lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

obce 11-06-2014 21:29

Mech pod jej stopami jest ciepły jak żywe ciało, szelest liści przypomina dźwięk ślizgającego się po piasku węża - mieszkającego pośród cieni, którego ruch dostrzec można jedynie kątem oka. Irga niemal słyszy melodię głosu Orlego snującego jedną z wielu opowieści o wiju i sokole, o kruku, kocie i trzech niebieskich kamieniach, o wszystkich tych rzeczach, które kiedyś zdawały się baśnią odległą jak zapomniany sen. Niemal czuje jego obecność. Tu, po drugiej stronie. Tu, gdzie mieszkają tylko zmarli. I dopiero tu zdaje sobie sprawę jak bardzo za nim tęskniła, jak bardzo tęskniła za wszystkimi, którzy odeszli. I którzy teraz zdają się być tak blisko, na uderzenie serca, na wyciągnięcie ręki, oddaleni jedynie jednym mrugnięciem powiek. Kątem oka prawie widzi cienie ich wątłych sylwetek, tuż na granicy pola widzenia.

Nie czuje już tej tęsknoty.
Wszystko jest tu lekkie, pozbawione ciężaru.
Upija się euforią, strachem i zagubieniem.
Tym złudzeniem, które podsuwa jej Drugi Świat.

Jak wtedy, gdy nurkowała w jeziorze podczas nowiu, gdy szukała jaskini ukrytej na jego dnie. Gdy jak Halle szukała Oka Węża, okrągłej jak księżyc perły. Gdy jak Halle bała się, że Rihti ją zobaczy. Gdy góra myliła się dołem. Gdy niebo było ciemne jak czerń wody. Gdy brakło jej oddechu, gdy nie była pewna, że będzie potrafiła odnaleźć drogę.

Zapiera stopy o ziemię i są one długie i młode.
Prostuje plecy i są one proste i silne.
Rozpościera ramiona i widzi, że są gładkie i mocne. Mogłaby nimi objąć cały świat.

Nie pamięta, gdy czuła się tak młoda.

Wypluwa na dłoń rzemień - odbicie swojej kotwicy - wciąż oblepiony smakiem krwi szamana i jadu. Przesuwa językiem po wargach i szczerzy zęby w złym uśmiechu. I woła go. Woła dźwięcznym, jasnym głosem. Woła go na drugą stronę, wabi do siebie, przyzywa Wilczego Syna o oczach jak dwa kawałki stali. Kontynuuje to, co rozpoczęła jeszcze w cieniu zewnętrznych murów Trudu - zaklina jego śmierć.


* * *


Jej oczy widziały dwa różne światy.

Powinna mieć mdłości od tego rozdwojenia. Od tego falowania obrazów, ich zlewania się i rozchodzenia, których rytmu nie wyznaczała jej wola, ale niepojęte dla niej prawo. W jednej sekundzie zielonoigłe sosny były jedynie sosnami, w drugiej widziała, że są czymś zupełnie odmiennym, czymś obcym jej rozumieniu i językowi. Jak chochoł przybrany ubrankami i obciętymi włosami prawdziwego dziecka.

Pamiętała słowa szamana - gdy pojmie naturę chochoła, będzie dla niej zbyt późno, by wrócić. Gdy zrozumie prawdę kryjącą się za Zasłoną nie będzie dla niej powrotu.

Niebo przybrało obcą, niepokojącą barwę, znaną i nieznaną jednocześnie. I minęła długa chwila nim przywołała blaknące wspomnienie z pogranicza snu i jawy - to był kolor oczu Orlego, gdy pogrążał się w transie; to był kolor oczu żercy, gdy odbijał się w nich świat ukryty za Zasłoną.

Orli… Czy i jego mogłaby znaleźć gdyby zaszła dalej, zeszła głębiej?

Odchyliła głowę do tyłu i czarny jak smoła, ciężki od ozdób z drewna i kości warkocz otarł się o jej uda. Zamknęła powieki i pozwoliła krwi szamana zatętnić w jej żyłach.

Czuła ciepło rozlewające się po jej młodym ciele - pulsujące, przetaczające się w niej kolejnymi falami gorąca. Czuła promienie obcego, przedziwnego słońca, które równie dobrze mogło być księżycem lub gwiazdą; tkwiącego nieruchomo na równie przedziwnym niebie jak przybita szpilką do wymiętej tkaniny ćma, pozbawionego blasku, podeszłego żółcią jak oko chorego człowieka. Wsłuchiwała się w ciszę wypełniającą przestrzeń, gdzie powinno rozlegać się skrzypienie drzew poruszanych przez wiatr, szelest liści i pokrzykiwania ptaków. Jedynie cienie zdawały się przemieszczać ścigając ledwie uchwytne szepty. Pod zamkniętymi powiekami wspomnienie oczu Orlego było wciąż obecne - znajome i całkowicie niezrozumiałe jak cała reszta Drugiego Świata.

