lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Ymir - [survival horror] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9096-ymir-survival-horror-18-a.html)

Gryf 16-06-2011 17:48

W eterze zapadła krótka chwila ciszy, które przerwał trzask i niewyraźny głos Lingrena.

- Ooooo ja... - a po dłuższej chwili - Szejmes, rusz tu swój ramolski arsz, znalazłem... znalazłem... coś! Musisz to obczaić!

Nie czekając na odpowiedź Sven wolnym krokiem ruszył w kierunku piramidy. Była ona dość wysoka, ale stopnie umożliwiały wspinaczkę człowiekowi w skafandrze. Im wyżej wchodził, tym silniej uderzał w niego wiatr i tym silniej chłostał go kawałkami lodu. Raz, czy nawet dwa o mało nie upadł, kiedy stopa straciła przyczepność na oblodzonym stopniu. Zapewne ktoś mniej sprawny niż Szczota poleciałby na dół, popełniwszy błąd przy wspinaczce. Ale chłopak, z trudem oddychając, w końcu znalazł się na ostatnim odcinku przed oświetloną konstrukcją. Brakowało mu do przejścia zaledwie piętnaście metrów, ale tutaj, w tym miejscu, schody po prostu skończyły się.

Szczota obszedł “taras” wokół. W dole nie widział niczego, poza gęstą kaszą śnieżycy, Na górze wichura szalała tak, że musiał uważać, by nie spaść. W końcu dotarł do tego samego miejsca, którym dostał się na górę. Nie było żadnych wejść, poza żmudną i zapewne niezbyt łatwą wspinaczką po kamiennych, oblodzonych występach. Wysoko. Nie jakoś strasznie wysoko, ale dla zmęczonego człowieka w ciężkim skafandrze ochronnym było to ryzykowne. Na pewno jednak mniej ryzykowne niż wspinaczka do trójkątnego otworu widzianego wcześniej.


Cytat:

00:00:01 REC

Obraz na ekranie przywodził na myśl to, co wyświetlało się na odlskulowych odbiornikach telewizyjnych, kiedy te się zepsuły, lub nie miały podłączonych anten. Miliardy małych biało-szarych mróweczek. Nie był to jednak efekt zakłóceń, a najprawdziwsza i jak najbardziej dosłownie rozumiana Ymirska śnieżyca. Przez wir białych punkcików widać oblodzoną ścianę i dłoń niepewnie chwytającą za jakiś kamienny występ. Na tym tle wyraźnie odcinał się komunikat nałożony na obraz w lewym dolnym rogu:


CZY CHCESZ URUCHOMIĆ TRYB BOJOWY? T/N


Wojskowi wyjadacze nazywali to "powiadomieniem o podesranych majtach". Oznaczał on tyle, że system nie stwierdził realnego zagrożenia, ale zareagował na strach użytkownika. Gdyby sam komunikat pozostawiał jakieś wątpliwości, co do stanu psychicznego operatora, jego głos rozwiewał je doszczętnie:

- Sz..szejmes?! Szejmes odezwij się! Tu coś jest! Słyszał mie? Haaaaaalo! - pełne nadziei oczekiwanie. Ujęcie wędruje w górę i cały kadr zalewa rażąca w oczy biel. Ujęcie powraca na ścianę. - To jest taki liht... się znaczy światło... znaczy coś jak światło, ale badziej... po prostu BARDZIEJ... i to bardziej w chuj...

W eterze znów chwila ciszy, dłoń zaciska się na kamieniu niezdecydowanie.

- Wbijam na górę. Okej?

Chwila bezruchu. Dłoń zaciska się na uchwycie, dołącza do niej druga. Zaczyna się wspinaczka.


mataichi 16-06-2011 18:07

-…muszę ci powiedzieć James. Chyba mogę cię tak nazwać prawda? Nie obrazisz się? – Duffy prowadził sobie dialog z trupem zanim jeszcze zgasły światła. – Widzisz zawsze chciałem mieć przyjaciela Jamesa. Jako dzieciak miałem nawet takiego wymyślonego kumpla, ale to historia nie na dzisiejszy wieczór. W każdym razie… muszę ci powiedzieć, że jesteś niesamowitym rozmówcą. Niewymagającym, bezkonfliktowym i zawsze potrafisz wesprzeć mnie na duchu. To się ceni…

Gdy zgasły światła Gilbert zamarł w bezruchu. Wspomnienie dzieciństwa sprawiło, że jego podświadomość zapragnęła ze wszystkich sił znaleźć ciepłą kołderkę, pod którą mogłaby się zanurzyć i uchronić przed wszystkimi nocnymi potworami. Niestety ta została spopielona.

Nagle coś w pomieszczeniu się poruszyło. Informatyk wiedział co, ale ze wszystkich sił próbował nie dopuścić do siebie tej myśli. Kolejny dźwięk – jakiś cichy jęk – sprawił, że mężczyzna przytulił się do najbliższej ściany.

- James? James nie rób sobie jaj.

Okazało się, że trup nie żartował. Jego rybie oczka ożyły, a bezwładne do tej pory ciało zaczęło nabierać wigoru.

- To… TO ŻYJĘ! – krzyknął Duffy i zaczął rzucać w cieplaka jakimiś podręcznymi rzeczami. Dopiero po paru minutach szaleńczych i bezskutecznych prób uśmiercenia stwora oprzytomniał. Umarlak nie był w stanie na razie uwolnić się z pętli. Gilbert musiał wiec wykorzystać dany mu przez Boga czas na znalezienie kryjówki. Mała toaletka wydawała mu się idealnym miejscem. Zabarykadował drzwi czyniąc z niej swoje ostatnie miejsce oporu. Bardowie w pieśniach będą opowiadać o nieustraszonym Duffym, który poległ chwalebną śmiercią w wychodku. Nie brzmiało to najlepiej i jakoś mu nie było śpieszno do tworzenia takiej legendy.

W tym krytycznym momencie odezwał się Rock. Prosił o pomoc z jakimś przejściem. Informatyk oczywiście pomocy udzielił, ale z małym i jakże delikatnym zastrzeżeniem:

- Jeżeli nie wrócisz po mnie to jak mi czarna bozia świadkiem nie wydostaniesz się z tej pieprzonej bazy. Słyszysz?!

Szef ochrony nie odpowiedział. Zamiast tego skontaktował się z nim Ipor wysyłając wiadomość. Po krótkiej wymianie informacji okazało się, że zmierza w jego kierunku przewodami wentylacyjnymi.

- Duffy. Dasz radę szybko przebiec przez korytarze? – w WKP usłyszał ponownie głos Rocka - Pamiętasz, jak prowadziłeś Zoe na Ymirze A? Ja będę teraz tobą, ale musisz mi zaufać i musisz dać z siebie wszystko. Znajdź jakąś broń i na mój znak ruszysz do ichniej czujki. Rozumiesz? Jesteś gotowy?

- Nie kurwa, nie jestem! Człowieku jaka broń?! Szczotki do czyszczenia kibla chyba nie można do broni białej zaliczyć prawda? Zresztą Ipor idzie już do mnie. Bez niego nigdzie się nie wybieram. Odezwę się jak będzie na miejscu.

Musiał wykorzystać czas oczekiwania. Spróbował ponownie dostać się do systemów odpowiedzialnych za temperaturę tej sekcji bazy w celu ochłodzenia korytarzy. Liczył, że choć część cieplaków wyniesie się gdzieś indziej zanim ruszą w samobójczą drogę.

Kivan 16-06-2011 18:59

Przywarł plecami do grodzi… ciepli z drugiej strony walili jak potłuczeni, dźwięk paznokci drapiących o metalową przegrodę powodował dreszcze. Człowiek myśli, że powinien się do tego przyzwyczaić ale serce bije tak samo mocno jak za pierwszym razem. Na szczęście już był bezpieczny… przynajmniej na razie. Chwycił mocniej karabin i kolbą rozwalił pokrywę panelu, by następnie go wybebeszyć – złapał wszystkie kable i co tam było w środku po czym wytargał je na zewnątrz tylko po to by zaraz usmażyć całość elektryczną pałką. Teraz mogą sobie tłuc ile chcą, a do środka nie wejdą na pewno…

W środku oprócz kilku biurek, szafek i holowyświetlaczy na ścianie nie było nikogo, ani niczego, a przynajmniej tak się wydawało… Mimo wszystko jednak oparł broń na ramieniu i przygotował się do strzału – tak na wszelki wypadek. Pozostawały mu tylko dwie opcje do wyboru… Nie zastanawiał się zbyt długo, niemalże od razu podszedł do jednych z drzwi i nacisnął przycisk. W sanitariacie jako pierwsza przywitała go czerwona smuga na podłodze ciągnąca się do jednej z kabin. Reszta zdawała się wyglądać normalnie. Ostrożnie ruszył do przodu, powoli zbliżał się jednocześnie nasłuchując ale dzięki ciepłym z korytarza usłyszenie czegokolwiek było prawie niemożliw. Kopniakiem utorował sobie wejście – wnętrze okazało się całkowicie puste, krwawy ślad kończył się i prowadzi do szybu wentylacyjnego. Kratka była już dawno zdjęta i teraz leżała gdzieś z boku. Grey zajrzał do środka z dystansu mimo iż zdrowy rozsądek wyraźnie to odradzał…

Wycofał się niczego nie zobaczywszy, oprócz tego pozostawała mu jeszcze jedna droga – przez biuro. Wewnątrz zastał zdekapitowanego człowieka z piłę plazmową w ręku, który siedział przy biurku, a przed nim na holo wyświetlała się mapa bez problemu można było stwierdzić, że jest przedstawiona na niej powierzchnia Ymira. Były też cztery punkty zaznaczone literami: A, B, C i X. Grey wycelował w denata, ale ten ani myślał się poruszyć, z racji ostrożności jednak nie opuścił broni – nie jedno już tutaj widział i nie zdziwiłoby go gdyby bezgłowe ciało wstało ze swojego miejsca i rzuciło się na niego. Okrążył nieboszczyka całkiem sprawnie, ale biorąc niemożność stawiania oporu przez tamtego to żaden wyczyn to nie było. Kiedy był wystarczająco blisko kopniakiem posłał denata na glebe razem z krzesłem – tamten ani drgnął, więc Whiteman nadal będąc ostrożnym zabrał się z przeszukiwanie jego kieszeni. Wiele to przy sobie nie miał. Medpak, karta chipowa, zdjęcie rodzinne, jakieś śmieci i karta dostępowa poziom żółty.

