lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Ymir - [survival horror] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9096-ymir-survival-horror-18-a.html)

mataichi 30-06-2011 18:47

Gilbert nigdy w swoim bezwartościowym życiu nie doświadczył takiego potwornego bólu. Ataki tego pieprzonego kamienia może i były intensywniejsze, ale po jakimś czasie ustawały. Teraz było inaczej. Informatyk ledwo zdawał sobie sprawę z tego co się wokół niego działo i mechanicznie wykonywał proste polecenia towarzyszy. Nie był twardzielem, nikt o zdrowych zmysłach nie mógł go nawet uważać za namiastkę bohatera. Informatyk zapadł się w sobie. Chciał po prostu żeby to wszystko już się skończyło. Był pieprzonym jednookim piratem… internetowym. Nadawałby się idealnie jako postrach małych dzieci w wesołym miasteczku, który macha sztucznym hakiem i woła „Arrg szczury lądowe!”.

Z otępienia wywołały go dopiero słowa Rocka. Nie słyszał wszystkiego, ale to co do niego dotarło wystarczyło mu żeby stwierdzić, że szef ochrony robił wszystkich w chuja. Możliwe, że oskarżenia zarządu pod jego adresem były prawdziwe. Duffy nie lubił takich cwanych skurwieli. Nie mógł pozwolić żeby kryształ trafił na Ziemie. Resztki pokręconej przyzwoitości nie pozwalały mu na to. Postanowił zrobić rzecz sprzeczną z jego tchórzliwą naturą. Ostatnio robił to zresztą zbyt często.

- Już jest lepiej. – wychrypiał po kolejnej próbie komunikacji z nim. – Zanim wyruszymy dajcie mi jeszcze trochę czasu. Spróbuję opóźnić dupków z zarządu.

Nie miał przy sobie co prawda swojej konsoli, ale pozamykanie paru drzwi i zmiana kodów dostępowych nie była dla niego wielkim wyzwaniem, szczególnie, że mógł dowiedzieć się gdzie są tamci. Połączył się z systemami bazy przez swoje WKP, ale zamiast zabrać się do zdeklarowanej czynności podpiął się pod system zarządzający reaktorami. Jego cel był prosty. Zamierzał doprowadzić do tego samego co w pierwszej bazie. Przeciążenia reaktorów i rozpieprzenie wszystkiego w drobny mak. Zatrze tym samym wszelkie ślady po obcym krysztale. Planował aktywować sekwencję autodestrukcji w wypadku ewentualnego przejęcia kryształu, ale już teraz musiał wszystko przygotować żeby nie tracić potem czasu.

Wiedział, że nikt tego nie przeżyję. Nikt nie wróci po ocalałych, którzy zostali w malutkiej bazie pośrodku lodowych pustkowi. Zoe z córeczką umrą z głodu, albo wyziębienia. Płakał nie przerywając pracy skazując tym samym ludzi na śmierć.

- Jestem gotowy. – powiedział zdecydowanym głosem. Znów ogarnął go spokój. Nawet ból przestał mu tak bardzo przeszkadzać.

- Jestem gotowy. – powtórzył. – Czas wyrwać się z tego koszmaru...

Armiel 30-06-2011 18:56


WSZYSCY


Ymir B zamienił się w pole walki pierwotnych, nieludzkich sił.

Wrzaski cieplaków rozbrzmiewały echem po korytarzach przerywane charakterystycznym świstem lodowej broni insektów. Obie strony nie dawały pardonu. Walczyły nie zważając na straty własne. Nie zważając na zniszczenia, jakich dopuszczały się wokół siebie.

Front walk przesuwał się jednym z głównych korytarzy. W stronę hangaru, gdzie dokował ostatni wahadłowiec. Ostatnia, czteroosobowa deska ratunku.


* * *


Dowódca grupy szturmowej po raz kolejny sprawdził zapięcia swojego fotela. Pilot wprowadził statek w lodową atmosferę z kunsztem, zdradzającym wielokrotną praktykę.
Wahadłowcem korporacji MISHIMA zaczęło trząść w gwałtownych turbulencjach.

- Anomalie burzowe – wyjaśnił pilot spokojnym głosem.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, dziób lądownika zniknął, jakby niewidzialny promień wystrzelony z powierzchni planety przeciął go jednym strzałem.

Lodowate powietrze Ymira wdarło się do środka lądownika zagłuszając krzyki pasażerów.
Zginęli, nim dotarli na ziemię, a lądownik uderzył w lód skuwający powierzchnię planwty.

Nie mogli widzieć dwóch ludzi. Nie mogli widzieć, jak jeden z nich podchodzi i odchodzi do portalu obcych otwierając i zamykając podprzestrzenne przejście. Nie mogli wiedzieć, nie mogli słyszeć rozmowy dziejącej się wiele dziesiątek kilometrów niżej.

- Fajne nie? Jest... Nie ma... Jest... Ni chuja... Jest... Znikło.. I apiać jest...

Lądownik z posiłkami z Mishimy rozbił się z hukiem siedemdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym Seamus i Sven walczyli o przetrwanie.



DHIRAJ MAHARISZI

Wyszliście na korytarz. Stając oko w oko z człowiekiem w skafandrze naukowca. Mężczyzna miał w rękach Anakondę i dziury zamiast oczu. Dziury, w których pełgały dwa lodowate światełka. Jak kawałki kryształu podświetlonego od wewnątrz piekielnym blaskiem.

Nie zdążył podnieść uzbrojonej ręki do góry. Twój obcy towarzysz .... rozsadził mu czaszkę. Widziałeś, jak krew i mózg bryznęła na szybę w hełmie. Uzbrojony mężczyzna upadł na ziemię. Hełm stuknął metalicznie o kratownicę.

Zobaczyłeś nazwisko na naszywce. Dr. Cuttapallatti.

* * *

Umysł Dhiraja zalały wspomnienia jego obcego towarzysza. Widział jednego z nich pociętego na kawałki na stole do wiwisekcji. Telepatyczna łączność tego gatunku, jedność umysłów, w takim przypadku była przekleństwem. Uwięziony w SFŻ-cie Xio-xah-xunk czuł wszystko. Doskonale czuł. A teraz oddał ten ból doktorowi. Temu, który miał zamiar zamknąć projekt „BAD-BAT”.

Stworzenie uniosło odnóże z odzyskaną bransoletą. Przed nim i człowiekiem pojawił się czarny owal. Czeluść w przestrzeni, która rosła z każdą chwilą. Skrzyła insekta załopotały kiedy skierował się w stronę portalu.

- Chodź. – to nie była zachęta, ale niemal rozkaz i Dhiraj wkroczył w zimną dziurę w przestrzeni w ślad za swoim niecodziennym i jak widać śmiertelnie niebezpiecznym sprzymierzeńcem.


* * *


To było dość nieprzyjemne uczucie. Jakby Dhiraj wskoczył z rozpalonej słońcem plaży do przerębli. Ludzki system nerwowy w jednej chwili oszalał. Przez chwilę psychiatra nie wiedział kim jest, jak się nazywa, co się stało.

Aż w końcu znów odzyskał zmysły.

- Chodź - ponaglił Xio-xah-xunk w myślach. – Twoja Kamini jest tuż obok. Idź pierwszy. Nie chcę jej spłoszyć. Nie chcę wystraszyć.




CHARLES “CHUCK” FISH


Wyszliście z Kaomini ostrożnie na korytarz, na którym świeciły się lampy alarmowe i przeraźliwie wyły syreny. Zdawałeś sobie sprawę, że to, co robisz, było szaleństwem.

Nie miałeś broni i szanse na przetrwanie spotkania z większą ilością cieplaków były minimalne, ale też pozostać w ambulatorium nie mogliście. Razem z Kamini ruszyliście w drogę do Hangaru, najszybszą możliwą trasą.

* * *

Nie wiesz co się działo, ale ... na drodze nie natrafialiście na cieplaki. Było czysto, poza zmasakrowanymi ciałami leżącymi na podłodze i pod ścianami. Większość nosiła na sobie ślady zębów, ale niektórzy zostali zastrzeleni lub zatłuczeni na śmierć.

Widok trupów nie robił już na tobie wrażenia. Zobojętniałeś. Tak przynajmniej sądziłeś. Ale to było coś innego. Coś dużo gorszego. Dużo bardziej przerażającego.

W twojej głowie działo się coś niedobrego. Ściany nieznacznie .. odkształcały się. Falowały, jakby były złudzeniem, a nie solidnym kawałkiem neostali. Pociłeś się. Pociłeś się mimo chłodu na korytarzu. Głowa pulsowała ci, jakby ktoś wsadził ją w jakiś gigantyczny mechanizm. Słyszałeś też dziwaczne buczenie, bardzo przypominające to, które słyszałeś zawsze wtedy, gdy piekielna kakofonia posyłała cię w otchłań nieprzytomności.

Wiedziałeś jakąś zapomnianą częścią co to znaczy. Kryształ! Kryształ był bardzo blisko! Otworzenie pojemnika z jego kawałkiem w jakiś sposób cię odmieniło. Słyszałeś Jego zew! Słyszałeś Jego wezwanie. Opierałeś mu się zbyt długo! I nie byłeś w stanie opierać się mu dłużej.

Zatrzymałeś się, zgięty nagłą boleścią.

Rozwiercane głowy ofiar sadystów – lekarzy, dźwięk ostrza rozcinającego ciało wariatów, mięsiste odgłosy jakie czyniło wiertło.

Ciepłe!

Upadłeś na kolana wyjąc przeraźliwie. Widziałeś kogoś, przyglądającego ci się z oddali.
Głos tego kogoś był taki ciepły! Ciało takie ciepłe! Takie mięsiste i pełne potrzebnej ci siły! Krew – o tak – krew i mięso są takie ciepłe! Musiałeś się posilić! Wiedziałeś, że to da ci siłę! Zmieni! Uczyni potężniejszym i bardziej zabójczym w walce, po to byś mógł bronić Kryształu.

- Cieeeepłeeee – zawyłeś, a jakaś gasnąca cząstka twojej świadomości była przerażona tym krzykiem. Ale 99% ciebie ignorowała jej przerażenie. Była głodna i tylko to się liczyło.
Nie widziałeś już, jak Kamini – korzystając z chwili słabości – doskakuje do ciebie i wbija ci igłę ze środkiem uspakajającym w szyję.



DHIRAJ MAHARISZI


Wyłoniłeś się zza zakrętu, kiedy echa krzyku „cieeeepłeeee” zanikały w oddali. Pierwszym, co ujrzałeś wychylając głowę zza zakrętu była Kamini oddychająca ciężko, oparta o ścianę korytarza. Płakała. Ze strachu i bezsilności. U jej stóp leżał bezwładnie chudzina „Chuck”. Wykrzywiona twarz barmana i piana na ustach powiedziała ci wszystko. Widziałeś pistolet medyczny w rękach twojej żony. Wiedziałeś co się wydarzyło.

Czułeś ... umysł barmana. Obcy. Odmieniony. Opętany. Tak. To było dobre słowo. Opętany. Pochłonięty przez coś większego, wiecznie głodnego i złego w ludzkim tego słowa rozumieniu.

Kamini dostrzegła ruch. Odwróciła się gwałtownie unosząc zaimprowizowaną broń w twoją stronę w odruchu przerażenia. Kiedy cię ujrzała na jej twarzy pojawiły się gwałtowna fala emocji. Ulga, niedowierzanie, radość, szczęście. Dziki, pierwotny melanż ludzkich uczuć.

Skoczyła w twoją stronę z płaczem radości.

I wtedy pojawił się Xio-xah-xunk.

Kamini ujrzała go i otworzyła usta do krzyku. A potem nagle je zamknęła. Jej twarz stawała się spokojna, pozbawiona emocji.

- Uspokoiłem nas – waszej telepatycznej więzi nie zerwało przejście przez stworzoną wcześniej bramę. – Przekazałem to, co wiemy. To, jak się spotkaliśmy. Mowa trwa zbyt długo.

Miał rację. Wymiana myśli była zdecydowanie szybszą formą komunikacji. Cała wasza rozmowa nie trwała więcej niż ułamek sekundy.

- Chuck – Kamini odzyskała bystrość wzroku. – Uratował mnie. Zginęłabym, gdyby nie on. Zmienił się chyba w cieplaka. Czy jesteśmy w stanie jakoś mu pomóc?

Uczyła się szybko. Ostatnie słowa skierowała nie tylko do ciebie, ale też do Xio-xah-xunka.

- Tak – odparło stworzenie. – Wasza ... kamini .... (ty wiedziałeś, że myślał o Chucku)... wasza grzybnia .... mimo że zainfekowana przez Ithaquę, może się jeszcze przydać.

- Musimy uciekać do wahadłowca – powiedziała Kamini. - Inaczej Rock odleci bez nas! Tak sądził Chuck.



IPOR JUHASZ, GILBERT DUFFY, GREYSON “GREY” WHITEMAN

Czas. Zdaniem Rocka tego akurat mieliście bardzo mało. Facet, niestety, mógł mieć cholerną rację!

Broń i amunicja została wzięta, rany jako tako połatane, środki bólowe zaaplikowane, pancerze nałożone na zmęczone ciała. Pozostawało jedynie wcisnąć cholerny guzik do otwierania tych cholernych drzwi i ruszyć przed siebie. Do wahadłowca. Przez bazę pełną szalonych kanibali, zamrażających wszystko i wszystkich skrzydlatych insektów i sam diabeł wie, czego jeszcze.

Ostatnie sprawdzenie sprzętu bojowego, ostatnie poprawki i ... Rock otworzył drzwi.
Pieczęcie zostały zerwane, kule wtaczają się do maszyny, zaczyna się losowanie w którym stawką jest życie lub śmierć.

Grey czuł, jak po stymulancie bojowym ból zniknął. Zmasakrowane ucho i okaleczona dłoń przestały być problemem. Miał uczucie, że może przenosić góry, że może wyjść „na solo” nawet z największym twardzielem. Że nikt i nic go nie zabije, bo jest szybszy, silniejszy, zręczniejszy i w ogóle bardziej zajebisty! Miał ochotę skopać ten zamrożony świat. Rozpierdzielić go na kawałki, a potem złożyć i rozpierdzielić raz jeszcze.

Wyszliście na zasłany trupami korytarz...


* * *

Poruszaliście się szybkim marszem. Rock z przodu, otwierający ogień do każdego, kto pojawi się przed wami. Nie ważne – żywy czy zarażony. Nie ma czasu na wahanie, nie ma czasu na refleksję.

Tylko raz się zawahał. Kiedy w wejściu do jakiegoś pomieszczenia stanęła ośmio, może dziewięcioletnia smarkula. Zagadał do niej, a ta ruszyła na was wyjąc opętańczo. Ipor zdjął ją strzałem w głowę. Potem już nikt nie pytał. Kiedy tylko ktoś pojawiał się po drugiej stronie lufy, któryś z mężczyzn naciskał spust, a śmiercionośne pociski robiły swoje.

Gra o życie nie ma przecież reguł. Gra o życie ma na to zbyt wysoką stawkę.

Kolejne odcinki bazy były dla was jak migawki ze złego snu. Szalona gra komputerowa w technologii Virtual Reality. Jatka w pomarańczowym, pulsującym i rozedrganym świetle lamp.

Sekcja rozrywkowa i spore grupki cieplaków. Może ze dwudziestu, może nawet więcej zainfekowanych. Śmiercionośna i szybkostrzelna broń nie dała im najmniejszych szans. Padli, nim zdołali do was dobiec. Ostatecznie martwi, wyzwoleni spod wpływu Kryształu.

Szybciej! Szybciej!

Potem szliście przez sekcje mieszkalne i biurowe. Kolejne magazynki i kolejni zarażeni padający pokotem pod gradem kul. Ilu? Dwunastu? Więcej? Teraz nie było już sensu liczyć ofiar. Teraz nie było już sensu oszczędzać amunicji.. Pierwszy raz od przeklętej bazy Ymir A mieliście jej naprawdę dużo. Chociaż w tym tempie u celu będzie równie cenna, jak przed obrobieniem zapasów ochrony z B-tki.

Szliście dalej kosząc każdego, kto stanął wam na drodze. Trwał karnawał śmierci, a wy byliście głównymi muzykami w orkiestrze.


* * *


Na poziomach administracyjno – technicznych zmienił się nieco krajobraz. Już od kilkunastu korytarzy nie spotkaliście żadnego zainfekowanego. Jednak znajdowaliście się teraz w strefie, przez którą nie da się przejść bez skafandrów ochronnych i masek. Na szczęście nałożyliście je przed opuszczeniem pomieszczeń ochrony.

W pewnym momencie Rock zatrzymał się i pokazał was coś ręką - jakiś cylindryczny przedmiot wielkości beczki piwa, przeźroczysty i wypełniony czymś, co wyglądało jak błękitna mgła.

- Bomba tych skrzydlatych – powiedział głosem zniekształconym przez maskę tlenową.

I bez tych wyjaśnień wiedzieliście, że to właśnie to. Przedmiot pasował do opisu Szczoty i Seleny – dwójki, którym udało się przeżyć jej eksplozję na Ymirze C.

Rock przyspieszył. Nie tracił czasu na rozbrajanie urządzenia obcych. Wiedział, równie dobrze jak wy, że mogło to być z góry skazane na niepowodzenie.

Ale po drodze coś pisał na WKP. Wiadomość przyszła także do was.

„BAZA YMIR B JEST ZAMINOWANA. RATUJCIE SIĘ! WSZYSTKO ZOSTANIE UNICESTWIONE JAK NA YMIRZE C”.

W co ten facet grał?!


