Spadał. A może się wznosił? Nie sposób było poznać, ale będąc człowiekiem od urodzenia skromnym i skłonnym do samokrytyki, stawiał raczej na to pierwsze. Widział wiele rzeczy, ale żadnej nie mógł zapamiętać. To było jak długi, okrutny sen. Bezład obrazów, kakofonia dźwięku - przepływały przez niego bez żadnych bodźców zwrotnych. Czuł się pusty. I samotny. Nie mógł nikogo prosić o pomoc ani wybaczenie. Nie miał już ust, ani płuc, ani mózgu który mógłby sformułować błagalne wołanie. Jak długo miało to trwać? Kiedy w końcu szalona karuzela niebytu się skończy? Opanował go strach, którego nie mógł nawet poczuć w tym przeklętym stanie limbo. Może to wszystko było w jakiś sposób ważne? Może klucz do jego uwolnienia tkwił w tych rzeczach, które widział, ale nie mógł poznać, które słyszał, ale których nie mógł zrozumieć? Brał już udział w ustawionych grach, których nie można było wygrać. Czy to miała być jedna z tych ukartowanych, obciążonych, oszukańczych rozgrywek które przegrał zanim jeszcze podjął stawkę? To byłoby trochę tak po chuju. Nie mógł nic, więc spadał. Albo się wznosił. Tak długo, aż przestał. *** Brog buszował po lesie, zasmarkany i zalany łzami. Próbował powstrzymać rwący nim szloch, wycierając twarz korą zerwaną z mijanych drzew i dławiąc się przy tym gulą smutku która stanęła w jego przepastnym gardle. Boris, przyjacielu! Czemu nas zostawiłeś? Byłeś taki młody, cały żywot jeszcze przed tobą! Broda ci sięgała ledwie do pasa. Brog pamiętał rubaszne, udawane oburzenie krasnoluda, która zawsze energicznie protestował - naturalnie dla zabawy - gdy Brog oferował mu zaplatanie w niej warkoczy. Ten dowcipniś Boris, zawsze skory do zabawy! A teraz zginął, zabity przez cuchnących ludziopiesów. Brog nienawidził ludziopiesów! Zazwyczaj starał się trzymać swoje negatywne emocje na wodze, ale wszystko musiało mieć swoje granice! Łkając i płosząc tabuny ptaków i drobnej zwierzyny ze swej ścieżki, Brog wypadł jak taran na leśną polanę i rzucił się w łoże z gęsto obrastających ją kwiatów i traw. Tarzał się po niej przez chwilę by poprawić sobie humor, gniotąc na swojej drodze wszystko niczym wielki walec. Po kilku minutach beztroskiej zabawy poczuł się lepiej i usiadł, zamykając oczy i pozwalając słońcu by ogrzewało jego grubą, pokrytą setkami blizn skórę. Brog nie był zwykłym ogrem. Mimo że cechowała go charakterystyczna dla przedstawicieli jego gatunku prostota umysłu, próżno było szukać w nim okrucieństwa, chęci krzywdzenia słabszych albo zabierania im tego czego sam potrzebował, jak to zwykły robić ogry i z czego brały się stereotypy na ich temat. Brog miał delikatną duszę i był nawykły do myślenia o niebieskich migdałach i chodzenia z głową w chmurach, dosłownie i metaforycznie. Wyrzutek ze swej społeczności z powodu tych krytycznych ułomności charakteru, jak to jego nastawienie do świata zostało zidentyfikowane przez starszych jego plemienia, olbrzym parał się różnymi zajęciami. Tam, gdzie od razu ludność nie przepędzała go z widłami i pochodniami, udało mu się czasem znaleźć kawałek stodoły nad głową i beczkę albo dwie gulaszu w zamian za pracę która utylizowała jego bzdurną wręcz siłę. Niestety, ci, którzy byli skłonni współpracować z ogrem, nierzadko przedstawiali sobą podobny światopogląd co jego dawna rodzina, zmuszając Broga to