lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

aveArivald 11-03-2014 02:00

Makabryczne obrazy rzezi, której owoców byli świadkami, przywoływane przez chłodny komentarz Cathil zmroziły niziołkowi krew w żyłach. Spodziewał się okropnych widoków. Wiedział co na nich czekało w wiosce a przynajmniej przypuszczał co. Koniec końców, chyba jednak nie przygotował się na to wystarczająco dobrze. Smród spalonej wioski i nienaturalna cisza zalegająca wkoło były straszniejsze niż same widoki. Dopełniały jedynie słowa Cathil. Nieprzyjemne ciarki przeszły mu po plecach.
- Myślicie, że dopadli Nenę? - odezwał się w końcu zielony na twarzy Orin przerywając grobową ciszę.
Cathil pokręciła głową.
- Nie sądzę by ją znaleźli. Inaczej wszyscy wróciliby do miasta.

- Och - słowa łowczyni wyraźnie podniosły niziołka na duchu chociaż przywołany na twarz uśmiech był raczej wymuszony, jakby bard desperacko go w tej chwili potrzebował. - To dobrze, to dobrze… Ale… Co teraz? - zapytał spoglądając to na Cathil to na Bernarda. - Chyba… Chyba nie powinniśmy ich tak zostawiać… - zerknął bardzo niechętnie w stronę zwłok wieśniaków. Przetał nerwowo rękawem zroszone gorączkowym potem czoło.
Cathil skinęła głową.
- Wy dwaj powinniście odpocząć - rozejrzała się. - Ja… nie możemy ich spalić, bo zwrócimy na siebie uwagę. Ale mogę ich zaciągnąć do lasu. Zwierzęta sprawią im pogrzeb. Kopanie dołu zajmie dużo czasu... - wzruszyła ramionami.

- Masz zamiar wykopać im grób? - zaskoczony Orin otwarł szeroko oczy. - Przecież ich jest… dużo… i są tacy… wielcy… Znaczy… Sam nie wiem.

- Musisz ozdrowieć Orinie. A do tego potrzeba czasu. Równie dobrze mogę go spożytkować na kopanie mogił.

- Masz rację. Nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi w jakikolwiek sposób… A ja… Ja tak jak mówisz, muszę odpocząć. Ale nie tu - bard wzdrygnął się na samą myśl o chociażby krótkim pobycie, w którymś z nadpalonych domostw. - W ogóle… To chyba nie jest dobry pomysł, żebyśmy tu zostawali choć chwilę dłużej…

- Pomogę ci - powiedział kat zwracając się do łowczyni. - To nasz obowiązek wobec tych ludzi, bo poniekąd my sprowadizliśmy na nich ten los - Bernard wyrwał się z zamyślenia - Jestem... kiedyś byłem... jak każdy, kto obcuje co dzień z Milczącą Panią, akolitą Kelemvora. Może jeszcze przypomnę sobie kilka słów za zmarłych - westchnął. - A przy okazji sprawdzimy, czy nie możemy sobie czego zabrać, co nam się w podróży przyda - zasugerował jeszcze.

- To ja obejrzę chaty - zaproponował szybko Orin najwyraźniej chcąc pomóc towarzyszom odejmując im trochę pracy a równocześnie uniknąć jakiegokolwiek kontaktu ze zwłokami z placu. - A później odpocznę.

- Lepiej nie - zaoponował kat - Wszystko tam popalone, naruszone. Jeszcze coś na głowę spadnie, a my będziemy daleko, nie zdążymy przyjść z pomocą - po ostatnich przygodach z nożem i nizołkiem Bernarda trapiło jakieś fatalistczne przekonanie, że czego się pokurcz nie dotknie, to od razu nieszczęście - Za to nam się oczy przydadzą, coby ktoś nas nie naszedł niespodziewanie - zasugerował; tu mała była szansa, że zajęty obserwacją niziołek zrobi krzywdę sobie... lub innym. I na tym dyskusja została ucięta.
Cathil prychnęła i zeskoczyła ze studni. Natychmiast wzięła się do pracy. Orin, trochę zmieszany, w pierwszej chwili upierał się przy swoim. Nie eksplorował co prawda każdej z chat, ale przyjrzał się im tylko z zewnątrz i ostrożnie pozaglądał do środka nie przekraczając nawet ich progów. Okazało się, że nie było zresztą po co włazić do ich wnętrz. Wszystkie były do cna strawione przez ogień. Jedna chata jednak się ostała. Rzucona na dach pochodnia ledwie przypaliła strzechę. Najwyraźniej stoczyła się na dół i przygasła nie wyrządzając większych szkód.

Nagle Orin poczuł się jak jakiś złodziej. Szukał tu czegoś dla siebie i towarzyszy. Narzędzi, pieniędzy, schronienia. Ale to wszystko należało przecież do tych ludzi. Mieszkańców wioski znaczy się. Nie powinien interesować się ich dobytkiem. Nie zaraz po ich śmierci. Tak się nie robi i basta!

Poczuł uderzającą weń falę zmęczenia. Nie wiedział czy to skutki forsownej podróży czy też efekt coraz bardziej przytłaczającej go, momentami niechcianej wiedzy czy może kwestia odpowiedzialności? Odpowiedzialności za przyjaciół. Za Nenę. Za Cathil. Za Niloufar.

Tak czy owak w końcu posłuchał sugestii kata, który najwyraźniej na prawdę chciał by niziołek ozdrowiał jak najszybciej. Szybko znalazł dogodny punkt obserwacyjny jak najbardziej oddalony od jakichkolwiek zwłok. Usadowił się przy kamiennych schodkach i drewnianym płocie rozprostowując nogi w niewysokiej, zielonej trawie. Miał stamtąd, co nie było bez znaczenia, bardzo dobry widok na okolicę. Widział Cathil i Bernarda. Tyle mu wystarczyło. Przyglądał się chwilę ich pracy (póki jeszcze nie taszczyli trupów) lecz miał też na uwadze ich jak i swoje bezpieczeństwo. Po pewnym czasie przyzwyczaił się do krążących po okolicy a odganianych przez łowczynię ze zwłok kruków. Nawet dym przestał go gryźć w oczy. A może tylko udawał, że nic nie widzi ani nic nie czuje?

Po dłuższym czasie, poniekąd bardzo odpowiedzialne zadanie stróża, trochę się mu jednak znudziło. Mógł odpocząć, był to fakt, z którego skwapliwie korzystał, lecz jakoś nie potrafił długo robić jednego i tego samego. Tak już miał. Dlatego też, zaczął rozmyślać. Intensywnie i długo. Jak to wszystko w ogóle się zaczęło? W jaki sposób, znalazł się aż tu, w świeżo wyrżniętej wiosce? Dlaczego opuścił względnie bezpieczne mury miasta? Dlaczego brnął przed siebie w nieznane chociaż w głębi duszy czuł, że tak prawdę już nigdy nie spotka Neny i Niloufar? Tak bardzo chciał, żeby druidka pomogła mu oswoić jakieś dzikie zwierzątko!

W końcu przypomniał sobie miasto. Ciasne, śmierdzące alejki, niewyobrażalny gwar, krzyki, dziesiątki złodziei i szarlatanów, nieziemsko ufajdanych biedaków umierających z głodu tuż pod murami kamienic miejskich notabli, nadętych strażników, lochy... Nawet nie chodziło o ich niedawnych prześladowców. Coraz wyraźniej rozumiał i czuł, że miasto w istocie jest dlań niczym pręga czarnej farby na pięknym pejzażu lub owłosiony pieprzyk na czubku nosa karczemnej dziewki.

Czy gdyby Nena była z nimi podróżowałby dalej? Zapewne tak. Czy gdyby nie było jej w ogóle, to czy wyruszyłby w dalszą podróż, choćby sam z nieznajomymi? Raczej tak. Tak. Czy gdyby zabrakło także Cathil i Bernarda to zostałby w mieście? Nie, na pewno nie. Coś rozjaśniło się w jeszcze gorączkującym umyśle niziołka. Wiedział. Czuł, że wiedział to od zawsze, od momentu, w którym opuścił rodzinne strony, ale dopiero teraz jego mózg wyklarował wszystko. Podróż zdawała się być jego życiem. Celem samym w sobie. Bezcennym doświadczeniem. Radością życia. To dla niej opuścił dom. Trakt natomiast był kochanką. Raz znaną i lubianą, chętnie przyjmującą go do swego łoża splecionego ze złotych kłosów zbóż a innym razem powściągliwą, zarumienioną dziewicą, niechętnie ukazującą swe wdzięki. W tamtym momencie jednak zdawał się być starą, zdradziecką, portową dziwką. Orin nie zamierzał nikomu płacić a już na pewno nie żadnej ladacznicy. Ani myślał też korzystać z jej usług. Nastał czas by zakasać rękawy i przywalić jej prosto w nos.

Westchnął. Los rzucał mu pod nogi coraz więcej kłód. Zresztą, nie tylko jemu. Nie wędrował na szczęście sam. Postanowił tym razem lepiej wykorzystać dany mu na odpoczynek czas i urozmaicił sobie dodatkowo obserwacje przeglądem przedmiotów, które taszczył ze sobą od... już sam nie pamiętał od kiedy... Rozłożył wszystko na worku niemal zawsze uczepionym do kija, który to kij wędrując zarzucał na bark.