* * *


Dwa skrzyżowania dalej zlokalizowaliście jeszcze jedną bombę kriogeniczną, jak nazwaliście w myślach broń obcych. A potem kolejne dwie. Cel stworzeń był jasny. Ci, co pozostaną na Ymirze B i nie opuszczą go wahadłowcem zwyczajnie skończą jak ci, z Ymiru C. Martwi. Zamarznięci na kość. Bez szans na przeżycie. Jeśli jedna bomba wymroziła dolne pokłady Ymira C, to co zrobi ich tyle? Nie chcieliście o tym myśleć. Konkluzja była oczywista.

Kto pierwszy, ten lepszy. Taka była prawda. Was było czterech. Tyle ile miejsc na wahadłowcu. To była dobra liczebność.

Ravanesh 30-06-2011 18:57


SELENA STARS

Zaalarmowało cię poruszenie na górze, wśród kabli i rur nad bio-uprawami. Drganie rury, jakby ktoś lub coś właśnie po niej przebiegło.

Serce dudniło ci w szalonym rytmie. Ile byś teraz dała za karabin lub pistolet. Ale miałaś jedynie to, co los rzucił ci po drodze. No i swoją wierną siekierę. Przyspieszyłaś kroku, kierując się nawami w stronę lewego wyjścia. Stamtąd mogłaś wydostać się na kolejny łącznik pomiędzy bio-sekcjami. Potem zostałaby do przejścia jeszcze jedna sekcja z uprawami i byłabyś na miejscu.

Przyszła wiadomość na WKP. Od Rocka.

„BAZA YMIR B JEST ZAMINOWANA. RATUJCIE SIĘ! WSZYSTKO ZOSTANIE UNICESTWIONE JAK NA YMIRZE C”.

No, pięknie! Tylko tego brakowało!

Rumor walących się metalowych części spowodował, że stres wziął górę. Krzyknęłaś przerażona. A potem ponownie, gdy zobaczyłaś stwora, który wylądował na ziemi, jakieś sześć zbiorników od ciebie.

Był wzrostu niewysokiego człowieka – góra 1,6 metra - lecz znacznie masywniejszy i szerszy. Całe ciało porastał mu kora, czy jakiś do złudzenia ją przypominający organiczny pancerz.





Stwór miał prawie ludzką głowę. Wyszczerzył jednak zupełnie nieludzkie kły i ruszył szarżą w twoją stronę. Mimo swojej masy poruszał się zatrważająco zwinnie i szybko.




Ruszyłaś w bok, pomiędzy cylindry z uprawami, licząc na to, że zdołasz uciec temu czemuś manewrując pomiędzy bio-tankami, klucząc i zmieniając ciągle kierunek ucieczki.

Zmęczenie minęło w jednej chwili. Teraz liczyły się sekundy. Batony energetyczne dały ci stosowny zapas energii.

Stwór pojawił się pomiędzy nawami. Rycząc zaszarżował na ciebie. Odskoczyłaś w kolejną nawę, a potwór walnął w cylinder, rozwalając grube szkło w drobny mak i wpadając w uprawy. Wykorzystałaś ten czas by pokonać kolejny dystans pomiędzy bestią, a drzwiami, w których upatrywałaś szans na przeżycie.

Potwór wyskoczył z wąskiego przejścia. Uskoczyłaś w ostatniej chwili. Drugi! Były przynajmniej dwa! Jasna cholera!

To zmieniało postać rzeczy. Popędziłaś na łeb na szyję w stronę drzwi. To, czy będziesz kluczyła, czy nie, nie miało teraz większego znaczenia. Kątem oka dostrzegłaś kolejną poczwarę. Skakała górą, przeskakując z jednego cylindra z uprawami, na drugi, ze zwinnością małpy. Twoje szanse malały z każdą chwilą. Wyjście wydawało się całe lata świetlne od ciebie. Ryk za plecami dodał ci sił.

Stado potworów było tuż za tobą. Nadzieja gasła, jak zapałka w ciemnościach. Ale nie miałaś zamiaru się poddać.

Kątem oka zobaczyłaś coś jeszcze. Solidną kroczącą maszynę. Sztaplarka!




Częściowo odkryta kabina operatora, dwa potężne ramiona zdolne zmiażdżyć prawie wszystko, co zostanie schwytane w mechaniczne łapska. Pewnie służyła do przenoszenia zebranych płodów rolnych.
Przypomniałaś sobie operatorkę, która w ciężkim skafandrze wydobywczym stawała przeciwko czterorękiej bestii na peronie kolejki na Ymirze A. Czy ty dałabyś radę zrobić to samo? Czy taka po części odsłonięta maszyna dawała szansę w walce z tymi potworkami? Czy też była pułapką, z której wyrwą cię uszponione łapska i rozerwą na strzępy?

Pozostawał wybór.

Wskoczyć do mecha, zamknąć się w środku i stanąć do walki, czy próbować dobiec do drzwi. Kiedy przebiegałaś koło jednego z cylindrów pojawiła się też trzecia opcja. Ukryć się w którymś z nich – pośród gęstych jak dżungla upraw, licząc, że potwory cię nie znajdą.

Cokolwiek zdecydujesz, musisz zrobić to bardzo szybko, nim ścigające cię potwory zniwelują przewagę, jaką uzyskałaś na początku.




DHIRAJ MAHARISZI i CHARLES “CHUCK” FISH


Nie wiecie, jak Xio-xah-xunk tego dokonał, ale ... udało mu się.

Chuck zajęczał, zamrugał powiekami i otworzył oczy. Grymas wściekłości znikł z jego ubrudzonej twarzy, zastąpiony przez lekkie oszołomienie.

Pierwsze co zobaczył barman, gdy otworzył oczy to dwie rozmazane postaci. Potem obraz nabrał głębi i ujrzał Kamini i ... Dhiraja!
A potem zobaczył to, co stało za nimi. Wielkiego, skrzydlatego robala! Czy raczej skorpiona! A może nietoperza? Nieważne. Początkowo odraza, przerażenie i strach zdominowały uczucia barmana, ale szybko ustąpiły miejsca spokojowi.

Usłyszeliście, jak wasze WKPy i WKPy trupów na korytarzach sygnalizują nadejście wiadomości.

„BAZA YMIR B JEST ZAMINOWANA. RATUJCIE SIĘ! WSZYSTKO ZOSTANIE UNICESTWIONE JAK NA YMIRZE C”.

Kamini odczytuje wiadomość głośno, albo w myślach – teraz to dla was nie ma znaczenia - na swoim odzyskanym, znalezionym w ambulatorium urządzeniu.

Robi się wam zimno i strach łapie za gardła.


* * *

Xio-xah-xunk poczuł ich strach i sięgnął do umysłów ich trójki i otulił je swoją wolą, swoją mocą, swoją ... tarczą. Nie mogli nic zrobić. Byli bezradni, jak małe szczeniaki przytłoczone przez starego brytana. Widzieli siebie nawzajem, uwięzieni we własnych ciałach, wpatrujących się szklistym wzrokiem w przestrzeń korytarza.

Zabawki w rękach potwora.

Za chwilę okazało się, że jednak nie o to chodziło starożytnemu mi-go. Usłyszeli bowiem te straszliwe, piekielne dźwięki, które przetoczyły się przez korytarze. Tym razem jednak byli chronieni. Zew Kryształu nie stanowił dla nich zagrożenia, póki Xio-xah-xunk traktował ich jako swoją .... kolonię.

A tym właśnie dla niego byli. Teraz. Czuli to. I było to niesamowicie przyjemne uczucie. Ich umysły, ich jestestwa powoli stawały się jedną całością. I niczego nie pragnęli więcej.

- Musimy iść dalej – myśl Xio-xah-xunka rozbrzmiała w ich głowach. Obcy zdjął z nich ten „urok”. Znów odzyskali swoją ludzką odrębność.

Czymkolwiek był ten przerośnięty owad? grzyb? był niebezpieczny.

- Ithaqua zwycięża. Ingheri nie dadzą rady. Zostaną anihilowani. A inni werille są zbyt daleko. Jestem ... sam.

Ostatnie słowo było myślą pełną takich emocji, że chciało wam się płakać. Jakby nie istniało w komunikacji Xio-xah-xunka. Jakby nie istniało w całej jego rasie.

Stwór rozwinął skrzydła i ruszył tam, gdzie – jak przeczuwaliście – trwa przegrywana walka jego pobratymców z Kryształem i jego sługami.

Czuliście, że skrzydlaty potwór ma zamiar dołączyć do niej. Czuliście jego siłę, jego moc i jego pewność siebie. Nie był pewien zwycięstwa, ale był pewien tego, że ma szansę. Jednak – o dziwo – upatrywał ją w waszym gatunku.



IPOR JUHASZ, GILBERT DUFFY, GREYSON “GREY” WHITEMAN

Odgłosy walki stały się coraz wyraźniejsze. Słychać je było coraz bliżej. Rock zwolnił. Poruszał się nieco ostrożniej, a wy dostosowaliście tempo do niego.

Do hangaru zostało wam jeszcze jedynie kilkaset metrów, kiedy światła na korytarzu bez ostrzeżenia eksplodowały zasypując wszystko snopami iskier. A w kilka sekund później uderzył w was znany już wam piekielny jazgot!

Straszliwe piski, trzaski, zawodzenia, jękliwe i bełkotliwe dźwięki przetoczyły się po was, jak huragan po domkach z trzciny. Potężna, zła świadomość wdarła się w was, czyniąc gwałt na waszych umysłach, łamiąc waszą wolę, druzgocąc jakąkolwiek myśl o obronie. Zniszczyła wszystko.

Nadeszła ciemna otchłań niepamięci i nieświadomości.


* * *

Ipor – ocknąłeś się z uczuciem, że ktoś wsadził ci elektrody przez uszy do mózgu i przepuścił przez nie wysokie napięcie. Plułeś krwią, w uszach szumiało ci tak, jakby w pobliżu eksplodował granat. Przetoczyłeś się na plecy, bo leżałeś na podłodze i czekałeś, aż odzyskasz wzrok, bo wszystko było zamglone i niewyraźne. Ktoś podał ci rękę.
Rock. Kurwa! Niezniszczalny Rock. Ale i on wyglądał, jakby za chwilę miał zdechnąć. Z oczu, uszu, nosa i innych otworów w ciele lała mu się krew.

Grey – najwyraźniej stymulant bojowy w połączeniu z piekielną orkiestrą działał, jak mieszanka piorunująca. Czułeś się podle. W głowie szalało tornado, w ustach czułeś metaliczny smak krwi. Wszystko widziałeś, jak przez mgłę i kilka dłuższych chwil zajęło ci wykonanie tak prozaicznej czynności, jak zajęcie pozycji siedzącej. Pocieszające było to, że reszta dostała po dupie podobnie. Dopiero co się gramolili. Rock podnosił Ipora. Można było się tego domyślić.

Gilbert – obudził cię straszliwy ból w okaleczonym oku. Przyłożyłeś do niego dłonie z przerażeniem widząc krew, która plamiła ci palce. Nadal słyszałeś ten jazgot w swojej głowie. Tym razem jednak był ... zrozumiały. Rządził się jakąś prawidłowością. Jak kod binarny. Jak .... program komputerowy.
Olśnienie przyszło wraz z kolejną falą bólu, kiedy siadałeś na korytarzu.
Kryształ i ludzkie mózgi to ... komputery. Świat jest jedną wielką, złożoną, niepojętą przez nikogo siecią. A ta .... kakofonia to zwyczajny wirus. Robak! Taki, którego rolą jest przejęcie obcego, słabszego komputera. Zaśmiałeś się, zakaszlałeś krwią. Poczułeś, jak ktoś szarpie cię za ramię. To też był program. Ludzkie ciało było maszyną sterowaną przez komputer. Z ty< Gillbert Duffy właśnie doznałeś olśnienia w tym temacie. Albo oszalałeś – powiedziała jakaś cząstka w tobie.

- Musimy .... iść .... dalej ... – wyjęczał ochroniarz, chociaż minę miał bardzo niewyraźną. Jak przenicowany na drugą stronę kot.

Poczucie czasu po tej eksplozji pisków nie istniało. Ale wiedzieliście, że skurczybyk znów ma rację. Musieliście się ruszyć, jeśli chcieliście przetrwać.

Armiel 30-06-2011 18:58


DHIRAJ MAHARISZI, CHARLES “CHUCK” FISH, IPOR JUHASZ, GILBERT DUFFY, GREYSON “GREY” WHITEMAN

Byli tuż za zakrętem. Dhiraj, Chuck i Kamini usłyszeli jękliwy głos Rocka ponaglający resztę do wysiłku. Nic się nie zmieniło.

Xio-xah-xunk zwolnił i wylądował na ziemi. Został z tyłu, by reszta ludzi mogła dołączyć do pobratymców.

- Ithaqua jest niedaleko

Usłyszeli myśli stworzenia wychodząc w stronę znajomych ocalonych z Ymira A.

Rock zobaczył was pierwszy. Dziwny grymas – ni to uśmiech, ni to gorycz - pojawił się na jego twarzy. Właśnie pomagał wstawać Iporowi. Obok nich siadał Grey i Duffy. Wszyscy wyglądali na mocno osłabionych „piekielnym koncertem”.

Xio-xah-xunk dotknął umysłów Kamini, Dhiraja i Chucka.

- To też są ingheri waszego gatunku – zakomunikował trójce ludzi telepatycznie. –Musimy iść. Nim wróg odzyska siły. Szybko. Szybko. Szybko. Będę się trzymał z tyłu, by ich nie spłoszyć. Ciemność jest naszym sprzymierzeńcem. Za wielu, by ich objąć więzią. Za wielu by dołączyli do naszej „kamini”.

Wymiana myśli nie trwała dłużej niż ułamek sekundy.

- Ostrożnie – ostrzegł jeszcze Chucka, Dhiraja i Kamini obcy. – Ich myśli pełne są zdrady i pełne chęci walki. Są ingheri . Będę trzymał się tuż za nami. Wróg jest blisko. Ochronię nas przed jego emanacją. Wszystkich. Także tych ingheri .


* * *


Nie było nad czym się zastanawiać. Nie wiedzieli, ile czasu leżeli na podłodze. Nie wiedzieli, czy Zarząd nie wyprzedził ich w wyścigu do Hangaru.

Trzeba było ruszać dalej. Nie zważając na morale i na straty. Te dwieście osiemdziesiąt metrów które oddzielały was od hangaru pozwoliło dojść do siebie po szumie. Kiedy docieraliście ciemnym korytarzem do hangaru, wszyscy już mogliście myśleć rozsądnie. O ile w otaczającym was szaleństwie był jeszcze jakiś rozsądek.


* * *


Przegraliście wyścig. Może nie do końca, ale Zarząd dotarł do mety wcześniej.

Solidne, zewnętrzne wrota zostały wyrwane, a przy wejściu leżały ciała obcych i ludzi. Mnóstwa ludzi. W znacznej części zamrożonych i w kawałkach, na które rozpada się skrystalizowane lodem ciało gdy uderzy o ziemię.

Zza drzwi nadal słychać było wycia ciepłych. Ale także świsty broni obcych. Zatem walka jeszcze się nie skończyła. Jeszcze mieliście swój cień nadziei.

Ominęliście ciała poległych w walce, przeskoczyliście przez zniszczone wrota i stanęliście na szerokiej galerii, na której też sporo było ciał. Z tej surowej, metalowej konstrukcji obiegającej cały hangar wokół mieliście doskonały widok na to, co działo się dwa piętra pod wami.

* * *

Stał tam! Wasza szalupa z tonącego okrętu. Piękny, wspaniały, lśniący chociaż nie za duży.



Boczny właz był otwarty. Na schodach do niego broniła się garstka osób w strojach Zarządu. Już z daleka widzieliście lśniącą łysinę Mateo Taura Dyrektora Zarządu Ymira A. Otaczali go i ciepli, i inni ludzie w strojach Zarządu. Naliczyliście z tuzin „mrówek” atakujących i broniących się jednocześnie. Zarząd był uzbrojony w broń palną, ale chyba brakowało im amunicji, bo strzelali ostrożnie. Na waszych oczach Taur uniósł pistolet i krótką serią trafił jednego z insektów. Kule uderzyły o krystaliczny pancerz na ciele stworzenia, nie czyniąc mu specjalnej krzywdy. Skrzydlata istota wypuściła w stronę strzelca snop zimna, ale jakiś cieplak zasłonił szefa własnym ciałem. Zamrożony padł na ziemię rozpadając się na kawałki, jak ciało zanurzone w ciekłym azocie.

Kolejny latający obcy miał mniej szczęścia. Inny członek Zarządu trafił go w bak odkurzacza, podobnie jak wcześniej Rock na Ymirze C. Broń wybuchła rozrywając stworzenie na kawałki.

W jeszcze innym miejscu grupa cieplaków dopadła „insekta” ze zniszczony skrzydłem. Wyglądały jak mrówki atakujące większego od siebie owada. Opętani przez Kryształ ludzie walczyli niczym wściekłe bestie i dosłownie rozrywały żywotnego obcego na strzępy nie zważając na straty. Któremuś z cieplaków udało się w końcu trafić obcego prętem w jajowaty łeb, a kiedy stwór na chwilę skończył się bronić, reszta cieplaków dokończyła dzieła pąkując sobie kawałki ciała obcego, wyglądające jak galaretowate, zielonkawo-czarne gluty, do ust.

Widzieliście też, jak grupa ciepłych pod wodzą jakiejś kobiety z Zarządu, pakuje Kryształ do niezbyt dużego luku bagażowego, a Taur zamierza wejść do wahadłowca.