dalszej tułaczki pełnej przygód, zwrotów akcji i dramatów. Działo się tak aż do momentu poznania Kaledwyna niemalże dekadę temu, sympatycznego elfa który dostrzegł w młodym ogrze nie tylko jego talent do walki i doskonałe warunki fizyczne, ale też jego wrodzoną łagodność. Przeliczając te cechy na twardą walutę, Kaledwyn wziął Broga pod swoje skrzydło i wspólnie z Borisem i Moirą stanowili wspaniały kwartet wędrujących kupców. Brog, naturalnie, również uważał się za kupca, uznając swoje obowiązki jako strażnik karawany Kaledwyna za skromny dodatek do jego prawdziwej pracy, jaką była sprzedaż egzotycznych towarów ze wszystkich zakątków Faerunu w innych zakątkach Faerunu. A teraz Boris nie żył! Jak mógł to zrobić! Brog poczuł że znów zbiera mu się na płacz, i sięgnął ogromną łapą w stronę pobliskiego drzewa by użyć go jako chusteczki, gdy błysk koloru przyciągnął jego uwagę. Na środku polany, cudem ocalony przed armageddonem turlającego się Broga, rósł sobie krzew. Była to piękna roślina, rosnąca z dumą i gracją, o liściach koloru pastelowego błękitu. Ogr rozdziawił usta i szybko przypełzł do niej na klęczkach, jakby bał się że zbyt jawne podejście ją przepłoszy. -Ładne.- Szepnął zafascynowany. Bądź co bądź drzewko było jedynie skromną roślinką, której daleko było do ostentacyjnego piękna rajskich kwiatów, ale coś w nim pociągnęło za struny w ogromnym sercu Broga, który nagle zadecydował, że Boris bardzo by je polubił. Po chwili namysłu, ogr bardzo ostrożnie złapał za drzewko dwoma palcami i delikatnie wyciągnął je z ziemi. Zadowolony z efektu i po upewnieniu się że jego korzonki nie są zniszczone, olbrzym popędził z powrotem do obozowiska by pokazać swoje znalezisko Kaledwynowi. Śmierć nie mogła być taka zła, zadecydował. W innym wypadku, czemu wszyscy to prędzej czy później robili? Gdyby śmierć była taka straszna, nikt by się na taką atrakcję nie pisał i wszyscy żyliby wiecznie, a tak przecież nie jest. Boris na pewno był teraz w jakimś fajnym, miłym miejscu, i pozwalał teraz swojej rodzinie robić mu warkoczyki na brodzie. Tak, zadecydował Brog. Po śmierci on też pójdzie do jakiegoś fajnego miejsca! *** Uderzył w w ziemię z mokrym plaśnięciem, jak wielki wór kartofli. Ból, straszliwy, piekący ból eksplodował w każdym fragmencie jego materii, agonia tak straszliwa, że chciało mu się tańczyć, śmiać i klaskać. Coś w końcu poczuł - a słyszał, że umarli nie czują nic! Więc musiał wciąż żyć, jakimś cudem, w jakiś tajemniczy sposób... -Nie żyjesz.- Piskliwy głos wyrwał go z rozmyślań. Podniósł się i rozejrzał. Nieopodal, na obrośniętym czerwonym mchem głazie, siedział Gibo. -Wybacz. Umarli też mają uczucia, wiesz? Można nas... zranić.- Do głowy przyszła mu tylko jedna odpowiedź. Dwa nieśmiertelne słowa. -Co, kurwa?- Zabrzmiał jego własny głos, mimo, że nie był pewien czy coś powiedział. Czy wszystko w tym pierdolonym w pizdę chuju musiało być takie rozmyte i niejednoznaczne? -Słyszałeś, co powiedziałem. Nie żyjesz. A raczej - nie żyjemy. Pociągnąłeś mnie za sobą, kutafonie.- Gibo wyciągnął z przepaski biodrowej papierosa i odpalił go od robaczka świętojańskiego, który akurat leniwie latał obok. -Czy to jakiś żart? Ty, w moim piekle? Jesteś dla mnie nikim.- -Nie jestem Gibo, a to nie jest piekło, admirale kutafloty. Jestem twoim...eh, jakby ci to powiedzieć, aniołem stróżem? Duchowym zwierzęciem? Totemem twojego jestestwa?