jak się upijem i zaczniesz mnie się z naga babą kojarzyć to nie ręczę …. No przecież cycki ci zwisają, no nie - powiódł wzrokiem po reszcie szukając potwierdzenia. - Poza tym, jak się patrzy na takiego nagusa, to wódka jakoś gorzej smakuje, bez urazy, panie Hiddink.
- Już ja Was znam Słowianie. Wyjdę się ubrać i wychlejecie wszystko. Ale niech Ci będzie.

Hiddink był w ugodowym nastroju wstając z krzesła i idąc ku wyjściu.
- Dwight pilnuj go, jak sięgnie po flaszkę … strzelaj.
- Jasne. -
mocno już wstawiony Garrett wyciągnął nagle gnata zza pazuchy i śmiejąc się z papierosem w zębach wycelował broń w butelkę...
- Chodź kiciu. Ty się mnie nie wstydzisz prawda? - spytał głaszcząc kotkę.
- Miauuuuu - odpowiedziała kotka przymilnie zadowolona z drapania.

Bogdan 03-11-2011 21:49

Niskie fasady budynków z palonej cegły niedbale pociągnięte wapnem, wąskie, kręte uliczki. Gdzieniegdzie grupki tubylców. Rozwrzeszczanych, gestykulujących, czymś wyraźnie zaaferowanych. Wiedzą? Już!? Jak?
Mocne szarpnięcie za rękaw koszuli. Zakręt. Skorieje! Szybciej chłopaku. Tędy. Zaległy śmieciami zaułek. Śmieci… przeklęty wypełniony śmieciowym odpadem i piachem kraj! Gdzie on go ciągnął? Dokąd się udawali?... nie ważne. Teraz, po tym wszystkim to i tak nie miało znaczenia. Nie ważne dokąd. Byle dalej od Faraona. Byle dalej od tego przeklętego miejsca…

Dziewięć minut i dwadzieścia sekund wcześniej Luca jeszcze nie dreptał nieprzytomnie krętymi uliczkami dzielnicy al-Jizah szarpany przez Borię za rękaw. Nie ścierał bezwiednym ruchem z dłoni nieistniejącej plamy krwi. Krwi, która piekła rękę niczym kwas. Jak wyrzut sumienia. Splamionego. Brudnego tym, co się stało tam, na podwórcu Faraona.

Zaplecze hotelu jak wszystkie tyły budynków było jak dusza. Prawdziwe, bo odarte z maski fasady. Z kłamstwa pozorów, choć w przypadku tego akurat hotelu wydawać by się mogło, że budynkowi czy też jego właścicielom wcale nie zależy na sprawianiu jakiegokolwiek wrażenia. Mimo to tyły budynku były dla Luci o wiele bardziej atrakcyjne niż front. No i fakt, że ich okno wychodziło właśnie na podwórze nie był bez znaczenia.
Tego dnia przybity nudą i udręczony poczuciem porażki po stracie swego talizmanu – gazety, jedynej fizycznej rzeczy łączącej go z zaginionym bratem, jak zwykle tkwił w oknie i beznamiętnie kontestował rozpościerający się w dole brud, walające się w ogólnym bałaganie skrzynki, przewijających się dostawców, wałęsające się bez celu chmary dzieciaków i psów, szukających okazji złodziei oraz grzebiące w piachu kurnika kury.
Nic nie ostrzegło przed nieszczęściem.

Boria hołdując swojej wyłuszczonej niegdyś filozofii zgodnie z którą kiedy nie każą stać – siedź, kiedy nie każą siedzieć – połóż się, a kiedy leżysz to śpij – spał. Albo przynajmniej dobrze udawał, co na jedno wychodziło, i było chłopakowi bardzo na rękę. Nękany podłym nastrojem nie miał ochoty z nikim gadać. Nawet z tym bykiem, mimo że bardzo go polubił. Po pobiciu, które cudem przeżył popadł w apatię. Odzywał się tylko zapytany i to niezwykle rzadko. Nie ćwiczył, mało co jadł, milczał i się zadręczał. Dni wlekące się jak muchy w gównie przeciekały przez palce w bezsile, z której nie potrafił się wydobyć. Zły i zgorzkniały był zdolny tylko do tego, żeby siedzieć w tym cholernym oknie, palić sępione fajki i gapić na cienie, które uciekały przed słońcem. Leniwie i jednakowo. Każdego dnia.
Nic nie zdradzało nadciągającego nieszczęścia.

Spadło nagle. Jak grom z jasnego nieba. Bez ostrzeżenia i żadnej zapowiedzi. Nagle i niespodziewanie siedząc jak zwykle w oknie Luca zrozumiał, że sylwetka człowieka, która odkleiła się od cienia i w którą wpatrywał się tępo od jakiegoś czasu jest mu znajoma. Że zna to utykanie. Że wie do kogo należy ten krok, oraz że ostatni raz kiedy widział w taki sposób oddalające się kroki to było wtedy, gdy tracił przytomność porzucony w stercie cuchnących zgnilizną odpadków. Kot! Ten skurwiel Gawroche! To był on!
Drzwi trzasnęły kiedy Luca z nożem w garści, tym do krojenia chleba, który leżał na stole, zbiegał już po schodach. Nie wiedział, czy kogoś mijał. Czy był widziany. Sam nie widział nikogo. Biegł w dół.