- Przygotowują się do odlotu – krzyknął Rock. – Potrwa to góra kilka minut! To nasza ostatnia szansa. Musimy przebić się do środka! No i ktoś będzie musiał dojść do sterówki – wskazał oszkloną kabinę na końcu rampy – i otworzyć nam dach hangaru. Chyba, że uda się nam to zrobić zdalnie z pokładu wahadłowca.

- Ithaqua musi tutaj zostać – wrzeszczał mi-go w głowach Kamini, Dhiraja i Chucka. – Eksplodują bomby i zamrożą go. Uśpią. A potem my zabiorzemy go tam, skąd nie powinien być zabrany. Musimy go zatrzymać. Nie pozwolić się przenieść.

- Jest tylko jeden problem. Na wahadłowcu są cztery miejsca. A nas jest siódemka. – Rock pierwszy powiedział to, co wszystkich dręczyło od samego początku jak tylko spotkali się na korytarzu.

- Uważajcie kamini – ostrzegł Dhiraja, Chucka i Kamini głos ich obcego sojusznika. – Myśli tych ingheri są pełne agresji i woli przeżycia. Ithaqua poczuł moją obecność. Muszę wspomóc ingheri z naszej rasy. Przez chwilę nie będę nas chronił. Wytrzymajcie moja kamini. Wytrzymajcie.


SVEN “SZCZOTA” LINDGREN

Podjąłeś decyzję. Złą, czy dobrą, teraz nie miało to już znaczenia. Grunt, że była twoja.
Siadłeś na zmrożonym kamieniu wpatrując się w szalejącą za „altanką” burzę śnieżną.

* * *

Śnieg i kawałki lodu wirowały targane ymirskim wichrem. Kłębiły się przyjmując fantazyjne kształty w których zmęczony umysł szesnastolatka dopatrywał się przeróżnych rzeczy. Zwierząt, potworów, bohaterów komiksów i – rzecz jasna – nagich panienek.

Poza siedzeniem niewiele zostało mu do roboty. Mógł oczywiście po raz setny obejrzeć znaczki na urządzeniu, ale ostrzeżenie Seamusa o tym, że może się ono zepsuć nadal kołatało się pod czaszką Szczoty. Barwy tarcz zmieniły się po tym, jak komunikował się z Gallagherem. Teraz miały kolor mosiężno-zielony. Dlatego Sven postanowił trzymać się z daleka od tych portali.

Siedział. Obserwował tumany śniegu i ......

.... zasnął.


* * *


.... obudził go przeraźliwy dźwięk!

To skafander sygnalizował konieczność zmiany zasobnika tlenu.

Przez chwilę walczył z zamrożonymi elementami kombinezonu, aż w końcu udało mu się dokonać tej prostej operacji. Ostatnia oxy-puszka znalazła się na miejscu. Ostatnie osiem godzin życia chłopaka.

I ani się napić, ani najarać. Nic. Dopiero teraz, z perspektywy czasu Sven uświadomił sobie, jak bardzo chce żyć. Do tej pory robił wszystko, co mógł by przetrwać. Nawet zabijał. Nie może tak po prostu zamarznąć na tym pustkowiu.

Robale nie wracały. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek powrócą. A może już wróciły, jak on spał i przelazły przez gwiezdne wrota w cholerę. A nawet jakby jeszcze nie przelazły, to przecież nie zdoła się z nimi porozumieć. Najpewniej rozwalą go tym swoim „odkurzaczem”. Albo zrobią coś gorszego. Zapuszczą sondę w arsz, czy zrobią coś równie nie gitowskiego.

Im dłużej siedział na tyłku i czekał na ich nadejście, tym bardziej był pewien, że już się nie zjawią.

Pozostała mu jedynie droga do Seamusa, ale kiedy zrobił krok w stronę portalu ... ten zwyczajnie się nie otworzył. Tarcze, jak ponownie zauważył miały zupełnie inną barwę.
Portal się zepsuł, skończyła się energia. Szczota nie wiedział. Nie wiedział też, czy śmiać się, czy płakać.

Zostało mu sześć godzin życia.

Wystrzelił ostatnią flarę i patrzył, jak przecina niebo.....

Siedział i spoglądał jak gaśnie jej blask wraz z nadzieją. Spojrzał na śnieżycę, na pozbawiony energii portal, na wyłączoną kamerę. Liczył jednak na to, że coś się zdarzy ....

I zdarzyło się. Bateria zasilająca kombinezon zasygnalizowała niski poziom energii. Za dwie godziny skafander przestanie być podgrzewany i Szczota zamarznie.

Szczęście w nieszczęściu. Przynajmniej się nie udusi.

Znów nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Z wściekłością kopnął kawałek lodu.
Siadł na innym głazie i czekał. Sam już nie wiedział na co. Ale miał niepokojące przeczucie, że na śmierć.



SEAMUS GALLAGHER


Gdyby stan ducha Seamusa można było mierzyć jakimś urządzeniem pokazałoby jego bardzo niski poziom. Wręcz minimalny.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=thICTTOrn5o&feature=related[/MEDIA]

Siedział na szczycie piramidy, dużo niższej niż ta na Ymirze. Sam pośród morza dziwacznej roślinności. Jego myśli krążyły teraz koło Szczoty, który pozostał po drugiej stronie – Bóg wie ile lat świetlnych od miejsca w którym znajdował się Gallagher.

Przez łzy nie słyszał dźwięków dochodzących z tropikalnego lasu. Oddychał ciężko powietrzem planety o słodkawym zapachu zgnilizny. Analizator w kombinezonie pokazywał, ze powietrze planety na której wylądował nadaje się do oddychania. Przez jakiś czas. Potem organizm zostanie zatruty związkami chemicznymi podobnymi do ziemskiego metanu. Zgodnie z tym co pokazywało urządzenie proces ten będzie rozciągnięty w czasie. Najpierw dostanie halucynacji, potem starci przytomność a na koniec ..... wiadomo.

Chwila słabości minęła. A może zabrakło łez, które mógł wypłakać.

Zwrócił uwagę, że portal ustawiony na Ymir nadal jest aktywny, ale że widzi w nim tylko ciemność, w której poruszały się jakieś niewyraźne kształty. Jednak niepokoiło go coś innego. To, że barwa tarcz zaczynała się zmieniać. Szybko zorientował się, że trzymanie przejścia do innego świata wyczerpuje jakieś nieznane mu zasoby energii. Odsunął się w tył zamykając bramę. Postanowił zostawić otwieranie i zamykanie przejścia miedzygwiezdnego tylko na wypadek nagłej konieczności. I tak nie widział Szczoty i nie był w stanie określić tego, co się z nim dzieje, kiedy ten odsunął się w głąb swojej altanki. Z ciężkim sercem odszedł od portalu i zamknął go w ten sposób. Miał wrażenie, jakby zatrzasnął nad kimś wieko trumny – tylko nie wiedział czy nad sobą, czy nad Szczotą.

Seamus zdecydował się rozejrzeć wokół, lecz nie opuszczając jednak terenu „altanki”.


* * *

Wielkie wrażenie robiło niebo na którym połyskiwały dwie słoneczne kule. Jedna nieduża i bliżej – barwy dojrzałej pomarańczy, druga – większa – nieco dalej, barwy piasku na pustyni.
Roślinność w lesie wspinała się już po kamiennych blokach na których ustawiono urządzenie obcych. Seamus zauważył też, że ta „altanka” była inaczej wykończona.

Miała również mechanizm w środku – identyczny jak ten na Ymirze, jak już zdążył się zorientować. Miała owe „bramy” pomiędzy którymi otwierały się przejścia. Z ciekawością sprawdził dokąd ustawiono dwie pozostałe zbliżając się do nich ostrożnie, tak jak to robił wcześniej Szczota.

W pierwszej ujrzał tylko ciemność przetykaną czymś fosforyzującym – górnikowi kojarzyło się to z wnętrzem ciemnej jaskini i żyłami minerałów na ścianach. Drugie przejście otwierało się na kamieniste pustkowie, spękaną ziemię i widok nieba z pięcioma satelitami. W jakiś sposób ten opuszczony świat wzbudził w Seamusie lęk. Sam nie wiedząc czemu odsunął się od przejścia.

Przeniósł z nudów uwagę na wykończenia „altanki”. Też były inne. Rzeźbienia w kamieniu układały się w jakieś wzory, a na cokołach stały posągi dziwacznych istot, które przypominały gigantyczne ślimaki lub pijawki z maskami wyrastającymi pękiem z przedniej części korpusu i szerokim, niepokojącym otworem gębowym wypełnionym kilkoma rzędami ostrych kłów. Na widok tych stworzeń w Seamusie budziły się niespokojne myśli, a oczy niespokojniej przeszukiwały obcą roślinność.
Czyżby wpadł z przysłowiowego deszczu pod przysłowiową rynnę? Wiedział jednak – miał taką nadzieję - że póki nie opuści altanki będzie bezpieczny.

Siadł na kamieniu wpatrując się w bramę, z której przybył licząc na to, że pojawi się w niej Szczota. Sam nie wiedział kiedy wyczerpanie, a może atmosfera planety, zrobiły swoje i Seamus zasnął ciężkim, mocnym snem.

Pogrążony w głębokim śnie nie widział i nie słyszał tego, co zbliżało się do niego od strony dżungli.

Campo Viejo 05-07-2011 12:27

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6MtRlFixzyE[/MEDIA]

- Przebijamy się -rzucił Rock składając się do strzału przy barierce z lufą skierowaną w stronę zarządu. - Ze dwie osoby powinny spróbować dostać się do sterowni i otworzyć dach byśmy mogli wystartować. I teraz najważniejsze, kto zostaje i spróbuje przedostać się do łazika Angeli? Zaczynamy, kiedy otworzę ogień. Ruszamy?

Kurwa. Cały Rock. Dwie osoby potrzebne do sterówki. Jasne. Na wykształceni Fisha jedna wystarczy o ile nie da się tego zrobić z komputera pokładowego statku...

- Paznokciami mam ich poszarpać? Daj mi coś do strzelania Bill. - rzucił Chuck nerwowo zatrzymując przemyślenia sobie.

- Bierz. - syknął Rock odrywając wzrok od wahadłowcai przenosząc go na kaburę upiętą do wysuniętego w stronę Chucka biodra.

Anakonda 20. Za to na rameniu miał przewieszoną Spectrę. Drugą. Zapasową. Znając Rocka trzecią w ostatniej chwili podczas walki wyciągnie z dupy. Gdy tylko ochroniarz skupił sie na przerwanej czynnosci skupionego celowania barman zamiast Anadkondy przeciął nożem pasek dyndającej spectry. Chuck z cichobździejek miał już okazję strzelać. Siła rażenia Spectry była nieporównywalnie większa a dzięki podnieconym przechwalaniom Szczoty wiedział, że ten karabin zsynchronizuje się z jego hełmem bojowym.

- Anakondę dać trzeba Kamini - stwierdził wciskając w ręce doktorki cichostrzelną pukawkę a przyciskając do piersi masywny karabin i ostrożnie acz pospiesznie odsuwając się o kilka kroków od Rocka - tak na wszelki wypadek. Po czym dodał z przekonaniem - Będę cie osłaniał. - co dla niego samego znaczyło “będę cię miał na oku” gdyż opuszczona przyłbica hełmu pokazała jak system naprowadzania zaczyna synchronizować się z bronią a na szybie wewnątrz hełmu pokazał się electroniczny celownik optyczny jak w Robocop'ie czy Terminatorze.

Rock nie skomentował tego, ale znowu oderwał się od celowania widoczni coraz bardziej wkurwiony na przerywaną, mozolną czynność, której poświęcał już od jakiegoś czasu całą swoją uwagę. Rzucił krótkie spojrzenie i znowu przykładając kolbę spectry do ramienia wziął na cel Członków Zarządu przy wejściu do Wahadłowca.

Kiedy Dhiraj z Iporem podejmowali decyzję kto ma biec realizować plan Rocka, Chuck rozejrzał się po hangarze. Na dole z małym falującym morzem cieplaków przy statku walczyło kilkanaście latających insektów.

W końcu Rock otworzył ogień i jeden z pocików zdruzgotał czaszkę Mateo Taura, Dyrektora Zarządu Korporacji Vitell. Szara bryja mózgu chlusnęła na prom, lecz tamten stał dalej nic sobie z tego nie robiąc, a nawet zaczynając wydawac gestykulując rozkazy w ich kierunku. Ochroniarz kląc strzelał dalej do członków Zarządu, lecz kule dziurawiąc ich ciała nie wyrządzały im żadnej krzywdy. Byli cieplakami.

- Moja kamini - Chuck usłyszał w głowie głos kosmity - nasze ingheri już wiedzą, że jesteśmy sojusznikami. Nie będą do nas strzelać. Oznaczyłem nasze umysły i umysły ingheri naszego-waszego gatunku.

- Ruszamy po eksplozji - wrzasnął Rock po tym jak zamachnął się. Musiał chyba rzucic granat. - Przygotujcie się. - ponaglił zmieniając magazynek w Spectrze.

Na te słowa Chuck rzucił się biegiem w stronę sterowni. Nie była ona jednak jego celem.

- Nie strzelajcie do tych latających mrówek! - krzyknął już w biegu do wszystkich, tak na wszelki wypadek gdyby tylko on odebrał tę dobrą nowinę. - Są po naszej stronie!

Po przebiegnięciu kilku metrów dwa wybuchy eksplodowały na dole co Chuck zarejestrował jako stłumiony brzdęk jakby zza ściany. Dopiero gdy spojrzał na platformę zobaczył spustoszenie jakie dokonały granaty. Hełm wytłumił decybele a barman biegł dalej. W połowie drogi widząc kątem oka, że jego działanie pchnęło wszystkich w stronę wahadłowca uświadomił sobie, że chyba własnie pokrzyżował jeden z planów Rocka, bo Fish wcale nie zamierzał otwierać w dachu żadnej dziury. Wahadłowiec powinien odlecieć po pokonaniu Ithaqua. A zreszta ten Mi-go, jak go Chuck zaczął w myślach nazywać, bo tak było szybciej i wygodniej, pomoże im wszystkim wrócić na Ziemię. Kiedy będzie już po wszystkim. Tak więc kierował się do zejscia po lewej stronie, tam, gdzie było tylko pięciu cieplaków walczących z większą grupą Insektow - Zamrażaczy. Tych, których Mi-go nazwał Ingheri.

Chuck, który zdążył już przy zejściu obok Sterówki ustrzelic kilku cieplaków, które atrakowały latającego sojusznika mającego problemy z oderwaniem się od podłogi hangaru w powietrze, nie wiedział co było pierwsze. Nagły skok emocji małżeństwa psychologów, czy też może krzyk - O kurwa! - Rocka jaki wzbił się ponad harmider bitewny. Niemniej wyjrzał na dół patrząc na wahadłowiec i ujrzał fragmenty tego co musiała dokładniej obejrzeć reszta. Mateo Taur stał na rampie rycząc wściekle, tylko, że ze znajomej sylwetki Dyrektora Zarządu nie zostało, prócz strzępów ubrania i jakby karykaturalnej główki osadzonej na potężnych barkach mutanta, nic co przypominałoby człowieka. Fish nie przyglądał się mu więcej skupiając wzrok na Krysztale. Spoczywał na dryfnoszach, które nerwowo popychały cieplaki chcąc upchnąć je w ładowni promu. Zaraz obok potwora, którego najwyraźniej trzeba było sforsowac aby mieć dostęp czy to do środka wahadłowca, czy też luku bagażowego, w którym chciał skitrac się Itaqua. Rozdygotany wzrok Chucka kolejny raz przesunął się na bylego dyrektora, który teraz niczym King Kong opędzający się od samolotów, skoczył do góry rozrywając na strzępy latającego Ingheri i wylądował na skrzydle statku.

- To jego deela wendigo moje kamini - Mi-go odezwał się odrywajac Fsha od oglądania rozgrywającego się na lądowisku spektaklu - Nie zginie inaczej niż od ognia lub po zniszczeniu kryształu. To osłabiło Ithaguę. Ale każda śmierć daje mu siłę. Chce się stąd wydostać bo wie, ze baanaari ekslpodują niedługo. Idę do ciebie Chuck - ja kamini.

- Unieście mnie do góry. - telepatycznie powiedział Chuck dając do zrozumienia insektowi, który pojawił się z czarnej dziury teleportu z ponad dachu pomieszczenia sterujacego. - Dlaczego Ingheri nie zamrażają kryształu? Niech strzelają w niego zanim zniknie w ładowni - Fish podświadomie czuł, że niska temperatura przechyli szalę decydującego starcia.

Nim skończył myslec odpowiedź przyszła błyskawicznie:

- Za małe zimno nasze Chuck - kamini. Tylko “serca mrozu” baaabari uśpią Ithaquę. Nasza broń jest nieszkodliwa dla boga który został tam uwięziony.

- Aha... Rozumiem.- pomyślał Fish zrozumiawszy tylko tyle, że zamrażacze nie podziałają na Kryształ. - Nie możemy otworzyć dachu, bo ten pojazd odleci, a w raz z nim Kryształ. Prędzej umrę jak zobaczę ten wahadłowiec odlatujący stąd z Ithaquą na pokładzie! Nasz dowódca też chce go mieć dla siebie! - To powiedziawszy czekał, aż któryś z wojowników uniesie go w powietrze.

Symbioza umysłów i więź telepatyczna w jakiej się znajdował zapewniała mu świetną komunikację, lecz kiedy Mi-go osobiście pofatygował się do Chucka, to barmannie był pewien czy przypadkiem, kosmita nie chce przejsc na wyższy stopień asymilacji i posiąźc chuderlaweciało barmana, by wykorzystać je do własnych celów. Zamiast jednak tego jedna ze skrzydlatych istot podleciała do niego i schwyciwszy w nadspodziewanie silne macki, uniosła chuderlawego barmana w górę.