- -Co, kurwa?- Nieśmiertelne. -Jestem... metaforą, którą miałem nadzieję że zrozumiesz. W jakimś sensie, jestem tobą, a ty - mną. O, bogowie, nawet nie wiesz jak trudno mi to przechodzi przez gardło.- Gibo zmarszczył nos i wypuścił kilka kółek zielonkawego dymu. -Mną? Nie jestem żadnym jebanym goblinem.- -Metaforą! ME-TA-FO-RĄ, pajacu! Jestem odbiciem tego, jaki jesteś naprawdę. Jaki jesteś, o, tutaj.- Pazur Gibo stuknął parę razy w jego pierś na wysokości serca. -Całe szczęście że nie tutaj.- Palec spoczął na skroni, a goblin wykonał gest jakby pociągał za cyngiel ręcznej kuszy. -Spierdalaj.- Ogarnęła go złość. -Spierdalaj! Nie jestem żadnym pieprzonym goblinem! Jestem... jestem...- Nie mógł dokończyć. Czemu nie mógł dokończyć? -Tsk, tsk, tsk- Gibo pokiwał na niego palcem i pokręcił głową. -Ostrożnie. Nie mów niczego, czego potem będziesz żałować. Kulfonie. Jebany. Jebany kulfonie.- Goblin machnął ze złości ręką. -Nie, kurwa, jednak jesteśmy tym samym - po dwóch minutach rozmowy z tobą kończą mi się pomysły na wyzwiska. Nie mogłeś popracować nad nieco bogatszym słownikiem?- -Gdzie jestem?- -Jesteśmy. Gdzie jesteśmy, purchawo. A jesteśmy w ciemnej dupie. Rozejrzyj się.- Rozejrzał się. Znajdowali się w ciemnym, cuchnącym, zatęchłym bagnie, pełnym powykręcanych, kolczastych krzewów i wypełnionym gęstą, bulgoczącą breją, która z każdym pęknięciem obrzydliwego bąbla wydawała na świat chmurę toksycznego gazu. -Jesteśmy w tobie. To trochę śmieszne, nie? Że ja jestem tobą, i ty jesteś sobą, i że obaj jesteśmy w tobie, a ty nie wiesz gdzie jesteśmy? Śmieszne, he, he.- -Tak długo spadałem... żeby trafić do siebie? Co, kurwa?- -To nie do końca tak, ty zapluty melepeto. Najpierw byliśmy sprawdzić, czy ktoś tam...- Goblin wskazał na pokrytę gęstymi, fioletowymi chmurami niebo. -...nie rości sobie do ciebie praw, rozumiesz? Jak łatwo zgadnąć, chętnych nie było. Więc teraz jesteś tutaj. -Czyli... naprawdę nie żyję. Ale czy niechcane dusze, no wiesz, nie odchodzą do królestwa, ten teges, Kelebora? Jako budulec dla jego hacjendy?- -Brawo! Na wszystkich bogów, prawie połowa tego co powiedziałeś to prawda! Przypomnij mi, żebym dał ci za to później medal. Ja cię kręcę- Gibo zrobił zmęczoną minę, dogasił papierosa o wnętrze swojej dłoni i momentalnie wyprodukował następnego, tym razem zza ucha. -Bóg to Kelemvor. A hacjenda, panie kolego, to Mur Bezwiernych, który chroni jego domenę przed... różnymi przyjemniaczkami. Nie potrafię ci jednak powiedzieć, czemu tam nie jesteśmy, ale zgaduję, że coś zatrzymało nas przed pełnym przejściem. Co więcej... mówi się, że do zmarłych dusz podchodzą diabły i demony, i proponują im... pakty. Wiesz, umowy, jak wtedy kiedy byliśmy najemnikiem. A ponieważ nie wyglądasz jakbyś miał rogi... musieliśmy odmówić. Ciekawe czemu? To było by tak bardzo w naszym stylu. -Ja... skąd mam kurwa wiedzieć? Nie pamiętam, co się ze mną... -Z nami. -...działo! Kurwa, nie przerywaj mi jak mówię, bo... -Bo co? Stłuczesz mnie na kwaśne jabłko? Mówiłem ci, jesteśmy tą samą istotą. I do tego martwą.- Gibo zaciągnął się głęboko papierosem i strzepnął z niego popiół prztyknięciem kciuka w ustnik. -Chuja mi zrobisz. A poza tym... nie jesteśmy już tym samym przystojnikiem, co kiedyś.