- Alex Lumienko… - Przeczytał chowając przepustkę urzędnika do kieszeni, po czym wstał i podniósł też krzesło, na którym zaraz usiadł nic sobie nie robiąc z zakrwawionej tapicerki. Rzucił jeszcze okiem na znalezioną fotografię i… no właśnie. Zdał sobie dopiero z tego sprawę odkładając zdjęcie na bok. Gdzie była jego głowa? Rozejrzał się dookoła i nic. Było to co najmniej niepokojące… Nie było jednak czasu żeby się nad tym zastanawiać, miał teraz inne rzeczy na głowie. Dokończył przeszukiwanie biurka i jeszcze raz spojrzał na mapę wyświetlająco się przed nim czytając jednocześnie zawartość leżącej przed nim karteczki.

Cytat:

23 24 89 78 98 22 XX

Koordynaty? – zapytał sam siebie koncentrując przy tym wzrok na znajdującym się na hologramie iksie. Pytania mnożyły się w głowie. Nie skojarzył teraz faktów, ale mogła to być lokacja lodowego miasta z filmiku obejrzanego w gnieździe. Wyciągną swój WKP i zrobił zdjęcia zarówno mapy jak i karteczki, którą schował do kieszeni i wtedy przypomniał sobie o jeszcze jednym – karta chipowa umarlaka. Włożył ją do czytnika, może tu będą jakieś odpowiedzi…

Na małym ekranie pojawiła się jednak tylko znana mu z fotografii twarz głowy rodziny Lumienków, obraz nie był dobrej jakości, co chwila przerywał i przeskakiwał.

- „Eee… nie wiem co się dzieje… straszne… wszyscy powariowali… istne szaleństwo… coś tam jest… czuje to… w mojej głowie… to nie do wytrzymania, nie mogę z tym dłużej walczyć… nie mam już siły… proszę… jeśli ktoś znajdzie to nagranie to niech przekaże je mojej rodzinie… proszę…”

Tutaj mężczyzna na chwile milknie by potem pożegnać się ze swoją rodziną.

- „Proszę wybaczcie mi… kocham was.”

Obraz pociemniał, nie było żadnych odpowiedzi. Grey zastygł na chwilę w miejscu i wyrwała go z tego dopiero wiadomość, która do niego przyszła od Ipora przypominając mu o rzeczywistości.

„Jestem w jakimś cholernym kiblu. Dobijają się do mnie…”

Wyłączył ją jednak nawet nie doczytawszy do końca.

Następnie ruszył do wentylacji, która po sprawdzeniu na wukapie okazała się jedyną drogą. Od zbrojowni dzieliło go jeszcze sześć korytarzy, a chciał się tam znaleźć jak najszybciej… Wysypał wszystko z plecaka wiedząc, że i tak się nie zmieści. Wziął tylko anakondę, pałkę i paralizator, pustą torbą też bo mogła się jeszcze przydać kiedyś. Wspiął się teraz do wymazanego krwią otworu i zaczął czołgać oświetlając sobie drogę nikłym światłem ze swojego WKP.

Marrrt 16-06-2011 19:58

Bóg w znanym wszechświecie.



- Zdaję sobie sprawę z naiwności mojego ostatniego pytania, ale mimo wszystko muszę je zadać. Świat matematycznych dowodów i racjonalizacji. Świat, jak to ksiądz ujął, pozytywistycznego chrześcijaństwa i filozofii przyrody opartej na religii. Gdzie w syntezie tych światów są jakieś znaki, lub dowody na istnienie Boga Wszechmogącego. Czy są? Czy powinniśmy ich szukać?

- Pytanie w najmniejszym stopniu nie jest naiwne. Choćby i dlatego, że nie ma na nie jednoznacznej i niepodważalnie pewnej odpowiedzi. Jeśli jednak odpowiadającym mam być ja to będziemy się mimo wszystko poruszać w tematach szeroko rozumianej teofikcji. Zacznę od tego, że nasze stanowisko jest w obecnej chwili identyczne z podejściem naukowców. Struktura poznanego wszechświata nie zostawia w sobie miejsca na wspomniane przez pana znaki. Owszem, były takie próby by w miejscach gdzie wiedza nie sięgnęła, „upakować” ostateczny dowód egzystencji Pana Boga, ale szczęśliwie mamy te czasy za sobą. Odkąd obserwatorium watykańskie zostało przeniesione do Arizony, w światopoglądzie kościoła na kosmologię przestały pokutować stare przyzwyczajenia. Wszechświatem bowiem, z czym nawet najzagorzalsi agnostycy wśród moich kolegów się zgadzają, rządzi całe mnóstwo racjonalnych i możliwych do poznania zasad. Zasad, które po poznaniu otwierają przed nami nowe ścieżki bazujące na ich treści. Kolaps na ten przykład. Niewiarygodny cud, który po rozpracowaniu przez Kassindlera i Ananda kilku jakże dziś prostych równań z zakresu teorii względności, stał się najprawdziwszą prawdą i faktem czy tego chcemy czy nie. Już nie trzeba wiary by zaginanie przestrzeni było prawdą. To po prostu jest prawda. Po poznaniu odpowiednich zasad. Z Panem Bogiem czuję, że jest podobnie. Z tym, że jedyny niezaprzeczalny znak i ślad jego istnienia zostanie nam ujawniony dopiero wtedy gdy ujrzymy jego dzieło. Gdy wszechświat nie będzie miał już dla nas tajemnic. Gdy wyjdziemy poza niego i ogarniemy go całego swoimi zmysłami. Czy powinniśmy do tego dążyć? Oczywiście. Ale widzę to trochę jak krzywą funkcji wykładniczej. Będziemy nieskończenie długo zbliżać się do pewnej wartości nigdy jej nie osiągając. Nie cel jest celem, a dążenie.

- A samotność? Przy takiej wielości światów nie odczuwa ksiądz jakiejś strasznej i nieprzepartej samotności?

- Absolutnie. Domeną Pana Boga jest nieskończoność. A w perfekcyjnej nieskończoności nie ma mowy o samotności.

- Mówimy o mnogości boskich wcieleń, czy o… innych ludzkościach?

- To już nawet jak na teofikcję głęboko posunięte zagadnienie, ale o jednym i drugim. Choć „inna ludzkość” to ładne stwierdzenie… I jeśli czegoś w swoich badaniach bym się obawiał to właśnie jej.

- Można wiedzieć dlaczego?

- Oczywiście. Wolna wola. Jeśli zakładamy, że „inne ludzkości” są możliwe, to posiadają wolną wolę. Sami nie jesteśmy doskonali, ale jeśli mamy nieskończenie wiele możliwości bycia czymkolwiek, to... czym możemy być?


Seamus zniechęcony wyłączył telewizor. Sranie w banie. Osobiście wiarę przyjmował z typowym dla swojego środowiska zubożałych irlandzkich pracowników fizycznych, prostolinijnym wytłumaczeniem „bo tak”. Ziemia jest jedna, Bóg jest jeden i co tu kuźwa więcej gdybać. Poszedł po piwo do kuchni. Jeszcze tylko pięć dni fajrantu. Potem Ymir…


***

Czarny roztwór w powietrzu był nieprawdziwy. Znaczy nie mógł istnieć. Jak wiele zresztą innych rzeczy i wydarzeń, które jednak, czy Seamus tego chciał czy nie, miejsce miały i zazwyczaj wykazywały dość wrogie nastawienie do jego osoby. Czarny roztwór był jednak nieprawdziwszy od tego wszystkiego. Prezentował coś więcej niż źródło całego piekła, które zaszło tu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin. Było dowodem na to, że znany świat to nic. Że w ogóle to wszystko to nic. Że są sami i oszukani. Że za czarnym roztworem, który zapewne był jakąś bramą, jest inny, demoniczny, gorszy świat, który był tam zawsze. I mógł się przebić tu od zawsze. Do tego obcego miasta, które wyglądało na niezamieszkałe od eonów. Wcześniej w hangarze sprawiali wrażenie bardziej jakichś zwierząt, drapieżników inteligentnych. Brama otworzona w hangarze mogła być tylko przywidzeniem. Ale teraz. Wśród ryku ymirskich wichrów prawda nabierała gorszego kształtu w głowie niezdolnego do takich przemyśleń brygadzisty. Nie był naukowcem. Nigdy nie chciał być. Nie nadawał się do tego i doskonale o tym wiedział.
Teraz… teraz chciał tylko podejść do portalu. Zobaczyć to naprawdę. Z pierwotnej ciekawości jaka mu została gdy jak ten ramolski jak to mawiał Szczota trep gapił się na ostatnich znikających z oczu robali.

Ruszył.

Szczota coś gadał. W odbiorniku kombinezonu rozbrzmiewał jego narwany głos. Coraz bardziej przerywany jakimiś trzaskami.

Kolejne metry zbliżały go do pulsującej czerni. Jej tafla uginała się w powietrzu. Jak jakaś smoła, ropa czy coś… Zostało kilkanaście metrów.