Reszty dobrze nie pamiętał. Jakieś strzępy.
Rozlana w bezczelnym uśmiechu szczeciniasta gęba Gawroche’a.
Chrapliwy głos Pietra, który nie wiadomo skąd nagle pojawił się gdzieś z boku.
Pyskówka. Błyski noży i taniec bandytów wokół swojej niedokończonej ofiary.
Cichy syk ciętego powietrza przy chybionych ciosach i nagły bulgot z gardła Pietra przebitego znienacka przez cios, którego nie zadał.
Szok i zaskoczenie. Większe u Gawroche’a, który nie uchylił się na czas przed szerokim cięciem, które przez niezgrabność Luci tylko rozorało udo i utkwiło w pachwinie.
Strach w oczach bandziora i błagalny bełkot, coraz głośniejszy i bardziej histeryczny.
I huk!
Strzał, co uciął wszystko jak ostrze gilotyny. Odciął wszystko tamto. Złość i zapalczywość. Całą wściekłość, a zostawił szok. Nagłą świadomość, że to się dzieje… stało.
Dwa trupy, on, Boria i cisza. Tak kompletna, że krew tętniąca w uszach waliła jak wybuchy granatów.
- Durak!! – niezrozumiałe słowo i szarpnięcie gdzieś w uliczkę. Między niskie zabudowania o bielonych ścianach. Między niskie murki i bramy. Obce, wrogie, straszne.
Boże! Co się stało? Jak to się….?

Felidae 04-11-2011 09:06

Kilka dni później wszystko było już w miarę jasne dla rekonwalescentów. Walter Chopp, Emily Vivarro, Herbert Hiddinik i nieznany im żołnierz - Edmund Blackadder -który, jak się okazało upierał się, że jest kuzynem Garretta - przebywali w domu -rezydencji na obrzeżach Kairu. Dom należał do niejakiego Abrahama ibn Rashijego - człowieka, którego nie widzieli na oczy. Tak naprawdę rządziły nim jego żony, którymi z kolei zarządzała Sanyia. Odnieśli poważne rany, ale ich życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo.
Ludzie, którzy noc spędzili w hotelu “Faraon” oraz Garrett, który jako jedyny nie został zraniony, zajęli się przygotowaniami do opuszczenie Kairu. Powoli ku temu czas był jak największy, bowiem ulice każdej nocy pobrzmiewały echem strzałów a i w dzień dochodziło do incydentów i zdarzała się wymiana ognia pomiędzy żołnierzami Korony a rebeliantami pragnacymi wolnego Egiptu. Nie było wiele ofiar, ale jednak zdarzały się trupy.
Jednak zarówno w hotelu, jak i w rezydencji ibn Rashijego życie toczyło się raczej leniwym rytmem.
Bractwo Czarnego Faraona - jedyne zagrożenie dla ich pobytu w Kairze - zostało w zasadzie rozbite więc dni mogły im mijać na rekonwalescencji, odzyskiwaniu sił po podróżach i snuciu na spokojnie dalszych planów. Każdy pomysł ich nowi sojusznicy, z którymi zdawało się najlepszy kontakt złapał Mahuna Tulavara - starali się wdrożyć w życie. Potrzebowali nowych wiz? Dało się po kilku dniach załatwić? Gotówki na podróż? Dało się załatwić. Lekarstw? Dało się załatwić.
Informacji - z tą już było gorzej.
Saniyya Isra Samara okazała się być tajemniczą osobą. Nawet po kilku dniach tak naprawdę ciężko było odpowiedzieć na pytanie, czemu wam pomaga? Czemu traci siły, środki, czas by zająć się garstką w większości rannych cudzoziemców. W życiu nic nie było za darmo. Tego byli pewni. A jednak w tym przypadku Saniyya nie chciała niczego. I to było podejrzane. Paranoiczne umysły wielokrotnie oszukiwanych ludzi dopatrywały się w tym drugiego dna.

Ślady prowadziły do Teheranu. Z informacji, które zdobywali, w tamtych regionach było jeszcze gorzej, niż w Egipcie.
Rewolucja - jak nazywali obalanie rządów kolonialnych - dokonała się i Iran, Republika Golanu, była teraz krajem w którym twardą ręką rządził niejaki Reza Khan. Co więcej miał on przeogromne poparcie bolszewików z Rosji. Z Rosji! Nazwa tego kraju od razu zapalała dzwonki alarmowe w głowach badaczy. Cicha Cerkiew, brodaci popi, zniknięcie Domenico, wydarzenia w operze, Tołoczko. Wszystko to zaczynało znów łączyć się w jedną logiczną i niepokojącą całość.
Wydawało się, że jadąc do Repubilki Golanu, do Teheranu, by zbadać ten trop szli znów w paszczę lwa. Tym razem jednak ten lew ryczał w kraju ogarniętym wojną domową. Nie było wątpliwości. Potrzebowali dobrego planu, by nie przepaść bez wieśći gdzieś tam, wśród pustkowi Iranu.
Jakie mieli możliwości? Pomoc medyczna? Grupa dziennikarzy? Specjaliści, którzy pod pretekstem i za pozwoleniem nowych władz próbują doradzić w odbudowie kraju? Przemykająca się ukradkiem grupka? Żądni wrażeń turyści? Ludzie poszukujący zaginionych krewnych z odpowiednimi papierami?
Saniyya Isra Samara mogła zaaranżować każdą z tych “przykrywek”.
Ale w końcu powiedziała o cenie.

Chciała, aby po powrocie do USA w ramach wdzięczności, zajęli się tamtejszymi kotami. Aby zbudowali dla nich drugi dom, schronisko lub miejsce, gdzie koty mogły czuć się pewnie i bezpiecznie. I by nazwali to miejsce tak, by łatwo je było powiązać z boginią Bast. To była cena za pomoc, jaką mieli zapłacić. Saniyya Isra Samarze wystarczyła przysięga złożona uroczyście przez tych, którzy przystali na te warunki i przypieczętowana własną krwią. Nie wymagała niczego więcej. Tylko słowa. Ale wiedzieli, że słowa danego Saniyya Isra Samara nie da się cofnąć.
Kiedy przysięga zostanie złożona Saniyya Isra Samara zajmie się tworzeniem dokumentacji do wybranej lub wymyślonej przez badaczy przykrywki. Musieli tylko podjąć decyzję. Ustalić pomiędzy sobą kto jedzie, a kto zostaje. Czasu było chyba coraz mniej. Pamiętali, że w liście do Abdula Brudasa padała data graniczna. To oznaczało tylko jedno …. za jakiś czas ich wyścig i cały włożony wysiłek nie będzie miał już znaczenia. Bo cokolwiek planował Rash Lamar i jego pokręcona banda, na pewno zrealizuje swoje plany.