Proca wraz z woreczkiem wypełnionym amunicją. Na tą wyprawę przydałyby się stalowe kule a nie kasztany, żołędzie i kamienie - pomyślał, po czym wyrzucił wszystko i uzbierał do worka nowe, troszkę większe kamienie. Nożyk z drewnianą, rzeźbioną rękojeścią, który uratował mu życie w zarośniętym cierniami rowie. Orin zerknął za ramię w stronę placu i martwych wieśniaków. Nożyk dzierżony w dłoni zdawał się być niewielką pociechą. Naraz bard zorientował się, że gdzieś zapodział piękne ostrze, które podarował mu Bernard! Rumieniec wstydu zalał mu twarz. Może kat tego nie zauważy? Ale jak teraz Orin zapyta towarzyszy o jakąkolwiek broń? Niech to!

Wieczne pióro. Zaklęte przez prawdziwego maga pisadło miało się ponoć nigdy nie wypisać. Jak do tej pory działało to i dalej działać będzie. Nie musiał się przynajmniej martwić o atrament. Pergamin. Trzy malutkie flakoniki z niezwykle cenną zawartością. Sakiewka z paroma miedziakami. Skórzany pasek...

Lutnia. W zasadzie to dwie jej części.
- Nic mi z Ciebie ukochana w tej głuszy - powiecział zwracając się do instrumentu. - Serce mi krwawi najdroższa ale... - łzy popłynęły Orinowi po policzkach. - Nadszedł czas rozstania... Tak... Ładny widok, prawda? - szepnął opierając delikatnie wrak instrumentu o płotek. - Zagraj czasem coś tym biedakom z wioski, dobrze? Proszę. Zasługują na to. Wierzę, że mnie nie zawiedziesz - uśmiechnął się, tak było łatwiej chociaż czuł jakby kolejny raz opuszczał matkę.
Wytarł łzy. Przeczyścił po czym zebrał cały swoj dobytek. Słońce powoli zachodziło za drzewami rzucając ciepły blask na pagórek. Dostrzegł, że Bernard z Cathil zmierzają wspólnie pod ocalałą z pogromu chatę. Ostatni raz spojrzał na swą prawdziwą ukochaną.
- Żegnaj - szepnął odwracając wzrok i zaciskając mocno zęby.
* * *
- Gdzie nocujemy? Bo chyba nie tu? - zapytał Orin wskazując głową chatę.
Cathil spojrzała na domostwo ponouro i wzruszyła ramionami.
- Możemy rozbić obóz gdzieś niedaleko - zaproponowała - Zabierzemy konie i muły, trochę jedzenia i wodę, i możemy iść - zmierzyła niziołka krytycznym wzrokiem - Jak się czujesz?

- Chyba lepiej. Tak na prawdę - odsapnął bard jakby lżejszy na duchu. - Chociaż nadal mi bardzo ciepło. No i ramię boli. Ale zdaje się, że to nic dziwnego… - zamyślił się dotykając mimochodem rany.

- Obóz? A w chacie nie lepiej? - odparował Bernard - Mała szansa, że wrócą, a i lepiej wypoczniemy - cóż, młodzieniszkiem już nie był, i perspektywa spędzenia kolejnej nocy na zimnej ziemi już powodowała protesty w jego zbolałaych kościach. Choć mętna berbelucha przyjemnie rozgrzewała jego zmęczone po pogrzebie członki, i tak był pełen obaw, czy nie zachoruje na suchoty czy kaszle od tego wszystkiego... a wtedy łuczniczka będzie musiała ciągnąć za sobą dwóch umarlaków. Co innego jednak trapiło go teraz bardziej. Potarł czoło i z zatroskaniem spytał Carhil: - A jesteście pewni, że wyśledzicie tą drugą grupę? Co to niby za wiedźmą poszła? Nie spóźnimy się znów…?
Mina Cathil z cierpliwie neutralnej zrobiła się kwaśna jak sok po ogórkach.
- Wyśledzę - warknęła - A jasnowidzem nie jestem… Kacie… - ostatnie słowo wysyczała z takim jadem, że musiała splunąć. Skrzywiła się i ukryła twarz w dłoniach, przecierając zmęczone oczy. - To martwa wioska - mruknęła - Dym widać było z daleka… Dziwi mnie tylko, że jeszcze nikt się tu nie zjawił.

- Otóż to. Chyba lepiej będzie, jeśli stąd odejdziemy - podjął Orin, który najwyraźniej miał już dość smrodu spalonych chałup i grobowej ciszy wkoło. - Co do prześladowców… Nawet nie wiemy czemu się rozdzielili. Mogli przecież… Znaczy Nena i ten… Chcę powiedzieć, że… No, skoro część pojechała do miasta to może pochwycili… - bard zachłysnął się nie chcąc najwidoczniej wypowiadać na głos swoich przypuszczeń - ...kogoś? A część pewnie kontynuuje pościg…
Wam, młodym, łatwo mówić…” - chciał powiedzieć Bernard, ale zmilczał. Jedna reprymenda od łuczniczki w zupełności mu wystarczyła, drugi raz w jej osąd nie miał ochoty powątpiewać.
- Niech i tak będzie - powiedział ciężko, masując na zaś korzonki. Wstał i powoli zaczął zbierać ich skromny dobytek oraz znalezione w wiosce “łupy”. - Nie stawiałbym na taki obrót sprawy - odpowiedział na głos Orinowi i snując własne przypuszczenia; miał nadzieję, że słuszne - Wiedźma dla nich najważniejsza; jakby ją pochwycili, od razu wszyscy wrócą. Daleko już od Trudu odeszliśmy; widać poza jurysdykcję... znaczy teren straży. Część zawróciła, bo pewno im za takie wyprawy rada nie płaci... żeby po wsiach się za jedną babą uganiać. Choćby i nie wiadomo jak groźną… - westchnął - Ale teraz to gorzej jeszcze...bo znaczy, że sprawa osobista kogoś, kto patrolem dowodzi. Ten to nie odpuści, ze śladu nie zawróci. Czego przykład tu oglądać mogliśmy - dokończył ponuro.
Cathil zacisnęła mocno zęby. Zrobiło jej się jakoś zimno. Ogarnęła się rękami i potrząsnęła głową.
- To Stalowooki - szepnęła tak cicho, że Orin ledwo usłyszał.

- Kto…? - Bernard przerwał na chwilę krzątaninę i odwrócił się do towarzyszy - Staroki…? - powtórzył, bo nie dosłyszał mamrotania Cathil - Znacie go…?

- Stalowooki - Cathil westchnęła i pochyliła się by pomóc Katu. Gdy już raz wypowiedziała przezwisko mężczyzny, chłód jakoś zelżał. Raz powiedzianych słów nie można było cofnąć, więc nie było sensu nad nimi płakać - On pojmał Nenę. Aresztował ją na trakcie. Wpakował do klatki bez dania racji i odwiózł do Trudu… Straszny mąż.

- Nie do pomyślenia! - oburzył się bard - Jakby w mieście wiedzieli co on wyprawia to… to… - zachłysnął się powietrzem szczerze zbulwersowany i wystraszony, bo tak na prawdę to nie wiedział czy Stalowookiego ktokolwiek mógł lub choćby miał ochotę karać.
Bernard zmarszczył brwi. No tak, wszak ktoś wiedźmę musiał ująć i doprowadzić do miasta. To było tak dawno temu, że niemal wydało mu się odległą, zamgloną historią. Uświadomił sobie również, że przecież, prócz relacji samej wiedźmy i sfabrykowanych oskarżeń, nie wie, co się w tej Trzódce wydarzyło... Potarł znów czoło.
- Musicie mi wszystko dokładnie opowiedzieć - zażądał - Bo sam już mętlik mam w głowie, kto, co i jak uczynił. Jedni to mówią, inni tamto. Więc jak to było z wami i wiedźmą…? Tak po prawdzie, bez kręcenia…

- Najpierw znajdźmy miejsce do przenocowania - zaproponował bard - zaczniemy opowiadać po drodze. Bo krótka historia to to nie jest...

kanna 11-03-2014 23:01

Kesa popatrzyła uważnie na Staruchę.
- A jeśli nie będzie sprzyjał? - dopytała w końcu, po chwili milczenia. - Dasz radę sama?

Szeptunka ponownie machnęła chudą ręką.
- Stanie się, co ma się stać, Brzozo - powiedziała, mrużąc oczy w południowym słońcu.
- Ale wiesz, co? - docisnęła.

Stara pokręciła głową.
- Nie mam dla ciebie wróżdy, uzdrowicielko - powiedziała tylko, ponownie szczędząc na słowach, jakby te były z litego złota, odmierzając je jak skąpą miarką. Kesa jednak mogła wyczuć, że coś zostało niedopowiedziane, że coś nie wybrzmiało w powietrzu. - Mam tylko ten prosty wybór.