- Goblin wskazał w stronę swojego rozmówcy. Ten spojrzał w dół – był tylko obłoczkiem siwego dymu, bezkształtną masą gęstego oparu, która falowała delikatnie pod naporem zatęchłego powietrza. -Dosyć! Milcz! Jak się stąd wydostać? -To mam milczeć, czy jednak nie? Eh, traktujesz mnie jak tego biednego goblina. To był zły wybór... metafory. -Dosyć zagadek! Gadaj, jak mam stąd wyjść, i to już! -Czy ty rozumiesz cokolwiek, COKOLWIEK z tego co do ciebie rozmawiam? Nie wiem niczego, czego nie wiesz ty! To prawda, nie jestem tak... mętny, ani aż tak tępy, ale nie mogę wiedzieć nic, czego sam nie usłyszałeś, przeczytałeś – dobre sobie – albo zjadłeś. Jeśli coś ci mówię, to jesteś ty sam, objaśniający coś sobie samemu. Capisce? -Co? -Nieważne. Rozgość się, trochę tu pewnie pobędziemy. Nie widzę chwilowo innego wyjścia. Rany, pachnie tutaj jak w Beregockim pubie. Jeśli miałeś jakieś wątpliwości co do tego gdzie jesteśmy, niech rozwieje je ten powiew krwi, rzygowin i okowity... Eau de Daegr, kurwa mać. Gdy tylko goblin wypowiedział jego, swoje, nasze imię, coś się zmieniło. Wszystko zamarło, przycichło, przystanęło. Kłębiące się chmury zastygły jak na obrazie, a wszechobecna breja przestała syczeć i gulgotać. Gdzieś zniknęły świetliki. -Coś ty powiedział? -No to klops...- Gibo załamał ręce. Papieros wypadł mu spomiędzy warg, odbił się od głazu krzesząc kilka pomarańczowych iskierek i wpadł do wody, gdzie zniknął z cichym sykiem. -Co się, kurwa stało? -Zabiliśmy wielu ludzi, przyjacielu.- Goblin rozejrzał się nerwowo. -Prawdę mówiąc, w chuj. Czasami niechcący, ale... głównie z premedytacją. Serio, stary, mamy na sobie więcej trupów niż calimshycki cmentarz. Po przejściu plagi. -Bez przesady, zdarzyło się, har, har, rozbić łeb albo dwa, ale nie jestem żadną, tfu, plagą... -Nawet nie wiesz ilu, prawda? Nawet ich nie pamiętasz? Kurwa, nawet się nie dziwię. Jesteśmy złym człowiekiem, kochasiu. Zasługujemy na... naprawdę straszne rzeczy. Zastanawiałem się, czy tak się stanie. Czy nas... znajdą. -Znajdą?- Spytał, i rozejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Tylko bagno, jak okiem sięgnąć. -Kto nas znajdzie?- Odwrócił się, ale Gibo już nie było. Głaz, na którym siedział, był poprószony szarym popiołem. Coś złapało go za plecy i zaczęło boleśnie ściągać w dół. Próbował się wyrwać, ale z wody pod jego stopami wystrzelili kolejni napastnicy, wpijając się w obłok który służył mu teraz za ciało. Były to ramiona – poskręcane, przegniłe i kościste ramiona, szare i zimne jak skała. Po chwili, pół tuzina par rąk szarpało go, jakby chciały go rozerwać na strzępy. Breja zakotłowała się – dziesiątki innych czekały na swoją kolej. -Nie!- Krzyknął. Szarpał się i wił jak piskorz, ale widmowe łapska wciągały go coraz głębiej. -Wszystko będzie dobrze. Oddaj nam się. Odpocznij. Tak długo już walczysz. Nie chciałbyś odpocząć?- Spomiędzy lasu rąk taflę wody przebiła pojedyncza twarz. Jej skóra była spękana i spalona do cuchnącej, oleistej czerni, o pustych oczodołami pełnymi tłustych, białych larw. Gdy mówiła, kolejne wypadały spomiędzy jej warg. -Mamuś?- Znieruchomiał. Pazury nie przestały go szarpać i ciągnąć. -Chodź już, jest tak późno. Tyle się nie widzieliśmy. Nie chciałbyś ze mną porozmawiać? Nie chciałbyś mnie... przeprosić? -Mamuś... wybacz. Wybacz, ale... nie ma za co przepraszać.