Wiszącemu nad wahadłowcem potężna sylwetka mutanta była wyśmienitym celem. Wyświetlacz celownika optycznego bujał się wewnątrz hełmu Chuckaprzysparzając mu oczopląsów, a kule szerokim łukiem mijały Mateo Taura. Niemniej pod koniec pierwszej serii, kiedy Fish zaczynał już bardziej harmonijnie zestrajać rzyganie pociskami z dyndaniem w powietrzu, kilka kul trafiło skrzydło obok nóg potwora zwracając tym uwage bestii na fruwającym barmanie. Bys mi kurwa bucu pozwolił za pierwszą petycją urwac się na Ziemię, to bym teraz nie musiał do ciebie strzelać - myślał z pełną nienawiści złością i nagle głupio mu sie zrobiło, bowsieci Mi-go odbierał takie wzruszające i heroiczne mysli małżeństwa, których wzajemna milośc i poświęcenie szczelnie pchały ich umysły i ciała do walki o dobro i przetrwanie tej drugiej połówki.

- Fire in the hole! - poprzedziło eksplozję, która zagłuszyła strzały broni palnej i wycie cieplaków. Miazgi resztek tego o zostało z członków Zarządu i kilku co pomniejszych cieplaków zryzgały sciany hangaru a reszta jak ochłapy spadła z góry na walczących. Nawet czyjeś ucho na chwilę przykleiło sie do nogawki szybującego Fisha nim z mlaśnięciem odkleiło się lecąc na dół. A zmutowany Mateo Taur wskoczył znowu na skrzydło, z którego wcześniej zniknął używając najbliżej stojącego cieplaka jako bron miotaną, rzucając nim w Ipora. Zadzierał teraz ślepia oczodołów wypełnionych kryształowym blaskiem do góry wpatrując się w Chucka, który w tym czasie dogadywał się z insektem międzyplanetrym jęzkiem pantomimicznym. Ingheri wykonał zwrot i ustawił się za mutantem, który obacał się w stronę Chucka odsłaniając plecy Taura przed resztą towarzyszy barmana i insektowych Zamrażaczy. Fish wzbił się ponad ziemię na tyle, by być poza zasięgiem długich ramion potwora, który z pewnością miał wyskok koszykarski, i na tyle nie za wysoko, by mieć problemy ze strzelaniem do potężnej sylwetki odsłoniętego na skrzydle demona. Zadzierając głowę do góry wejrzał w siatkowate oczy insekta i machając to na przemian łokciami pokazując kaczuszki, to wysuniętą ręką jakby demonstrując pokaz stabilnej dłoni na sprawdzenie stopnia zaawansowania kaca, krzyczał:

- Ko-li-ber-kiem! KO-LI-BER-KIEM!!!

A kiedy Ingheri faktycznie mniej pląsał w powietrzu, Chuck przygryzając język w skupieniu strzelał do wroga. Tym razem pociski barmana dołączyły się do skupionego na bestii ogniu towarzyszy i zorały jej cielsko, które pokryło się obfitymi plamami posoki.

Bestia skoczyła w stronę wejścia, którędy wszyscy przed chwilą dostali się do hangaru. W locie przecięła pazurami dwa owady lądując z wściekłymrykiem na krawędzi galeryjki zabezpieczającej rampę. Chuck odebrał emocje frustracji psychologa, który teraz strzelał do potwora. Najwyraźniej niezbyt celnie.

Wtedy Mi-go wyjawił przytłaczającą przyszłość, która miała nastąpić za chwilę i na którą biedny barman wraz z doktorstwem mieli mieć decydujący wpływ. To nie były słowa, ani nawet obrazy a i myśli tez nie pasowały do tego objawienia. Mrówkaostrzegła przed ostatnim krzykiem Itaqua, podczas którego wszyscy zdrowi nie ochraniani przez Mi-go zaczną cieplaczyć a umarli wstaną do życia. Fish wiedział co robić. Starożytny Insekt przywrócił go już do życia, wyrywając z odmętów szaleństwa Itaqua. Przecież on już wrócił z odmienionego stanu ciepłoty, więc wróci i reszta. O to nie martwił się. Wierzył również, że odwieczny jakby wydawać się mogło Mi-go, miał moc wskrzeszania zmarłych a jego moc była nieskończona. W oczach Fisha był bółbogiem. Wiedział, że zmagania z bogiem zaklętym w krysztale znacznie ograniczają możliwości Mi-go i jeśli zacznie osłaniać innych ludzi, jego Ingheri padną ofiarami Itaqua. Co jak co, ale nie mieć wsparcia latających silnych owadów a mieć w nich dodatkowych wrogów było dla Chucka prostą kalkulacją. Wierzył też, że Grey, Ipor, Duffyi Rock wrócą z drugiej strony. Kiedy Mi-go zapytał którą osobę wybrać do ochrony Chuck po krótkiej chwili namysłu telepatycznie wysłał garść informacji starożytnemu, który wszak powinien wiedzieć lepiej: że Rock chce uciec z Itaqua bo jest chciwym durniem, a informatyk pomoże mu odpalić statek i otworzyć śluzę w dachu. Wahadłowiec musi zostać na Ymirze! Czuł również, że Itaqua pragnie zdominować Ziemię i jego plan opuszczenia Ymiru za pomocą Taura nie był zwykłą ewakuacją. Zatem mając do wyboru Greya i Ipora wobec całej ludzkości lub co najmniej życia ich wszystkich wybrał tę, którą zostawił poza linią wroga.

- Pomóż Selenie Mi-go! Po ostatnim krzyku Itagua ona będzie zdana na samą siebie, a to technik, a kiedy wygramy jej wiedza jest równie cenna do naszego powrotu na Ziemię jak teraz życie Twoich Ingheri, którzy są potężniejsi od naszych wojowników w walce z Itaqua!

Niemal automatycznie wyczuł odmienne zdanie Macharisziego i usłyszał wywód lekarza, który chciał ratować aż trzy osoby rezygnując samemu z więzi z Mi-go.

Chuck czując jak brzemię odpowiedzialności spada z jego barków odpowiedział lekarzowi:

-Możę i ma pan rację. Oby pan miał rację. - i podjął ogień ze spectry celując w górną część ciała Mateo Taura. - Mi-go ty wiesz najlepiej. - pokornie bąknął barman.

Fish miał jeszcze kilka pocisków, bo skupiał się tylko na Mutancie, kiedy tamten stał w miejscu.

- Nie wiem - nie znam tych spoza kamini-ludzi. - myśl obcego była impulsem - Wskaż mi tych, którzy dają największą szansę. Nie znam ich. Nie mam czasu czytać.

Dziwnym zrządzeniem losu Charles wiedział, że nie ucieknie przed tym wyborem i że Mi-go kieruje ten impuls do niego. Łatwość dogadywania się z ludźmi i to, że zawsze potrafił wpływać na otoczenie gadką teraz była jego przekleństwem. Czyż nie były to również domeny przede wszystkim psychologa?
- Mi-go, pomóż naszym Ingheri. Grey i Ipor, nie ratuj naszego dowódcy, którego serce jest za słabe do walki o dobrą sprawę. - skończył myśl czując rozdzierający serce smutek... I trwogę. Oby Ingheri wytrzymali krzyk Itaqua. Przecież naszym nie zostało zbyt wiele amunicji.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ertt3o1x65c[/MEDIA]


- Wyrzuć Kryształ z pojazdu który podróżuje próżnią Ipor-kamini -usłyszał w głowie rozkaz skierowany do Ipora, który włczył się do ich sieci, ale chyba jeszcze nie zdawał sobie z tego do końca sprawy.

Tauro skoczył! Tak szybko, że Chuck nie zdążył dobrze przymierzyć i większość krótkiej serii ze Spectry minęła bydlaka. Zachwiał się przy tym w mackowatym uścisku Ingherigo i kreśląc w powietrzu rowerki usilnie starał się odzyskać równowagę, którą znalazł zaplótłszy nogę wokół jednej z macek insekta.
Rozdzierająy krzyk Kamini wzywający męża przeszył umysł Chucka. Munatnt wylądował przed wejściem do wahadłowca rozdzielając małżeństwo. Za to Ipor wypychał kryształ z dryfnoszy.

Jest! - Podskoczył Chuck, któremu to drugie wydarzenie przyćmiło ból żony wołającej do męża, a i nie okazujący dotąd emocji Ingheri też jakby drgnął bardziej niż zwykle, a może tylko kontr reagował kiedy wierzgnął barman. Niemniej Fish zaglądając do góry posłał jego skrzydlatemu rumakowi perlisty uśmiech triumfu.

- Mi-go, niech Twoi Ingheri osłaniają mnie, niech mu pomogą dobiec do pomieszczenia w rodu hali. Dzięki temu statek odleci, a bez statku Ithaqua zostanie tutaj. - odezwał się w sieci głos Macharisziego.

- Tak uczynią Dhiraj-kamini - usłyszał odpowiedź Mi-go.

Stado cieplaków było solidnie przetrzebione kiedy Grey podjął walkę z Mutantem ratując tym najpewniej życie Dhiraja. Najpierw wystrzelił bestii oczodół oślepiając Taura częściowo, a później zanurkował pod skrzydło wahadłowca. Fuck. Zmutowany skurwysyn był szybszy! Kiedy ujrzał jego potężne łapy uzbrojonew trzy przeogromne szponiaste pazury zamchnięte na górnika Chuck zamknął oczy. Ból jaki poczuł z umysłu psychologa, który był najbliżej nich potwierdził najgorsze. Grey nie żyje. Jak tysiące innych. A doszedł ak daleko... Żegnaj. Została Kamini, Rock, Duffy i Ipor, którzy gotowali się do odlotu.

Chuck widząc, że kryształ jest na podłodze hangaru odetchnął z ulgą i skupił się na ostrzale potwora zerkając na wyświetlacz w rogu przyłbicy hełmu pokazujący stan amunicji. Wiedział, że kiedy się ona skończy w zależności od kierunku ataku Mateo Taura będzie musiał działać inaczej. Zerkając z góry na lezącego na podłodze martwego insekta zastanawiał się jak trudno byłoby obsłużyć się takim zamrażaczem.

Z dysz wystrzeliły długie na cztery metry snopy ognia paląc kilku cieplaków mających pecha znajdować się za ogonem wahadłowca i jednego owada. I wtedy to też zona psychologa nie tylko przestała krzyczeć i przyzywac Dhiraja lecz również zupełnie wyłączyła się z transmisji jakichkolwiek myśli. Jakby zgasła.

- To nastąpi zaraz - ostrzegł w myślach głos starożytnego.

- Mi-go osłonisz nas przed mrozem Ymira? - przemknęło przez myśl Chucka, kiedy zdał sobie sprawę, że za chwilę Rock i Duffy po wpływem wyładowania Kryształu zamienią się w cieplaki.
- Ipor uważaj na nich, zaraz się zacznie! - pomyślał, choć wiedział, że górnik nie będzie miał z nimi szans, a nawet jeśli to nie będzie umiał pilotować wahadłowca i najpewniej jest już spisany na straty...

- Mogę chronić waszą iskrę - myśl. Wasze ciała są … poza moją-naszą ochroną.

- Okay. To ja muszę się schować, bo temperatura mnie zabije za chwilę! - odpowiedział Mi-go i to pomyślawszy Chuck dając sygnał jego Ingheri polecieli w stronę sterowni, ku schronieniu przed odszczelnieniem, kiedy Dhiraj wysłał mu ostrzeżenie:

- Chuck, musisz szybko udać się do sterowni i założyć kombinezon, zaraz otwieram główną gródź!

Krótki lot zakończył się lądowaniem na rampie i po chwili Chuck wskakiwał w skafander wyciągnięty ze skrytki sterowni. Obok kończył zapinać się Dhiraj. Jeszcze tylko tylko maska. Silniki wahadłowca spaliły wszystko co było żywe i ożywone na płycie lądowiska. Chuck słyszał i czuł jak w rymie odpalonej procedury startu do hangaru wdzierała się zachłannie obca atmosfera. Mi-go miał walczyć z Itaqua samotnie. Zostali we dwóch. Barman i psychiatra. Połączeni jednak więzią przez starożytną, kosmiczną silę. Gdzieś tam w bazie była jeszcze Selena, której może nie zabije cieplakowanie, o ile jeszcze żyła, lecz ja się miało okazać totalne odszczelnienie. Ale jesli technik miała na sobie skafander, to jest jeszcze nadzieja! Kilka godzin życia! Odnajdziemy ją! Wrócimy po nią!

Płomień ze startującego statku poszedł w dół, zalewając również dno hangaru.

Wahadłowiec wystrzelił w kosmos. I wtedy przed nimi objawił się z nikąd Mi-go. Otworzył portal. Czarną czeluść w przestrzeni.

- Zaraz wybuchną nasze bomby - zakomunikował - Ja dołączę do was moje kamini.

Zimny pot wystąpił na czoło barmana, który wiedział, że jeśli zostanie to zginie... Wcześniej czy później... A co jeśli to jest jakaś czarna dziura? - myślał ciężko przełykając ślinę. - Bzdura! Piepszę łazik Angeli i bomby kosmicznej roboty!

- Selena Mi-go! - krzyknął rozpaczliwie Chuck wskakując w ciemność i zapominając z przejęcia zupełnie o telepatycznej więzi kosmicznej. - Wróć po Selenę, proszę! - pomyślał wysyłając odwiecznemu obraz twarzy dziewczyny z Ymira.

Suriel 05-07-2011 16:40

Serce podskoczyło mi do gardła na widok istoty która zeskoczyła z góry. Usłyszałam jej charczenie, węszyła za mną. Spróbowałam schować się za jednym z cylindrów. Wtedy go zobaczyłam, stał niedaleko mnie, druga bestia. Wyglądał jak połączenie człowieka i drzewa z cała masą śmiercionośnych części ciała, pazury jak szpony drapieżnika i paszcza uzbrojona w długie zęby. Na początku mnie nie zauważył. Spróbowałam schować się w alejce, niestety mimo tego że śmierdziałam jak nawóz połączony ze ściekiem zwęszyły mnie, ruszyły w moją stronę.

Niewiele myśląc puściłam się pędem w stronę drzwi. Niedaleko stała sztaplarka. Skierowałam się w jej stronę, może się uda. Rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś czym mogłabym rzucić.
Kamień, niedaleko spostrzegłam leżący kamień. Przebiegając schyliłam się po niego i z całej siły rzuciłam gdzieś w bok, miałam nadzieje, że hałas je zmyli, że pobiegną w stronę źródła dźwięku, a mi uda się dobiec do sztaplarki. Nie czekając na efekty mojej dywersji rzuciłam się w stronę stojącej maszyny. I dobrze, bo niestety rzucony kamień został zupełnie zignorowany. Kreatury nadal pędziły w moją stronę skracając dystans.

Pędziłam ile sił w nogach w stronę maszyny licząc na to, że zdążę wejść i zamknąć się w niej zanim stwory rozerwą mnie na strzępy.
Włożyłam w ten bieg wszystkie siły jakie mi tylko zostały. Biegnąc modliłam się w duchu o cud. Oczyma wyobraźni widziałam każdy ruch jaki muszę wykonać by znaleźć się w środku maszyny.

Udało się. Wskoczyłam za stery w ostatniej dosłownie chwili, zamykając za sobą żebrowaną klapę zanim bestie dobiegły. Jednak, kiedy uruchamiałam sekwencję startową jeden z potworów wsadził łapę pod żebra i boleśnie zahaczył szponami o moją łydkę.

Cholera, jęknęłam.

Ból rozdartego ciała był niczym smagnięcie batem.
Drugi wskoczył na żebrowanie osłony zasłaniając mi widoczność. Widziałam, jak próbował zębiskami przegryźć się do środka. Jak z mordy kapała zielonkawa, gęsta ślina. Czułam odór z paszczy rozwartej kilkadziesiąt centymetrów od mojej twarzy. Zbierało mi się na wymioty.
Wyszarpnęłam pojemnik z pestycydami i skierowałam rozpylacz w stronę bestii, zapaliłam zapalniczkę. Płomień skierowałam wprost w pysk atakującego potwora.

Płomień buchnął z dużą siłą, parząc pysk bestii. Ta wydała z siebie przeraźliwy jazgot i odskoczyła, odsłaniając mi pole widzenia. To co zobaczyłam zmroziło mi krew w żyłach. Było ich aż pięć. Jeden tuż koło nogi, nadal próbował sięgnąć mnie szponami. Dwa były na kadziach z uprawami, trzymały się ich górnych części, jak małpy. Na moich oczach jeden z potworów wybił się w powietrze, próbując najwyraźniej wskoczyć na dach maszyny.

Uruchomiłam mechanizm i spróbowałam ruszyć do przodu, zapalniczkę schowałam do przedniej kieszeni kombinezonu, a pojemnik zatknęłam powrotem za pas, mógł się jeszcze przydać. Patrząc na nie, jak zachodziły mnie ze wszystkich stron wiedziałam ze na pewno się jeszcze przyda.

Włożyłam ręce w sterowniki. Nogami zaczęłam ruszać do przodu, próbując przygnieść lub zrzucić tego który próbował mnie dorwać z boku.

Sterowanie maszyną nie było trudne. Jeden wykrok i noga ważąca z ćwierć tony uniosła się w górę, jakby ważyła kilka kilogramów. Opadła w dół zgniatając pierwsze z monstrum. Chityna pęka z cichym trzaskiem, a posoka strzeliła spod buta sztaplarki.
Mam cie cholero, uśmiechnęłam się pod nosem. Jeden zero dla mnie. Zostały jeszcze cztery. Miałam nadzieję ze tylko cztery, że gdzieś pomiędzy cylindrami i kablami nie czaiło się całe wygłodniałe stado. Mimo że udało mi się ruszyć skaczący potwór znalazł się na głowie maszyny. Skok mu się udał. Uszponione łapska próbowały przedostać się przez kratownicę, sięgnąć mojej głowy. Pazury drapały powietrze kilka centymetrów ode mnie. Wiedziałam że jeszcze chwila i dosięgnie celu, kabina była półodkryta.