Głos Szczoty prawie całkiem umilkł. Pozostał już tylko przerywaną ciszą szum. Odbiornik przestał cokolwiek łapać. Ale był już tak blisko. Jezu. Przyśpieszył.

Niepotrzebnie. Czarny roztwór zamigotał i rozmył się w nicości. Jakby kuźwa nigdy nie istniał. Seamusowi zostało z pięć metrów.

Mimo wszystko doszedł na miejsce. W tej śnieżycy nie pozostał nawet ślad po czymkolwiek. Po portalu, obcych… nic. Tylko on i ymirskie pustkowia na przedmieściach tej kanciastej metropolii. Ciekawość w jednym momencie spłynęła z Irlandczyka gdy uświadomił sobie co przegapił. Jak debil!

- Sven!!!!!!!

Sven kuźwa dzieciaku… Gdzieś ty polazł? No gdzie? No myśl debilu… mówił coś… że idzie obejść? Cholera…

- Sven!!!!!!!!!!!!!

Ruszył biegiem w stronę zabudowy nawołując za chłopakiem.

Ravanesh 16-06-2011 20:32


IPOR JUHASZ

Wewnątrz wentylacji mogłeś poruszać się jedynie na czworakach, mozolnie niczym jakiś robak pełznący przez podziemny tunel.

Ale nie miałeś wyboru. Sapiąc i klnąc w myślach, co rusz sprawdzając drogę na wykresie wyświetlanym przez WKP, pokonywałeś kolejne metry, kolejne zakręty, mijałeś kolejne odgałęzienia będąc coraz bliżej wyznaczonego celu.

Nie mogłeś przewidzieć jednego. Że nie tylko ty wybierzesz sobie drogę przez wentylację.

Z początku myślałeś, że to jedynie echo odgłosów, jakie towarzyszyły twojej wędrówce przez wentylację. Kiedy jednak jakaś silna dłoń chwyciła cię za nadgarstek, kiedy mijałeś boczną odnogę i zaczęła ciągnąć w kierunku ukrytej w mroku postaci, zorientowałeś się, że natknąłeś się na cieplaka w wentylacji.

Skurczysyn, kiedy tylko chwycił cię w swoją łapę, zaczął wyć te swoje zawołanie „cieeepłeeee” nie pozostawiając ci złudzeń, kto zacz. Co gorzej wydawało ci się, że słyszysz jak gdzieś z dołu wyją kolejne cieplaki.

Próbowałeś wyrwać się z chwytu, ale cieplak miał łapę jak imadło. Kiedy podciągnął cię bliżej siebie wziąłeś zamach i kopnąłeś gnojka prosto w twarz. Ciekawe, jak zamierza cię pogryźć nie mając zębów! Ciężki but zgruchotał twarz cieplaka i zdusił te paskudne wycie w zarodku.

A potem wentylacja, którą szedłeś zwaliła się w dół z łoskotem.

Cieplak wylądował obok ciebie, przeturlał się i upadł na plecy. Ty instynktownie odturlałeś się w bok i spojrzałeś na wroga. Nie był tak groźny poza wentylacją, ponieważ nie miał obu nóg. Na wysokości kolan z nóg została mu tylko krwawa miazga.

Poderwałeś się na nogi rozglądając wokół.

Wylądowałeś w jakiejś kantynie. Wejście do niej było rozwarte na całą szerokość. Stał w nim jakiś cieplak, który już obracał okrwawioną twarz w stronę źródła hałasu.

W kantynie było ich jeszcze dwóch. Jakaś kobieta obgryzająca leżące za barem zwłoki i kucający obok niej mężczyzna w stroju personelu pomocniczego.

Z kantyny były dwa wyjścia, nie licząc wentylacji, z której wypadłeś. Te, na korytarz i drugie, prowadzące na zaplecze. Nie miałeś zbyt wiele czasu do namysłu. Co gorsza, jak zauważyłeś, upadek zniszczył lub uszkodził twój WKP.

Cieplak z korytarza ruszył w twoją stronę, a wtedy drzwi zatrzasnęły się odcinając mu wyciągnięte jak u lunatyka ręce.

- Ipor, kurwa – usłyszałeś głos Rocka z głośników. – Załatw tych w środku. Wyprowadzę cię stąd!
W chwilę później włączyły się syreny alarmowe, niczym przygrywka do brutalnych scen, które za chwilę miały wydarzyć.



GREYSON “GREY” WHITEMAN

Wentylacja na Ymirze B stała się najwyraźniej główną arterią komunikacyjną.
Po przeszukaniu pomieszczeń biurowych i zabraniu zeń wszystkiego, co w danej sytuacji wydawało ci się potrzebne wpełzłeś do szybu wentylacyjnego i zapamiętując mapę dojścia w pobliże pomieszczeń ochrony zacząłeś mozolną wędrówkę.

Wentylacja niosła z sobą wiele dziwnych dźwięków. Raz czy dwa wydawało ci się, że słyszysz echo czyjejś wędrówki tymi metalowymi szybami. Nie zwracałeś na nie uwagi.
O tym, że szyby nie są na B-tce tak bezpieczne jak na opuszczonej wieki temu A-śce, przekonałeś się kilka minut później.

Drogę blokowało ci ciało. Trup w szybie był skuteczną barykadą. Nie było szansy byś przecisnął się nad nim. Musiałeś go wyminąć.

Cofając się zauważyłeś, że zawalidroga nie był tak martwy, jak się z początku wydawał. Kiedy zbliżałeś się do skrzyżowania, na którym planowałeś zacząć omijanie ciała, trup niespodziewanie ... ożył. Bełkocąc niewyraźnie „cieeeeepłeeeee” zaczął niezdarnie pełznąć w twoją stronę. Posłałeś mu kulę prosto w głowę. Cieplak znieruchomiał, ale ty i tak musiałeś go obejść.

W pewnym momencie znalazłeś się nad korytarzem. Przez wąskie wywietrzniki widziałeś pojedyncze osobniki kiwające się na boki. Było ich mało.

Na tyle mało, że mogłeś ostatni odcinek do sekcji ochrony – jeden dość długi korytarz – przebyć normalnie. Zapas amunicji w Anakondzie, którą znalazłeś wystarczyłby na taki rajd. Karta dostępowa i sztuczka zdradzona przez Rocka pozwoliłaby dostać się do środka.

Podjąłeś decyzję.

* * *

Wyszedłeś w pomieszczeniu, które wyglądało jak magazyn kombinezonów. Tamtędy wydostałeś się na korytarz.

Pierwszy cieplak został wyeliminowany bez przeszkód. Zapewne nawet cię nie zauważył. Kolejny podobnie. Potem jednak sytuacja się odwróciła.
Na korytarzu nie było ich wielu, to fakt. Ale spora gromadka, jak się okazało, przebywała w jednej z kantyn. Słysząc, jak ciała padają na ziemię, wybiegły. Poczułeś niebezpieczny skurcz pęcherza. Z taką ilością nie byłeś sobie w stanie poradzić. Pozostało tylko jedno.

Strzeliłeś kilka razy i najszybciej, jak tylko byłeś w stanie, ruszyłeś w stronę wejścia do sekcji ochrony.

W tej samej chwili, kiedy ty spiąłeś się do biegu, włączyły się syreny alarmowe...



SELENA STARS


Przewody wentylacyjne były wąskie i zimne. Przemieszczałaś się przez nie przyświecając co rusz WKP. W szybach łączność zmalała do zera. Będąc w wąskich tunelach, byłaś zdana tylko na siebie.

Głos mówiący twoje imię co rusz rozbrzmiewał ci w głowie. Jednak dołączyły do niego inne omamy słuchowe. Jakieś dziwaczne szepty, zwierzęce warkoty a nawet – i to było najbardziej przerażające – śmiech dziecka.

W końcu jednak dotarłaś do pomieszczenia B-120. Umywalni dla górników kończących szychtę. Upewniwszy się, że pomieszczenie jest puste, sforsowałaś osłonę wentylacji i zsunęłaś się w dół.

To było standardowe pomieszczenie. Osiem przypominających starożytne toi-toi’e zamykanych kabin prysznicowych. Szafki na drobiazgi osobiste i ręczniki, lustra, kabiny toaletowe. Łaźnia, jakich wiele w podobnych bazach.

Przez chwilę mogłaś „podziwiać” swoje odbicie w lustrze. Przybyło ci na oko z dziesięć lat życia. Twarz wychudła i przybrała wyraz zaszczutego zwierzęcia. Jak niewiele trzeba było, by pod wpływem zagrożenia człowiek zwrócił się ku swej atawistycznej naturze.

I wtedy coś przemknęło w lustrze, za twoimi plecami. Odwróciłaś się gwałtownie, lecz łaźnia za tobą była pusta. Potrzasnęłaś głową. Czyżbyś jednak zaczynała tracić zmysły? A może ...
Poczułaś nagły przypływ paniki, lecz zdusiłaś go w sobie.

A może zaczynasz cieplaczyć?

Usiadłaś na podłodze i przez kilka chwil zwyczajnie siedziałaś.

W końcu jednak spojrzałaś na WKP. Jeśli ktoś byłby w stanie dotrzeć, to już by dotarł. Dla świętego spokoju sprawdziłaś połączenie na WKP. Rock – cisza. Zaniechałaś wybierania tych, którzy mieli udać się do pomieszczeń ochrony. Wybrałaś Dhiraja – cisza. Chucka – brak odzewu. Kamini – cisza.

Wyglądało na to, że zostałaś sama. Że reszta – bałaś się o tym myśleć – po prostu zginęła.