Pośród tego wszystkiego czuła jednak coś więcej.
Wiedziała coś jeszcze.

Tutaj - po drugiej stronie - to ona była Kamieniem ciśniętym na dno płytkiego stawu. Krew szamana utwardzała jej ciało w głaz, dodawała ciężaru, który nie pozwalał jej się unieść ku zwiniętemu w lej niebu. Była Kamieniem i gęste powietrza drgało wokół niej, obmywało ją lekkimi, niecierpliwymi falami.

Przekrzywiła głowę, próbując odnaleźć ich źródło, zamrugała i zobaczyła ścieżkę wspinającą się ścianą stromego wąwozu. Pobiegła ku niej, skacząc pomiędzy cieniami, mocno odbijając się stopami od ciepłej, wilgotnej ziemi. Zdumiona łatwością z jaką jej kroki pożerały drogę, upojona ruchem, biegiem, brakiem ograniczeń, jakie narzucił na nią czas.

GreK 25-06-2014 21:40


Kesa z Imarii.

Ogarnął ją nagły atak paniki. Próbowała zaczęrpnąć powietrza, lecz płuca odmawiały posłuszeństwa. Nie wchłaniały wibrującego, lepkiego powietrza.

- Oddychać? Co znaczy oddychać?

Warghh wpatrywał się w nią z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Zza wąskiej kreski ust sterczały palisady naostrzonych zębisk. Oparła rękę o pień drzewa. Chropowata powierzchnia kory była miękka w dotyku. Kręciło się jej w głowie. Obcy świat wirował wokół. Usiadła opierając się o drzewo. Głowa zagłębiła się w miękkiej masie. Mech ogrzewał jej dłonie.

Warghh odwrócił się nagle. Jak zwierzę, które zwietrzyło wroga. Obnażył ostre kły. Przygarbił się jak kot gotowy do skoku.

- Tsss… - zasyczał wyciągając długi, rozdwojony na końcu język. Jego gadzie oczy obserwowały pilnie otoczenie.



Nagle zerwał się i rzucił w najbliższe krzaki.



Bernard Wolner, Cathil.

Drzwi stodoły zaskrzypiały przeraźliwie gdy krępy Rzepa wtoczył się do budynku. Z zewnątrz wraz z blaskiem zachodzacego słońca, przez półprzymknięte teraz wrota, wlały się do środka okrzyki i śmiechy najemników. Mężczyzna stanął w progu mrużąc oczy. Nie mogąc przyzwyczaić wzroku do panujących już wewnątrz ciemności.

Z drugiego kąta stodoły dobiegło stęknięcie kobiety, która po żelaznym uścisku mistrza małodobrego najwyraźniej zaczęła odzyskiwać przytomność. Drab przykucnął, jakby to miało mu w jakiś sposób pomóc w wyostrzeniu wzroku. Podrapał się po kroczu. Przez chwilę zastanawiał się czy nie wrócić się do ognia po jakieś płonące polano, ale najwidoczniej stwierdziwszy, że naraziłby się na kpiny zmlął tylko jakieś przekleństwo, splunął przez ramię na odgonienie uroku i pewniej ruszył przed siebie. Nie uszedł dwóch kroków, gdy zawadził o coś nogą. Runął przed siebie jak długi. Prosty mechanizm uruchomił śmiercionośne narzędzie, które z belki, z cichym furgotem, poleciało w ślad za przyszłą ofiarą.

Ciche mlaśnięcie oznaczało, że ostrze znalazło cel. Jednoczesny wrzask Rzepy uświadomił obecnym wewnątrz, że pułapka nie okazała się śmiertelna. Najemnik, z wbitą w plecy siekierą, drapał rękami podłogę, dysząc ciężko i plując krwią.



Irga.

Upojona radością swobodnego wędrowania, niemal zapomniała o otaczającym ją świecie. Wędrówka sama w sobie stała się celem. Młode nogi niosły ją wpierw wąską, stromą ścieżką, którą pokonywała z taką lekkością, później leśną dróżką. Przeskakiwała wykroty i powalone pnie, ciesząc się z każdej napotkanej przeszkody.