I właśnie ten dylemat jechać dalej czy wracać do Bostonu wypełnił Amandzie ostatnie dni w Kairze.
Dziewczyna miała wiele wątpliwości. I nie, nie wynikały jedynie z faktu, że była słabą kobietą i że w ostatnim czasie sporo chorowała i że w zasadzie na nic nie przydała się w walce. Po prostu wydarzenia w Egipcie nawarstwiły się w takim tempie, i w taki sposób wywróciły jej świat do góry nogami, że nie wiedziała czy sobie z tym wszystkim poradzi.
Faraon, Bast, ghoule… Czy było jeszcze na tym świecie coś, w czym nie maczałyby swoich paluchów jakieś demony, potwory rodem z piekła czy źli i pokręceni ludzie? Dusza Amandy buntowała się przeciw takiemu układowi. Przeciw temu, że rasa ludzka tak naprawdę niewiele miała do powiedzenia na własnej planecie!
Co w zasadzie mogli osiągnąć? Czy to, że powstrzymają Rash Lamara zagwarantuje im, że nareszcie odczują spokój? Że świat nie będzie próbował zdobyć jakiś kolejny szalony pół-bóg czy demon?
Była wściekła na Victora, za to, że wplątał ją w tą całą historię. Powinna była żyć w nieświadomości i nie spodziewać się końca świata.
Powinna była cieszyć się towarzystwem przyjaciół, stukać w tę swoją durną maszynę w pogoni za tanią sensacją. Powinna była wyjść za mąż i urodzić stadko słodkich dzieciaków. Powinna była przycinać róże w ogrodzie, chodzić na koktajle, powinna była…

Amanda nie płakała. Nie.... tylko czasem deszcz padał w jej pokoju….

W nocy śniła przedziwne sny o swoim zmarłym wuju, który siedząc w swoim ulubionym fotelu i pykając fajkę ostrzegał ją przed dalszą podróżą… Prychnęła ze złością. Cóż on mógł wiedzieć o bogach i demonach? Przez całe życie tropił tajemnice i badał nieznane artefakty, a przecież sam skończył jako ofiara … No właśnie, czego? Poprzez tą całą historię z Victorem Amanda gotowa była sama stworzyć jakąś nieprawdopodobną teorię o śmierci wuja. Tak bardzo wypaczone było już jej postrzeganie świata.

I kiedy już prawie gotowa była rzucić to wszystko w diabły i zabierać się z powrotem do Ameryki, znalazł się ktoś kto przywrócił jej siłę…


***


Amanda praktycznie codziennie zaglądała do młodego Włocha kontrolując proces gojenia się jego ran. To trochę odrywało ją od tych wszystkich kłębiących się w głowie myśli. Chłopak miał wiele szczęścia, że alkohol rozluźnił jego mięśnie inaczej skutkiem pobicia mogła być nawet śmierć. A tak, z siniakami i skaleczeniami umiała sobie jako tako poradzić. Miejsce
opatrunków zajęły z czasem małe plastry. Luca miał młody i zdrowy organizm i o fizyczny stan jego zdrowia nie musiała się kłopotać. To, czym martwiła się kobieta, związane było z psychiką chłopaka. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Luca bardzo zamyka się w sobie, wręcz izolując się od innych i potwornie gryzie wewnętrznie. Nie wiedziała jak zagadnąć, żeby go nie
spłoszyć...
W końcu pewnego poranka, po śniadaniu, w czasie zmieniania plastrów po prostu spytała:
- Luca... czy mogłabym ci jakoś pomóc? - jej głos nie brzmiał protekcjonalnie. Chłopak nie był w końcu aż tak wiele od niej młodszy - Widzę, że coś cię trapi. Czy jest to może związane z zaginięciem twojego brata?