Rura kanalizacyjna zaczynała się w głównym pomieszczeniu. Wystarczyło usunąć kratownicę i miałaś otwartą drogę do sekcji bio-labów. Tylko pozostawało pytanie – czy to ma jeszcze jakikolwiek sens? Czy nie lepiej wrócić wyżej, złapać kontakt z Rockiem i poczuć się bezpieczniej w towarzystwie tego specjalisty.

I wtedy, kiedy wahałaś się, co robić, włączyły się syreny alarmowe.....



DHIRAJ MAHARISZI

Za drzwiami, których otworzenie kosztowało cię tyle nerwów, zaczynał się wąski korytarz techniczny. Widząc, że winda dojeżdża na dół wskoczyłeś do środka. Drzwi zamknęły się za tobą z cichym szumem. Odczułeś niewysłowioną ulgę, sam nie wiedząc czemu.

Ruszyłeś korytarzem, który po trzydziestu krokach skręcał w lewo. Zaraz za zakrętem leżała kobieta. Na widok jej twarzy poczułeś, że zalewa cię zimny pot. To była Mary A. Rope. Siedziała przy ścianie, w kałuży krwi. Serce Dhiraja waliło, jak szalone. Wyraźnie widział ślady kul na ciele kobiety. Mary nie zginęła od cieplaków. Została zastrzelona i prawdopodobnie zabrakło jej sił, by iść dalej.

Obok kobiety, na podłodze wypisano sześć cyfr: 6 2 4 6 8 i 9, a w zaciśniętej dłoni trzymała złotą kartę dostępową – taką, jaką posiadali tylko członkowie Dyrekcji wyższego szczebla.

Kilkanaście kroków dalej obskurny korytarz techniczny kończył się solidnymi drzwiami. Profesor podszedł do nich widząc napis „PRZEPOMPOWNIA B”. Jednak zamocowany zamek był absolutnie nie na miejscu, jeśli chodziło o tak pospolite miejsce. Zamek był z tych tak zwanych czterostopniowych. Wejścia zabezpieczały: zamek kodowy, czytnik kart dostępowych, skaner siatkówki i skaner linii papilarnych.

Cokolwiek znajdowało się po drugiej stronie tych drzwi, ktoś zadał sobie niemało trudu, by udaremnić niepowołanym osobom wejście do środka.

- Zobacz – szept wydobył się z martwych ust Mary A. Rope. A Dhiraj poczuł, że jeszcze kilka takich przerażających momentów, a skończy z zawałem serca.

- Pośpiesz się – nowe słowo. – On zaraz tu będzie.

Na końcu korytarza, którym tutaj przeszedł Dhiraj zalśniło czerwone światło. Ktoś, podobnie jak on wcześniej, próbował sforsować zamek.

- Zabije cię, tak samo, jak zabił mnie .... – szeptała martwa Mary w twojej głowie.

Niespodziewanie włączyły się syreny alarmowe na korytarzu.....

Armiel 16-06-2011 20:41


CHARLES “CHUCK” FISH


Miałeś wiele szczęścia. Cieplaki pobiegły tam, gdzie podano do stołu. Ze stanu nieprzytomności wyrwały cię wrzaski bólu Dunbara. Oczami wyobraźni widziałeś, jak cieplaki wskakują do szybu windy, jak szponiaste dłonie spadają na nieszczęśnika, jak odrywają kawałki ciała i wpychają sobie do ust – łapczywie i bezrozumnie.

Łzy stanęły ci w oczach, zebrało ci się na wymioty, ale w końcu przełamałeś własną słabość.

Mówi się, że strach dodaje skrzydeł. Tak było w twoim przypadku. Wiedziałeś, że pozostanie na korytarzu jest równoznaczne z samobójstwem. Że prędzej czy później znajdzie cię na nim jakiś mniej zaaferowany wrzaskami cieplak i skończysz, jak biedny Dunbar.

Początkowo na czworakach, a potem prostując swoje wątłe ciało ruszyłeś, zataczając się od ściany do ściany, przed siebie.

Szukałeś wejść do jakichkolwiek pomieszczeń, gdzie mógłbyś się zamknąć i przez WKP skontaktować z resztą. O ile ktoś z ocalonych miał na tyle szczęścia i jeszcze żył.

Zrobiłeś kilka chwiejnych kroków, kiedy znów poczułeś nagły ból w czaszce i zapadłeś w ciemność. W znane ci już dobrze lodowate morze zamieszkane przez dziwaczne stworzenia.


* * *

Powrót do przytomności był jeszcze gorszy, niż wcześniej.

W głowie miałeś pustkę. Czarną dziurę pozbawioną jakikolwiek wspomnień.
Leżałeś na podłodze i wokół czułeś jakiś ruch. Ale nie ruch jakiś osób czy istot, lecz ruch mechanizmu.

To była winda.

Byłeś w pieprzonej windzie!

Wagonik zwolnił, zatrzymał się. Drzwi brzęknęły i rozsunęły się.

A ty zobaczyłeś za nimi jasno oświetlony korytarz oznaczony symbolami jakimi zazwyczaj oznacza się sekcje medyczne.

I wtedy go zobaczyłeś. Człowiek w stroju lekarza.

Stał odwrócony do ciebie plecami i kiwał się na boki nucąc jakąś dziwną pieśń. Wokół jego stóp rosła kałuża krwi. Mężczyzna ruszył przed siebie, kiwając się na boki i nie przerywając nucenia.

W końcu podszedł do drzwi oznaczonych napisem AMBULATORIUM. Wcisnął guzik na panelu zostawiając krwawe ślady. A kiedy je otworzył usłyszałeś przeraźliwy, kobiecy krzyk.

Drzwi do windy zaczęły się zamykać i jednocześnie włączyły się syreny alarmowe w całej bazie.



GILBERT DUFFY

Siedziałeś wsłuchany w odgłosy dochodzące z wentylacji, licząc że zaraz pojawi się w niej Ipor. Ale się nie zjawiał, a jego WKP milczał. Nadal jednak potrafiłeś namierzyć jego pozycję. Znajdował się niedaleko, zaledwie trzy pomieszczenia stąd. Ale milczał.

Rock zainicjował połączenie. Odrzuciłeś, licząc że za chwilę pojawi się Ipor.

Rock zainicjował je ponownie.

Za trzecim razem strach o to, że w końcu nie zadzwoni wziął górę.

Odebrałeś.

- Duffy, kurwa – warknął Rock. – Czemu nie odbierasz.

- Srałem – rzuciłeś, sam nie wiedząc czemu, ale Rock chyba się zmieszał.

- Słuchaj. Nie mamy czasu. Musisz mi zaufać. Ruszasz teraz, albo wcale. Decyduj.

Westchnął.

- Wygląda na to, że prawie wszystkie cieplaki z tego poziomu, poza nielicznymi przypadkami, zebrały się w jednym pomieszczeniu. W sali, kurwa, konferencyjnej. Łapiesz to! Ale już zaczynają się rozłazić. Jeśli nie zepniesz półdupków i nie ruszysz tutaj natychmiast, możesz stracić szansę na ucieczkę. Rozumiesz to Gilbert? Zaryzykujesz, czy będziesz srał dalej?! No rusz się facet! Przeprowadzę cię bezpiecznie.

Zakaszlał zasłaniając usta dłonią zwiniętą w pięść.

- Zaufaj mi. – powiedział cicho. – Na wahadłowcu są cztery miejsca. Tylko cztery miejsca. Jedno dla mnie, jedno dla Angeli, jedno dla ciebie, a jedno dla Ipora, jeśli uda mi się go złapać. Po resztę, rzecz jasna, przyślemy prom.

Przełknąłeś ślinę.

- Biegniesz? – zapytał po raz kolejny.

I wtedy włączyły się syreny alarmowe ....



SEAMUS GALLAGHER

Szedł szybkim krokiem rozglądając się wokół za Svenem, ale chłopaka nie było już nigdzie widać. Śnieżyca, wichura i ciemność skutecznie oddzieliły was od siebie. Wydychane szybko powietrze osiadało szronem na krawędzi maski dodatkowo ograniczając widoczność.

Nagle dotarło do niego jak nikłe mają szanse na przeżycie. Sami, bez zapasu tlenu, zagubieni gdzieś pośród niczego. Bez szans na wezwanie pomocy, bo radio, wraz z łazikiem, przepadło gdzieś pod lodem. Bez szans na znalezienie drogi, mogli jedynie czekać na cud. Ale Gallagher był praktyczny. Nie wierzył w cuda.

Szczoty nigdzie nie było widać, nie dało się też nawiązać z nim łączności. Jednak górnik nie tracił nadziei. Sprawdzał kolejne kanały w radiu liczą na to, że w końcu usłyszy glos niesfornego chłopaka. Kiedy tak przeszukiwał pasma w zamontowanym w hełmie radiu, nagle natrafił na coś, co spowodowało, że serce zabiło mu szybciej. Jakieś głosy. Niewyraźne echo toczonej gdzieś daleko rozmowy. Strzępki ludzkich głosów.

Sam nie wiedział kiedy zaczął płakać. Bełkotał coś do radia z nadzieją, że ktokolwiek jest po drugiej stronie zrozumie go i usłyszy.
A potem usłyszał śmiech. Złośliwy, zimny i okrutny. Wiedział, kto tak się śmieje. Ray Blackaader. Ale on przecież zginął na Ymirze A.
Gallagher wrzasnął, aż zabolały go bębenki i śmiech trupa umilkł. Umilkły również echa rozmowy. A może nigdy jej nie było. Może zwyczajnie tracił zmysły.

Wokół były tylko lodowe bryły, niekończące się połacie śniegu – tysiące mil zamrożonych gazów. I było to dziwaczne miasto. Nie! Nie miasto – poprawił górnik sam siebie. Raczej ... posterunek. Bo kilka budowli, nawet tak monumentalnych jak te olbrzymy, trudno było nazwać miastem.