Pozostałe bestie też zaatakowały, skacząc z różnych stron. Jedna rzuciła się na rękę, druga na przód maszyny, trzecia na bok, a czwarta … czwarta czeka z boku sycząc wściekle.

Energicznie uniosłam rękę z bestią próbując ją odrzucić, wzrokiem szukam jakiejś belki lub przejścia pod którym mogłabym przejść jednocześnie uderzając bestie na górze.

Na próżno. Wszędzie otwarta przestrzeń i cylindry z uprawami.
Cylindry i ściana, tu was mam.
Ręką na której wisiał stwór uderzam w ścianę żeby go zmiażdżyć, jednocześnie drugą ręką spróbowałam zrzucić tego na górze.
Wiedziałam ze to niebezpieczny manewr, ale co mi pozostało, albo one albo ja. Wolałam oczywiście mnie.

Ręka maszyny zderzyła się ze ścianą, ale potwora już na niej nie ma. Zdążył się puścić spadając na ziemię. Ten drugi, na górze sztaplarki miał mniej szczęścia. Udało mi się go zrzucić. Tan, który uwiesił się z przodu maszyny z furią tłukł jedną z łap w kratownice, nie zważając na posokę i to że kaleczy sobie ciało, drugą łapą trzymając się ochrony kierowcy. Teraz skupiłam się na nim. Syczący potwór ruszył w bok i straciłam go z oczu. Jednak poczułam, że coś uderzyło w plecy maszyny.

Szlak by to trafił, były dobre, walczyły w stadzie. Moje szanse malały z minuty na minutę.
Spróbowałam tego z przodu schwycić w szczypce, tego za sobą nie mogłam dostrzec.

Udało się! Kleszcze maszyny złapały w pół bestię na kratownicy. Serwo mechanizmy zaczęły zaciskać się powoli, lecz nieubłaganie miażdżąc ciało potwora, aż rozbryznęło się chlapiąc naokoło cuchnącymi sokami. Zrobiło mi się przez chwile niedobrze, nie miałam jednak na to czasu.

Kolejny stwór wdrapał się na górę. Ten musiał mieć węższą łapę bo poczułam, jak coś przecina mi skórę na głowie, tuż nad czołem. Krew zalała mi twarz utrudniając sterowanie. Kolejny potworek znalazł lukę w pancerzu. Łydkę u drugiej nogi przeszył ból, kiedy przebiły ją szpony mutanta. Zostały trzy, ale stanowiły nie lada problem.

Ponownie spróbowałam zrzucić tego na górze, ale zanim ręka maszyny go dosięgnęła przeskoczył na stojący niedaleko cylinder. Jasna cholera to coś się uczy. Widziałam kątem oka jak mnie obserwuje. Ścierwo jedno.
Zranione nogi dość mocno krwawiły. Krew wypełniła klamry, w których znajdowały się stopy. Oko, zalewane krwią, było na razie niesprawne. Co gorsza krew zabrudziła też wyświetlacz przed moją twarzą, na którym maszyna wyświetlała niezbędne do pracy informacje i parametry. Będę musiała radzić sobie bez tego.

Zawyłam z bólu.
Noga znów zapiekła jakby ktoś wsadził w nią gorący pręt. Chyba jednak którejś z bestii udało się w nią wgryźć albo głęboko wbić szpony.
Starałam się wytrzeć zranione oko w ramię, nachylając głowę, żeby mieć lepszą widoczność. Bestia przy nodze nie dawała za wygraną.
Spróbowałam przejść tak blisko jednego z cylindrów, żeby przeorać cholerstwem po ścianie żeby odpadło. Miałam nadzieję że przy odrobinie szczęścia monstrum coś sobie połamie.

Rozglądam się jednocześnie gdzie pozostała dwójka.
Ciało potwora przebiło szklaną taflę zbiornika z uprawami i wpadło do środka wyjąc nieludzko.
Zdekoncentrowało mnie to na chwilę.
Coś uderzyło w bok maszyny i tylko cudem zdołałam utrzymać sztaplarkę w pionie. Tym razem inna bestia zaatakowała z boku. Skacząc z innego zbiornika. Zobaczyłam pysk tuż obok swojego ramienia. Zęby zacisnęły się wokół wyginając metal kratownicy. Trzeci znów chyba wdrapywał się po plecach maszyny. Czerwone sygnały ostrzeżenia pojawiły się na holowyświetlaczu. Z tyłu maszyny biegły wiązki kabli - być może potwór uszkodził którąś z nich.

Cholera, cholera, cholera.

Kątem oka widziałam iskry za sobą. Niedobrze, bardzo nie dobrze. Na szczęście mechanizm jeszcze zipał i mógł się ruszać.

Spróbowałam uderzyć w przeciwległy cylinder żeby pozbyć się bestii z prawej strony. Rozglądałam się w poszukiwaniu napastnika na górze, nie chciałam dać się znowu zaskoczyć. Miałam nadzieję że ten którego wrzuciłam do cylindra nieźle się poharatał i na razie będzie miał dosyć walki. Uporczywie zmierzałam w stronę drzwi, miałam nadzieję że chociaż na chwile dadzą mi osłonę i uda mi się uciec z terenu upraw.

Maszyna ruszyła lekko w bok, ale nie był to najlepszy kierunek. Poruszanie się z towarem do przodu czy ruch wstecz pozwalały się rozpędzić, a ruch w bok był, jak się przekonałam, dość wolny i niemrawy. Wyczuwając instynktownie zagrożenie stwor przesunął się w bok i teraz zamiast z flanki próbował przedostać się do mnie od przodu. Ten na plecach wspiął się chyba wyżej. Usłyszałam jakiś hałas nad sobą. Szponiasta łapa przedostała się górą i znów dosięgnęła głowy. Stwór szarpnął wyrywając mi włosy z głowy. Krzyknęłam przeraźliwie. Wiedziałam, że jak przebije się jeszcze kawałek zedrze mi skalp.
Nadwyrężona atakami kratownica wokół nie wytrzyma już zbyt wielu ataków. W końcu potwory dopną swego.

Zaryzykowałam, nie miałam już chyba nic do stracenia.

Zatrzymałam maszynę i szybkim ruchem wyciągnęłam ręce z chwytaków. Złapałam pojemnik z pestycydami i skierowałam go w stronę stwora przed sobą. Nacisnęłam wyzwalacz, jednocześnie szukając zapalniczki. Kiedy ją w końcu znalazłam płomień powędrował w pysk przeciwnika. Odskoczył z głośnym sykiem. Na chwile straciłam go z oczu. Podniosłam ręce do góry, jednocześnie starając się zsunąć jak najniżej uginając kolana, żeby przysmażyć napastnika na górze, wyciągnęłam kolejny pojemnik z za pasa i rozpyliłam płomień w górę i znowu do przodu na wszelki wypadek.

Bestia na górze zawyła, kiedy dosięgnęły jej płomienie, nie zeskoczyła jednak na ziemię, tylko przyczaiła się na górze, poza zasięgiem ognia. Pierwszy trafiony wykorzystał sytuację, ze się nie poruszałam i rzucił się na nogę, którą już wcześniej podrapał wrzucony w uprawy kompan.

Chwyciłam z powrotem chwytaki i spróbowałam nastąpić na przeciwnika, spróbowałam go przygnieść nogą jak pierwszego.
Nim jednak noga maszyny uniosła się w górę potworek był już na niej i próbował dostać się do środka. Pazury zahaczyły kombinezon drąc go na strzępy. Ten miał wyraźnie krótsze łapy niż poprzednik.

Cholera, wyciągnęłam rękę z chwytaka i wyszarpnęłam wiertło zza pasa na narzędzia, spróbowałam przebić nimi łapę którą mnie dosięgnął. Nie udało mi się. Na chwilę jednak go spowolniłam, odskoczył na bezpieczną odległość.

Chciało mi się płakać ze złości, bezsilności, samotności. Umrę tu i nawet nikt nie będzie wiedział co się ze mną stało. Przeklęta planeta i wszystko co na niej żyje.

Kiedy zagrożenie minęło stwór znowu wskoczył na nogę maszyny.
Ruszyłam do przodu starając się manewrować jak najbliżej cylindrów żeby zrzucić napastnika z nogi. Krzycząc żeby dodać sobie odwagi.

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

Maszyna nabierała prędkości. Stwór na nodze podskakiwał zabawnie przy każdym szybkim kroku sztaplarki. Tan na plecach przypuścił kolejny atak. Wdrapał się na zwieńczenie maszyny, przywarł doń całym ciałem i wsunął łapsko przez szczelinę miedzy kratami najdalej jak tylko zdołał. Poczułam, że pazury sięgają aż do połowy głowy, stwór pociągnął je w górę zahaczając ucho i … odcinając je. Ból był potworny.

Straciłam panowanie nad sztaplarką wpadając na jeden z cylindrów z uprawami. Przeraźliwy pisk i gęsta ciecz spływająca z góry świadczyły, że stwór z dachu zginął w wyniku kolizji.

Należało mu się.

Niestety maszyna upadła na bok, tracąc sterowność. Paskudztwo na nodze poleciało w bok. Straciła je z oczu. Leżałam pośród szczątków szkła, zgniecionej roślinność i miękkiej gleby z trudem walcząc z omdleniem.

Odruchowo chwyciłam za krwawiące ucho, a raczej to co z niego pozostało. Ostatkiem sił zmuszałam swoje ciało by pozostało przytomne. Wymacałam na pasie paralizator. Nie chciałam wychodzić z kabiny, dawała mi jeszcze nikłą osłonę przed bestiami, a nie miałam pojęcia co się z nimi stało i kiedy mogą ponownie zaatakować. Łzy bólu i rozpaczy płynęły po mojej twarzy mieszając się z krwią. Wymacałam medpak w torbie, rozszarpałam zębami opakowanie i spróbowałam przyłożyć urządzenie do krwawiącej rany. Zabuczało i poczułam ukłucie. Nie miałam pojęcia czy podręczny medpak da sobie radę z taką raną. Krwawienie się zmniejszyło.

Starałam się uspokoić oddech, ale kiepsko mi to wychodziło. Nasłuchiwałam z której strony nadejdzie atak.

Do obrony został mi ogień i prąd, jeżeli zdołam je jeszcze użyć.
Moja “magiczna” siekiera na nic się nie zdała w tej sytuacji. Leżałam czekając na ostateczność wsłuchując się w szum krwi napędzanej adrenaliną.

Stwór wskoczył na bok który stał się teraz górą pojazdu. Zaatakował z sykiem, próbując wyszarpnąć kolejny kawałek ciała. Udało mu się zahaczyć o bok, ale tylko rozerwał kombinezon. Jednak szaleńczo machał łapskami dalej, próbując mnie dorwać. Wsadziłam pałkę paralizatora w otwarty pysk i nacisnęłam wyzwalacz. Władowałam w niego wszystkie 8 ładunków. Zawył przeciągle. Poczułam swąd palonej skóry. Szarpał się jeszcze przez chwilę i zwiotczał na kratownicy. Kiedy się upewniłam że nie żyje, spróbowałam wydostać się z maszyny. Nie byłam w stanie już jej podnieść, nie nadawała się do użytku.

Moje nogi były poharatane, nie byłam w stanie na nich ustać. Usiadłam na ziemi i wyciągnęłam jeszcze dwa medpaki, zapobiegliwość ma swoje plusy. Nie myślałam jednak że wszystkie będę musiała użyć na sobie. Zaczęłam opatrywać nogi.

Głupia. Straciłam kontrolę, straciłam czujność.
Utrata krwi, ból i rozpacz zdekoncentrowały mnie. Nie zauważyłam jak się do mnie podkradł. Zapomniałam o nim, a może miałam nadzieję że jednak zdechł w tym cylindrze. Zaatakował.

Poczułam jak coś powala mnie na ziemię, udało mi się jeszcze przekręcić na bok i wsadzić w otwarty pysk pojemnik z medpakiem. Usiadł na mnie wgniatając w ziemię, unieruchomił mnie, czułam jak moje ręce słabną, jeszcze tylko chwila i będzie po mnie. Szarpał moje ubranie, za chwile rozszarpie także mnie.
Nagle atak ustał. Bestia jakby się zawahała. Miałam wrażenie że patrzy na mnie z niedowierzaniem, a potem upadła przygniatając mnie swoim ciałem.

Usłyszałam czyjeś kroki i krzyki ludzi. Boże ludzie, ktoś jednak przyszedł. Ktoś sciągnął ze mnie monstrum.
Podeszła do mnie jakaś kobieta, zaczęła opatrywać rany, coś krzyczała do innych. Wokół zebrało się kilkoro ludzi uzbrojonych w kije, łopaty.
Jednak wykombinowali sobie broń, uśmiechnęłam się, co nie było dobrym pomysłem, ból przeszył moja twarz.

Kobita która się nade mną pochylała to matka Svena, chciałam jej powiedzieć że ma bardzo odważnego syna, że może jeszcze żyje, że może udało mu się znaleźć jakieś schronienie. Zawsze była jakaś szansa.

Dwóch mężczyzn wzięło mnie pod pachy i zaczęło nieść w stronę wyjścia. Zdążyłam im jeszcze powiedzieć o stojącym przy wyjściu wentylacji śniegowcu którym możemy się ewakuować.

Potem nastała ciemność.
Zemdlałam.

emilski 05-07-2011 19:13

Spotkanie Dhiraja, Chucka i Kamini było optymistyczne – dodawało nowych sił. Iporowi głównie chodziło o małżeństwo medyków. Uratowali mu życie, więc będzie ich dłużnikiem już do końca. Aż sam nie zrobi, czegoś podobnie wielkiego dla nich. Na przykład, nie pozwoli im zginąć od zamrażających bomb. Jeśli rzeczywiście wszystko jest zaminowane i jeśli rzeczywiście mrówki mają zamiar odpalić ładunki, to ratuje ich tylko i wyłącznie wahadłowiec. Na żadną późniejszą pomoc nie ma co liczyć, bo nie będzie miała po co tutaj przylatywać.

Mrówki. Jeśli intuicja Węgra nie kłamie, to jest to ich jedyny ratunek. Te stwory były tutaj pewnie tysiące lat przed nimi, to ich ojczysta planeta, to ich kryształ, to one wiedzą, jak z nim postępować. Jeśli zobaczą, że ludzie są po ich stronie, że też walczą z tymi, co ukradli kryształ, to oczywiste, że im pomogą, że sprzymierzą siły, żeby pokonać wspólnego wroga. Wtedy nie zdetonują ładunków, dopóki oni nie będą bezpieczni.

W pełni uzbrojeni biegli dalej. Bill i Grey dozbroili Chucka i Dhiraja. Wkrótce stanęli na skraju hangaru, a ich oczom ukazał się piękny, bo budzący tyle emocji, wahadłowiec – ich droga do domu, długo wyczekiwany cel.

Oczywiście hangar nie był pusty. W środku był już kryształ. Trzymał go dyrektor Vitella. Juhasz widział go pierwszy raz w życiu, ale reakcja Rocka nie pozostawiła mu żadnych złudzeń. To był dyrektor i kryształ był dla niego wszystkim. Wyglądał tak, jakby czuł się świetnie w towarzystwie cieplaków. Był już na rampie wahadłowca. Jedyne, co musiał zrobić, to uruchomić silniki i odlecieć.

Padły pierwsze strzały.

Pierwsze cieplaki odpadły z zabawy.

Nagle zza ich pleców wysunęła się wielka mrówka, unosząc się z bzyczeniem w stronę swoich pozostałych towarzyszy. To musiało znaczyć, że cały czas szła za nimi. Szła i nic im nie zrobiła. Poznały się na nich. To dodało pewności siebie Iporowi.

Latających owadów było tu całkiem sporo i równie zawzięcie odstrzeliwały pokraczne postaci cieplaków. Strzelały z tych swoich odkurzaczy. Nie była to jakaś super skuteczna broń. Spectry i anakondy były wyraźnie dużo bardziej celne.

Dhiraj wyrwał się do przodu, żeby iść do sterówki. Trzeba było tam dotrzeć, żeby móc otworzyć górny właz hangaru i utorować drogę dla wahadłowca. To oznaczałoby tylko jedno: Dhiraj nie poleci.

-Nie, Dhiraj – Ipor mu przeszkodził. -Nigdzie nie pobiegniesz. Osłaniajcie mnie i ładujcie się do wahadłowca. Ja pójdę.

Był gotów. Liczyło się w tym momencie tylko to, że w ten sposób spłaca swój dług.

Ale i tak Chuck go uprzedził. Bez żadnego słowa ruszył przed siebie. W stronę sterówki.

Niech ma, gnojek jeden. Bohater pieprzony.

Ruszyli więc na wahadłowiec, wcześniej oczyszczając teren. Cieplaki dostawały jeden po drugim. Wymiana magazynku. Granat. Huk. Dym. I do przodu.

Kiedy dyrektor stracił głowę, która dosłownie rozpadła się w powietrzu, można było pomyśleć, że sprawa jest już załatwiona, że udało się. Teraz tylko zabrać kryształ, wepchnąć na statek i jazda.

Ale najpierw musieli przedrzeć się przez morze trupów. Ocean zdeformowanych ciał, które czepiały się ich nóg, jakby prosząc: -Nie zostawiaj mnie tu, Ipor...