Kesa pokiwała głową. Nauczyła się już, że Starucha mówi tylko tyle, ile chce i ani słowa więcej.
- Coś potrzebujecie? - zapytała więc tylko.

- Daj mi cztery pasma swoich włosów.

Kesa znieruchomiała, a potem wolno podniosła głowę i spojrzała Irdze w oczy.
- Mogłaś je zabrać, jak spałam. Mogłaś zdjąć z mojego płaszcza… ale chcesz, żebym ci je dała. Sama. Kawałek siebie. Z własnej woli. Prosisz o bardzo wiele. Wytłumaczysz mi chociaż? - spytała, choć bez wielkiej nadziei.

- Mogłam - przytaknęła spokojnie. - Mogłam to i wiele więcej. Co mówi ci fakt, że tego nie zrobiłam, dziewczyno z Wielkiego Miasta? - Nachyliła się niżej, a siwy warkocz zsunął się z jej ramienia jak biały grzechotnik. - Co według ciebie zrobię z garścią twoich martwych włosów, hmm?

- Właśnie o to pytam - Kesa wysunęła brodę do przodu i spojrzała hardo.

Szeptunka wygięła usta w nieznacznym, trudnym do odczytania grymasie.
- Co według ciebie czeka cię na drodze, którą ci wskazuję? - zadała kolejne pytanie.

Kesa zastanowiła się przez moment.
- Pytasz o tą ścieżkę, czy całą podróż? Pewnie jakieś trudności, ale co to ma do rzeczy.? Pytam, po co ci moje włosy. Mam dość zagadek.

- Skrzywdziłaś człowieka na moje słowo. Wypiłaś mój napar. Od dwóch dni ślepo podążasz drogą, którą wskazuję i gotowa jesteś pójść kolejną nie wiedząc nawet dokąd prowadzi
. - Wyprostowała się z chrupnięciem starych kości, otuliła się ciaśniej wierzchnią kurtą z jeleniej skóry. - Złożyłam ci obietnicę, dziewczyno o pamięci krótkiej jak zimowy dzień. A jednak mi nie ufasz. - Kolejny ruch. Tym razem szybki, gwałtowny, uzupełniony nagłym grzechotem ozdób z szarawej kości i miękkiego drewna. - Za kogo ty mnie masz?

- Jesteś pewna, że chcesz znać odpowiedź? - upewniła się Kesa. - Mam cię za starą kobietę, która dużo wie i dużo przeżyła. Czasem jednak, kiedy ktoś żyje tyle lat co ty, traci dystans i trzeźwość osądu. Przyjmuje, że jego zdanie i jego pomysł są jedynymi słusznymi, jedynymi możliwymi. Wierzy, że jego myśl kreują rzeczywistość.
Westchnęła i potarła skroń zmęczonym ruchem.
-Tak was widzę. Mylicie się co do mnie. Nie robię niczego na słowo innych. A po waszych ziołach rzucało mnie pół nocy. Rękę do dziś mam niezagojoną. Ufam wam, na tyle, ile muszę. Niestety, nie mam wielkiego wyboru. Chce pomóc Nenie, a tylko was mam w pobliżu. Zakładam, że życzycie mi dobrze, choć pewności nie mam. Nie mam też nikogo innego, poza wami. Skoro ufam wam na tyle, ze pójdę wskazaną ścieżką, więc i wy okażcie mi dobrą wolę i odpowiedzcie, po prostu, na moje pytanie: po co wam moje włosy?

Szeptunka pokiwała głową, popatrzyła pod słońce, ku przełęczy i zaśmiała się - krótko, szorstko trochę.
- Twoje słowa nie opowiadają o zaufaniu, nie opowiadają o szacunku - popatrzyła na medyczkę czarnym jak owoce jeżyny okiem. - To nie zaufanie - powtórzyła. - To przymus ostateczności. To brak wyboru. O tym mówią twoje słowa. Zawierzasz, bo musisz. Zawierzasz, bo nie masz nikogo innego. Niechętnie. Żałując. “Niestety” - przywołała słowa Kesy. - Cały czas rachując wszystko kupieckim sercem. I tracisz przez to. Zniszczyłaś wywar, który przygotowałam dla ciebie. Gdybyś mi wtedy zaufała, sama znałabyś ścieżkę, sama mogłabyś wybrać, sama wiedziałabyś, co czynić. Gdybyś zaufała mi teraz, mogłabym cię chronić. Zaszeptać lekkość twoich stóp, twoją pomyślność i twoje szczęście. Ale bez zaufania i wiary nie ma niczego - powiedziała cicho i spokojnie, prawie łagodnie. - Bo bez zaufania i wiary nie mam nic oprócz echa twoich zniewag, wspomnienia twojego sprzeciwu, który przejawia się we wrzasku i ślepy jest na innych. Gdybyś wtedy mi zaufała, wiedziałabyś dlaczego trzeba było zrobić to, co zostało zrobione. Sama musisz zdecydować czy na to wszystko jest już za późno.

- Tak - uśmiechnęła się Kesa, lekko, radośnie. Z ulgą. - Dokładnie tak. Tych właśnie słów mi zabrakło "przymus ostateczności "- przez chwilę smakowała cierpką gorycz słów na języku. - Dokładnie tak to czuję. Zaufanie… wymagasz bardzo wiele. Bardzo wiele. Zaufanie to dar. Cenny dar.
- A co do szacunku... Ojciec twierdził, że po prostu należy się starszym. Z racji wieku i doświadczenia. Ja myślę, że szacunek to coś, co się buduje. Wspólnie. Wy macie mnie za bezrozumną smarkulę, co niedawno z pieluch wyrosła i nic o świecie nie wie. Wasze prawo, oczywiście. Ale wy nie macie za grosz szacunku dla mnie. Nie odpowiadacie na moje pytania, gardzicie moimi metodami, oferowaną pomocą jeśli ją bierzecie - to z łaski, bez podziękowania, bez doceniania.
- Bywa. Nie będę was przekonywać o mojej wartości; ja ją znam.

W jej głosie nie było złości ani niecierpliwości. Sucho stwierdzała fakty. Spojrzała przed siebie, za głowę Staruchy. Była już zmęczona - mamrotliwą obecnością kobiety, jej uwagami, zagadkami, lekceważeniem.
- Wierzę ojcu - starszym należy się szacunek. Dlatego dawałam wam moją pomoc, uwagę, czas, cierpliwość, dlatego powściągnęłam moje myśli, poznałaś je dopiero, jak zapytałaś. To jest mój szacunek. Nie krytykuję waszych metod. I pytam, jak nie rozumiem.

Spojrzała do góry, na niknącą między kamieniami ścieżkę.
- Zostańcie w zdrowiu. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy, kiedyś w innych okolicznościach.
Podzieliła zapasy, które otrzymała od Ordy, zostawiając większą część Irdze - nie z troskliwości, wiedziała, że łatwiej przyjdzie jej droga, jeśli mniej obciążenia ze sobą zabierze.



Medyczka spojrzała jeszcze raz na Irgę, a potem ruszyła wskazaną ścieżką zostawiając Szeptunkę na drodze. Ścieżka pięła się ostro do góry, początkowo Kesa szła dość szybko, choć ostrożnie – droga była stroma, ale na kamieniach łatwo udawało się opierać stopy. Szybko straciła Irgę z oczu, a raczej tamta stracił ją – kiedy już zaczęła się wspinać, Kesa nie obejrzała się ani razu za siebie. Taka była – patrzyła zawsze przed siebie, skupiała się na tym, co dziś, co jutro, nie rozpamiętywała, nie spoglądała ciągle przez ramię. Trudno iść do przodu, kiedy człowiek cały czas zerka za siebie, prawda? Łatwo się wtedy potknąć.

Dość szeroka z początku ścieżka stopniowo się zwężała. Krążyła, znikała miedzy drzewami, między paprociami, aby po chwili się odnaleźć. Wyglądała jednak, jakby ktoś regularnie z niej korzystał – szczególnie w miejscach, gdzie mniej było kamieni, widać było wyraźnie wydeptaną roślinność i zbitą ziemię.

Kesa zwolniła w końcu, wiedziała, że na dłuższa metę nie utrzyma tempa, które sobie początkowo narzuciła. Zastanowiła się – przelotnie – czy obrała tak mocne tempo, żeby jak najszybciej dotrzeć do Neny. Czy raczej dlatego, żeby pozbyć się towarzystwa Staruchy. Jak by nie było –zwolniła.
Droga ciągle pięła się w górę. Nie dopytała Irgi na ile szacuje czas jej marszruty – tamta i tak pewnie by jej nie odpowiedziała. Rzuciła by badające spojrzenie. Komentarz. Wymamrotała coś o mnogości dróg i zawiłościach losu.

Kesa westchnęła zatrzymała się, bo ścieżka znów zniknęła. Rozejrzała się – las wokół niej stał cichy i dziwnie.. nieruchomy, zwalone pnie pokładały się wokół.