Gdzie jest Szczota? Jeszcze chwilę temu stali tutaj obaj. Jeden obok drugiego. W ciężkich skafandrach ochronnych – jedynej, jakże nikłej tarczy chroniącej ich przed grozą planety.


W końcu, kiedy tracił nadzieję, Seamus zobaczył ślad odciśnięty na śniegu. Wyraźny bieżnik buta. To musiał być Sven.

Wszedł na jedną z tych budowli, po ... schodach. Seamus zadarł głowę w górę i przez śnieg ujrzał dziwne światło i jeszcze dziwaczniejszą konstrukcję. I Svena. Chłopak właśnie wspinał się na górę, pokonywał ostatnie metry dzielące go od szczytu piramidy.

W tym momencie skafander zasygnalizował konieczność zmiany zasobnika powietrza. Przedostatni z posiadanego przez Seamusa zapasu. Pozostało im jakieś szesnaście godzin życia.


SVEN “SZCZOTA” LINDGREN


Wspinaczka okazała się łatwiejsza, niż Szczota sądził. W oblodzonych kamieniach dawało się znaleźć sporo szczelin i pęknięć, w które mieściła się okuta w rękawice dłoń, czy nawet obuta w stalowy bucior stopa. Przywierając brzuchem do ściany, nie czuł nawet tak bardzo wichury.
Szedł ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, że każdy błąd może być tragiczny w skutkach. Aż w końcu udało mu się dotrzeć do końca drogi.

Ostatni odcinek musiał się podciągnąć, ale w końcu wstał na nogi i mógł rozejrzeć się wokół, lecz najpierw musiał poczekać, aż odparuje mu przesłona maski. Konstruktorzy skafandra nie przewidzieli wielu rzeczy, w tym faktu, że jego użytkownik będzie uskuteczniał wspinaczkę na oblodzonej, zamrożonej na kość planecie.

Skafander zasygnalizował konieczność zmiany zasobnika tlenu i Sven zadziałał tak, jak należy wkładając przedostatni pojemnik z zapasem na osiem godzin w odpowiednie miejsce. Zużyty pojemnik został usunięty, jak tylko skończyło się w nim powietrze.
Teraz dopiero Szczota mógł rozejrzeć się wokół.

Stał na szczycie piramidy otoczony tą dziwną poświatą.

Widział coś, czego nie spodziewał się tutaj zobaczyć. Zbudowaną z dziwnego metalu konstrukcję przypominającą ogrodową altanę. Jej sufit, który zwijał się w spiralne wzory wysoko nad jego głową, zdawał się poruszać. Jakby elementy konstrukcji były żywe, a nie metalowe.
Sufit podtrzymywały kolumny z tego samego metalu. Wspaniale zdobione, wykonane z kunsztem który przytłaczał swoją doskonałością. Szczota zrobił krok w tył, a wtedy zza pleców zalało go pomarańczowe światło.
Odwrócił się zaskoczony i ujrzał, jak pomiędzy dwoma filarami pojawił się obraz.



Pustynna, zalewana promieniami pomarańczowego słońca planeta. Szczota miał wrażenie, że zrobi tylko krok i .. znajdzie się na jej powierzchni.

Kiedy cofnął się jednak bliżej środka „altany” obraz zniknął.

Z ciekawości zrobił krok w stronę kolejnych dwóch filarów zalało go błękitne światło i ujrzał zupełnie inny obraz.



Surowe góry na tle gigantycznego księżyca, na tle którego połyskiwała kolejne ciało niebieskie.

Serce chłopaka biło jak szalone.

I wtedy ujrzał coś jeszcze.

Dziwny mechanizm na posadzce na środku altany.

Trzy, bez wątpienia ruchome, koła zamontowane jedno wewnątrz drugiego. Krawędzie kół pokryte były drobnymi, niezidentyfikowanymi symbolami. Szczota wiedział swoje. Wiedział, ze ich ustawienie determinuje to, jakie planety pojawiają się pomiędzy filarami.

Szczota, jako pierwszy we wszechświecie, odkrył gwiezdne wrota obcych. Tylko co z tego, skoro nie miał pojęcia, jak działają i dokąd prowadzą.


WSZYSCY NA STACJI YMIR - B

Poczuliście ten wstrząs niezależnie od tego, gdzie się znajdowaliście. Gwałtowne szarpnięcie pod nogami i głuchy, niosący się po korytarzach pogłos. Jakby echo odległej eksplozji.

W sekundę później zapaliły się lampy alarmowe i głos z głośników poinformował:

„UWAGA, CAŁY PERSONEL. NASTĄPIŁO ODSZCZELNIENIE POWŁOKI ZEWNĘTRZNEJ W SEKTORZE EWAKUACYJNYM NUMER OSIEM. SYSTEM AUTOMATYCZNIE ODCIĄŁ SEKTOR OD RESZTY BAZY. OSOBY W SEKTORACH EWAKUACYJNYCH SIEDEM, SZEŚĆ i DZIEWIĘĆ PROSZĘ O NAŁOŻENIE SKAFANDRÓW OCHRONNYCH I MASEK TLENOWYCH. MOŻLIWA DEKOMPRESJA I GWAŁTOWNY SPADEK TEMPERATURY W PODANYCH SEKTORACH.”

Na Ymirze A wiedzieliście, do których stref ewakuacyjnych należycie. Ale tutaj, na Ymrze B, obszar stref ewakuacyjnych był dla was zagadką. Odruchowo odszukaliście oznaczenia kodowe wypisane w każdym z pomieszczeń i wyraz ulgi pojawił się na waszych twarzach. Nikt z was nie znajdował się w zagrożonych strefach.

Pozostało jednak poczucie, że wydarzyło się coś, co może pokrzyżować większość waszych planów. Złowrogie przeczucie, że koniec jest naprawdę bliski, ścisnęło wasze serca lodowatą, ymirską, dłonią.

emilski 18-06-2011 22:37

-Wyprowadzę cię stąd – głos Rocka wydobywał się z głośników, niczym przerażający skrzek starej czarownicy z bajek dla dzieci. Czarownicy, która chce utuczyć chłopca i dziewczynkę, a później je zeżreć.

Zagłuszył go nagły dźwięk syren. Bardzo głośny, wyjący dźwięk. Na początku Juhasz pomyślał, że zaraz znowu straci przytomność i obudzi się z krwotokiem z nosa, ale nie – na szczęście to były zwykłe syreny alarmowe. Bardzo głośne, ale nie niebezpieczne.

Ipor spojrzał na cieplaka, który spadł razem z nim z wentylacji. Czołgał się w jego stronę. Bezradnie poruszał się po podłodze. Nie miał dolnych kończyn. Za nim ciągnęła się czerwona wstęga posoki. Czołgał z wyciągniętą ręką w kierunku ciepła bijącego z węgierskiego organizmu. Wyciągał rękę w kierunku poruszającego się wąsa, jakby ten zwitek czarnych włosów kusił go, niczym głupia gumowa mysz kota.

Mocny zamach wystarczył, by ciężki bucior Juhasza wylądował na jego twarzy i pozbawił ją ostatnich zębów. Cieplak już się nie czołgał. Właściwie to już nic nie robił. Leżał. Nie oddychał.

Otwarta gródź, w której przed chwilą stał kolejny, zamknęła się powoli, miażdżąc z ciężkim westchnieniem kolejną ofiarę ymirskiej gorączki.

Dwóch stało za barem. Najwyraźniej coś wpierdalali. A raczej kogoś. Juhasz podbiegł w ich stronę i zgarnął z baru dwie zabłąkane butelki. Stłukł je o kontuar, zostawiając w rękach piękne tulipany. Walił mocno, bez emocji. Prosto w szyję. Raz. Dwa. I raz. I dwa.

Krew trysnęła z poprzecinanych tętnic. Cieplaki jakby zaczęły poruszać się wolniej i jeszcze bardziej chwiejnie, ale nie dawali za wygraną. Ciągle żyli, a ich głód najwyraźniej mógł zaspokoić tylko ten, stojący przed nimi, węgierski przysmak.

Juhasz nie chciał marnować ładunków z pistoletu. Wyciągnął młotek z pasa, który zabrał w windzie technikowi. I znowu. Cios za ciosem. Prosto w głowę. Raz w jedną, raz w drugą. Cieplaki leżały na ziemi, a Ipor na kolanach kończył swoje dzieło. Młotek raz za razem dobywał coraz większą miazgę z roztrzaskanych czaszek, aż w końcu Juhasz uznał, że to koniec. Zrobił to, co do niego należało.

Czuł, że ich szczątki, a raczej strzępy mózgu spoczywały na jego polikach. Zdjął je niedbałym gestem dłoni. Schował młotek na jego miejsce i splunął. Mimo że alarm ciągle wył, Juhasz słyszał wyraźnie, że do grodzi dobijają się kolejni. Nie ma zamiaru czekać tutaj bezczynnie na Rocka. Tym bardziej, że Rock jest już na pewno w pomieszczeniach ochrony, skoro jego głos da się słyszeć przez radiowęzeł, a rozszczelnienie mogło postpować. Na razie sektor, w którym przebywał nie był zagrożony, ale za chwilę... Kurwa, nikt nie wiedział, co będzie za chwilę.

Spojrzał odruchowo na wkp. Łudząc się, że to pomoże, potrząsnął nim. Gówno. Zero odpowiedzi. Musiał ucierpieć podczas upadku. Odpiął go z ręki, cisnął na podłogę i nogą przypieczętował los urządzenia.

Wszedł jeszcze na chwilę na zaplecze. W końcu to kantyna, a więc musi być coś do żarcia. Nie mylił się: jednego batona energetycznego zjadł od razu, a dwa schował na później.