Ale one nie prosiły, one chciały żreć. Ciągle i nieustannie. Niektóre były już zupełnie nieludzkie, zaczynały im wyrastać dodatkowe kończyny, twarze rozciągały się w niewiarygodnych grymasach. Wszystko spowijała krew i sącząca się limfa. Przedzierając się przez te flaki, Juhasz co rusz tracił równowagę, ślizgając się na wątrobie, śledzionie, bądź czymkolwiek, co tym kiedyś było.

Brnął do przodu, rozglądając się, co robi reszta, kiedy usłyszał głośne „Kurwa”, wypowiedziane przez Rocka. Natychmiast zauważył o co mu chodziło. Mateo Taur, dotychczasowy dyrektor Vitella na Ymirze... przemieniał się... on mutował i to tak, jak jeszcze do tej pory nie widzieli. To musi być kryształ. Jest za blisko, jego oddziaływanie jest potężne. Mateo chce go dla siebie, mrówki chcą go dla siebie, Ipor tez ma z nim plany, ale teraz chyba nie mają wyjścia. Strzały skierowane momentalnie w mutanta, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Juhasz skierował ogień na kryształ. Może tak się uda. Może tak skończy jego hegemonię, a kawałek uda się zabrać ze sobą. Ale gówno. Strzały nie działały, ani na mutanta, ani na twardą powłokę kryształu.

Mateo zaczął skakać. Taki wielki, a taki skoczny. Jego ruchy przerażały. Poruszał się błyskawicznie, rozdzierając powietrze ze świstem swoimi potężnymi pazurami. Dopadł jedną mrówkę, przecinając ją na wylot. Teraz jest tutaj, za chwilę skacze i jest gdzie indziej. Strzały tylko naprowadzają go na swoje potencjalne ofiary. Gdy Juhasz ostrzelał kryształ, Taur rzucił w niego cieplakiem. Węgier w ostatniej chwili zszedł z trajektorii lotu i wpadł w kolejną grupkę cieplaków. Błyskawicznie wyciągnął z torby obie spectry i zaczął wściekle naciskać na spust.

To nie było trudne... cieplaki są słabe... tylko jest ich dużo...

A Chuck był jeden i mrówka unosiła go w powietrzu. W to było trudniej uwierzyć. Wydawało mu się, że insekt nie ma złych zamiarów wobec niego. Unosił go w powietrzu, jakby... tak, jakby chciał chronić Chucka. Czy to możliwe. Kurwa, nieważne. Teraz jest szansa na wepchnięcie dryfnoszy z kryształem do ładowni. Teraz został bez opieki. Teraz!

...Wszystko zrobiło się dziwnie ospałe. Każdy ruch zdawał się być niezwykle powolny. Jakby oblała go jakaś pierdolona smoła. Blask kryształu wabił, jak śmiercionośny płomień ćmę. Wiedział, że nie będzie w stanie ….. Cieeeepłeeeee. Taki cieeeepłyyyy ten blask...

I wtedy, kiedy jego świadomość gasła, wessana przez diabla w Krysztale pojawiło się coś w jego głowie. Obca wola. Słyszał myśli Kamini, Dhiraja, Chucka i kogoś jeszcze. Potężnej i starożytnej istoty.
Oszołomienie szybko minęło. Obca wola była jak tarcza, chroniąca go przed demoniczną mocą kryształu. Xio-xah-xunk. Tworzyli teraz jedną kolonię. Za jakiś czas ich umysły staną się jednym.

- Wyrzuć Kryształ z pojazdu który podróżuje próżnią Ipor-kamini - usłyszał myśl w głowie.

I dłużej się nie zastanawiał. Przemógł się i wypchnął go z powrotem na zewnątrz statku. Nie dadzą rady. Nie dadzą, kurwa, rady. Przerosło ich to. Ale mrówki nawiązały kontakt. Są dobre. Czuł to.

-Ipor, kurwa! - wrzasnął Rock w stronę Węgra - Co ty robisz?! Trzymaj się planu!

-Nic z tego, Bill - odkrzyknął Ipor. - Kryształ jest za silny. Ledwo go dotknąłem, a czułem, że ciepleję. Musimy mieć mniejszą próbkę!

-Nie ma czasu! - powiedział Rock. - Pakuj się na pokład. Spieprzamy stąd!

Dwa razy nie trzeba mu było tego powtarzać. Widział, jak pazury dyrektora przebijają się przez kolejnego insekta. Widział, jak Dhiraj dostaje się do sterówki. Widział, jak na wahadłowiec dostał się Rock, Kamini i Duffy. Widział też insekty...

...wielkie, nieodgadnione stwory, które sprzymierzyły się z ludźmi w walce z pierdolonym kryształem. Tyle kredytów... tyle, kurwa, cierpienia idzie się walić na ryj... żadnych pieniędzy... syn... dalej będzie chory... kurwa!... wszystko na marne...

Spiął się i przeszedł za, tarasującym przejście, mutantem. Słyszał w głowie, że Rock nie jest pod opieką insektów. Uwzięli się na niego. Skurwiele. To pewnie oni nie chcieli, żeby Rockowi udało się razem z nimi. Skurwiele. Kryształ niedługo ma znowu uwalniać energię.

Dhiraj został w kontrolce. Ipor miał nadzieję, że pod dobrą opieką. Na pokładzie była jego żona – połowa sukcesu. Tym bardziej, że mutant nie rezygnował. Wściekle atakował, wbijając swe pazury w biegnącego Greya...

...biedny Grey...

Ipor usłyszał w myślach ostrzeżenie przed Rockiem i Duffym – ochrona mrówek przed kryształem może na nich nie podziałać. Będzie przesrane, gdy to się stanie podczas lotu. Sam nie pociągnie tego wahadłowca. Przyglądał im się uważnie. Na razie nie było oznak niebezpieczeństwa. Dhiraj otworzył właz. Zajęli miejsca. Wystartowali.

Baczy 06-07-2011 14:20

Doktor był wycieńczony. Nigdy nie podejrzewał, że byłby w stanie przejść przez to wszystko, i to nawet nie w tak krótkim czasie, ale w ogóle. Napędzało go jedno- miłość. Wierzył od zawsze, że jest ona potężną bronią w walce z wszelkiego rodzaju ciemnością, wiedział, że pomaga ludziom podnieść się po okropnych upadkach, jednak nie spodziewał się, że ma aż taką siłę sprawczą. Tak, dla Dhiraja to nie jakiekolwiek bóstwo, nie Duch Święty, nie woda życia ani przeznaczenie było ową tajemniczą siłą sprawczą napędzającą wszechświat i najbardziej heroiczne czyny, tylko waśnie miłość. Prosta, nieokiełznana, istniejąca gdzieś w każdej z myślących istot. To właśnie głęboka, prawdziwa, bezwarunkowa miłość którą darzył Kamini, pozwoliła mu zabrnąć tak daleko, mimo wszelkich przeciwności. To miłość dawała mu nadzieję i podsuwała najtrafniejsze pomysły, pozwalając mu zbliżyć się do celu. I choć stracił wiarę w to, że wróci na Ziemię, oddałby wszystko, żeby jego żonie to się udało.

Pistolet w dłoni i wsparcie Xio-xah-xunka dodały mu pewności siebie, otworzył drzwi i jako pierwszy wyszedł z laboratorium. Opętany przez kryształ naukowiec stał kilka metrów od nich na zalanym czerwonym światłem korytarzu ze Spectrą w ręku. Dhiraj spiął się, serce gwałtownie przyspieszyło, nie musiał jednak strzelić, całą sprawę załatwił za niego towarzysz, w dość brutalny i bezpośredni sposób. Mimo iż implodująca głowa ukryta była w hełmie, widok był okropny, zmuszał do odwrócenia wzroku.
Jednak to nie koniec okropności, Obcy przekazał psychiatrze wspomnienia swoich towarzyszy, a więc i swoje. Czuł to, co czuły badane osobniki, widział to, co one widziały, i w żadnej mierze nie było to przyjemne, ani nawet znośne. Cały ból, całe upokorzenie, cała nadzieja i jej nagłe zniknięcie... Wszystko to poczuł tak, jakby był tego członkiem. Użycie słowa "współczucie" było tu bardziej na miejscu, niż w kontekście stosunków międzyludzkich.
Trwało to zaledwie ułamek sekundy, tym bardziej wywołało to duży wstrząs u doktora. Nie powiedział jednak nic, nie mógł wysilić się na żaden, nawet mentalny, komentarz, wszedł więc po prostu w stworzony przez Obcego portal.
Doktor był wycieńczony. Nigdy nie podejrzewał, że byłby w stanie przejść przez to wszystko, i to nawet nie w tak krótkim czasie, ale w ogóle. Napędzało go jedno- miłość. Wierzył od zawsze, że jest ona potężną bronią w walce z wszelkiego rodzaju ciemnością, wiedział, że pomaga ludziom podnieść się po okropnych upadkach, jednak nie spodziewał się, że ma aż taką siłę sprawczą. Tak, dla Dhiraja to nie jakiekolwiek bóstwo, nie Duch Święty, nie woda życia ani przeznaczenie było ową tajemniczą siłą sprawczą napędzającą wszechświat i najbardziej heroiczne czyny, tylko waśnie miłość. Prosta, nieokiełznana, istniejąca gdzieś w każdej z myślących istot. To właśnie głęboka, prawdziwa, bezwarunkowa miłość którą darzył Kamini, pozwoliła mu zabrnąć tak daleko, mimo wszelkich przeciwności. To miłość dawała mu nadzieję i podsuwała najtrafniejsze pomysły, pozwalając mu zbliżyć się do celu. I choć stracił wiarę w to, że wróci na Ziemię, oddałby wszystko, żeby jego żonie to się udało.

Pistolet w dłoni i wsparcie Xio-xah-xunka dodały mu pewności siebie, otworzył drzwi i jako pierwszy wyszedł z laboratorium. Opętany przez kryształ naukowiec stał kilka metrów od nich na zalanym czerwonym światłem korytarzu ze Spectrą w ręku. Dhiraj spiął się, serce gwałtownie przyspieszyło, nie musiał jednak strzelić, całą sprawę załatwił za niego towarzysz, w dość brutalny i bezpośredni sposób. Mimo iż implodująca głowa ukryta była w hełmie, widok był okropny, zmuszał do odwrócenia wzroku.
Jednak to nie koniec okropności, Obcy przekazał psychiatrze wspomnienia swoich towarzyszy, a więc i swoje. Czuł to, co czuły badane osobniki, widział to, co one widziały, i w żadnej mierze nie było to przyjemne, ani nawet znośne. Cały ból, całe upokorzenie, cała nadzieja i jej nagłe zniknięcie... Wszystko to poczuł tak, jakby był tego członkiem. Użycie słowa "współczucie" było tu bardziej na miejscu, niż w kontekście stosunków międzyludzkich.
Trwało to zaledwie ułamek sekundy, tym bardziej wywołało to duży wstrząs u doktora. Nie powiedział jednak nic, nie mógł wysilić się na żaden, nawet mentalny, komentarz, wszedł więc po prostu w stworzony przez Obcego portal.

Gdy zobaczył Kamini, poczuł ogromną ulgę, mimo jej niezbyt korzystnego stanu emocjonalnego i ogólnie niewesołej sytuacji. Chuck zaczął się zmieniać, dobrze że zdołała zareagować. Inaczej byłby światkiem czegoś zupełnie innego, znacznie gorszego. Końca świata, swojego świata.
Xio-xah-xunk połączył ich trójkę w jedną sieć myślową, dając dodatkowo barmanowi szanse na przebudzenie i odzyskanie nad sobą kontroli, co po chwili stało się faktem. Charles odzyskał swoje ludzkie "ja" i został bezzwłocznie połączony jaźnią z resztą towarzyszy, również dowiadując się wszystkiego o pomagającym im owadopodobnym obcym.
Bezzwłocznie ruszyli w stronę hangaru, teraz oprócz groźby odlotu statku zostali uświadomieni o rozstawionych przez Obcych bombach termicznych, które miały zamienić bazę w lodową fortecę, na wzór Ymiru C, nie dając szansy na przeżycie żadnemu ludzkiemu organizmowi.

Indywidualizm jest dla ludzi normalnym stanem rzeczy, nawet mimo iż zazwyczaj można ich określić jako "zwierzęta stadne". Zbierają się w grupach o podobnych zainteresowaniach, preferencjach, poglądach, cieszą się z przynależności do pewnej wspólnoty, dążą do tego, nierzadko nie zważając na cenę. Potrzebują siebie nawzajem, potrzebują czegoś znanego, czegoś, z czym mogliby się identyfikować, lecz mimo to, indywidualizm jest im wpajany od chwili narodzin. Mówi się, że nie ma dwóch takich samych ludzi na świecie. Trudno w to uwierzyć, skoro ostatnimi laty ich liczba wzrosła do ponad siedmiu miliardów, jednak specjaliści zdają sobie sprawę, jak skomplikowany jest człowiek jako całość, i jak trudno znaleźć dwójkę osobników, których próg zgodności sięgałby 60%, zarówno pod względem fizjologicznym, jak i umysłowym. A z każdym dodatkowym procentem szanse malały kilkunastokrotnie.
Uczucie indywidualizmu, odmienności i wyjątkowości jest zbyt powszechne dla przeciętnego człowieka, żeby mógł wyobrazić sobie jego utratę. Nie łatwo więc opisać, używając znanych ludziom języków, co czuła trójka ludzi zjednoczona w wspólnej jaźni Xio-xah-xunka. Gdy zrobił to- niezależnie od tego, czy złączył ich umysły ze swoim, czy po prostu bardziej się do nich "zbliżył"- nie tyle mocniej poczuli więź z nim, ile w pewnym sensie stali się nim. Zaczynali przestawać odróżniać przynależność istniejących w głowach wspomnień i emocji, wszystko stawało się wspólne. Niesamowite uczucie, którego ludzkość nigdy nie zdoła nawet symulować, nie mówiąc o naturalnym osiągnięciu tego stopnia wspólnoty bytu.

Jak się okazało, bycie częścią jestestwa robaka dawało im całkowitą odporność na zew kryształu, który rozległ się kilka sekund po ich połączeniu. Byli spokojni, nawet świadomość bliskości zagłady nie mógł wytrącić ich z równowagi, dopóki tylko obcy nie zrzucił z nich swojego płaszcza i znowu w dużej mierze byli zdani tylko na siebie. I, co dziwne, to właśnie oni mięli zmienić losy trwającej niedaleko bitwy.

Ku swemu zaskoczeniu, spotkali grupę bojową swoich towarzyszy, która była bezradna wobec "krzyku" kryształu i właśnie zbierała się do kupy. Z Rockiem, Iporem i Greyem był jeszcze Duffy, informatyk. Ponoć tylko on mógł odpalić statek, z przyczyn technicznych w które doktor nie wnikał.
Jeszcze przed wejściem do hangaru Grey wykazał się dobrą wolą i podarował Maharisziemu Spectrę ze swojego arsenału, która znacznie bardziej nadawała się do walki niż cywilny Silenter. Niestety, doktor nie mógł zrewanżować mu się dobrymi wieściami na temat Seleny, chociaż miał cichą nadzieję, że uda jej się dotrzeć do ocalałych z biolabów i zaprowadzić ich do łazika zanim wszystko zamarznie.

Widok, który zastali w hangarze, nie napawał optymizmem. Cieplaki nieomal wtaszczyły kryształ do ładowni statku, zaś wejścia na pokład dzielnie bronili pracownicy zarządu. Znajdując się tak blisko kryształu nie mogli działać dobrowolnie, nie zmieniało to jednak faktu, że, wraz z podległymi im cieplakami zdobyli przewagę nad latającymi mrówkami.

Planowaniem zajął się Rock, chociaż w obecnej sytuacji nie wykorzystał żadnej wyrafinowanej taktyki- chciał przebić się do statku korzystając z pokaźnego zapasu amunicji i granatów, w który wyposażona była grupa, która przybyła tu z Czujki.
Dhiraj nie zastanawiał się nad tym, dlaczego ochroniarz chciał wysłać do sterowni dwójkę osób, chyba nawet to do niego nie dotarło. Zdawał sobie sprawę z faktu, że nawet biorąc pod uwagę posiadaną przez niego broń, jego wartość bojowa waha się między jedynką a piątką w pięćdziesięciostopniowej skali. Teraz jednak będą potrzebowali dobrych strzelców, którzy utorują im drogę do statku i zdołają utrzymać go aż do odlotu, natomiast droga do stojącej w kącie sterowni była czysta- wszystko koncentrowało się wokół stojącego w centrum pojazdu, a dokładniej, wokół stojącego obok kryształu. To o niego toczyła się walka, statek był tylko narzędziem, które miało umożliwić transport zamkniętego w nim bóstwa, Ithaqua.

Doktor zadeklarował chęć udania się do sterowni, w końcu i tak nie zakładał, że znajdzie się pośród 4 osób opuszczających planetę, a wierzył, że może pozostawić Kamini pod opieką Chucka, Ipora i pozostającego w ukryciu Xio-xah-xunka, osób, z którymi sporo przeżył i którym w pełni ufał.

-Nie, Dhiraj - zaprotestował Juhasz. -Nigdzie nie pobiegniesz. Osłaniajcie mnie i ładujcie się do wahadłowca. Ja pobiegnę.