Przeszła górą, zahaczyła sukienką o wystającą gałąź, materiał pękł z nadspodziewanie głośnym trzaskiem. Skuliła odruchowo ramiona, a potem odgoniła głupie myśli. Śnieżka znów zniknęła, las wszędzie wydawał się równie zbity, nieprzyjazny, bez prześwitów. Przełknęła ślinę – zgubiła się i będzie musiała wracać? Przedarła się przez kolejne skupisko pni i zauważyła ścieżkę. Westchnęła z ulgą.

Zaczęła wspinać się dalej.

GreK 15-03-2014 08:59


Osada

Przyglądała się wszystkiemu w milczeniu. Z bezpiecznej odległości. Trzymając pięcioletniego pędraka Koterby, pasterza, który zwykł wychodzić na łąki z ustruganą z drewna piszczałką i piskał niemiłosiernie, strasząc ptaki. Nie rozstawał się z nią nigdzie, twierdząc uparcie, że mu szczęście przynosi. Malec czmychnął w las nim wszystko się zaczęło i przyplątał się później do niej. Widziała jak ich mordują, jak puszczają z dymem cały ich dobytek. Lecz stała tylko, zagryzając z bezsilności kłykcie do krwi, nie czując bólu, tylko niemoc i piękące od łez oczy.

- Gdzie tatko? - przez ból przebijał się irytujący głos Waldiego. - Muszę… mu coś dać.

Powtarzał w kółko swoje a ona opanowując chęć wykrzyczenia mu prawdy prosto w twarz, ciągle mu tłumaczyła, z podpuchniętymi od płaczu oczami, że muszą zostać, że tatko bardzo by się złościł gdyby teraz przyszli.

Gdy już odjechali, stała dalej. Niezdolna się ruszyć. Wiedziała co zastanie we wsi. Nie łudziła się, że pozwolili komuś ujść z życiem. Widziała dokładnie jego oczy. Puste. Zimne niczym stal. Oczy, w których był tylko chłód.

- Możemy już do tatka?

- Nie, nie możemy. Zostaniemy tutaj.

Aż sobie odejdą.
A potem przyszli oni. Początkowo wzięła ich za zwykłych złodziei. Sępy żerujące na padlinie.



Kesa z Imarii.

Nirvana - You Know You're Right - YouTube

Wędrowała długo zagubiona w swoich myślach, pilnując drogi, która bawiła się z nią w chowanego.
Wolna.
W końcu wolna.
Wolna od zagadek.
Od męczącego milczenia staruchy.
Od przytyków.
Od traktowania jej jak smarkuli.
Jak nierozumiejącego nic dziecka.
Wolna.

Ścieżka prowadziła w pewnym momencie nad samym brzegiem przełęczy, by w końcu oddalić się od bliźniaczej góry na wschodzie i zniknąć w rzadkim lesie. Drzewa wgryzały się wkamienistą glebę, lecz wiele z nich przegrywało walkę z życiem kładąc się w poprzek drogi, jakby specjalnie utrudniając przejście. Czasami las się rozsuwał i ukazywał nagą kamienistą polanę. Wtedy słońce grzało ją w plecy, ciągle niżej i niżej na nieboskłonie. Gdy znalazła się ponownie w lesie, w cieniu strzelistych sosen, poczuła chłód zbliżającej się nocy.

Gdzieś wśród odległych koron zahukał puszczyk i nagle odniosła wrażenie, że jest obserwowana. Ten niewytłumaczalny dotyk spojrzenia na własnych plecach. Niczym muśnięcie skrzydeł motyla. Spłoszona obejrzała się za siebie. Nie widziała nic prócz nagich pni drzew. Nie słyszała nic prócz przyspieszonego oddechu i bicia własnego serca. Lecz wrażenie nie ustąpiło.

Ścieżka wznosiła się ciągle w górę i robiło się coraz chłodniej. Nadchodziła noc i wszystko wskazywało na to, że zastanie ją w środku lasu. Przez krótką chwilę pomyślała o szeptunce. Doprawdy, przez bardzo krótką. Czas pomyśleć o noclegu.



Cathil Mahr, Bernard Wolner, Orin Sorley.

Zmęczeni, w czterech ścianach dających poczucie bezpieczeństwa, zapadli w mocny, regenerujący sen. Bez żadnych koszmarów. Wypity alkohol zbawczo otępiał zmysły a ten wylany na rany, równie zbawczo je odkaził. Niziołek wyraźnie dobrzał. Jego czoło nie było już tak rozpalone jak noc wcześniej a rana przestała się jątrzyć i zaczęła goić.

Rankiem wstali wypoczęci. Z nową wiarą i siłą jaką może dać spokojna noc. Ich uwagę zwróciły dźwięki dobiegające z zewnątrz.

- Tatko! Taaaatko!

Kilkuletni blondynek stał na progu jednej ze spalonych chat i wołał. Kobieta trzymała go za ramiona i nachylając się nad nim, tłumaczyła mu coś cierpliwie. Wyszli z chałupy.

- ...ko pojechał. Nie ma go tam. Zostaw.

Kobieta odciągnęła malca od chaty. Zauważyła przyglądających się im. Podeszła.

- Dziękuję… - słowa utkwiły jej w gardle, które ścisnął ponowny żal. Miast słów wskazała ręką na kamienie otaczający zbiorową mogiłę. - Widziałam…

Malec z rozdziawionymi ustami przyglądał się obcym. Szczególnie wpatrywał się zaś w Orina. Być może w całym swym krótkim życiu nigdy nie widział niziołka.

- Oni szukali mężczyzny i kobiety - wieśniaczka najwyraźniej uznała, że może zaufać nieznajomym - ale ich tutaj nie było. Gdy sołtys powiedział, że przejeżdżało tędy konno dwóch mężczyzn… On… on wpadł w szał i… wtedy się zaczęło…

Z nieskładnej opowieści kobiety wynikało, że tropy, którymi podążali, były zostawione przez dwóch mężczyzn, którzy przejechali przez osadę kilka dni temu i pojechali dalej w góry. Nikt nie widział w osadzie ani łucznika, który zaatakował obóz żołnierzy poprzedniej nocy ani dziewczyny, która uciekała w towarzystwie mężczyzny z blizną na twarzy. Stalowooki zdawszy sobie sprawę, że prawdopodobnie wystawiono go do wiatru, wpadł w szał i zaczął mordować. Jej jedynej, nie licząc Waldiego, który opuścił osadę przed przybyciem zbrojnych, udało się uciec rzezi.

kanna 19-03-2014 19:56


Zdarzało się jej - oczywiście - nocować w lesie.

Tyle, że rzadko samej - zwykle z osobą, którą po nią posłano, przewodnikiem - ale samej czasami też. Czasem. Niezbyt często. Oczywiście, wolała izbę, dach, łóżko, lub choćby dobrze napchany siennik. Lub nawet samo siano. Ale nie zawsze dostajemy to, czego chcemy.


Rozejrzała się po ciemniejącym lesie. Żył. W lesie nigdy nie było całkowitej ciszy, wiedziała o tym. Tu było jednak jakoś… inaczej. W dziwny, niepokojący sposób. Jakby ktoś obserwował ją zza powalonych pni. Przyczajony w zapadającym mroku, w mchu, w gałęziach i paprociach.


Głupie myśli. Skarciła samą siebie. Głupie myśli, bajania, zabobony zasiane przez Staruchę. Zapomnij. Zajmij sie noclegiem.


Oczyściła kawałek ścieżki z gałązek i szyszek, ułożyła w niewielki krąg kamienie, rozpaliła ogień. Rozproszył mrok, przyniósł ciepło. Uspokoił.
Zjadła ser podarowany przez Ordę, kawałek rzepy.


Pokrzepiona i uspokojona zaczęła znosić, ściągać sosnowe gałęzie i paprocie, aby umościć z nich posłanie obok ognia. Dorzuciła do przygasającego ognia kilka grubszych korzeni, żeby utrzymać ciepło i żar przez całą noc. Zawinęła się szczelnie peleryną i ułożyła na plecach.


To dziwne, ale gwiazdy na nocnym niebie zawsze zdawały się układać w podobne wzory

aveArivald 22-03-2014 00:47

Przy współpracy z: GreK, F.leja oraz Autumm
 
- Dziękujemy za informacje… - odpowiedział Orin.
Nie do końca wiedział jak tu rozmawiać z kobietą, której wioska dosłownie przed momentem została spalona do fundamentów. I to na jej oczach. Uznał, że z początku lepiej będzie nie poruszać tego tematu a skupić się, przynajmniej przez jakiś czas, na czymś innym.
- Ci ludzie… - zaczął ostrożnie chcąc się upewnić lecz jednocześnie starał się wyglądać na zdziwionego i jakby niedowierzającego słowom nieznajomej - Szukali kobiety w towarzystwie mężczyzny z blizną na twarzy? Tak? I postanowili… spalić wioskę gdy tylko dowiedzieli się, że nikt taki tędy nie przejeżdżał?

- Tak właśnie było - przytaknęła kobieta.

- Przecie to absurd! - wybuchnął szczerze dając upust negatywnym emocjom i uczuciu bezsilności, które ogarniało go w podobnych do tej sytuacjach - Wybaczcie ale w głowie się mi to nie mieści! Jakby za takie byle co mordowali całe wsie, toby zara z głodu wszyscy wymarli! - niemal wykrzyczał wzburzony niziołek zapominając się na chwilę co wykorzystał Bernard.