Podróż zamierzał kontynuować tam, gdzie mu ją gwałtownie przerwano. W miejscu oderwania się wentylacji, wspiął się, pomagając sobie stolikami i hokerami i ruszył dalej tam, gdzie wydawało mu się, że zapamiętał ostatnią pozycję Duffiego. Jeśli to prawda, że Rock dostał się do pomieszczeń ochrony, mają mało czasu. Bill na pewno wezwał już prom i on sam będzie jedyną osobą, która odleci z tej planety. Ipor wiedział, że muszą się spieszyć. Czas, czas i jeszcze raz czas. Juhasz czuł jego oddech na swoim karku i nie zamierzał przegrać z nim wyścigu.

Baczy 21-06-2011 12:36

Dhiraj oglądał się na drzwi, dopóki nie usłyszał zapadających się sztab oraz bolców z hartowanej stali i tytanu, których użyto do wzmocnienia konstrukcji. Dopiero teraz odzyskał pewność siebie i przeświadczenie o słusznie obranej drodze. Nie wiedział, co może chcieć mu pokazać tajemnicza Mary, nie wiedział nawet, dlaczego mu się ukazała. Zmęczenie, stres, halucynogenne opary, duch? Wszystko było równie prawdopodobne, co niedorzeczne.
Czy była ona wytworem jego wyobraźni? W końcu była podobna do Kamini, a jej rany budziły u niego współczucie, zwiększając jednocześnie poziom ufności, z jakim do niej podchodził. Jednak jeśli są to zwyczajne zwidy, to skąd mógł wiedzieć o tych tajemniczych drzwiach w przepompowni? Przypadek?

Wszystko rozwiązało się tuż za rogiem, gdzie leżało ciało kobiety. Wyglądała nieco inaczej, jedyne rany, jakie zauważył na jej ciele to rany postrzałowe w klatce piersiowej i brzuchu. Leżała w kałuży własnej krwi, w dłoni ściskała zaś coś, co Dhiraj uznał za kartę dostępową, nie wiedział jednak, do czego niby miałaby służyć, w końcu w miniętych drzwiach nie było czytnika. Gdy jednak zobaczył cyfry wypisane krwią na posadzce w zasięgu ręki Mary, zrozumiał. Wydawało się to niemniej nieprawdopodobne, co spotkanie obcych i popadnięcie w obłęd większości mieszkańców Ymirskich baz, a więc, w obecnej sytuacji, całkiem możliwe. Mary, w jakiś sposób, kieruje psychiatrę do miejsca, do którego sama dotrzeć nie mogła. Spisała kod i zostawiła na widoku kartę dostępową, żeby mu pomóc. Ale gdzie miał się dostać? I po co?

Również to pytanie nie pozostawało długo bez odpowiedzi. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi, znacznie masywniejsze i lepiej zabezpieczone od poprzednich.
Dhiraj podskoczył ze strachu, gdy, jak mu się wydawało, martwe ciało przemówiło. Tym razem miało do powiedzenia nieco więcej, jednak lekarz nie łudził się, że odpowie na jakiekolwiek z jego pytań- komunikacja była jednostronna. Gdy tylko czerwona lampa zamrugała na przeciwległym końcu korytarza, rozświetlając niemrawo panujący za rogiem półmrok, psychiatra zaczął żałować, że nie starł krwi po otwarciu przejścia, lub przynajmniej nie rozmazał jej na całej klawiaturze. Ten ktoś najwidoczniej również nie znał kodu, mogłoby więc go to zniechęcić do zgadywanek. A teraz, może próbować tak, jak Mahariszi, metodą prób i błędów. Dwadzieścia cztery możliwe kombinacje, Z czego jedna próba już za nim. Jak szybko otworzy drzwi? Czy doktor zdoła uporać się ze swoją przeszkodą?

Dhiraj wiedział,że nie może zwlekać, z niechęcią i strachem obrócił ciało Mary plecami do siebie i, chwytając ją pod pachami, zaczął ciągnąć w kierunku drzwi. Uczucia te nie wynikały z samego faktu braku pulsu u kobiety i ciągnącego się za nią krwawego śladu, większy wpływ miały na to halucynacje, jakich doznawał, bo przecież nie mogła naprawdę do niego przemówić, skoro, jak sama przyznawała, była martwa... Ale czy można wierzyć mówiącemu umarłemu gdy mówi, że nie żyje?
Na szczęście gdy wlókł jej ciało oszczędziła mu jakichkolwiek komentarzy.

Otarł pot z czoła, mażąc je nieświadomie nieświeżą krwią, którą ubrudził sobie przedramiona. Znał sposób działania takich drzwi, chociaż sam z nich nie korzystał- najpierw karta, potem kod, a na końcu linie papilarne i siatkówka oka, być może w tym samym czasie, co może stanowić pewien problem.
Najpierw wyjął złotą kartę dostępową z dłoni denatki i przyłożył ją do czytnika.

- Witam serdecznie, doktor Rope - zakomunikował mechaniczny głos SI. - Proszę potwierdzić tożsamość kodem dostępu.
Dhiraj odetchnął, pierwsze koty za płoty. Cofnął się teraz do korytarza, zapamiętując krótki ciąg liczb, po czym wystukał na klawiaturze 624689, mając nadzieję, że Mary zdołała zapisać je z odpowiedniej kolejności, bez żadnych brakujących cyfr. Nie mógł wiedzieć, ile czasu pozostało nieznajomemu do sforsowania drzwi, musiał się spieszyć, a kolejna zgadywanka na pewno przyniosłaby odwrotny skutek.

- Kod przyjęty - obwieścił głos - Proszę o identyfikację linii papilarnych. Proszę przyłożyć palec do czytnika.
Doktor podniósł tułów kobiety i oparł go o ścianę, dzięki czemu bez problemu mógł przyłożyć palec wskazujący Mary do skanera. Najpierw jednak wytarł z niego krew i upewnił się, że opuszek nie był rozcięty, chcąc uniknąć ewentualnych komplikacji.

- Weryfikacja siatkówki oka - obwieścił głos.
Przyszła pora na najcięższą, i to dosłownie, część zabezpieczenia. Doktor z trudem dźwignął kobietę, chwytając ją pod pachami i, opierając o ścianę, niezdarnie rozchylił przymknięte nieco powieki, mając nadzieję, że laser wychwyci wszystko, czego potrzebuje do otwarcia drzwi...

- Tożsamość potwierdzona.- Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. - Doktor Rope, witamy w laboratorium.
Korytarz za nim zalała fala ciepłego blasku. Był to nowoczesny kompleks. Krotki odcinek kwarantanny, gdzie przechodząca osoba był poddawana dezynfekcji i odkażaniu, potem kolejne drzwi otwierane kartą dostępową. Hindus wciągnął tam zmarłą, nie chcąc, żeby ten, który go ściga posłużył się jej ciałem tak, jak on. Po trwającej niespełna pół minuty procedurze, otworzył drugie drzwi, za którymi znajdowało się prawdziwe laboratorium. Nowoczesne, pełne wysoko wyspecjalizowanych sprzętów. Ale nie to jako pierwsze przyciągnęło uwagę Dhiraja, lecz pomieszczenie po lewej. Stała tam, przy wejściu. Doktor Rope. I wskazywała drzwi palcem.
Z trupich ust znów wydobył się głos.

- Zobacz.
Światła zmieniły się na alarmowe. Doktor wszedł powoli do pomieszczenia, jakby obawiając się tego, co może tam zastać. Tego, co tak bardzo chce mu pokazać Mary.


Widok był wystarczająco szokujący, żeby psychiatra kompletnie zignorował syreny alarmowe. Trzy pionowe pojemniki, w których szybko poznał zmodyfikowane nieco SFŻ-ty, zawierały w sobie owadopodobne stworzenia. Trochę jak gąsienice z komarzymi odnóżami, błoniastymi, przypominającymi te posiadane przez nietoperze, skrzydłami, oraz kolcami na końcu odwłoka, jednak to nie jest dokładny opis. Jeszcze przez moment Dhiraj przypatrywał się stworzeniom, zanim rozejrzał się po reszcie pomieszczenia. Oprócz terminali kontrolujących SFŻ-ty było tu kilka innych komputerów, w których miał nadzieję znaleźć jakieś informacje na temat stworzeń, ich pochodzenia i celu, w jakim je tu trzymano, czy też może nawet hodowano. Przedtem jednak obszedł laboratorium i "wylęgarnię", jak nazwał w myślach drugie pomieszczenie, szukając jakiś dokumentów lub ciekawych przedmiotów, które mogłyby pomóc mu zrozumieć, co się tu dzieje. Dopiero na końcu zabrał się za przeczesywanie komputerów, mając nadzieję, że, nie są chronione hasłem. W końcu czterostopniowe zabezpieczenie pomieszczenia i odcięcie maszyn od sieci było wystarczające, jak dla niego.

Marrrt 23-06-2011 00:02

Gdyby burza śnieżna choć na chwilę ustała, zarówno Seamus jak i Szczota mogliby dostrzec gdzie dokładnie przywiodła ich ciekawość chłopaka. A było co podziwiać.


Lodowo-kryształowa piramida pięła się wysoko ku niebu zwieńczając się na szczycie trzema gładkimi stożkami. To pod najwyższym, tym środkowym był teraz Szczota w dziwnym nie mogącym być tworem natury zgłębieniu, jakby altanie. I tam właśnie Seamus go zauważył. Droga jaką pokonał wcześniej chłopak ukazała się brygadziście gdy szalejący u podnóża tuman śniegu na chwilę opadł. Kryształowe stopnie, były strome i wysokie. Do tego wszędzie połyskiwało wyraźne oblodzenie. Sama zaś woda tworząca to oblodzenie w całej okolicy piramidy zachowywała się dość dziwnie. Pięła się ku górze tworząc kruche, acz niewiarygodnie ostre naturalne iglice przypominające górnikowi stalagmity jakie często tworzy woda wapienna w opuszczonych chodnikach.