Długo się nie odzywał, choć była pewna, że nie z powodu braku zaufania, ani jakiejś durnej idei, że niech się nie wtrąca bo w końcu to niczyja sprawa. Odniosła nawet wrażenie, że w jakiś sposób był jej wdzięczny za okazane zainteresowanie, a zwłaszcza za troskę. To, co dla niego robiła, opieka, niemal siostrzane oddanie i ciągłe pielęgnowanie... już kilka dni temu
zauważyła wdzięczność w jego oczach. Wdzięczność i wstyd. Powodów tego drugiego uczucia nie była pewna, ale nie było wątpliwości. Milczenie i niedostępność chłopaka można było równie dobrze przypisać zgryzocie, co i dziwnemu zażenowaniu. I tym razem uciekając wzrokiem siedział w milczeniu biernie poddając się zabiegom. Kiedy już straciła nadzieję że doczeka się jakiejkolwiek odpowiedzi, usłyszała.
- Jest.... - powiedział i westchnął ciężko chłopak - ...on tu jest, miss... w Egipcie....
- Jak to? - powiedziała zaskoczona - Luca... skąd wiesz, widziałeś go? - jej głos kipiał od ekscytacji.
- Widź..? Nie... - słowa początkowo wychodziły z niego z wyraźnym trudem - Ale wiem... wiem na pewno. Miałem gazetę.... ale mi ukradli... Tam było zdjęcie rozbitków z jakiegoś statku, a na nim był Domenico. I ten ruski pop z Nowego Yorku. Ten, co go porwał, i co wtedy wezwał gule. Naprawdę, miss. Naprawdę...
Ostatnie zdania chłopak prawie że z siebie wyrzucił, jednak urwał nagle. Wystarczyło że raz spojrzał na Amandę, na jej zaskoczoną twarz.
Amanda szybko położyła rękę na ramieniu chłopaka widząc jego nagłe zmieszanie i powiedziała:
- Wierzę ci Luca. Wierzę. I strasznie się cieszę, że Domenico żyje. Tylko, że pewnie teraz jest już w drodze do Teheranu, z całą ta rosyjską bandą. - przerwała na chwilę, ale zaraz kontynuowała - Nie martw się. Na pewno nie skrzywdzą go do czasu Misterium, w końcu zabrali go ze sobą aż do Egiptu... Znajdziemy go. Ja ci pomogę, a pewnie i inni też - Amanda chciała,
żeby jej głos brzmiał pewnie i pokrzepiająco.
Z pewnością zabrzmiał przekonująco, bo chłopak, który z początku tylko zrobił wielkie oczy na wieść o Teheranie, zapewnienia dziewczyny o bezpieczeństwie brata i chęci pomocy spijał z jej ust niczym ambrozję. Wierzył w każde jej słowo, widziała to. Wierzył, bo chciał wierzyć, ale to i tak nie miało znaczenia. W tej chwili ważne było tylko to, że była nadzieja. Amanda świadomie czy też bezwiednie na nowo zapaliła w nim ogień, o którym
sam sądził, że zgasł bezpowrotnie.
- Do Teheranu? - zapytał z nadzieją w głosie - A gdzie to jest?
- Aaaaaa... prawda... ty nic nie wiesz... - Amanda nieomal palnęła się w czoło - Trafiliśmy na nowy trop. Pewna Francuzka, Natalie Dupont, pozostawiając za sobą wiele złamanych męskich serc, podobnie jak siostry Callahan w Bostonie, zwiała z cennym artefaktem, potrzebnym ghoulom do odprawienia rytuału, właśnie do Teheranu w Iranie. Jeśli uda nam się
odnaleźć jej ślad, to z pewnością trafimy i na Domenico. - przerwała aby zaczerpnąć oddechu i już mówiła dalej jak nakręcona - Podobno też u jednego z szejków wielkie wpływy zdobyli sobie... Rosjanie. To kolejna informacja, która wskazywałaby na powiązania z ghoulami... Wiesz, Cicha Cerkiew, Wagonow…
- Cicha Cerkiew -powtórzył z przejęciem chłopak łapiąc się jedynej znanej mu nazwy jak tonący brzytwy. Widziała w jego oczach nadzieję. I pragnienie, by to, co mówi było prawdą.
I jeszcze coś. Coś, czego nie powinna była zobaczyć. Łzy. Szybko napływające łzy wzruszenia.
On też zobaczył że ona widzi. Odwrócił głowę. Potem podnióśł gwałtownie i stanął w oknie zwrócony tak, by nie mogła zobaczyć jego twarzy. Tylko zaciśnięte kurczowo pięści mogły świadczyć o jego wzburzeniu.


***

Pamiętała dobrze, jak szybko opuściła pokój Luci, żeby tamten nie zobaczył, że i ona płacze.
Tym razem jednak były to oczyszczające łzy. Poczuła jakby ktoś zrzucił jej kamień z serca. Przywracając chłopakowi nadzieję, dała ja także sobie. Prawie zapomniała przy tym całym użalaniu się nad sobą o najważniejszym. Byli jeszcze inni. Ci, którzy nie mieli tyle szczęścia i nie zdołali umknąć łapskom potworów i teraz są ich zakładnikami. Ci, którzy stracili życie w imię nie swoich przekonań…

Zacisnęła pięści w geście determinacji i wyprostowała się. Była nieodrodną dziedziczką odwagi i honoru Gordonów. I dowiedzie tego niszcząc zło w jego własnym gnieździe.

hija 05-11-2011 19:24

Jeśli po tym wszystkim trafię do piekła, to przynajmniej wiem już, czego się spodziewać.

Rozbłyski, wystrzały i ogłuszający krzyk. Niewiele pamiętała z desperackiej wyprawy, w którą ruszyła u boku Hiddink, Garretta oraz kociaków Saynnyi. Zapamiętane obrazy zlewały się i stale zmieniały miejsce położenia, jak kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Nie umiała rozpoznać kształtów, uporządkować obrazów wedle chronologii. Zupełnie jakby czas zginął. Łopot skrzydeł. Przerażająco głośny i bliski. Wrzeszczała. Musiała, krzyczeć, bo gardło miała zdarte niemal do krwi. Rewolwer ciążący w ręce, naboje wysypujące się z kieszeni w piasek. Strzał. Znów ktoś krzyczy. Emily odruchowo rzuca się za załom, o mgnienie oka za późno.
Najpierw jest gorąco i dopiero potem ból spada na nią jak sokół z czystego nieba.
Wyciemnienie.

*

Musieli ją byli pozbierać z piachu, bo czuła okrywający jej ciało materiał.
Majaczyła.
Widziała znów Teresę w ogrodzie ich domu w Nowym Yorku. Biegła do niej, chcąc uściskać siostrę i nakarmić ją ciastkiem z cukierni Lehrmanna. Biegła. A gdy już niemal udało jej się dogonić siostrę, sięgnęła przed siebie chcąc złapać rąbek jej sukienki. Wymach pozbawił ją równowagi i runęła ja długa. Gdy otrzepawszy się, podniosła z kolan, w garści miała jedynie kilka ciemnobrązowych włosów. Teresy nigdzie nie było.


Wpadł do jej pokoju jak burza. Nim zdążyła otworzyć oczy, przypadł do łóżka, na którym leżała i zaczął obsypywać jej twarz wilgotnymi pocałunkami o zapachu tytoniu.
Nie od razu zrozumiała co się dzieje, aż w końcu umysł - ten sam, który od kilku dni uparcie odmawiał dania wiary temu, co w ruinach widziały jej oczy - połączył wszystkie kropki w zrozumiała całość.
Walter Chopp, księgowy z Bostonu, jej wyrzut sumienia. Nie byłoby go tutaj gdyby nie ona, gdyby nie to dziwaczne uczucie, którym ją obdarzył. Gdyby nie jej ośli upór w brnięciu przed siebie. Był winna każdej jego rany i fizycznej i duchowej. Ta miłość, którą jej deklarował w Indiach stała się dla niego przyczynkiem zakłady i niemal zupełnego pogrążenia się w obłęd.