- A ta dwójka mężczyzn… - kat nie chciał chyba przyciskać biednej kobiety, ale nie miał innego wyboru - Ta dwójka, o której wspomniałaś, że tu wcześniej szli. Nie mogło to być tak, że jeden z nich to niewiasta przebrana…?

- Gęby mieli takie zarośnięte jakby nie od wczoraj na szlaku byli - odpowiedziała, a wynikało z tego na prawdę wiele.
Znaczyło to, że sama ich widziała więc o pomyłce raczej nie było mowy. Znaczyło to też, że Neny w tej wiosce prawdopodobnie nie było, że zgubili trop a przede wszystkim... że wszyscy ci niewinni ludzie ponieśli zupełnie niepotrzebną śmierć... Gdy Orin ledwo o tym pomyślał jego wzrok powędrował w stronę Cathil. Zastanawiał się, czy łowczyni czuje się odpowiedzialna za zamordowanych, czy gryzą ją wyrzuty sumienia... Czy chciałaby ich pomścić?

Tropicielka przyglądała się wymianie zdań z obcą kobietą z rosnącym niezadowoleniem. Wszystko wskazywało na to, że dzieciak stał się mimowolną ofiarą jej oburzenia. Wpatrywała się w małego człowieka z miną i intensywnością surowego sędziego. Niziołek był niemal pewien, że wie jakie myśli kotłowały się w jej głowie. Albo raczej pytania... "Jak ten pędrak i ta jego opiekunka tak ich podeszli? I jak, do ciężkiej cholery to możliwe, ze tak pomyliła trop?" Łowczyni syknęła i cmoknęła z niechęcią, ale w końcu zwróciła się do dziewczyny, o dziwo oferując pomoc.
- W wiosce zostało bydło, które znalazłam po krzakach. Jest i muł, i dobry koń. Zagoń to wszystko do najbliższej osady i sprzedaj, a powinno ci starczyć żeby zacząć nowe życie - stwierdziła. - Nie zostawaj tutaj.
Kobieta przytaknęła głową, lecz widać było, że myśli jej błądziły gdzieś daleko.
- Chcielibyśmy jeszcze jakoś pomóc - wtrącił się na nowo Orin, chociaż nie do końca wiedział co mogliby jeszcze, prócz pochowania mieszkańców wioski, zrobić. - Ale sami nie mamy zbyt wiele. I musimy ruszać dalej. Potrzebujecie może czegoś konkretnego? Myślicie, że dacie rade dotrzeć do jakiejś najbliższej osady sami? - dopytywał.
Los tej dwójki najwyraźniej nie był mu obojętny. Jakby nie patrzeć, dosłownie kilkanaście godzin wcześniej stracili cały dobytek, rodziny, przyjaciół i znajomych. Przeszedł kiedyś coś podobnego, jednak wciąż miał świadomość, że ci, których zostawił za plecami nadal żyją i mają się dobrze. Śmierć zdawała się być jedynie niewielką, odległą groźbą, która rzadko dotyka kogokolwiek. Ciężko było w pełni zrozumieć sytuację ich rozmówczyni oraz chłopca. Bard wiedział, że razem z Cathil i Bernardem powinni ruszać w dalszą drogę, ale ciężko było się ot tak odwrócić od potrzebujących. I to kobiety z dzieckiem.
- Dziękuję za troskę. Już zrobiliście dużo. Dam sobie radę - odparła słabym głosem. - Zawsze sobie dawałam - pędrak podszedł do kobiety i pociągnął ją za spódnicę.

- Czy oni idą do tatka? - spytał z nadzieją w głosie.

- Tak - odpowiedziała nim zdążyli zaprzeczyć. - Idą do twojego tatka.
Malec podszedł do Orina. Prawie dorównywał mu wzrostem i prawdopodobnym było, że zwyczajnie czuł do niego mniejszy respekt niż do uzbrojonych dorosłych.
- Będzie pan widział mojego tatka? - spytał wpatrując się w niziołka mokrymi oczami.
Obca kobieta spojrzała na barda błagalnie. Ten za to w pierwszym momencie zgromił kobietę wzrokiem i wyglądał jakby chciał odpowiedzieć kategorycznie, że “nie”. "Ten łobuz przynajmniej miał prawdziwego ojca!" miał zamiar wysyczeć lecz chwila zaskoczenia i wahania wystarczyła by zmienił zdanie. Znać było, że Orin walczy sam ze sobą lecz w końcu rysy jego twarzy złagodniały a wzrok skupił się wyłącznie na malcu.
- Nie wiem - odparł smutno i szczerze. - Może tak, może nie. Nawet nie wiem jak twój tatko ma na imię?

- Tatko… to po prostu tatko...

- No tak... A ty?

- Ja? Waldi -
spojrzał na kobietę. Pociągnął nosem. - Muszę zostać tutaj. Poczekam na niego.

- Może chciałbyś żebyśmy coś przekazali twojemu tacie gdybyśmy go spotkali? - indagował bard.

- Mógłby pan? - wyciągnął zaciśniętą piąstkę, w której trzymał coś nerwowo. - Tatko pewnie jest bardzo zły na mnie, że mu zabrałem - otworzył dłoń, na której leżała drewniania piszczałka.
Orinowi na gardle zacisnęły się niewidzialne cęgi.
- Oh, ja bym ją pewnie zgubił. Często mi się to przytrafia z różnymi drobnymi rzeczami. Jestem za to pewien, że ty będziesz jej bardzo dobrze pilnować i w końcu sam ją oddasz tacie - mówił a słowa ledwo wydobywały się mu z ust - gdy tylko go spotkasz.

- Ale tatko pewnie chciałby ją mieć przy sobie a pan będzie się z nim widział wcześniej. Mógłby pan ją zabrać i mu oddać?

- Dobrze, już dobrze. Nie martw się, nie zgubię jej - odparł zmieszany Orin po czym obiema dłońmi przyjął od malca instrument.
Nie chciał pozbawiać malca prawdopodobnie jedynej pamiątki po jego ojcu lecz nie chciał też oglądać dłużej dziecięcych łez. Ostatnich kilka dni było wystarczająco męczących...

obce 24-03-2014 06:21

Starucha kołysała się na idącym powoli mule - grzechocząca drewnem i kośćmi, otulona wyprawionymi skórami i ciemnym płótnem. Krucha, skulona sylwetka wycięta z innego, odległego świata.

Patrzyła na północ.

Wsunęła w bezzębne usta brudny kawałek rzemienia oderwany od buta Wilczego Syna. Poczekała aż napęcznieje bólem, śliną, echem jego pogardy i jej upokorzenia.

- Po dziesięciokroć, Synu Wilka - zamemłała, obracając twarz ku sięgającym północnego nieba górom. - Po dziecięciokroć wróci do ciebie moja krzywda. Po dziesięciokroć ci los odpłaci krwią i pogardą.

Rzemień smakował błotem, brudem i okrucieństwem suchym jak zaschnięta krew. Przytrzymała go dziąsłami, splunęła przez lewe ramię.

- Po dziesięciokroć upadniesz, bo taki los dla ciebie splatam.

Jej serce biło spokojnie i pewnie, gdy wzywała śmierć dla obcego jej mężczyzny Gdy zaklinała pecha i sprowadzała słabość w jego jasne jak lód oczy. Gdy próbowała odebrać mu zrodzoną z siły władzę, jaką sprawował ponad wilczym stadem.

- Pomrze twoja duma. Pomrze twój gniew - szeptała raz po raz suchym jak piasek głosem. - Pomrze twoja siła. A potem - umrzesz ty.

Wypluwała z siebie kolejne słowa jak gładkie, rzeczne kamienie, nie wiedząc, że wiele mil dalej, zwinna jak łasica dziewczyna napina łuk i wypuszcza ku Wilkowi szaropiórą strzałę. Nie mogła zobaczyć toru jej lotu, ni usłyszeć matowego dźwięku z jakim grot spotkał się z wilgotną ziemią. Rzemień - napęczniały w jej ustach jak tłusta larwa - jednak wiedział. Zwinął się, poruszył jak żywy, na moment odebrał jej słowom moc, a jej samej oddech.

Zgięła się w pół, zakasłała, wypluła na dłoń kotwicę magii.
Zadrżała, otulając się ciaśniej ciemną chustą, bo stawała się druga prawda.

W drugiej prawdzie powietrze drżało od wilczego wycia, krew krzepła na zimnej stali i wszędzie unosił się odór płonących ciał. W drugiej prawdzie Wilk żył i zabijał.

Przeklęta druga prawda, której istnienie na moment zawisło na czubku grotu szaropiórej strzały i opuszkach palców zwinnej jak łasica dziewczyny.

Zamawiaczka skuliła się, otoczyła ciasno ramionami naczynie pełne żaru, a żar poruszył się, zaszeptał cicho, jakby pytająco:

...czeka cię... udręka
...żegnaj więc…
...kochanie… podziękowa…
...swojej mamie...