Chłopak jeszcze go nie zauważył. Gapił się na ukazany przez pierwsze przejście krajobraz jak zahipnotyzowany. W końcu cofnął się i zaczął “przymierzać” się do pozostałych wejść, z których za ostatnim była jakaś przedziwna dżungla, a potem jął szczegółowo oglądać mechanizm pośrodku.

Pierścienie tworzące podstawę całego tego przejścia, były trzy. Jeden - największy zewnętrzny, jeden - średni - w środku i trzeci najmniejszy w samym centrum. Każdy z nich dawało się swobodnie obrócić za pomocą ruchów dłoni. O dziwo mimo mrozu urządzenie działało bardzo dobrze. Poza tym odkrył jeszcze trzy takie jakby tarcze, w których w jednej linii ustawiają się trzy znaczki z pierścieni. Przy każdej więc konformacji pierścieni, powstawały trzy kombinacje znaczków odpowiedzialnych za poszczególne przejścia.
Co do zaś samych znaczków na pierścieniach... tych na każdym było multum. A że chłopak gapiąc się na nie miał skojarzenia odnoszące się w najlepszym razie do chińskich krzaczków, nawet nie był w stanie stwierdzić ile ich dokładnie jest.

- Sveeen!!! - krzyknął Seamus z niemałą dozą ulgi i radości na widok chłopaka. Zabije go. Jak nic zabije. Ale wcześniej uściska. Skąd się na litość boską biorą takie czupurne szczyle. Szszto kuźwa pięciu zasranych minut nie ustoi na miejscu. AHHD jak nic... HHAD? HWDP, kuźwa - Sven, zaczekaj!
Wymienił pośpiesznie zasobnik i ruszył biegiem do podstawy piramidy.

- Szejmes! Rusz się ramolu w arsz pierdzielony! - zniekształcony przez komunikator głos dzieciaka wydawał się zdradzać bardziej zniecierpliwienie niż euforię - musisz to obczaić, mówię ci, czegoś takiego toś jeszcze nie widział. Tylko uważaj z końcówką, ślizko że wchuj.

To było bardzo wyczerpujące dwadzieścia minut.

- No kuuuurwa wreszcie! - przywitał Seamusa chłopak z impetem wciągając go na ostatni stopień - A tera pacz!

- Pogadamy - zaczął górnik ciężko sapiąc - Jak będziesz pod czterdziestką... uh... i z ujebaną granatem ręką będziesz miał zasuwać za jakimś szczylem... oż kuźwa... na szczyt jakiejś zasranej piramidy... i to wszystko... no ja pierdolę, ale kłuje... - zgiął się w pół łapiąc oddech - na jednym jebanym batonie od dobrych kilkunastu godzin...
Podniósł w końcu wzrok na poczynione przez młodego znalezisko. Zmęczenie odeszło na dalszy plan. Górnik wciąż sapał, ale z mieszanką ciekawości i dość sporej miarki uprzedzenia patrzył na ruchomą metaliczną altanę. Nie trzeba było magistra, żeby wpaść na to, że to jakieś urządzenie. I oczywiście już włączone...
- Coś ty tu u licha narobił...

- Pacz i trzymaj koparę, bo ci zara o grunt wyhaczy. Nazwałem to Efektem Lingrena. Obczajaj. No przestańże kurwa sapać i PACZ! Patrzysz? No to tera! - Sven podszedł do jednego z portali, wymuszając otwarcie bramy z panoramą dżungli. - Tadaaaaaaaaa!!!


Pierwsze co zrobił Seamus to... usiadł. Z początku chciał powstrzymać chłopaka, ale teraz gdy obraz dżungli pokazał się w całej swojej okazałości, coś go tknęło. Portal. Obcy...
- Młody... - powiedział w końcu zupełnie spokojnie i jakoś tak cały czas patrząc na fantasmagoryczną roślinność - Pamiętasz to małpowate bydlę co na peronie załatwiło Parkersa i tę laskę w pancerzu wspomaganym? Wcześniej myślałem, że to kolejny ciepły. Tylko bardziej zmieniony. Jeszcze bardziej niż ten skurwiel przez którego z kikutem teraz ganiam. Ale teraz myślę, że to też był obcy... kosmita znaczy. Czekaj. Daj mi skończyć i siedź cicho. Pamiętasz robale? Te ze skrzydłami i lodowymi giwerami? No to te gnojki sobie otwierają przejścia gdzie chcą. Najpierw w hangarze, potem tutaj na dole. Na chuj im taka altanka jak ta tu. W skrócie... Nie wiem czy nie stąd czasem przyleźli ci małpowaci...

- Jak nie wiesz, to nie pierdol farmazonów. Małpy nie małpy, ale moja staruszka zawsze powtarzała, że jak gdzieś jest zielsko to pewnie jest i tlen. Nie wiem jak twoja ox-puszka, ale w mojej zostały opary. Aaaa.. i pacz jeszcze na to - Szczota przemaszerował do drugiego portalu, otwierając panoramę na górski teren leśny, mówiąc zaczął się bawić to podchodząc, to oddalając się od przejścia. Starał się chyba wyłapać punkt graniczny i sprawdzić, co się stanie kiedy będzie stał dokładnie w nim - Fajne nie? Jest... Nie ma... Jest... Ni chuja... Jest... Znikło.. I apiać jest...

Po którymś takim “pokazie” niespodziewanie tarcze na ziemi zaczęły zmieniać barwę. Kolor zimnej stali ustąpił miejsca czemuś bardziej zielonkawemu. Seamusowi od razu skojarzyło się to z poziomem energii i naładowania. Była w tym jakaś logika, że każde urządzenie, nawet dziwaczne i obce, potrzebowało zasilania. Zapewne każdorazowo otwierając … bramę … czerpało skądciś energię. Zmiana barwy nie oznaczała na pewno niczego dobrego. Było zapewne ludzkim odpowiednikiem “wymień baterię” lub “niedługo potrzebne ładowanie”.

- Tlen, sren. A co poza nim, mówiła ci? Samego tlenu może być nawet tyle, że ci płuca nosem wyjdą jak guma balonowa. Jak chcesz to właź i ściągaj hełmofon... Lepiej będzie poszukać Ziemi, albo innej kolonii... I kuźwa przestań się tym bawić!!!
Złapał chłopaka zdrową ręką i odciągnął do środka pierścieni.
- Wcześniej nie mrygało tak dziwnie... Jak to zepsujesz to będziemy tu siedzieć do usranej śmierci czyli jeszcze 16 godzin... Ech... poczekaj...
Teraz on zaczął przyglądać się mechanizmowi. Przeczucia rzadko bywają zwodnicze. To na takie również nie wyglądało. Urządzenie mogło po prostu się “rozładować”. Skąd więc brało energię? Może ładowało się samo... Rozejrzał się za jakimiś przewodami, panelami...
- Słuchaj. Ty pewno się w życiu sporo komiksów i jakichś głupich książek naczytałeś... Skup się... nic ci te symbole na pierścieniach nie mówią? Z niczym nie kojarzą?

Sven spojrzał na znaczki i zmarszczył brwi. Namyślał się długo i intensywnie napędzany potęgą zaufania jakim go nagle obdarzono.
- Z bzykankiem - rzekł z pełną powagą - to są dwa robale robiące gangbang na tym czterorękim małpoludzie... patrz, tu ma ręce, tu go przytrzymuje macką... a tu.. o tu.. mają.. te no... no wiesz.. - zachichotał nerwowo jak ośmiolatek na widok świerszczyka.

Gdyby projektant ciężkich kombinezonów ochronnych pomyślał trochę więcej o empatii, to byłoby widać jak Seamusowi ramiona opadają.
Wpierw pokręcił tylko głową, a potem spojrzawszy na rzeczony symbol gwiezdnej orgii stwierdził:
- A wiesz, że rzeczywiście? A spójrz nawet na tego twojego małpoluda między nimi. Jak żywy. I patrz! Nawet ma takiego nastroszonego mopa na dupie jak ty kiedyś na głowie. Skup się kuźwa gamoniu, bo wylądujesz gdzieś na drugim końcu galaktyki, a jak nie przestaniesz się zgrywać to cię sam tymi ręcami wyjebię przez pierwsze lepsze przejście! Trzeba coś kuźwa postanowić!

No i zaczęli postanawiać. Szczota jak się okazało miał w głowie coś więcej poza intergalaktycznym ruchańskiem. Pomysł z poczekaniem aż coś się samo wydarzy wbrew pozorom nie był najgorszy. Seamus jednak jakoś nie zauważył, by robale, lub małpolud wykazały jakąś chęć do nawiązania znajomości. No chyba, że ryki tego bydlęcia na peronie A-śki oznaczały tyle co “Poooooczekaaaaajcie na mnieeeee!!!”.

Seamus niemniej wolał spróbować czegoś innego. Czegokolwiek skoro i tak mieli czekać. Szukanie Ziemi, lub kolonii, zakończyło by ich problem i przygodę z Ymirem. Było to o tyle niepewne, że nawet gdyby takie kolonie znaleźli po godzinie, lub nastu próbowania to i tak mogliby ich nie poznać. No ale tu z pomocą znów przyszedł bywający wartościowy mózg Szczoty. WKP. W tym naręcznym śmietnisku wiedzy była poza pornolami, plikami muzycznymi i dodatkowo grami u Szczoty, cała masa wszelakich informacji. Może te znaczki dało się do czegoś porównać… Trik polegał na tym, że WKP nie działały w tym mrozie…
- Dobra Sven. Robimy tak. Przez portal do dżungli wyślemy cokolwiek na jednej z linek do spinania skafandrów. Jeśli da się to wyciągnąć z powrotem to znaczy, że i da się stamtąd wrócić. Wtedy przez portal przełazi jeden z nas i odpala WKP, by te znaczki sprawdzić. Nadążasz? Potem wraca tutaj, mówi co i jak i ustawiamy pierścienie tak by trafić do domu…

Plan był prosty. Logicznie rzecz biorąc wykonalny i jak na dwóch takich jak oni, wcale nie najgorszy. Pozostawała tylko jedna sprawa jaką w końcu pierwszy głośno poruszył Szczota gdy Seamus obwiązywał lodową bryłę linką.