- Walter - jęknęła w końcu, gdy tylko przestał ją całować. Gorączkowała i ostatnich kilka dni spędziła odpoczywając. - To był cholernie głupi pomysł.
Otworzyła wreszcie oczy, bezskutecznie próbując poprawić się na poduszce. Jej wzrok spoczął na bandażach pokrywających kikut księgowego. Odsunęła go od siebie stanowczym ruchem ręki.
- To był cholernie głupi pomysł. Dosyć tego. Zobacz, zobacz... - z trudem panowała nad zaciśniętym gardłem - … do czego to doprowadziło. Twoja ręka, Walter! Twoja cholerna ręka. Dosyć! Nie chcę już twojego towarzystwa. Chcę, żebyś wrócił do Stanów, słyszysz?!
-Do Stanów? O czym ty mówisz? Emily?
- Do Stanów. Do Bostonu, czy skąd tam przyszedłeś. Zobacz, co Ci z tego wszystkiego przyszło.
-Emily... spójrz na siebie... Jesteś cała poraniona... ale żyjesz... to jest dla mnie największe szczęście.
- Nie! - podniosła głos. - To Ty popatrz na siebie i posłuchaj mnie, choć ten jeden raz! Straciłeś rękę! Rękę, Walter!
- Straciłem rękę. Mogłem stracić o wiele więcej. Mogłem stracić więcej. Mogłem stracić ciebie. Cały ten czas myślałem, że nie żyjesz, że cię zabili. Teraz okazuje się, że żyjesz. Oddałbym o wiele więcej, niż rękę, żeby tylko zobaczyć cię żywą. Przyznam, że po cichu liczyłem na to, że ty też ucieszysz się na mój widok...
Słysząc to, Emily po prostu wybuchła płaczem. Ciągłe napięcie zamieniło jej nerwy w poszarpane resztki postronków. Wyciągnęła w jego kierunku ramiona i gdy zamknął ją w uścisku, rozszlochała się na dobre.
- Sądziłam, że zginąłeś. Że po tym, jak upuścili mi krwi, wzięli się za Ciebie. Że to koniec i że jesteś kolejną ofiarą tej przeklętej historii.

A nie powinna była tego robić. Nie powinna okazywać uczuć, pozwalać by podążył za nią dalej. Zabije go. To właśnie ona, Emily Vivarro, stanie się wreszcie przyczyna jego śmierci, która od Indii deptała im po piętach, dysząc w kark smrodliwym oddechem rozpadu. Powinnna go była zniechęcić. Uświadomić, że jego afekt nie ma sensu, że tylko na nim traci i że poświęcił już zbyt wiele dla tej obcej kobiety, którą ona dla niego jest. Że nie jest gotowa i życzy sobie, żeby dał jej spokój. Żeby przestał kochać wymyślony obrac córki profesora Vivarro. Żeby spojrzał na nią i zobaczył, kim jest naprawdę.


Otrząsnęła się w końcu.
Mieli wytyczony nowy kierunek. Trop Teresy stygł gdzieś wśród piasków Tehereanu.
Miała do spełnienia kilka powinności.
Odnaleźć siostrę i zaopiekować się mężczyzną, który z jej powodu został cięzko okaleczony na resztę życia.

A reszta... reszta jakoś się ułoży, prawda?

zodiaq 05-11-2011 20:17

Całą noc wierzgał po łóżku nękany przeróżnymi majakami, ich niewyobrażalne i chore kształty sprawiały, że w połowie nocy, podświadomie naciągnął na siebie kołdrę izolując się szczelnie przed światem i potworami...jak kiedyś, kiedy był mały, wtedy to działało, a teraz? Teraz nie czuł się bezpiecznie nawet z bronią pod poduszką w zapieczętowanym przez samego siebie pokoju. Mimo to spał, nauczył się tego - snu pomimo odejmującego mowę i zmysły strachu. Stał się on rutyną, codziennie balansowali na granicy życia i pustki, więc prędzej czy później musiało do tego dojść, co najgorsze nie robiło mu to już różnicy, przez całe to zamieszanie z "chorobą Kairską" stał się obojętny na to co działo się dookoła. Miasto wysysało z niego siły i mimo wymawiania się chorobę diagnoza była oczywista, przynajmniej dla niego - Douglas nie da sobie spokoju, nawet po rytuale przeprowadzonym tak niedawno w Indiach, pozostawało przygotować się do kolejnego starcie, lub czekać aż Mahuna wypełni swoje zadanie.

Mimo koszmarów i kilku przebudzeń obudził się bez większych problemów, w tym samym miejscu w którym się położył, a to już był wyczyn...
W pokoju panował kompletny zaduch, który skutecznie przegonił go na zewnątrz. Miasto wyglądało jak jeden wielki, wymarły poligon - ulica przy której znajdował się hotel była kompletnie pusta:
- Niemądra decyzja, wychodzić teraz...samotnie.
- M-miło Cię widzieć - uśmiechnął się koślawo spoglądając na stojącego w drzwiach Mahunę - m-masz ochotę na w-wycieczkę po K-kairze? C-co prawda n-nie planuję żadnego m-mordowania g-ghuli przy okazji p-przechadzki, ale jeśli chcesz, z-zapraszam.
- Jesteś zdenerwowany - podsumował hindus. Leo jedynie odwrócił się, po czym we dwóch ruszyli ulicą. Leo sięgnął do torby, z jej odmętów wydłubał aparat, myśl, że w czasie całego pobytu w Egipcie nie zrobił ani jednego zdjęcia wywoływała drażniące poczucie winy. W końcu nie każdy student antropologii ma okazję do podróży po miejscach w których zdarzyło mu się być. Odpalił papierosa:
- C-co jest nie t-tak z tym miastem? Mam na m-myśli...wiesz, czuję się ciągle z-zmęczony, tak jakby c-coś wysysało ze mnie s-siły - mówiąc to, skręcił w jedną z odnóg ulicy.
- Czuję tutaj walkę starożytnych demonów. To przeklęta ziemia. Zawsze niespokojna. Zawsze żądna krwi. - Shardul kroczył na nim pewnym krokiem, Lynch czuł jego wzrok na sobie
- Czyli t-to przez to ludzie t-tak tutaj...wariują?
- Możliwe. Możliwe że mają szaleństwo we krwi - obok nich przeszedł patrol brytyjskich żołnierzy, jeden z nich skinął głową mijając ich - A możliwe, ze walczą o to, co powinno należeć do nich. O wolność. - dokończył hindus
- N-niezbyt przepadasz za k-koroną?
- Pochodzę z Dekanu. To raczej oczywiste. Anglicy bywają trudni.
- Mimo w-wszystko nie p-próbowaliście przegonić ich s-siłą
- Próbowaliśmy. Kilka razy. Powstanie Khmerów. Ostatnio Ghandi. Anglicy nie przebierali w środkach - wymieniał profesorskim głosem
- Nie miałem n-na myśli twoich r-rodaków...chodziło mi raczej o Z-zakon - poprawił się szybko Lynch
- Zakon trzyma się z daleka, od takich spraw - przyznał, starając się przecisnąć obok karawany muzyków. Leo natychmiast chwycił za aparat