Długo siedziała później bez ruchu, z opuszczoną głową, ściskając w starych palcach gliniane naczynie.
Bardzo milcząca. Bardzo nieruchoma.
I bardzo, bardzo smutna.


* * *


To czasem przychodziło do niej.
Jęk pękającej struny, ostatnia jękliwa nuta.
Wilcze wycie i oddech zniecierpliwonego drapieżcy.
Zapach tłustej ziemi i martwych ciał.
I czasem zdawało jej się, że rozpoznaje splątane, bure włosy zwinnej jak łasica dziewczyny; że sylwetka wysokiego mężczyzny podobna jest sylwetce Kamienia; że drobna figurka nie jest figurką dziecka lecz dorosłego przecież niziołka. Ale nie miała pewności, nigdy nie miała pewności. To były tylko splątane echa, drobne odpryski wilczej prawdy.
Ból dłoni, które zdołały wykopać mogiłę dla tak wielu ciał.
Zmęczenie, które nie było jej zmęczeniem.
Zmartwienie, które nie było jej zmartwieniem.
Wiedziała, że nie ma wiele czasu. Niedługo jej twarz się wyleczy, ból zniknie, zblednie wspomnienie upokorzenia a rzemień utraci smak okrucieństwa i zimnej pogardy. Niedługo straci kotwicę, która pozwalała, by jej słowa jak harpuny, jak haki wbijały się w los Wilczego Syna. Niedługo, tak bardzo niedługo.

...od niej... ...pewnie wiesz...
...słowom mym…
...nie ufa się...

Dlatego splatała jego krzywdę - wciąż od początku, wciąż od nowa. Splatała ją, bo tylko tyle mogła zrobić, bo tylko tak mogła teraz walczyć, bo tylko w ten sposób mogła pomóc tym, którzy powędrowali osobną ścieżką. Tylko w ten sposób mogła spleść się w stado. Tylko w ten sposób mogła cokolwiek zmienić: z uporem twardszym niż stal mieczy wilczego stada siejąc słowa na chłodny wiatr jak zboże i mając nadzieję, że będzie jej dane zebrać ten gorzki zasiew.


* * *


A jeśli znów przydarzy ci się coś, jeśli los obróci się przeciwko tobie - znajdź mnie. Znajdź mnie, a ja ci pomogę. Zaklnę dla ciebie szczęście, odgonię pecha, złagodzę to co nadejdzie.


Pamiętasz, Brzozo?
Pamiętasz dziewczyno o pamięci krótszej niż zimowy dzień?


* * *


Brzoza wątpiła - nieufna, niechętna. Nie chciała od szeptunki słów z pogranicza jawy i snu, niejasnych wskazówek z rozwidlenia ścieżek, ubranych w ludzki język przeczuć, omenów i splątanych niczym wężowe gniazdo ech. Brzoza chciała kupieckiej jasności, alchemicznej receptury i nie potrafiła zrozumieć, że są rzeczy, których nie da się ująć w klarowne formuły, oczywiste przykazania; że wiedza i moc szeptunki najczęściej przypomina wędrówkę przez przesnute mgłą uroczysko.

Ale w to Brzoza też wątpiła - równie nieufna i równie niechętna. W tą wiedzę i w tą moc.
Kto ci dał takie prawo, starucho?!
Jak możesz być tak egoistyczna!
Jesteś pusta i zimna!
Zamiast serca masz kawałek lodu!
Szacunek… Nie było w tych wywrzeszczanych słowach szacunku, nie było próby zrozumienia, nie było zaufania ni dorosłego namysłu. Uzdrowicielka znała tylko jedną prawdę i jej serce nie potrafiło objąć prawdy odmiennej.

Dwie prawdy z dwóch różnych światów.

W oczach starej zamawiaczki prawda uzdrowicielki pełna była krzyku i zaciętego gniewu. W oczach starej zamawiaczki prawda uzdrowicielki była jak giętka brzoza, która skłania się w stronę, w którą wieje wiatr - bez baczenia na obietnice i powiedziane słowa.

Prawda szeptunki zaś wiedziała, że nie da się dyskutować z krzykiem, nie da się dyskutować z gniewem, nie da się dyskutować z wiatrem, który nagina drzewo zgodnie ze swoim kaprysem. Da się zrozumieć jak rozumie się krzyk, gniew i wiatr - ale nie można zmusić ich, by otworzyły uszy i serce.

I byłoby łatwiej zrobić to, co zrobiła dziewczyna - odwrócić się i odejść, odwrócić się i zapomnieć, strzyknąć złością i goryczą jak żmija, nie przyjmować wyciągniętej ręki. Ale szeptunka pamiętała swoje sny: sny o wilku, sny o stadzie, sny, o które Brzoza nigdy nie zapytała i o których Irga nigdy nie mówiła.

Pamiętała także swoje obietnice.

Brzoza wątpiła - nieufna i niechętna, nie zadająca żadnych pytań. Brzoza niemal płonęła niechęcią i ulgą, że może uciec. Ucinając rozmowę, nie dając szansy na odpowiedź i odpowiedzi nie pragnąc.

Tyle tylko, że nie miało to znaczenia.

Pomimo jasnych, młodych oczu uzdrowicielka nie widziała tego, co dostrzec mogło stare oko szeptunki. Konieczności. Obowiązku. Rzeczy, które ważniejsze były od cudzego zrozumienia, wdzięczności i zaufania.

Urażona duma uzdrowicielki. Jej gniew. Jej żółć. Jej ulga.
To wszystko było ważne. Istotne.
I całkowicie pozbawione znaczenia.

Dziecko Tary będzie żyło - słyszała jego śmiech w szeleście liści.
Chochoł spłonie - czuła zapach przegnitej słomy kąsanej przez ogień.
Promienie słońca czasem kreśliły na twarzy znużony uśmiech wikliniarki, poprzez zielone liście śledziły linie jej znamienia na pociągłej twarzy. W szumie wiatru słyszała śpiewne słowa Barhyła, w gniewny głos Kruczej Córki i głos jej ojca - łagodny jak czułe dotknięcie dłoni. Pośród ozdób z kości i drewna wplecionych w jej długi warkocz i naszytych na wierzchnią kurtę tkwiły okruchy wdzięczności Ochry, Łaski, Orzecha i innych mieszkańców Trudu oraz wielu, wielu innych przed nimi.

To były jej kręgi na wodzie.
Jej dziedzictwo.

To było tak boleśnie ważne, tak rozdzierająco istotne.
I tak bardzo pozbawione znaczenia.

Źródło. Żar. Nadzieja jaką dawała jej własna śmierć.
Wilcza prawda, której nadała kierunek i którą musiała powstrzymać.
Słowa z uporem wplatane w wiatr.

I stado.
Nieznane, niechętne, nieufne stado, któremu stara szeptunka będzie prostować ścieżki. Nawet jeśli nie z troski, nie z sympatii, nawet jeśli nie z życzliwości, ale dlatego, że tak trzeba.

F.leja 25-03-2014 09:55

There's no hope for the weary...



- Powiecie mu, żeby się nie gniewał, prawda?

Serce Cathil ścisnęło się i wykręciło.

Musiał być dobry dla chłopca. Musiał być… a ona go zabiła. Chciała się odwrócić i odejść jak najdalej od wszystkich, gdzieś w odludne miejsce, gdzie nikogo nie skrzywdzi. Powinna była zostać w lesie. Powinna była nigdy z niego nie wychodzić. Powinna była zapomnieć, że w ogóle istnieją inni ludzie.

- Na pewno nie będzie się gniewał - Bernard podszedł i przykucnął przy chłopcu, sięgając pod szatę - Jesteś bardzo dzielny… a póki twój ojciec nie wróci, to teraz ty musisz nią opiekować - wskazał na stojącą obok kobietę - Od dziś jesteś mężczyzną - powiedział z uśmiechem, ale jego głos zdradzał smutek. Wyciągnął rękę i podsunął w kierunku chłopcka elfi nóż, który zabrał bandytom - Proszę. To dla ciebie. Żebyś miał czym walczyć ze wszystkimi niebezpieczeństwami. Wiem, że będzie ci służył lepiej niż poprzednim właścicielom.

Szczęka Cathil zacisnęła się. Mięśnie grały pod skórą. Przełknęła boleśnie i odetchnęła głeboko. Podeszła powoli i przykucnęła przy chłopcu. Wzięła elfi nóż z rąk Kata i wymieniła ozdobną pochwę na swoja, prostszą i mniej rzucającą się w oczy.
- Musisz z tym uważać, to cenna broń i jakby co możecie ją sprzedać, ale uważaj żeby ludzie na szlaku jej nie zobaczyli, bo mogą chcieć ci ją odebrać siłą - tłumaczyła.
Włożyła nóż za pas chłopca i umocowała porządnie.
- Nie chowaj jednak rękojeści za ubranie, żeby łatwo móc go wyciągnąć, inaczej zaplącze ci się w koszulę - pokazała, jak nie powinien robić - Nie biegaj z nim, bo jak Orin, masz krótkie nogi i jak się przewrócisz możesz sobie zrobić krzywdę. Nie wyjmuj też noża, chyba że nie masz wyboru. Broń ma służyć do obrony, nie do ataku. Jeżeli możesz uciekaj, albo chowaj się w krzakach i wszystko będzie dobrze.