- Poczuł się jak balon, którego ktoś w końcu nadmuchał. Wypełniał się, rósł... w siłę. -Zabijasz, albo giniesz. Ty mnie tego nauczyłaś.- Coraz więcej monstrów wychodziło mu na spotkanie. Widział już kilka głów – paskudnych, wyjących niemo czaszek, i kilka świeższych osobników, z czego wszystkie były okrutnie zmasakrowane. Rozpoznał kilka z nich. -Płacili złotem. Jedna strona... tobie. Druga strona... mi.- Zaczął powoli wstawać, ignorując kłębiące się wokół niego potwory z jego przeszłości. -Pamiętam. Jak spotkaliśmy się, wtedy w bitwie. W kotlinie pośród zaśnieżonych szczytów. Nie ustąpiłaś mi pola, a ja tobie. Zaatakowałaś, by zabić. Ja też. Ale to ty wtedy zginęłaś, mamuś. Pękł ci miecz, a ja nauczyłem się nie ufać... stali. Byłem silniejszy... byłem lepszy. Bo... jestem...- Twarz jego rozmówczyni przeszedł grymas gniewu. Odsłoniła białe, ostre jak szpilki kły. Przez chwilę zawahał się, ale potem westchnął i wyciągnął do niej dłoń, jakby chciał dotknąć jej policzka. Oblicze matki złagodniało, uśmiechnęła się. Lecz zamiast ją pogłaskać, jego ręka, jego prawdziwa ręka, ciało i krew lub ich regionalny odpowiednik, wystrzeliła w wodę pod jej brodą i chwyciła ją za rozpłatane gardło. -JESTEM DAEGR YP KLEDDWYN!- Ryknął jak lew. Dobrze było w końcu to powiedzieć. Miał wrażenie, że te słowa rozbiły w nim jakąś barierę, przez którą nie mógł być do końca sobą. -ŚMIERĆ TO MOJA KURWA! A TY... JESTEŚ... TRUPEM!!!- Wrzasnął, wyciągnął jazgoczące widmo swojej matki z wody i podniósł je tryumfalnie nad głowę. Odtrącając coraz liczniejszych ożywieńców którzy wili mu się u stóp, Daegr zrobił kilka wielkich kroków w stronę głazu na którym wcześniej siedział Gibo. Płynnym ruchem znów potężnych ramion zamachnął się wierzgającą się i próbującą wydrapać mu oczy zjawą i pierdolnął nią z całej siły o pokryty papierosowym popiołem kamień. A potem jeszcze raz, i znowu. Zwęglone, przegniłe ciało łatwo ustąpiło furii jego ataku, zmieniając się w jego rękach w szmacianą lalkę połamanych kości i rozerwanej skóry. Ostatni cios przedstawił sobie chropowatą powierzchnię skały i czoło mamuśki Daegra. Jej głowa pękła jak dojrzały owoc, wylewając z siebie ogromną ilość czerwi. Mimo unicestwienia niemal całej czaszki, usta widma wciąż poruszały się, wylewając z siebie stek przekleństw i złorzeczeń w stronę olbrzyma. Niezainteresowany, zabijaka odrzucił jej truchło na bok i odwrócił się. Wataha żywych trupów otoczyła go ciasnym kołem. Widział pośród nich kilka pordzewiałych hełmów. Pukle włosów. Tatuaże. Mężczyzn, kobiety. Każdy był osobną postacią, życiem, które kiedyś zakończył. Każdy chciał teraz oddać mu choć cząstkę bólu, z którym sami musieli nieżyć. Daegr uśmiechnął się paskudnie i strzelił głośno kłykciami. Na jego ramieniu usiadł zmaterializowany nagle znikąd Gibo, spowity obłoczkiem papierosowego dymu. -No to teraz mamy przekichane. Musiałeś się im jeszcze przedstawić? Przez twoje uparte trwanie przy naszej dawnej osobowości będziemy mieć nie lada kłopoty! Kłopoty, mówię!- Goblin wiercił się nerwowo, ale widać było, że był nieco podekscytowany rozwojem wydarzeń. Daegr łypnął na niego jednym okiem i zignorował, zwracając się do żądnej jego krwi kohorty dusz. -Już raz was zabiłem. Teraz, zrobię to znowu! Har, har, har! KTO PIERWSZY!? |