Doktor tylko mu przytaknął. Trudno było jednak powiedzieć, czy było to podziękowanie, czy zwykłe potwierdzenie akceptacji decyzji podjętej przez Węgra.
Jednak to nie Juhasz ruszył do sterowni, tylko Charles. Odwaga? Chęć wyróżnienia się? Cokolwiek by to nie było, nie zezwalało na dyskusję, skoro pobiegł, nikt nie będzie go zatrzymywał. Każdy wybór mógł świadczyć o czyjejś śmierci lub życiu.
Dhiraj podszedł do Kamini i objął ją mocno, następnie przygotował się na znak Rocka do biegu. Póki co oszczędzał naboje, z tak znacznej odległości niewiele mógłby zrobić, lecz pogodził się z myślą, że jeśli któryś z cieplaków zbliży się do nich, wystrzeli bez zawahania.

Żołnierze nie byli tacy miłosierni dla przeciwników, jeszcze stojąc na wyższym poziomie ostrzelali halę. Jednak moment, w którym głowa dyrektora Taura eksplodowała po strzale jednego z nich, podciął im nieco skrzydła. Okazało się bowiem, że nic on sobie z braku głowy nie robi. W przeciwieństwie do przeciętnych cieplaków, nadal walczył w najlepsze. Czyżby to bliskość kryształu dawała mu tak niesamowite umiejętności?

Gdy ich zbita grupka zbiegła na dół hali zrównując się poziomem z walczącymi, ich oczom ukazał się okropny widok- Mateo zmieniał się w mutanta, nawet odrosła zupełnie nowa, chociaż niekoniecznie świeża, głowa. Pocieszający był fakt, że insekty z zamrażaczami nie będą im przeszkadzać, niemniej jednak sprawność z jaką Taura zabił dwa z nich, nie pozostawiała wątpliwości- jeśli się nie pospieszą, zostaną sami. na placu boju.

Dhiraj widząc przemianę dyrektora zarządu zaklął głośno i jakby ze zrezygnowaniem. Widząc czekający statek oraz skuteczność, z jaką jego towarzysze powalali cieplaków, odzyskiwał wiarę w to, że komuś uda się opuścić Ymir. Teraz jednak, gdy dyrektor zmutował, szara rzeczywistość przytłoczyła go ponownie.

- Jeśli się zbliży, pobiegniemy w stronę tamtych skrzyń i ostrzelamy go- poinstruował Kamini, nie mając bladego pojęcia, czy to coś da oraz czy w ogóle ma to sens z taktycznego punktu widzenia. Wiedział jednak, że nie mogą bezczynnie patrzeć, jak inni walczą i czekać na podstawienie im promu pod nos. Zobaczył jednak coś dziwnego. Jeden z insektów unosił Chucka w powietrzu. Niezależnie czy inicjatorem był barman czy obcy, wyglądał na skuteczny, mutant zwrócił swoją uwagę na okrążający go z wolna tandem powietrzny. Niemniej jednak, kwestia sterówki pozostawała nierozstrzygnięta. Dhiraj bił się z myślami- biec tam i czekać z otwarciem włazu aż jego towarzysze uruchomią statek, zostawiając jednocześnie Kamini i resztę samych sobie, czy może zostać do końca i pomóc im w walce? Gdy stali jeszcze na górze, nie miał problemu z podjęciem identycznej decyzji, chciał biec do sterówki, uciekając od epicentrum walki i pozostawiając wszystko w rękach reszty towarzyszy. Teraz, gdy w pewien sposób uczestniczył w walce, wybór nie był już taki prosty.
Wydawało się, że gdy pokonają mutanta, zdołają łatwo uporać się z resztą napastników, w związku z czym nie będą musieli aż tak bardzo spieszyć się z odlotem. Czekał więc, aż mutant spuści ich z oczu, podążając za Chuckiem, i będzie mógł wyładować w niego cały magazynek Spectry.

Niestety, mutant ruszał się zbyt zwinnie, psychiatra nie zdołał go trafić, chociaż nic by to nie zmieniło- otwory po pociskach pozostałych strzelców wydawały się nie istnieć dla Mateo. Nie czuł bólu, miał nadzwyczaj mocny naturalny pancerz chroniący organy wewnętrzne, lub cokolwiek innego sprawiało, że wszystko zdawało się być daremne. W całym zamieszaniu doktor zapomniał kompletnie o podpowiedzi Xio-xah-xunka dotyczącej ognia, a o zniszczeniu kryształu nie było sensu myśleć- kule z karabinu Ipora nie zostawiały najpewniej nawet rysy na gładkiej powierzchni kryształu.

Wreszcie udało im się dobiec do promu. Gilbert wbiegł do środka, zaczynając uruchamianie maszyny, co bez posiadania odpowiednich kluczy i kodów nie było łatwe.

Wtedy Mahariszi dostali mentalny komunikat o zbliżającym się "ataku" Ithaqua. Nastała okropna chwila, w której musieli wybrać, kogo chronić, a kogo zostawić na pastwę kryształu, mieli władzę nad ludzkimi żywotami, i wcale im się to nie podobało. Charles również usłyszał pytanie i odpowiedział jako pierwszy, prosząc o ocalenie znajdującej się gdzieś w bazie Seleny.
Doktor nie rozumiał jego decyzji. To tak, jakby chciał ich zostawić samych sobie, bez żadnego wsparcia ogniowego. Obcy wojownicy mogli okazać się zbyt wolni, żeby powstrzymać cieplaków. Dodatkowo, przemienieni towarzysze dzierżący karabiny i pistolety byli dla nich śmiertelnym niebezpieczeństwem. Wtem przypomniał sobie o pistolecie medycznym przypiętym do paska Kamini. Pamiętał, że jest tam co najmniej jedna dawka, która unieszkodliwi cieplaka. Jednego. A reszta...
- Xio-xah-xunk, ocal Ipora, Greya oraz Gilberta, zamiast mnie. Nie przydam się w walce, a Kamini może mnie uśpić, na jakiś czas. Może gdy odzyskam przytomność zdołacie już unieszkodliwić Ithaqua, wtedy nic mi nie będzie. A nawet jeśli nie, to nie będę zagrożeniem, jestem już stary- spróbował zażartować.- Charles, Selena, jeśli nadal żyje, jest daleko, zmiana w ciepłego sprawi tylko, że inni opętani jej nie zaatakują, gdy Ithaqua zostanie pokonany wróci do siebie. To najlepsze wyjście- zakończył z przekonaniem.
Barman niechętnie, jednak przyznał mu rację.

Po chwili poczuł obecność Węgra w ich wspólnocie, nie miał jednak czasu na mentalne pogaduszki, mutant skoczył w ich kierunku zmuszając małżeństwo do rozdzielenia się, jak się niedługo miało okazać, na zawsze. Dhiraj stanął ramię w ramię z Whitemanem, mężczyzną o którym niewiele wiedział, ale który podarował mu broń. I który zaryzykował własne życie, żeby dać doktorowi szansę na przetrwanie.

- Mahariszi! Nie strzelaj! Cofnij się i uciekaj!- poinstruował doktora Greyson, prowokując mutanta celnym strzałem w oko. Psychiatra, gdy tylko zauważył, że Rock prowadzi Kamini do wewnątrz statku, pomyślał o sterówce. Szybka konkluzja- czy zdołają zabić potwora? Niekoniecznie. Czy zdołają uciec? Być może, jeśli ktoś uda się do sterowni. A więc, obecny cel Dhiraja był prosty- dobiec do pomieszczenia, z którego będzie mógł otworzyć właz i umożliwić odlot wahadłowca. Z każdą myślą upewniał się w przekonaniu, że nie miał już powodu zwlekać. Sucha analiza przedstawiała się jasno- trzy osoby są już w środku, zostało jedno wolne miejsce. Największą szansę na odlot mieli zatem Ipor oraz Grey, który jednakowoż z racji zwarcia z potworem, nie był faworytem. Rock postępował okrutnie pozostawiając mężczyznę w samotnej walce z mutantem, jednak było to chyba lepsze niż niewpuszczenie go na pokład z powodu braku miejsc. Poza tym, im dłużej Mateo nie zajmował się ludźmi siedzącymi w promie, tym większe szanse mięli na wystartowanie.

Zrywając się do biegu, Mahariszi wyjął zza pasa drugi, znacznie mniejszy pistolet i ruszył w odpowiednim kierunku, wysyłając jednocześnie komunikat do Xio-xah-xunka:
- Mi-go, niech Twoi Ingheri osłaniają mnie, niech mu pomogą dobiec do pomieszczenia w rodu hali. Dzięki temu statek odleci, a bez statku Ithaqua zostanie tutaj.
- Tak uczynią Dhiraj-kamini
- przyszła odpowiedź myślą.

Krzyk mężczyzny, szybko cichnący i zastąpiony triumfalnym rykiem Taura, zmusił Dhiraja do obejrzenia się za siebie. Śmierć. kolejna ofiara, tym razem poświęcenie specjalnie dla niego, żeby on mógł uciec. I pomyśleć, że ten człowiek był dla niego niemalże obcy. Żałował, że nie nawiązali żadnej mocniejszej więzi, żałował, że nie zdołał podziękować mu za to, powiedzieć, jak ważne to dla niego było. Jeśli statek odleci a jego żona będzie bezpieczna, będzie to zasługa w dużej mierze Greysona. Jak mu się odwdzięczy? Nie będzie w stanie. Nie za uratowanie jego małżonki, jego całego świata.


Mahariszi ruszył w stronę sterowni, odpędzając do siebie przykre myśli i obrazy, przyciągając kilka pobliskich cieplaków, którymi jednak zajęła się część ingheri. Dzięki temu zziajany doktor wpadł na rampę. Odwrócił się na sekundę, by ocenić sytuację w hangarze. Kilku cieplaków ścigało go ale chyba ingheri je p

- Rock? Gilbert? Co się stało z Kamini? Czy wszystko w porządku?
Czekał na odpowiedź z zapartym tchem, przyglądając się konsolecie obsługującej hangar. Mógł obrócić platformę, na której stał statek i spróbować skierować ogień buchający z silników na mutanta, tak też zrobił. Szybko jednak przypomniał sobie o głównej grodzi oddzielającej wnętrze hangaru od Ymirskiej atmosfery. Zanim ją otworzy, musi nałożyć skafander i maskę tlenową, chociaż może to się okazać tylko przedłużeniem jego cierpienia. Niemniej jednak, nie chciał umrzeć, dopóki statek nie zniknie mu z oczu na horyzoncie nieba. Ustawił parametry tak, żeby statek cały czas się obracał, co miało utrudnić ewentualnym agresorom uczepienie się go, następnie podbiegł do szafy ze skafandrami i zaczął pospiesznie zakładać jeden z nich.
- Chuck, musisz szybko udać się do sterowni i założyć kombinezon, zaraz otwieram główną gródź!- pomyślał krzykliwie, wręcz nachalnie, myśląc o barmanie.

- Dhiraj? - glos Rocka był mocno znieszkatłcony, prawie niesłyszalny i brzmiał bardzo … upiornie. - Słabo cię słyszę i prawie nie rozumiem.
- Ka..i..i...
- coś zakłócało przekaz jeszcze bardziej- ła o ebie... aszam. ...yłe... ą. Nic... est.
..yma...cie.... ę ..am.


Z tego, co zrozumiał, nie zrozumiał nic, miał jednak nadzieję, że nie stało się nic złego.
Zanim nałożył kombinezon, w sterowni pojawił się Charles. Krótki, pokrzepiający uśmiech pojawił się na twarzy doktora. Podszedł do aparatury i odezwał się po raz ostatni, nie mając pewności, czy komunikat nie zostanie całkowicie zagłuszony przez moc kryształu.
- Zaopiekujcie się nią. I... powiedzcie jej, że żyłem tylko dzięki niej, i tylko dla niej.

Obserwował w ciszy, jak resztki cieplaków konają, czy to zamrożone przez insekty, czy popalone przez silniki promu, jak rampa podnosi się do góry, przybliżając moment startu statku, zerkając tylko na moment na kończącego zakładać kombinezon barmana. Jedyne co mu pozostało, to wiara, że podróż do OKA obejdzie się bez niespodzianek. Nie dowie się, czy Kamini faktycznie jest bezpieczna, czy dotrze bez komplikacji na Ziemię, czy przeżyje rozłąkę z nim...
Mi-go wspominał o ostatnim, desperackim krzyku Ithaqua, Dhiraj jednak nie wyczuł go, widocznie zbyt mocno zbratał się z jaźnią Obcego.

Zrzucony przez insekty kryształ uderzył z tępym hukiem o posadzkę hangaru, niejako dając sygnał do startu. Statek zaczął unosić się, aż nabierając prędkości wyleciał z przez otwór w suficie, pozostawiając za sobą morze ognia i paląc doszczętnie wszystko, co pozostało na płycie lądowiska.

Dwójka ludzi obserwowała to widowisko z zapartym tchem. Czy czuli żal, że nie siedzą teraz w fotelach statku, w drodze do domu? Czy czuli satysfakcję z tego, że jeszcze żyją? W jakim stopniu ich uczucia były faktycznie "ich uczuciami", a nie uczuciami wchłoniętymi dzięki łączącej ich więzi?

Xio-xah-xunk unosił się nad ziemią tuż obok nich. Nie wiedzieli, jak długo się tam znajduje, jednak gdy tylko zdali sobie sprawę z jego obecności, przemówił do nich, otwierając przy pomocy magicznej bransolety portal, taki sam jak ten, przez który Dhiraj miał okazję przechodzić.

-Zaraz wybuchną nasze bomby - zakomunikował im w glowach. - Ja dołączę do was moje kamini. Szybko.

Chuck cały czas myślał o Selenie, prosił obcego o jej znalezienie. Szlachetny i pełen nadziei, aż do końca.
Doktor tymczasem zastanawiał się nad innymi kwestiami- o życiu i bezpieczeństwie Kamini nie mógł przestać myśleć, lecz równolegle gnębiły go inne pytania.
Kim jest Ithaqua? Czy rzeczywiście jest bogiem? Czy może tylko zwykłym międzygalaktycznym tworem, przepełnionym najbardziej pierwotnym złem, o okropnej mocy... Ale czy jedno nie wyklucza drugiego? Czy bóstwem nie może stać się każdy? Wystarczy mieć wyznawców, kogoś, kto za tobą pójdzie i będzie żył według twego słowa. Jeśli przekonasz do siebie istoty, nie będziesz musiał wcale posiadać żadnych nadzwyczajnych mocy. Do licha, nawet Dhiraj mógłby być bogiem, gdyby tylko chciał i znalazł grupę podatnych na słowo ludzkie.istot. Ithaqua jest niczym więcej, jak kwintesencją zła, które niedługo przestanie istnieć. A raczej, zostanie zamrożone, poprawił się w myślach.
Kim jest Xio-xah-xunk? Badaczem cywilizacji i gatunków zamieszkujących wszelkie zakątki wszelkich galaktyk, tyle wiedział doktor. Trudno było mu wyczytać coś więcej z myśli obcego, mimo iż byli połączeni.
Spojrzał na palącą się halę. Widok na pewien sposób piękny. Zwiastujący destrukcję i zgon, zapach palonych włosów i skóry, lecz, mimo to, pociągający dla człowieka. Jak to ogień.

- Chodźmy, Charles. Czas na nas.- Poklepał barmana i wszedł do portalu, zastanawiając się, co go może tam czekać.

mataichi 06-07-2011 18:33

W środku hangaru zastali solidną napierdalanke między wrogimi rasami. Gilberta nie obchodził jej wynik, modlił się tylko w duchu żeby nie oberwał żadną zabłąkaną kulą. Musieli przebić się do wahadłowca okupowanego przez ludzi z zarządu. Wewnętrzny instynkt przetrwania wciąż próbował dojść do głosu przekonując informatyka do wybrania łatwiejszej drogi o ile taka w tej sytuacji istniała. Serce podpowiadało mu coś jednak zupełnie innego. Nie radził się go za często, ale tym razem postawił to zmienić. Nie miał broni, nie potrafiłby żadnej zresztą użyć. Klepnął Rocka po plecach.

- Będę zaraz za tobą. – musiał dostać się do komputera pokładowego promu żeby zainicjować przeciążenie reaktorów. Teraz tylko to się liczyło. Postanowił uczepić się szefa ochrony, który z pewnością zrobi wszystko żeby Gilbert nie zginął.

Przybyli otworzyli ogień do cieplaków dziesiątkując ich szeregi. Rock cisnął granat w dół, prosto w tłum ofiar kryształu.

- Ruszamy po eksplozji - wrzasnął - Przygotujcie się.

Ładunek pieprznął niczym fontanna, która zamiast wody wypuszczała krew i ludzkie wnętrzności. Duffy najchętniej by się popłakał w kącie i porządnie wyrzygał, ale nie miał niestety takiego komfortu. Postanowił gapić się na plecy Billa. One w tym momencie stanowiły jedyny punkt oddzielający go od tego szaleństwa. Nie rozglądał się, nie uważał. Szedł niczym bezmyślny cieplak za przywódcą grupy. Był tak na tym skupiony, że walnął w Rocka głową kiedy ten się nagle zatrzymał. To wystarczyło, żeby jego genialny, choć mocno wytykany umysł, powrócił do hangaru. Zauważył kolejną maszkarę, widział poranione ciała cieplaków, ale ta przerażająca panorama krwi i śmierci była jedynie tłem. Na pierwszym planie stał kryształ, on był głównym antagonistą w tym przedstawieniu. Mówił do Gilberta. Kusił obiecując potęgę równą bogom. Pieprzony wirus, który planował przejąć nad nimi kontrole. Informatyk nie wiedział czy to coś usłyszy jego myśli, lecz nie dbał o to.

„Słuchaj mnie tępy, lodowy gnoju. Jedyną rzeczą jaką w tym momencie pragnę jest papieros, więc możesz wsadzić sobie głęboko w zadek swoją łapówkę.” – nawet jeżeli istota tego nie usłyszała to miał przynajmniej z tego satysfakcję.