Malec z uwagą słuchał słów nieznajomych i z dumą przyjął podarek. Kiwał głową i wycierał zasmarkany nos w rękaw. Cathil skinęła głową, ścisnęła ramię chłopca, wstała i odeszła, rzucając katu chłodne spojrzenie. Zdobną pochwę bez słowa wetknęła dziewczynie w ręce. Tyle mogła zrobić. Kobieta bezgłośnie wypowiedziała słowo podziękowania.

Gdy wszystkie słowa były już wypowiedziane, a droga rozciągała się przed nimi, Cathil poczuła, że wszystko co robią jest bez sensu. Uderzyło ją to jak wór cegieł i skuliła się w swym siodle, jakby z bólu.

Nie odnajdą już Neny, nie uratują, Stalowooki będzie szybszy.

Jeszcze parę tygodni temu zeszła by z traktu porzucając towarzyszy, ale teraz? Teraz wszystko bolało. Nie było dobrego wyboru.

Wracali tam skąd przyszli. Zostawili zgliszcza wioski w tyle. Minęli zwalone drzewo, które dało im schronienie w potrzebie, jar na dnie którego zaczynało już gnić końskie truchło i wyszli spowrotem na trakt.
Cathil nie miała wielkich nadziei na odnalezienie właściwego tropu. Obawiała się też, że wpadną na ludzi Stalowookiego. Puściła Kata i Orina zwierzęcą ścieżką pomiędzy drzewami, by nie byli widoczni z drogi, zostawiła z nimi konia, a sama ostrożnie badała ślady pozostawione przez podróżnych na trakcie.

Chciało jej się płakać.

Autumm 25-03-2014 13:13

Jeszcze zanim odeszli, kat odciągnął na bok kobietę i wcisnął jej w dłoń małe, szmaciane zawiniątko.

- Poproście bogów, w jakich wierzycie, o zmiłowanie za nas i przychylność - mruknął i odszedł, zanim kobieta zdążyła zareagować. W szmatce była zawinięta garść miedzianych monet.

***


Wracali tam skąd przyszli. Zostawili zgliszcza wioski w tyle. Minęli zwalone drzewo, które dało im schronienie w potrzebie, jar na dnie którego zaczynało już gnić końskie truchło i wyszli spowrotem na trakt.

- Tak sobie myślę… - zaczął Orin najwyraźniej natchniony rozmową przeprowadzoną poprzedniego wieczora. - Może lepiej będzie, jeśli po prostu ruszymy na dalsze poszukiwania maga? Jak tak się zastanawiam, to jestem niemal pewien, że tam właśnie spotkamy się z Neną - nieśmiały, ciepły uśmiech wpełzł niziołkowi na twarz. - Ona nie porzuciłaby tamtej wioski na pastwę plugawej, mrocznej magii. Szrama w końcu jej nie porwał. Pojechała z nim z własnej woli, prawda?

Kata aż wmurowało na słowa karzełka. Widać gorączka poczyniła w mózgu niziołka jednak nieodwracalne szkody…

- Czy wyście rozum do reszty potracili?! - wykrzyknął, bardziej w zdumieniu, niż w gniewie - Przecież ów Szrama to bandyta, rozbójnik i morderca! I wedle was nijak wiedźma go wcześniej nie znała, ani nikt z was. Chyba głupia z niej nie jest taka białogłowa, żeby tak leźć bezmyślnie za takim przestępcą? Toć jasne jest, że gwałtem ją uprowadził i przemocą więzi! - aż podniósł głos, co mu się nieczęsto zdarzało - Miast mielić ozorem po próżnicy, trzeba nam pomyłkę naprostować i znaleźć właściwy trop, nim co złego się stanie...A zresztą. Jak magiczną wieżę znajdziecie bez kogoś, kto na plugastwie się nie wyznaje? - spytał złośliwie - Bo ani ja, ani Cathil, ni wy tym bardziej, chyba na czarostwie, bogowie uchowajcie, nie wyznajecie…?

- Ja... Nie wiem... - posmutniał niziołek - Wydawało mi się, że wieża... Że jakoś ją znajdziemy... Szramy nie znam. Nie wiem kto to - wzruszył ramionami - Ani czego chciał od Neny ale... Ale uratował ją... Poza tym musicie przecie wiedzieć, że Nena to druid. W lochach może i bezbronna była ale tak jak inni, jej podobni, w dziczy ma moc i obronić się potrafi. Wiem to, bom sam widział. Komuś obcemu o jawnie złych zamiarach na uprowadzenie by nie pozwoliła... Chociaż z drugiej strony... - bard zamyślił się - Aaaaa! Skoro znacie tego Szramę i on taki zły jest to może... może jakoś nabrał Nenę i chce... chce... - jeszcze przed chwilą mocno pobudzony niziołek wyraźnie się zadumał i posmutniał - W sumie to sam nie wiem co... To wszystko jest dziwne, niezrozumiałe...

"W sedno utrafiłeś, nawet nie wiesz jak bardzo" - pomyślał gorzko mężczyzna. Niezrozumiałe? Raczej ludzkiemu rozumowi nie do objęcia...Choć tyle dobrze przynajmniej, że bogowie pozwolili odpokutować poniekąd ich grzech sprowadzenia śmierci na wioskę pomocą kobiecie. Ale czy jeden uśmiech na twarzy dziecka i łzy wdzięczności są kwotą wystarczającą, by pokryć dług tylu śmierci?

Patrzył ponuro na myszkująca po trakcie Cathil, a nad jego głową krakały czarne ptaki.

GreK 25-03-2014 20:48


Cathil Mahr, Bernard Wolner.


- Zabij go! - głos Stalowookiego był równie chłodny jak jego spojrzenie.

Nóż trzymany przy gardle Wolnera rozciął skórę równie szybko jak krzyk Cathil.

- Nieeeeee!


Irga.


Nigdy wcześniej nie podążała Przełęczą Czterech Przełomów ale przecież słyszała o niej. Słyszała, że zamieszkują ją dusze zmarłych, uwięzione między dwiema górami. Zagubione w przełęczy, szukające ucieczki. Ci, którzy przebyli przełęcz twierdzili, że nocą zmarli pokazują się, by nękać wędrowców. Niektórzy z nich postradali zmysły.

Góra przysłaniała słońce i kładła głęboki cień na drogę, którą podążała. Niebo zaczynało szarzeć. Nieomylny znak nadchodzącej nocy. Musiała przygotować się do nadchodzącej nocy.

W tej właśniej chwili poczuła TO. Niczym nie tłumiony smak Źródła. Rzemień trzymany w bezzębnych dziąsłach wypadł na ziemię. Zsunęła się z grzbietu zwierzęcia. Położyła na nagrzanej słońcem ziemi. Było TU. Odczuwała przez skórę uciekającą energię, którą tutaj pozostawiło. Niczym jeszcze ciepły ślad po wyrzuconej z paleniska podkowie. Wyczuła coś jeszcze. Zapach strachu.


Kesa z Imarii.


Gwiazdy na niebie świeciły niczym iskry strzelające z ogniska, z wilgotnego, nasączonego żywicą, iglastego drewna.

Szybko zapadła w sen. Niespokojny i ciężki.

Ogień grzał nieprzyjemnie w stopy i palił w twarz. Przed jej oczami stanęła chata wikliniarki. Płonące ściany i sytuacja bez wyjścia. Chciała uciec, lecz gdzie się nie odwróciła były płomienie. Ogień otaczał ją ze wszystkich stron. Wysysał powietrze z pomieszczenia. Wdzierał się w płuca. Nie miała czym oddychać. Miała wrażenie jakby w suche, gorące powietrze wyssało całą wilgoć z jej ciała. Wysychała na wiór. Skóra parowała. Pomarszczyła się niczym stary pomidor, przyklejając się do kości. Chciała krzyknąć, lecz przez wysuszoną krtań nie przecisnął się żaden dźwięk, a płonące od środka płuca nie chciały już tłoczyć powietrza.

Płomienie wyciągały po nią krwawe szpony i łapały za kostki, kłując miast parzyć. Wyrwała się z koszmaru nagle. Spocona. Przerażona. Ogień już wygasł i nawet żar w ognisku zdążył już zszarzeć. Blask świtu poraził ją w oczy. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że siedzi przed nią w kucki mężczyzna i przygląda jej się z zaciekawieniem i szalonym uśmiechem na twarzy. Chciała zerwać się na nogi, lecz świat przed nią nagle zawirował i zapadła w pustkę.

***

Gdy wróciła jej świadomość mężczyzna siedział nadal się jej przyglądając. Zdawało się, że była nieprzytomna tylko chwilę. Słońce ledwo wstało znad horyzontu i przebijało się przez pnie drzew.





Cathil Mahr, Bernard Wolner, Orin Sorley.