- A co z druzją?

Campo Viejo 23-06-2011 06:59

Rzeczywistość wróciła jak pstryknięcie palcem lub zapalenie światła. Wróciły wszystkie zmysły i Chuck odnalazł leżąc jak długi się na znajomym korytarzu w skoncentrowanym krzyku Dunbara. Serdecznie żal mu go było. Nikt nie zasłużył, no prócz może Zeemermana, na taki los. Zostać ogryzionym na surowo przez stado kanibali. Na żywca. Miał szczerą nadzieję, że jego konania nie potrwają długo i jakiś cieplak rozszarpie mu tchawicę lub wyrwie serce i chłop przestanie się męczyć. Ale mrożące krew w żyłach wycie Dundara dalej niosło się wcale nie tracąc na zaciętości w torturze jakiej Kryształ poddał kierowcę. Fish przez chwilę zastanawiał się czy oby dalej nie leżeć z zamkniętymi oczyma i tym razem udawać nieżywego lecz nim myśl przeleciała całkiem przez jego spanikowaną łepetynę, barman dźwignął się na łokieć natężając wszystkie mięśnie, by w końcu pasć się na kolana. Nie, toć to kurwa samobójstwo! Jeszcze nie teraz! warknął pod nosem. Trzeba żyć! Idź! Więc zataczając się, krok za krokiem nabierał rozpędu i korygując kierunek równoległy do ściany, od której się odbijał, sadził susy przez korytarz. Przed siebie. Pojęcia nie miał gdzie idzie. I właściwie po co. Tak! Odnaleźć resztę i no jakoś przeżyć. Nie ważne już było jak, byle nie dać się zabić. Ani zwariować.

Przeszedł może ze sto stóp, choć gdyby go zapytać to by powiedział z przekonaniem, że przebiegł co najmniej milę, i świat znowu zawirował. Nosz kurwa mać! Czaszkę rozsadzało znajome ciśnienie I znowu odpłynął w lodowatą bryję przepastnej wody pełnej galaretowatych mózgów falujących jak zwiewna halka babci Rosie kiedy przechodziła rankiem nad kratką wentylacyjną. Zaczynał się już przyzwyczajać do tego krajobrazu i stanu. W ostatnich godzinach spędził w tym wymiarze świata więcej czasu jak w realu Ymira. Tu przynajmniej nikt go nie gonił ani nie zabijał. Tylko dryfował sobie jak w olbrzymim leju automaszynki do mięsa tak jak reszta stworków. To ciekawe tylko, co z niego zostanie jak go miasto zassie, myślał przyglądając się eklektycznym wyładowaniom kosmicznych meduz, które łączyły się mackami. Wymieniały się informacjami, uprawiały seks lub jedno i drugie zarazem. Jak zalatani ludzie, którzy miewają jedyną okazję by z partnerem konkretnie o czymś porozmawiać dopiero podczas pożycia w wygodnym łóżku.

Otworzył oczy tępo wpatrując się w żelazną kratę podłogi. Ciało reagowało na drgania otoczenia ruchem trzęsących się policzków. Miał pusto w głowie. Tym razem nawet nie musiał sobie tego uswiadamiać. Nie wiedział gdzie jest i po co. Po chwili zaczynał przynajmniej kojarzyć kim jest. Charles Fish. Ale co ja robię tu? Rozejrzał się. Był w windzie. Film się urwał pomyślał. Zgubiłem czaszkę. Dopiero zatrzymujący się wagonik i widok zza rozsuniętych grodzi windy przypomniał mu, że obudził się znowu w koszmarze Ymiru. Sekcja medyczna. Już chciał krzyczeć do faceta w białym kitlu, który dreptał przed siebie nucąc pod nosem głupkowatą piosenkę, gdy zobaczył, że lekarz zostawia na korytarzu ślady krwi a idąc chwieje się dziwacznie. Przypominał raczej świra z oddziału zamkniętego jak medyka. Chuck wstał ostrożnie trzymając się ściany i z zadowoleniem stwierdzając, że czuje się całkiem - całkiem, wyjął z plecaka kuchenny nóż. Największy jaki znalazł w socjalnym stacji, z której Seamus i Szczota dali nogę łazikiem. Kiedy dziwaczna postać zatrzymała się pod drzwiami, pod których zaczęła wylewać się kałuża brunatnej mazi, Fish nie miał wątpliwości, że to nic innego jak krew, a gość, który teraz wyraźnie nucił Itaqua! Itaqua! Choć nie był cieplakiem, do zdrowych już się nie zaliczał. Był marionetką w szponach Kryształu. Otworzyły się drzwi z tabliczką

AMBULATORIUM

za którymi od razu facet zniknął, zostawiając na przycisku lepkie zacieki czerwonych palców. Wtedy barman usłyszał rozdzierający kobiecy krzyk przerażenia, jaki zazwyczaj wydają z siebie ludzie zanim nadejdzie cierpienie, sugerowane nie wyobraźnią lecz obrazem sytuacji w której się znajdują. Chuck skradając się najciszej jak umiał zbliżał się na paluszkach do wciąż otwartych grodzi.

Alarm który wyciem włączył się zapowiadając bezdusznym przy całej swej uprzejmości tonem, wyrok śmierci przez odszczelnienie, Chuck z ulgą stwierdził, że przynajmniej stłumił jego kocie kroki i czym prędzej bezszelestnie wsunął się za szalonym lekarzem do pomieszczenia.

Znalazł się w medycznej sali z czterema łóżkami. Na dwóch blatach leżały ochłapy rozszarpanego bądź ćwiartowanego mięsa. Miazga i szczątki jakie zostały po spoczywających na nich ludziach. Krew kapiąc ze stołów, leniwą ścieżką sączyła się w stronę drzwi na korytarz. Przy ostatnim stole stał drugi jegomość w takim samym kitlu. Pochylony nad przytomną i przerażoną kobietą trzymał nad jej czołem wirującą na wolnych obrotach wiertarkę. Kroczący przed Fishem podśpiewujący durne "Itaqua" lekarz zbliżał się do kolegi po fachu, który najwyraźniej czekał na niego cierpliwie przy zabiegu nad drącą się we wniebogłosy panią. Charles zwolnił nieco i już miał wycofać się z tej sceny, gdy na stole przed którym odbywała się operacja na czaszce pacjentki, zobaczył znajomą twarz. Przywiązana pasami do blatu leżała nieprzytomna Kamini. Chuck zaciskając pewniej palce na rękojeści trzonka przyspieszył kroku i łapiąc świrusa od tyłu ramieniem, jednocześnie przystawił mu szerokie ostrze do gardła.



- Te sadyści! – warknął srogo. – Zarżnę go jak prosiaka, jak mi tej wiertarki nie wyłączysz! – zagroził wyrzucając z siebie całą nienawiść i gniew na całe ymirskie skurwysyństwo, nie mając prócz życia nic do stracenia.

Zaskoczył się. I to bardzo. Lekarz przy stole zaaplikował, drącej się non stop kobiecie, wiertło głęboko między oczy, a ten drugi chyba go nie usłyszał, ani poczuł, lub miał serdecznie w dupie, bo nie reagując próbował iść dalej. Zupełnie jakby Chuck spowalniał go niczym gałęzie w lesie lub silny wiatr w oczy. Tego było za wiele. Ostrze noża płynnie zagłębiło się w miękkim podgardlu wariata rozcinając je głęboko od ucha do ucha. Fishowi nie zadrżała ręka. Nawet kiedy krew sikająca z tętnicy przerywaną fontanną zraszała otoczenie, Chuck przyzwyczajonym już do takiej jatki wzrokiem oceniał sytuację. Kobieta zamilkła, a na wiertło zawinęła się szara mazia lekko zaróżowionego mózgu wylewając się na jej wytrzeszczone do granic możliwości gałki oczne. Jako, że wariat w kitlu nie przestawał wiercić, Chuck nie zamierzał tracić ani chwili dłużej. Rzucił się do stołu Kamini rozcinając krępujące ją wokół kończyn i w poprzek tułowia pasy. Kątem oka zauważył dryfnosze i mało nie podskoczył z radości, na co jednak okoliczności nie pozwalały, więc tylko odetchnął z ulgą, trzymając się w ryzach. Po chwili z przerażeniem stwierdził, że w każdym kurewskim szczęściu jest nieszczęście. Niby jak on przetarga Kamini ten wehikuł? Aż taka filigranowa żona Macharisziego to nie była, a czas zapierdalał wciąż do przodu na jego niekorzyść.

- Itqua! Itqua! – zaczął zataczać się imitując pokrętną przyśpiewkę. – Itqua! Itqua! Zbierał się wyżyny aktorstwa w odgrywaniu szalonego wyznawcy Kryształu. Obłąkany, matowy wzrok i kamienny wyraz twarzy Chucka, zwrócone na plecy maniaka z wiertarką, wzywały go do współpracy. – Itqua! Itqua! – "pomóż złamasie"zawodził barman podrygując nieznacznie jak spazmatyczny paralityk. "Albo przynajmniej trzymaj się ode mnie z daleka." – zaklinał go w myślach kombinując jak dźwignąć babkę na latające wyrko.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:15.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172