- N-no tak...nie z-zabijacie ludzi...chociaż to też lekkie p-przekłamanie - mruknął smętnie
- Zabijamy. Jeśli karma tego chce. Jeśli wspierają rakszasy. Tak jak zabiliśmy kallibali czy Tygrysy.
- T-to akurat w-widziałem - z kwaśnym uśmiechem przytaknął: - Tak z-zabijesz mnie jeśli nie d-dam rady?
- Tak - odpowiedział z brutalną szczerością. - To cię ocali. Przed unicestwieniem.
Leo przystanął, przyglądając się "tubylcom"

Przez chwilę wpatrywał się w aparat zbierając myśli:
- W-wiesz, że ciężko j-jest wyobrazić sobie ś-śmierć...a to...unicestwienie, k-które według Ciebie j-jest jeszcze gorsze jest k-kompletnie poza zasięgiem mojej w-wyobraźni...
- Śmierć i życie to dwie siostry. Są częścią koła. Nie należy bać się ani jednego, ani drugiego - Mahuna wiercił w jego głowie dziurę swoim wzrokiem.
- J-jesteś strasznie p-pewny siebie, jeśli chodzi o religię...co w takim razie z p-pozostałymi? Co z m-muzułmanami i chrześcijanami? T-tak po prostu się mylą? - student odwrócił się na pięcie, po czym ruszyli dalej
- Nie. Po prostu wierzą w inne rzeczy - stwierdził bez namysłu.
Przygaszony maszerował dalej rozglądając się po budzącym się do życia Kairze:
- Cóż...t-tak czy inaczej wiem j-jedno, jeśli szybko się s-stąd nie wyniesiemy, twoja m-misja skończy się szybciej niż p-przewidywałem...on mi nie odpuści
- Kto? - Shardul poprawił przypasaną broń. Lynch odwrócił wzrok:
- No tak...p-przecież to ja - rzucił zrezygnowanym głosem.

Kair był inny, kompletnie różnił się od Bostonu, Nowego Yorku czy Kalkuty, jednak miał w sobie coś co poniekąd łączyło cechy tych miast. Nie był tak dziki jak Kalkuta, co było "zasługą" Brytyjczyków, jednak nie mógł także wyobrazić sobie, aby tutejsi potrafili odnaleźć się w mieście na modłę amerykańskich metropolii.
Cały ranek i południe poświęcili na zwiedzanie, nie było to zbyt inteligentne, biorąc pod uwagę ostatnie porwanie Waltera, jednak było to coś czego wyraźnie potrzebowali. Nawet Shardul, po którym ciężko było cokolwiek się domyśleć, zdawał się być nieco bardziej odprężony, gdy już wracali do hotelu.
Pogrążony w zapiskach siedział w hallu, gdy obok niego przystanął barczysty mężczyzna:
- Oż bladi! Lynch! Dobrze Cię widzieć!
- B-boria? - podniósł głowę znak notesu i szybko wyciągnął rękę w kierunku Ukraińca
- Jak się czujesz? Ty i panienka reporterka nieźle się pochorowaliście.
- T-to chyba ten k-klimat...- skwitował wymijająco, na co Boria jedynie przytaknął:
- W cholere piasku i jeszcze te arabusy - burknął i przeklął w swoim języku.
- G-gdzieś i-idziesz?
- A tak, do kocicy, ach, co jak co, ale mają łeb te arabusy, takie kobitki też bym pod prześcieradłami chował.
- M-można się przyłączyć?
- Ha! Trzeba nawet! Na miejscu jest reszta, a ja w torbie - łypnął na kalitę trzymaną w ręce - mam sporo dobrej wódeczki - oczy świeciły mu się jak latarnie gdy wspomniał o alkoholu...cóż, to też sposób, żeby odstresować, pomyślał Leo pakując swoje torby w pokoju.

Podróż minęła na tyle szybko, że zdążyli obgadać jedynie część wydarzeń jakie ominęły studenta:
- C-czyli mamy k-kolejnego s-sojusznika
- I to jakiego - zarechotał Boria gdy wchodzili do środka. Nikt na nich nie czekał, hol był pusty.
- G-gdzie t-tu jest toaleta? - stęknął zrzucając z siebie torby przy wejściu
Boria kiwnął głową w kierunku jednych z szeregu drzwi:
- Ja idę szukać reszty, wiesz...nie można pozwolić, żeby się zagrzała, znajdziesz nas - uśmiechnął się szeroko i ruszył korytarzem
- D-dzięki Boria...- rzucił za nim Leo pakując się do drzwi.