Stało się to, czego dziewczyna się obawiała. Wpadli głupio i beznadziejnie. Najemnicy nie byli głupi. Nauczeni doświadczeniem zostawili za grupą tylną straż i gdy tylko zorientowali się, że ktoś podąża ich tropem wciągnęli ich w pułapkę. Tropicielka wpadła pierwsza, konie zdradziły pozostałą dwójkę. Szybko dorwali Wolnera. Jedynie bard, którego koń poniósł, spadł z niego kilkanaście metrów dalej i cudem niezauważony schował się w jakimś drzewie.

***

Wepchnięty w wielką dziuplę niczym rosomak niziołek z przerażeniem obserwował co dzieje się na trakcie. A na trakcie działo się niewesoło.

- Popatrz, popatrz… czy my się aby nie znamy?

Pomimo, że mężczyzna zadający to pytanie stał tyłem do Orina, ten nie miał wątpliwości, kim jest pytający. Stalowooki.

- Gdzie jest twoja przyjaciółka?

Cathil przytrzymywana przez dwóch żołdaków za wykręcone do tyłu ręce szarpnęła się i splunęła rozmówcy w twarz. Uderzenie w brzuch przyszło niespodziewanie. Dziewczyna zgięła się w pół. Kopnięcie w twarz rzuciło ją na drogę. Straciła przytomność.

- Spróbuj ze mną! - nóż na gardle Wolnera nie pozwalał mu na więcej swobody niż tylko słowne potyczki. Bard nie miał wątpliwości, że gdyby tylko spróbował uczynić gwałtowniejszy ruch, ostrze bez skrupułów zagłębiłoby się w jego szyi.

Kapitan odwrócił się powoli w jego stronę.

- Dlaczego miałbym to robić kacie - ostatnie słowo wypowiedział z odrazą, po czym zwrócił się do żołnierza stojącego za nim. - Zabij go!

- Nieeeeee! - krzyk dziewczyny rozdarł powietrze niczym grom tnie ciemne burzowe niebo.

Nóż zabarwił się szkarłatem lecz wzniesiona ręka dowódcy wstrzymała wyrok w ostatniej chwili.

- Nie rób tego błędu! - Mahr nieświadomie roztarła krew cieknącą z pękniętego nosa rękawem.

- Dlaczego miałbym tego nie robić?

F.leja 01-04-2014 09:02


Nie miała wyboru.

- Puść go, a zaprowadzę cię do Neny.

Przyglądał się jej chwilę w milczeniu. Wolno opuścił rękę.

- Wiesz gdzie ona jest?

Skinęła głową nie odrywając swoich ciepłych, brązowych oczu od jego zimnego spojrzenia. W końcu dotarło do niej dlaczego wydaje jej się takie znajome. Podobne widziała u sokołów trenowanych na polowania. Niektóre ze zwierząt nie znosiły nauk i stawały się bezużyteczne. Zamiast atakować tylko wskazaną ofiarę wszystko postrzegały jak cel. Zapominały zupełnie, dlaczego zabijają, liczył się dla nich tylko oddech śmierci.
Takie bestie szybko trafiały pod topór.
Dlaczego nikt wcześniej nie dostrzegł tego w tych stalowych oczach? Dlaczego matka nie udusiła go we śnie?

- Gdzie? - szczeknął krótko.

- Puść go - warknęła.

- Ha, ha, ha! - roześmiał się głośno pokazując białe zęby. - Na prawdę myślisz, że możesz mi mówić co mam robić? Znajdę ją z tobą czy bez. Wszystko jest kwestią czasu. Gdzie ona jest? - wysylabizował.

- Nie wiemy tego - głos kata był cichy, choć bogowie jedni wiedzą, ile kosztowało go utrzymanie spokoju. Grdyka poruszyła się w górę i w dół, boleśnie jeżdżąc po stali - Myślisz, że gybyśmy wiedzieli, błąklibyśmy się bez celu po trakcie? Jakbyś bardzo nas nie męczył, nie powiemy więcej...bo więcej nie wiemy.

Cathil z przerażeniem słuchała słów Kata. Szczęknęła zębami i splunęła na ziemię. Zdrada jak zwykle smakowała gorzko.

- Hah - prychnęła - Gówno wiesz, Kacie. Tyle co ci powiedziałam.

- Mów - zwrócił się do dziewczyny.

Nos Łowczyni zmarszczył się jak u dzikiego kota.

- Nie znajdziesz jej sam - uśmiechnęła się krzywo.

- Jesteś pewna siebie. Dlaczego miałbym jej nie znaleźć?

- Mnie nie wytropiłeś - zaśmiała się chrapliwie - Dałeś się zaciągnać prosto pod tą głupią wieś i co? Zgubiłeś trop? Nie idzie ci za dobrze.

- Nie wytropiłem cię, bo mi na tym nie zależało, a teraz moja kochaniutka jesteś zdana na mój dobry humor, więc albo zaczniesz śpiewać albo porozmawiamy w inny sposób.

- Jeżeli ci powiem od razu nas zabijesz - stwierdziła. Cała brawura ją opuściła.

- Życie jest ciężkie i niesprawiedliwe - odrzekł z udawaną troską wzruszając ramionami.

Łowczyni machnęła głową w stronę Kata.

- Puść go, a ci powiem.

Westchnął i w tym westchnięciu była bezsilność. Jakby zmusiła go do rzeczy, której robić nie chciał. Tylko skinął ręką. Najemnik stojący za katem podciął mu kolana i rzucił go na ziemię. Usiadł wbijając mu kolano w plecy. Przytrzymał głowę leżącego lewą ręką, prawą przykładając ponownie ostrze do gardła.

- Mały palec.

Na ciche polecenie Stalowookiego z grupy żołdaków odłączył się drugi żołnierz i ruszył w kierunku Bernarda wyciągając nóż zza pasa.

Cathil zamarła, wściekła bezsilność ogarnęła jej świadomość i ciało.

- Głupiaś, dziewczyno - stęknął kat, kiedy powietrze na powrót wróciło do jego płuc. W jego głosie brzmiało zmęczenie i zniechęcenie - Nie pojęłaś najważniejszego. Ból jest prawdą. Śmierć jest….jest… - i nie dokończył, kiedy cios strażnik w potylicę szarpnął jego głową. Z półotwartych ust mężczyzny pociekła strużka śliny, a ciało zawisło bezładnie.

Drugi ze strażników podszedł i uklęknął przy dłoni kata. Nacisnął ostrzem. Strzyknęła krew. Ból przecinanego palca otrzeźwił Bernarda.

- Przestań - syknęła Łowczyni. Jej oddech przyspieszył, a krew zaczęła płynąć szybciej w żyłach. Nie wiedziała, czy jej słowa cokolwiek pomogą. Nie była stworzona do słów, ale musiała choć spróbować. Nie mogła patrzeć na to jak Kat cierpi pod nożem Stalowookiego. Choć Los zdawał się znajdować humor w torturowaniu mistrza tortur. Los był okrutną dziwką - Czeka cię długa i niebezpieczna droga. Przydadzą ci się jego ręce w pełni sił. To Mistrz wśród katów - skrzywiła się, nie wierząc że z jej języka spływają pochwały na cześć oprawcy - Potrafi i krzywdzić, i leczyć.
Spuściła wzrok, ukrywając twarz za kurtyną nieco poplątanych, ale wciąż lśniących po ostatniej kąpieli włosów.

- Nie musisz go zabijać… - mruknęła pod nosem - Ja… nie wiem gdzie Nena i Szrama zmierzają, choć mam pewne podejrzenia… Pomogę wam tropić.

W myślach przelewały jej się tylko słowa desperacji “nie zabijaj nas, nie zabijaj”.

Czas zawisł jak pająk na pajęczynie. Nieruchomo. Drgając trącany lekko powiewem wiatru. W końcu Stalowooki przerwał ciszę nagle i ostro.

- Związać ich i na koń. Dość już czasu zmitrężyliśmy!

Dała się związać. Dała się wepchnąć na grzbiet zwierzęcia. Nie opierała się. Nie zareagowała gdy dłonie jednego z najemników znalazły się tam gdzie nie powinny. Ogarnęła ją straszliwa niemoc.

Wiedziała, że choć nie jest głupia, jej decyzje i plany nie należą do najlepszych. Nie była dobrym materiałem na przywódcę, a wciąż musiała występować w tej roli. Myślała, że Kat ze swoją mądrością i doświadczeniem weźmie sprawy w swoje ręce, ale on… On miał swoje zasady, ważniejsze niż życie, zarówno jego własne, jak i jego towarzyszy.

Może chociaż Orin zdołał uciec?

Przymknęła oczy. Jej mała chatka wśród odludnych lasów oddalała się coraz bardziej, tonęła we mgle, znikała. Cathil była zmęczona, bardzo, bardzo zmęczona.

Kołysana w kulbace przez równy rytm swego wierzchowca poczuła jak ogarnia ją niewymowna senność.

Paradoksalnie poczuła się bezpieczniej niż przez te wszystkie ostatnie dni. Nic jej już nie groziło. Nie musiała już się obawiać najgorszego. To się już stało. Była w łapach Stalowookiego.

Zasnęła.

Zimne, szare oczy czuwały nad nią.



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:47.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172