- Musimy zniszczyć kryształ! Następnym razem jak wyrzuci z siebie tą przeklętą energie to wszyscy zginiemy! Nie ma innego wyjścia! – krzyczał żeby jego słowa przebiły się przez odgłosy wystrzałów.

Po paru chwilach morderczej walki Rock i Gilbert już byli przy promie. Ochroniarz popchnął informatyka w stronę wejścia zachlapanego szczątkami ofiar granatu. Do przejścia pozostała im jedynie trzy metrowej długości rampa, śliska od krwi.

- Idź! - warknął zmieniając magazynek anakondy. - Uruchom to gówno!

Duffy nie zastanawiał się długo. To była jego szansa, jego chwila, w której mógł wszystko zmienić. Wziął głęboko oddech i zaczął wspinać się po śliskiej rampie prosto do wahadłowca nie zważając na lepką krew. Wskoczył szybko do środka i stanął jak wryty. Nie był tutaj sam. O nie! W środku stała jakaś kobieta w stroju Zarządu. Z kikuta urwanej ręki kapała jej krew. Drugą wodziła po kokpicie. Powoli zaczęła się odwracać w stronę źródła ruchu, jakim był Duffy. Krew kapała: KAP, KAP, KAP, rozbijając się o wyłożoną grafitową wykładziną magnetyczną podłogę wahadłowca. Duffy wiedział, że oczy tej kobiety są … dziurami z niebieskim światełkiem. Wiedział, co te światełko zrobi z jego głową, kiedy spojrzy w te piekielne ogniki swym ocalonym okiem.
Informatyk szybko rozejrzał się wokoło. Nie zauważył nic czym mógłby zaatakować cieplaka. Wyłączył myślenie i zadziałał instynktownie. Krzyknął, a był to odgłos niezwykle żałosny, po czym rzucił się na plecy mutanta. Chciał przygwoździć paskudę do ziemi, jednocześnie sięgając prawą ręką po jedną magnetyczną rękawicę. Jeśli tylko mu się udało, zamierzał walić z niej ile tylko wlezie w łeb potwora, aż ten zamieni się w galaretową breje.

W środku wahadłowca, nie pomny wydarzeń na zewnątrz, Duffy skacze na odwracającą się cieplaczkę. Chude ciało, napędzane adrenaliną, zderza się z okaleczoną kobietą. Jednak cieplak jest nadspodziewanie silny. Duffy szamocze się uczepiony wroga przez chwilę, wydając z siebie żałosne krzyki. Gwałtowne szarpnięcie ciska informatykiem w bok, na jeden z synplastycznych, dopasowujących się do kształtu pasażera foteli.
I nagle czaszka przeciwniczki rozbryzguje się w krwawą miazgę trafiona jednym precyzyjnym strzałem. Krewi mózg zachlapuje już i tak brudne wnętrze wahadłowca.
Tylko jedna znana Gilbertowi osoba strzela tak dobrze.
Rock. Stoi teraz w wejściu i odwraca głowę na zewnątrz gotów najwyraźniej odsłaniać odwrót reszty.
- Nie obmacuj nieznajomych lasek, Gil tylko uruchom te gówno!

- Czas na magię. – Gilbert rzucił się do komputera pokładowego przygotowując maszynę do odlotu. To było dziecinnie proste, cieplak zrobił za niego lwią część roboty i pozostało mu jedynie dokończyć procedurę. Jednocześnie kontrolował cały czas to co działo się na pokładzie wahadłowca. Kiedy kryształ zniknął z pokładu Duffy dokończył robotę.

- Wybaczcie mi. - po raz ostatni połączył się z systemami Ymiru. Wprowadził hasło, które sam uprzednio założył i rozpoczął proces przeciążania reaktorów. Osoby, które zostały w hangarze i tak były już martwe. Kryształ przemieni ich wszystkich. Gilbert ulży im w cierpieniu. Tak przynajmniej tłumaczył swoje działanie.

- Gotowe! Szybko kurwa na pokład!

***

Zostawili pozostałych. Lecieli. Byli uratowani. Niepohamowana radość mieszała się ze smutkiem i żalem. To co zrobił było niewybaczalne. Będzie musiał z tym żyć… najprawdopodobniej.

Nie wiedział czy było to zmęczenie czy ktoś go ogłuszył, lecz tuż po starcie stracił przytomność odlatując do krainy szczęśliwości, w której paczka papierosów nigdy się nie kończyła, a piękne panie z pornosów były jego służącymi. Żeby tak nigdy się nie wybudził...

Kivan 06-07-2011 20:35

Stali parę metrów nad ziemią na metalowej rampie unoszącej się ponad pokładem startowym. Tam na dole morze cieplaków szalało wściekle tocząc zażarty bój z insektami, które resztkami sił starały się ich zatrzymać. Rzeźnia będąca apogeum ostatnich wydarzeń, a pośrodku niej znajdował się kryształ na dryf-noszach wpychany do luku bagażowego wahadłowca, w którego wejściu stał dyrektor Ymira Mateo Tauro. Był on równie zcieplaczony co inni, ale zamiast atakować niczym wściekłe zwierze jak reszta trwał nieruchomo otoczony przez swoją świtę, która szyła do wrogów z broni palnej. Wizja ich przyszłości nie malowała się w zbyt kolorowych barwach… Rock jak zwykle starał się pojąć inicjatywę.

- Przygotowują się do odlotu – krzyknął ochroniarz. – Potrwa to góra kilka minut! To nasza ostatnia szansa. Musimy przebić się do środka! No i ktoś będzie musiał dojść do sterówki – wskazał oszkloną kabinę na końcu rampy – i otworzyć nam dach hangaru. Chyba, że uda się nam to zrobić zdalnie z pokładu wahadłowca.

- Jest tylko jeden problem. Na wahadłowcu są cztery miejsca. A nas jest siódemka. – Po tym jak Rock to powiedział Grey miał ochotę dać mu w mordę – może niech od razu tutaj trójkę z nich zastrzeli i będzie spokój. Skurwysyn. Już od początku kiedy spotkali się na korytarzu dało się wyczuć, że nie zbyt mu to pasowało, pewnie wolałby gdyby zginęli wcześniej, bo byłoby po problemie.

-Przebijamy się – znów odezwał się ochroniarz opierając się o barierkę i biorąc na cel Mateo Taura. - Ze dwie osoby powinny spróbować dostać się do sterowni i otworzyć dach byśmy mogli wystartować. I teraz najważniejsze, kto zostaje i spróbuje przedostać się do łazika Angeli. Zaczynamy, kiedy otworzę ogień. Ruszamy?

Byli tu od ledwie kilka sekund, a już wymyśli kilka zadań by pozbyć się nimi dodatkowych pasażerów, bo niby po co miał ktoś z nich teraz wracać do łazika? Dlaczego mieli iść do sterówki skoro wyraźnie sam powiedział, że można dach otworzyć z wnętrza wahadłowca? Teraz jeszcze się do nich plecami odwrócił nie pozostawiając miejsca na dyskusje. Gdyby zastrzelenie go nie uczyniło go takim samym jak on to pewnie Grey by to zrobił. Tymczasem jednak zamknął się i zwyczajnie wycelował w zarząd, który od jakiejś był już na mecie tego wyścigu.

Whiteman był cały czas gotów, czekał tylko teraz na innych, którzy jeszcze nie zdecydowali o tym kto pójdzie do sterówki. Rock otworzył już ogień, Grey mu zawtórował i razem zalali pociskami zarząd, który jednak mało sobie z tego robił, Mateo Taur nawet dostał w głowę, jednak nawet nie drgnął, stał w tak samo jak przedtem tylko teraz skierował swoje ręce w ich stronę jakby w niemym rozkazie. Ochotników do otworzenia dachu było wielu: Dhiraj, Ipor, ale finalnie poszedł Chuck – barman mógł niejednego zawstydzić swoją odwagą, oby tylko nie przypłacił tego swoim życiem. Ochroniarz cisnął granat między ciepłych widząc, że strzelanie do dyrekcji to tylko marnowanie amunicji, Whiteman dorzucił coś od siebie chcąc spotęgować efekt.

- Ruszamy po eksplozji - wrzasnął Rock - Przygotujcie się.

- Trzymajcie się blisko – Grey jeszcze rzucił do Doktorostwa zanim wszystko na dobre się rozpoczęło. Chuck pobiegł w swoją stronę i chyba nikt już z tym nie mógł nic zrobić. W drodze barman krzyczał jeszcze, że mrówki są po ich stronie i jakby to głupi nie brzmiało Whiteman mu uwierzył, sam nie miał pojęcia czemu, ale już od spotkania na korytarzu czuł, że insekty przestały być ich wrogami. Mieli teraz w końcu wspólny cel – nie dopuścić by kryształ stąd odleciał - którego on sam nie był świadom.

Huk i trzask!

Granaty pieprznęły wręcz z ogłuszającą siłą. Dosłownie. Cieplaki w zasięgu rżenia – te, które nie padły na ziemię – zadawały się kompletnie nie wiedzieć co się dookoła nich działo, kiwały się, niektóre w ogóle stały i nic nie robiły. Wpadli między nich jak nóż w masło. Rock na przedzie obok niego Grey z drugiej strony Ipor, Duffy z Doktorstwem nieco w tyle. Drogę torowali sobie anakondami i spectrami, które ze zdezorientowanymi zarażonymi robił co tylko chciały. Ciepli jeden po drugim kładli się u ich stóp, strzał za strzałem wrogów ubywało, a z każdym zbitym zbliżali się do wahadłowca. W krótkim czasie podłoga zrobiła się, aż śliska od krwi, ciała walały się pod nogami, niektóre wciąż się ruszające, wciąż agresywne nadal starały się atakować. Armia zarażonych paradoksalnie nigdy nie była mniej straszna, nawet pomimo tak niebotycznego zgromadzenia wydłubanych oczu, oderwanych płatów skóry, oderwanych kończyn i wykrzywionych ryjów w jednym wspólny grupowym ryku: Ciepłeeeeee! Aż miło było popatrzeć jak przewaga była choć raz po stronie ocalonych, ale jak wszyscy wiedzą nic co jest piękne nie trwa wiecznie…

- O kurwa! – Przekleństwo, które tak często cisnęło się na usta ostatnimi czasami wykrzyczane tym razem przez ochroniarza zaalarmowało wszystkich o nowym niebezpieczeństwie. Tauro stojący w wejściu promu zawył wściekle, gdy kilka kul uderzyło w kryształ, a następnie na oczach wszystkich przybrał z jakieś dwieście kilo wagi, a jakby tego było mało z olbrzymich już rąk wyrosły mu jeszcze większe szpony, mała główka dyrektora zwieńczająca to monstrum nadawała mu karykaturalnego charakteru jednak w żaden sposób nie umniejszała zagrożenia jakie stanowił. Zmutowany dyrektor zarządu zaraz spiął się do skoku podczas, którego z niesamowitą łatwością rozpłatał jedną z mrówek i cisnął ją między walczących tylko po to by zaraz wylądować na skrzydle wahadłowca. Wszystko to trwało nie dłużej niż kilka sekund, ale to nie był koniec zabawy ciepli otrząsnęli się po pierwszym szoku jakiego doznali od ogłuszających granatów i teraz z jeszcze większą zapalczywością natarli na grupkę przebijającą się do promu.

Grey napierał ze wszystkich sił starając się nie zwracać uwagi na nowy wygląd Taura, który bez wątpienia mógł przechylić szale zwycięstwa na drugą stronę. Widział przed oczyma tylko kolejnych ciepłych – cele, które eliminował. Pociągał za spust raz za razem by jak najszybciej dostać się do wahadłowca, gdyż po doświadczeniach z peronu na A-śce wiedział, że walka z bestią jest bezsensu.

Akcja nagle gwałtownie przyspieszyła. Mutant zeskoczył na ziemię własnym ciałem zasłaniając kryształ, a kilka sekund później nabił jednego z ciepłych by potem cisnąć nim niczym pocisk w stronę Juhasza, Rock darł mordę – rzucił granat, który wylądował tu obok członków zarządu chroniących wejście do promu, Grey nieprzerwanie strzelał, nie było nawet czasu by zobaczyć co się działo za ich plecami.

I znów pierdolnęło …

Tym razem na poważnie. Najbliższych eksplozji wybuch rozerwał na kawałki, które teraz fruwały w powietrzu opadając na wszystko, krew była wszędzie… Rock nie czekał tylko wykorzystał okazję i ciągnąc za sobą Duffiego ruszył biegiem do wahadłowca wszystkim innym każąc zająć się mutantem, a sam uciekał. Ipor jakimś cudem ominął lecące w niego ciało i nie tracąc czasu już flankował bestię, Grey tymczasem obrócił się do Doktorostwa i szarpiąc za ramię Kamini na migi pokazał im, że mają biec w stronę wahadłowca, kiedy on sam nie wierząc, że to robi skierował swój ogień na poczwarze dokładnie jak rozkazał im ochroniarz.

Chuck, tak barman… latał uchwycony przez jednego z insektów, sojusznicy czy nie cały manewr wydawał się dziwaczny i wątpliwie skuteczny, ale nie było teraz raczej wolnej chwili by się nad tym zastanawiać…

Serie wystrzeliwane przez nich znaczyło cielsko Taura, ale ten wydawał niewiele sobie z tego robić, nie pomogło nawet to, że Dhiraj przyłączył się do ataku. Bestia wzbiła się w powietrz ponownie tym razem zabijając dwie kolejne mrówki z chyba jeszcze większą łatwością niż przedtem i na koniec wylądowała na rampie przy wejściu, którym oni tutaj przyszli. Koniec, to nigdy nie był koniec… Mutant stał się ruchliwy, spiął się do skoku i wszyscy wiedzieli co zamierza zaraz zrobić, więc zaczęli biec, wytężając te resztki sił, Grey jeszcze cisnął pozostały mu granat do tyłu chcąc nim trafić lecącą poczwarę, ale nic z tego, chybił… Z hukiem gorszym nie wybuch wyrzuconego granatu bestia wylądowała tuż przed nimi i już zbierała się do ataku…

- Mahariszi! Nie strzelaj! – Whiteman wydarł się z całej siły chcąc powstrzymać Doktora od jakichkolwiek głupstw, które mógł teraz popełnić kiedy monstrum oddzieliło go od żony, a ich obu od ratunku, którym był wahadłowiec. San za to chciał popełnić największe głupstwo w swoim życiu tyle tylko, że jeszcze o tym nie wiedział.

- Cofnij się i uciekaj! – Poinstruował Dhiraja i ten posłuchał na całe szczęście, wziął nogi za pas i biegł ile maił sił. Grey uśmiechnął się lekko to widząc, nie chciał żeby Doktorek zginął, nie wiedział czemu, ale zawsze wydawał mu się jakiś inny, sympatyczny… warty ocalenia. Nie wszyscy tacy byli. Whiteman myśląc to spojrzał na Rocka, który z wycelowaną w monstrum lufą stał nieruchomo, patrząc, przyglądając się, czekając, pewnie gdyby nie hełm to można by teraz zobaczyć uśmiech na jego twarzy. Przynajmniej Węgier nie zawiódł i w ostatniej chwili postąpił jak trzeba wypychając kryształ z luku bagażowego i ratując siebie. Grey widział to kątem oka kiedy wymierzył swój karabin w bestię. Kiedy przyszło co do czego Ipor potrafił się zachować. Whiteman nacisnął spust i trzymał dopóki nie usłyszał cichego kliknięcia, a wyświetlacz z boku nie pokazał dwóch zer. Nie musiał długo czekać by upuścić broń i uciekać, spectra opróżniała cały magazynek w kilka sekund. Rzucił się biegiem w stronę skrzydła wahadłowca. Napompowany stymulantami był na tyle pewny siebie, że wierzył, że mu się uda. Dobiegł. Słyszał za plecami ryk bestii, której okaleczył oko i wiedział, że nie jest ona już zainteresowana niczym innym. Kidy on nurkował pod płat promu z boku mignął mu Doktor, który osłaniany przez mrówki wbiegał na rampę skąd wcześniej wszyscy razem przyszli. Chciał się przeturlać pod i uciekać dalej, ale jeszcze zanim wyszedł spod skrzydła wiedział, że mu się nie udało – widział jak mutant ląduje przed nim. Było już jednak za późno żeby się zatrzymać. Nie zdołałby nawet jeśliby próbował. Wypadł niczym błyskawica i równie szybko się zatrzymał nie wiedząc co go trafiło…

Rozpruty pazurami bestii zacharczał tylko żałośnie próbując złapać oddech, ale nie potrafił. Krew zalewała mu płuca, przełyk i gardło, wylewała mu się z ust. Topił się we swojej własnej posoce, miał jednak jeszcze na tyle szczęścia, iż wykrwawiał się znacznie szybciej niż dusił, a to wbrew pozorom była o wiele przyjemniejsza śmierć. Ugięły się pod nim kolana, a ucięta ręka oderwała się w końcu od reszty ciała i z mlaśnięciem wpadła w tworzącą się pod nim kałużę czerwonego płynu. Charczał i walczył, a przynajmniej próbował bo żaden mięsień nie odpowiadał na jego rozkazy. Przez ostatnich kilka sekund na tym świecie stał się więźniem w swoim własnym ciele, bezradny i bezsilny. Nie bolało go w zbyt wielkim był szoku tylko pod koniec poczuł coś jakby gorąc zderzył się z mrozem wewnątrz jego ciała, a potem już tylko padł na ziemię i ogarnęła go ciemność …

Niektórzy mówią, że przed śmiercią widzisz całe swoje życie. Grey nie widział niczego oprócz wykrzywionej w uśmiech twarzy zmutowanego dyrektora zarządu…


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:35.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172