Markas leżał na ziemi. Był cały obolały… Znowu. Jak tak dalej pójdzie, to długo nie pożyje. Co jakiś czas zastanawiał się, co by było, gdyby wybrał inne miasto na odpoczynek, niż Stonebrook. Może leżał by teraz na łóżku z dwiema kurtyzanami i popijał kolejną butelkę wina. Tego niestety nigdy już się nie dowie. Gdy Moira wróciła z wiaderkiem wody, Markas podniósł się i usiadł. - Ja to bym się chętnie napił czegoś mocniejszego, może być nawet ten wasz mocny wynalazek, boli mnie wszystko, a to powinno uśmierzyć ból. Mógłbym dostać od ciebie jedną butelczynę? – zapytał Moiry, nie miał ochoty na wodę, po niej zrobi mu się pewnie jeszcze bardzie niedobrze. Carter poczekał, aż Szara wróci do nich. - Szarańczo moja droga, cały jestem obolały po tej walce, czy mogłabyś coś na to poradzić? Widziałem, że masz zdolności leczenia, chętnie bym z nich skorzystał – uśmiechnął się do niej, dodatkowo udał też, że coś go strasznie zabolało, syknął tylko i wykrzywił twarz. Kiedy wracała z rozmowy z Kaledwynem usłyszała swoje imię. Zatrzymała się na chwilę. Spojrzała na Markasa i zamrugała pospiesznie oczami, a w tym czasie trzymany na lince dinozaur podjadał źdźbła trawy. - Ymm, no w porządku - zgodziła się ulegle i podeszła do mężczyzny, kucając tuż obok niego. Wyjęła ze swojej torby zestaw uzdrowiciela (jak to brzmi) i poczęła opatrywać Markasowi ranę, co rusz nachylając swój tors nad jego twarzą, aby móc dobrze i przede wszystkim skutecznie nałożyć opatrunek. Gdy skończyła gimnastykować się nad nim, wyjęła w końcu różdżkę. Martwiła się, że jej ładunki się kończą, ale cóż poradzić. Cóż Markas mógł powiedzieć więcej? Warto było zostać zranionym dla takich widoków. Jakby u piekarza świeże bułeczki oglądał. Wodził wzrokiem za „atutami” Szarej, za każdym razem jak ta nachylała się nad nim. Gdy tylko widział, że kobieta patrzy na niego, od razu odwracał wzrok i krzywił się mocno z bólu. - Dziękuję ci bardzo, od razu lepiej się czuję. Gdybym tylko umiał to, co ty, powiedziałbym, że się kiedyś odwdzięczę w ten sam sposób, ale cóż… - powiedział Kolwen, gdy Szara skończyła go opatrywać. - Może kiedyś nauczysz mnie innych rzeczy, które są dla Ciebie specjalnością - odparła z lekkim uśmiechem nie mając nic konkretnego na myśli. Za mało go znała, aby wiedzieć w czym jest tak naprawdę dobry. Podniosła się z kolan nieświadoma jego wzroku i powłóczyła dalej ciągnąc za sobą miniaturowego dinozaura. - I jak tam z tym alkoholem? Znajdzie się coś dobrego? – dopytał jeszcze raz Moirę. - To może byś ruszył swój zacny zad. Nie jestem od wszystkiego, a już na pewno nie jestem twoją niewolnicą - fuknęła wyraźnie obruszona dziewczyna, po czym podniosła się i ruszyła po chrust w stronę powalonych nieopodal drzew. - Wam facetom nic tylko alkohol w głowie… i dupczenie rzecz jasna - narzekała obładowana stertą przeschniętych kijów. Była już blisko ogniska, kiedy niespodziewanie potknęła się o wystający kamień i wyrżnęła płasko na glebę, rozsypując chrust wszędzie dookoła. Jęknęła głośno, próbując się podnieść z ziemi, lecz odniesione podczas walki rany nie pozwoliły jej wstać pochopnie. Markas westchnął tylko głośno, po czym powoli wstał z ziemi. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu, tym razem prawdziwy. Widać rany jeszcze się nie do końca zagoiły. Podszedł powoli do drewnianego wozu i zaczął szperać w rzeczach. W końcu udało mu się znaleźć tą samą butelkę, którą dał mu jego towarzysz wcześniej, jeszcze przed atakiem gnolli. To była prawdziwie mocna rzecz. Odkorkował butelkę i pociągnął spory łyk. Nie chciał od razu upijać się do nieprzytomności. Ot tak, napić się na lepszy sen. Gdy Moira przewróciła się razem z całym chrustem, Markas rozejrzał się wokół, czy może ktoś ruszy z pomocą. Niestety widocznie nikt nie zauważył, że czarodziejka miała drobny wypadek. Łotrzyk wywrócił tylko oczami, zakorkował butelkę, położył ją z powrotem w wozie i poszedł pomóc kobiecie w opresji. - Widzisz, nie zawsze myślimy tylko o chlaniu i dupczeniu – wyciągnął do niej rękę, żeby pomóc jej wstać. – Nie twierdzę, że nie myślę o tym często, ale jednak bez przesady. - Dobrze, dobrze, już ja swoje wiem – powiedziała wstając Moira, otrzepała swoją szatę z pyłu i pozbierała cały chrust. Markas rozejrzał się po całym obozie. Każdy był zajęty sobą, nikt nie zwracał na niego zbytniej uwagi. Było to oczywiście całkowicie zrozumiałe, był nowy w tym towarzystwie, a jak to zwykle bywa w takich grupach, nowi niekoniecznie są mile widziani. Najgorszy jest sam początek, a później już jakoś idzie. Tu się z kimś napije, tu zagra w karty, tu być może uda się spędzić jakąś namiętną noc(przypomniał sobie o atutach Szarańczy) i już będzie wkupiony w łaski całej grupy. Podszedł znów do drewnianego wozu, wyciągnął butelkę, którą przed chwilą tu zostawił i odkorkował ją. Rozejrzał się jeszcze, czy na pewno nikt go nie widzi i znów pociągnął spory łyk. Spojrzał do góry, słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem, zmieniając barwę nieba. Był jeszcze trzeźwy, więc nie zbierało mu się na jakieś głębsze egzystencjalne przemyślenia, chociaż musiał przyznać, że na razie czuł się nieswojo w tym towarzystwie i w tym miejscu. Cały czas zastanawiał się, czy może nie odłączyć się od grupy, gdy tylko trafią do jakiegoś większego miasta. Lubił swoje życie w pojedynkę, ale czasami, żeby przeżyć, trzeba było trzymać się z kimś jeszcze. Markas westchnął głośno po czym odłożył butelkę na swoje miejsce. Na razie wystarczy, nie chciał się upijać zbytnio przed jedzeniem. Miał nadzieję, że jego towarzyszom uda się cokolwiek upolować, inaczej porcje będą mizerne. Wrócił do ogniska i usiadł przy nim. Zaczął wpatrywać się w ogień. Czy kiedyś dane mu będzie, zaznać prawdziwego, świętego spokoju? |
|
Po raz pierwszy od dłuższego czasu, postój nie stanowił dla Loratha uciążliwej konieczności. Tym razem nie musiał użerać się z ciasnotą wypełnionych po brzegi karczm i zajazdów, nie ograniczały go mury, które odgradzały swoje włości od natury, a skwer miejski nie przyprawiał go o ból głowy. Mimo licznych, otaczających ich obecnie niebezpieczeństw z puszczy, elf czuł się w tym miejscu pewniej, niż w zatłoczonym ośrodku cywilizacji. |
|
Obóz nad źródłem, Ciernisty Las 17 Mirtul, 1367 DR Popołudnie Po prowizorycznej ceremonii pogrzebowej, wszyscy członkowie wyprawy usiedli razem przy ognisku, częstując się upolowaną przez Loratha zwierzyną. Wszyscy z wyjątkiem Kaledwyna, który tego dnia nie mógł już nic więcej przełknąć. Z początku siedział w ciszy, przyglądając się tańczącym na wietrze płomieniom, ogrzewając się ich ciepłem i od czasu do czasu sięgając za pazuchę po manierkę z jakimś wykręcającym mordę alkoholem w środku. Lecz po kilku głębszych łykach, wstał bez słowa i usiadł pod pobliskim dębem, preferując samotność od towarzystwa roześmianych najemników, których zatrudnił do obrony karawany. |