Po wyjściu pierwsze co go uderzyło to brak pozostawionego bagażu i wygaszone światła. Po omacku przeszedł do korytarza, w którym wcześniej zniknął Boria, droga dłużyła mu się, ciągle wpadał na porozstawiane na korytarzu stoliki, wazy itp. Serce zaczęło dobijać się nieco szybciej gdy usłyszał dudniące uderzenia obcasów o starą, drewnianą podłogę. Dźwięk dochodził zza jego pleców, jednak kiedy się odwrócił nie zobaczył nic poza smugą światła wypluwaną przez szparę między framugą i przymykającymi się, trzeszczącymi drzwiami.
Czując dobiegający ze środka zapach spirytusu odetchnął z ulgą i uderzając się na wejście o wiszącą na ścianie, nie działającą lampę ruszył ku drzwiom.
Gdy szarpnął za klamkę światło oślepiło go tak, że musiał zasłonić oczy, żeby oswoić oczy:
- N-napędziłeś mi s-stracha z t-tym ś-ś...- otworzył oczy i zamarł.
Przed nim wisiał, zawieszony głową w dół Garrett z poderżniętym gardłem, z którego wylewała się jeszcze krew, miał wydłubane oczy i rozciętą czaszkę, na korpusie widać było ślady zadane mieczem, bądź maczetą. Kolacja szybko wystrzeliła do gardła, zwymiotował kuląc się na bok.
Pozbywając się posiłku, kątem oka zauważył leżącego na podłodze Hiddinka, nagie ciało "zdobione" było wyrąbaną w klatce piersiowej dziurą.
Trząsł się, fala strachu zalała jego ciało, gdy zobaczył Borię przybitego do ściany w pozycji Chrystusa i Waltera, a raczej jego szczątki porozrywane i rozrzucone po całym pomieszczeniu.
Nie mógł mówić, jedyne co mógł z siebie wydusić to urywany jęk, oczy wychodziły mu z orbit.
Nie mając dość sił by się utrzymać padł na kolana, gdy z nieoświetlonego kąta pokoju dobiegł go głos:


- Zagrażali ci, a ty mi to zrobiłeś, oddałeś mnie na ich łaskę...to przez ciebie...przez ciebie...- powłócząc nogami wyszedł z cienia, wyglądał jak jeż...naszpikowany sztyletami, z rozpłataną głową i nieprzestającą przelewać się z ran juhą - przez ciebie tak wyglądam Leo...ale nie martw się o mnie bracie, wydobrzeje...a wtedy nawet ten pieprzony hindus ci nie pomoże, ani żaden z nich! - ryknął wyrywając z uda jedno z ostrzy. Krzyk zaległ w jego głowie, zamieniając się w dzwonki, czuł się jak czwartego lipca, po oglądaniu kanonady. Głowa pękała od tego dźwięku, nie mógł go wytrzymać...


- Aaaaaaaaaaa! - wrzasnął podrywając się z zimnych kafelek, leżał w łazience z rozbitą głową.
W odpowiedzi usłyszał jedynie urwany oddech:
- Przestraszyłeś mnie - głęboki, kobiecy głos uciszył go natychmiast - musiałeś upaść, znalazłam Cię tu przed chwilą. Przez chwilę gapił się na nią ogłupiony, po czym starając się otrząsnąć podniósł na równe nogi.


- Au, musi boleć - powiedziała przykładając zimną rękę do powoli rosnącego guza na czole.
- T-t-trochę - rumieniec zalał mu twarz, dziewczyna uśmiechnęła się:
- Więc...jesteś jednym z tych podróżników? Trochę się od nich różnisz.
- C-c-czy j-ja wiem - mamrotał rozpływając się pod wpływem jej dotyku.
- Jesteś młodszy i zdecydowanie mniej śmiały... - twarz przybierała już koloru dojrzałego buraka.
- L-l-luca j-jest j-jeszcze.
- ..i strasznie spięty - dziewczyna zdjęła rękę z jego głowy i chwyciła za dłoń - pokażę ci pokój, bagaże zostały tam przeniesione.
Nogi miał jak z waty, nie wiedział co było straszniejsze - wizja, której doświadczył wcześniej, czy przechadzka z najbardziej pociągającą kobietą jaką kiedykolwiek widział po pełnym ciemnych zakamarków budynku.
Gdy przystanęli przed drzwiami otworzyła je na ościerz i zwróciła się do Lyncha:
- Jeśli będziesz czegoś potrzebował, jestem do twojej dyspozycji, znajdziesz mnie przy wejściu, pozostali z twojej grupy są w tych pokojach - wzrokiem omiotła najbliższe pokoje.
- D-dziękuję - starał się nieco ochłonąć, jednak efekt wywołał śmiech dziewczyny.
- Powinieneś z tym skończyć, odprężyć się - nawet nie zauważył gdy przebiła się przez jego strefę intymną - chociaż...tą jąkanie jest całkiem słodkie...słodkich snów Leo - mruknęła szeptem, po czym przeszła obok niego ocierając się ramieniem o jego ramie, tak że ciarki rozeszły się po całym jego ciele.

Roztrzęsiony wszedł do pokoju
" Wspominał o jednej kobiecie...nie mówił, że jest tu całe stado...na dodatek TAKICH kobiet, zachowujących się w TAKI sposób...cholera...jutro musisz ją wypytać o resztę...cholera, dlaczego nigdy nie możemy trafić gdzieś gdzie można by normalnie z kimś porozmawiać...jak nie przebijają sztyletami, to trzymają na tobie ręce..."
Wizja dzielenia dachu z ponętnymi arabkami zabijała jego i tak już nadkruszoną pewność siebie...z nieodpalonym papierosem padł na łóżko...musiał się z tym przespać i ochłonąć...

sickboi 05-11-2011 20:18

Bomby Millsa rozdarły nocną ciszę. Kilka z zaparkowanych samochodów stanęło w płomieniach. Ze zrujnowanego meczetu wybiegło kilka postaci. Skryty za gruzowiskiem Anglik miał powody do zadowolenia. Wszystko poszło po jego myśli, rytuał został przerwany i przy odrobinie szczęścia uda mu się uratować zarówno Williamsa jak i jednorękiego. Niespodziewanie w blasku ognia pojawili się jacyś ludzie. Niewyraźne sylwetki przemykały między płomieniami, ktoś zaczął strzelać. Edmund nie widział atakujących, ale był pewien jednego. Bardzo zależy im na dostaniu się do świątyni. Sprawa zaczęła się więc dodatkowo komplikować. Porucznik znał nie jedną opowieść o okrucieństwie członków różnych tajemnych kultów i walkach między nimi. Jeśli znalazł się właśnie w środku takiej utarczki musiał działać. I to szybko. Nim jednak zdążył zrobić cokolwiek jego oczom ukazał się niecodzienny widok.