Z naturą człowiek nie wygra, choćby nie wiem jak bardzo próbował. To był jedyny minus picia alkoholu, zawsze wyglądało to tak samo. Wszystko ładnie, pięknie, aż tu nagle pęcherz daje o sobie znać i wtedy nie ma zmiłuj. Z ciężkim sercem musiał zostawić rozbawioną Moirę i udać się na stronę, za potrzebą oczywiście. W drodze na odpowiednie miejsce, naszły go pewne przemyślenia, które wydawały się odpowiednie dla tego stanu upojenia. Moira była ładną kobietą, to fakt, ale zbyt łatwo dawała się poderwać na strasznie oklepane już teksty. Markas z jednej strony cieszył się z tej łatwości, z drugiej jednak strony uwielbiał wyzwania, szczególnie jeżeli chodzi zdobywanie kobiet. Szarańcza stanowiła właśnie takie wyzwanie. Tu już nie będzie tak łatwo jak z Moirą, tu trzeba będzie się postarać trochę bardziej, będzie trudno, ale nagroda może mu wynagrodzić wszelkie starania. W końcu po chwili, udało mu się znaleźć odpowiednie miejsce. Ciche, ustronne i jeszcze na dodatek z pomocnym w tej sytuacji szumem strumyka, jednym słowem ideał. Gdy już miał zacząć robić swoje, usłyszał szelest. Czyżby Moira przyszła za nim? Nie, to raczej niemożliwe… Powoli i cicho rozsunął krzaki. To, co tam zobaczył sprawiło, że praktycznie natychmiast wytrzeźwiał i zapomniał całkowicie o potrzebach fizjologicznych. Grupa goblinów uzbrojonych po zęby i jeszcze na dokładkę dwóch olbrzymów. Markas tylko głośno przełknął ślinę. Najgorsze z tego wszystkiego było to, że grupa ta zaczęła przemieszczać się w stronę ich obozowiska. Trzeba było zacząć działać i to szybko. Markas powoli i najciszej jak się tylko dało, zaczął wycofywać się w stronę obozu. Gdy oddalił się na bezpieczną odległość, natychmiast puścił się biegiem do swoich towarzyszy. Gdy udało mu się dobiec do ogniska, szybko zaczął je gasić, kopać ziemię dookoła w stronę ognia, tak żeby jak najszybciej je ugasić. - Ciiii jeszcze mi za to podziękujecie – powiedział, gdy zobaczył zdziwione twarze swoich towarzyszy. – Grupa goblinów z olbrzymami idzie niedaleko stąd. Będą przechodzić bardzo blisko nas i lepiej, żeby nas nie zauważyli – powiedział do nich szeptem, gdy udało się już ugasić ogień. |
Nekromancja i dziwne stwory chodzą ze sobą w parze - tak stwierdził w myślach Sadim chcąc poprawić sobie humor, ale mu nie wyszło. |
Nawet ponura pogoda nie była w stanie zmienić przekonania Loratha, iż na świeżym powietrzu, w głębokiej, pozbawionej śladów cywilizacji głuszy, jest przyjemniej niż w ciasnym pokoju w karczmie. Leżąc spokojnie pod koroną drzew, przy ognisku, z wtuloną w niego Szarą, barbarzyńca pozwolił sobie na chwilę relaksu. Rany po starciu z panterą zostały skutecznie wyleczone, a smak własnoręcznie upolowanej zwierzyny przynosił o wiele więcej satysfakcji, niż pożywienie sprzedawane w karczmach. Lorath poczuł, że w końcu znalazł się we właściwym miejscu. A spojrzawszy na Szarą poczuł iż we właściwym towarzystwie również. |
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:41. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0