Nad walczącymi przy samochodach ludźmi zawisł najprawdziwszy smok. Blackadder przetarł oczy, lecz gad nie zniknął. Był tam, w powietrzu i szykował się do ataku na grupkę przy autach. Anglik z przerażeniem obserwował jak potwór miota walczącymi. Szkoła Wojskowa, kilka lat służby, wojna nauczyły go radzić sobie w wielu sytuacjach. Ale nigdy jeszcze nie musiał zmierzyć się ze smokiem. Dotychczas był święcie przekonany, że to jedynie stwory z dawnych legend i bajek dla dzieci. Tymczasem właśnie w tej chwili widział wielkie łuskowate cielsko poruszające się nie dalej jak pięćdziesiąt jardów od niego.

-Niemożliwe…- szepnął oficer do siebie. Chwilę później poczuł na twarzy silny powiew wiatru i towarzyszący mu charakterystyczny dźwięk. Błyskawicznie podniósł głowę do góry. To co ujrzał zjeżyło mu włos na głowie. Duży, czerwony łeb z dwoma szeregami błyszczących zębów zbliżał się do Edmunda coraz szybciej i szybciej. Nie było zbyt wiele czasu na zastanawianie się. Spotkanie się z kilkunastoma kultystami stało się w jednym momencie bardzo kuszącą perspektywą. Potem dał o sobie znać ciężki wojskowy trening. Porucznik, niemal jak na ćwiczeniach, wspiął się na okno i wskoczył do środka.

We wnętrzu meczetu wciąż pozostawało wielu Arabów, wyraźnie rozeźlonych tym co się działo. Mimo wszystko nagłe pojawienie się brytyjskiego oficera wyraźnie ich zaskoczyło. Nim ktokolwiek zdążył zareagować szeregowy Williams zaatakował jednego z oprawców, zaś ściana za porucznikiem eksplodowała rozsadzona smoczym łbem. Edmund poczuł na plecach ciepły i cuchnący oddech potwora. Instynktownie rzucił się do przodu unikając bliższego kontaktu ze szczęką gada. Natychmiast też pojawiło się przed nim kolejne niebezpieczeństwo. Grupa uzbrojonych w szable i kindżały Arabów ruszyła w jego kierunku. W jednej chwili Blackadder zrozumiał jak przed niespełna czterdziestoma laty mogli czuć się brytyjscy oficerowie, z generałem Gordonem na czele, podczas oblężenia Chartumu. Dzikie spojrzenia i błyszcząca stal zbliżały się nieubłaganie. Porucznik przygryzł dolną wargę. Jeśli ma dzisiaj zginąć to przynajmniej zabierze ze sobą kilku tych skurczybyków. Wyszarpnął z kabury rewolwer i odciągnął kurek. Lewa ręka niemal automatycznie powędrowała za plecy. Porucznik Blackadder otworzył ogień.







Rewolwer Webley Mk VI wystrzeliwał ponad calowe pociski o wadze 17 gramów z prędkością 231 m/s. Był szalenie skuteczny na krótkim dystansie i szalenie zabójczy. Za każdym razem, gdy oficer pociągał za spust któryś z napastników padał na ziemię i zraszał piach własną juchą. Po krótkiej chwili we wnętrzu meczetu leżało sześć stygnących ciał. Z wciąż zaciśniętych warg Edmunda pociekła cienka strużka krwi. Dobrze wiedział, ze to nie koniec. Kolejni wrogowie już zmierzali w jego kierunku. Blackadder chwycił jedną z upuszczonych szabel. W tym czasie gramoląca się do środka bestia nie próżnowała. Po kolejnym uderzeniu w ścianę stwór niemal wlazł do środka. Anglik skoczył do przodu ponownie unikając rozszarpania. Uzbrojeni po zęby Arabowie byli niemal na wyciągnięcie ręki. Porucznik przyjął pozycję szermierczą. Wtedy zobaczył pistolet w ręku jednego z kultystów. Poczuł jeszcze ostry ból w boku i wreszcie zapadła ciemność.


***


Przez okno do pokoju wpadały promienie słoneczne bezpardonowo atakując oczy Edmunda. Mężczyzna przebudził się. Żył, a to było już coś. Leżał również w łóżku, więc na pewno nie został schwytany przez żadnych szalonych kultystów. Z drugiej strony odniósł wrażenie, że pościel była za delikatna jak na szpital garnizonowy, a posłanie za wygodne. Krzywiąc się nieco delikatnie podniósł jedną z powiek i rozejrzał się. Po pokoju krzątała się jakaś postać. Anglik otworzył drugie oko. Przed sobą ujrzał ubraną w zwiewną szatę kobietę przecudnej urody. Teraz oficer był pewien, na pewno nie znajduje się w wojskowym lazarecie. Gdzie w takim razie był? Póki co postanowił się jednak tym nie przejmować i obserwował ruchy dziewczyny. W pewnym momencie ta odwrócił się i uśmiechnęła do niego tajemniczo. Edmund nieco zawstydzony opuścił wzrok i ponownie przymknął oczy. Nie potrafił tego później wytłumaczyć, ale ponownie zasnął, a obudził go dopiero intensywny zapach tytoniu.

Rozmowa, którą wtedy odbył była jednym z najważniejszych momentów w jego życiu. Niespodziewanie został wplątany w wydarzenia, których sam do końca nie rozumiał. W dodatku spotkał swojego dalekiego kuzyna ze Stanów, którego tak naprawdę nie potrafił nigdzie umiejscowić w swoich wspomnieniach. Życie Edmunda Blackaddera zostało wywrócone do góry nogami i musiał sobie teraz z tym jakoś poradzić.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:06.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172