Nagle z gęstego, wibrującego jednostajnym rytmem powietrza wystrzelił w górę kształt. Zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem nierealnego słońca, gdy coś, co zawisło przez chwilę w powietrzu i zdawało jej się, że tam znieruchomiało, spadło na nią przyszpilając ją do ziemi.

- Ty… - syknęło a w pulsowaniu jego krwi wyczuła braterski znak. - Ty… Ktoś ty?

Potwór usiadł na niej i przekrzywiając głowę i wysuwał raz po raz wężowy język zza ostrych kłów.

kanna 13-07-2014 23:44

Dialog obce+MG
 
Świat wirował, dziwnie miękki, lepki, inny. Zbyt gęste powietrze nie dawało rady wcisnąć się do płuc.
- Spokojnie, spokojnie - nie była w stanie określić, czy rzeczywiście wypowiedziała te słowa, czy tylko wybrzmiały w jej głowie.
Musiała przestać myśleć o oddychaniu. Miała wrażenie, że to jej pytania sprowokowały obecna sytuację. Jakby Wraghh bawił się, jak dziecko, sprawdzał, o czym dziewczyna mówi.
Spokojnie.

Wstała i zaczęła iść, chwiejnie, w stronę, gdzie zniknął jej towarzysz.

Kesa minęła zarośla. Pierwsze co zobaczyła, to Warghh leżący na jakiejś młodej dziewczynie. Później dziewczyna przysunęła swoje usta do jego ust i wsunęła swój język między rzędy jego ostrych zębów. Chwilę trwali w miłosnym uścisku smakując wnętrze swych ust, po czym mężczyzna odskoczył nagle łapiąc ją za ubranie, podnosząc nad głowę jak szmacianą lalkę i wyrzucając w górę.

- Zostawiłeś mnie! - wrzasnął a jego głos utonął w miękkich konarach drzew.
- Wróciłam do ciebie - powiedziała gardłowo, równie gwałtownie, nie odrywając spojrzenia skośnych oczu od jego twarzy.

Kesa w milczeniu wpatrywała się w scenę, rozgrywającą się przed jej oczami. Po sekundzie dotarła do niej niestosowność jej obecności - była świadkiem spotkania kochanków.
I choć powinna była odwrócić się i odejść, to nie uczyniła tego. Coś było znajomego w rysach dziewczyny, nie potrafiła tego nazwać ani zdefiniować, ale rozpoznawała. Wspomnienie.
Nie odwróciła się więc, tylko stała, patrząc.

- Zostawiłeś mnie i uciekłeś! - Warghh zaczął krążyć wokół dziewczyny, oblizując rozwidlonym językiem wąską kreskę ust. - Odszedłeś do Nieświata a oni... Dlaczego?
- Bałam się - wyszeptała. - Potrafisz wybaczyć ten strach?
- Zostawiłeś mnie - wysyczał raz jeszcze. - Zostawiłeś z moim strachem!

Podszedł do dziewczyny. Przez chwilę zdawało się, że złapie ją raz jeszcze i rzuci, lecz tylko stał. Dysząc. Wysuwając nerwowo język.
- Jak mam ci zaufać raz jeszcze? Jak chcesz odzyskać więź, którą daje nam wspólna krew? - wysunął wskazujący palec kłując nim w pierś Irgi - Skąd mam wiedzieć, że nie uciekniesz znowu?

- Zawołaj moje imię
- powiedziała z naciskiem, oplatając palcami kościsty nadgarstek, jakby chciała wyczuć jego puls. - Wezwij mnie - poprosiła. - Pomóż mi wrócić do końca.

Kesa nie rozumiała, co się dzieje. Świt zmienił się, zmieniał pod jej dotykiem. Czas i przestrzeń utraciły nagle swoje znaczenie, przestały definiować rzeczywistość. Nie rozumiała. Dialog tych dwojga przestał mieć sens, stał się nic nie znaczącą wymianą syknięć.

Poczuła zmęczenie. Obezwładniające. Nie chciała zastanawiać się, nie chciała myśleć. Dziwny świat wciągał ją, powoli i bezlitośnie, jak bagno. Wyciąganie nóg stawało się coraz trudniejszy. Wróciły wspomnienia odległego wycia stada wilków. Zgrzyt ich kłów. Nie bała się już. Nie dziwiła. Nie czuła NIC.

Zamknęła oczy i pozwoliła, żeby to NIC ją ogarnęło. Bezpieczne. Spokojne. Lepkie i ciepłe jak bagno.

Autumm 15-07-2014 21:30

Soundtrack

[MEDIA]http://fc08.deviantart.net/fs46/i/2009/186/c/4/Dying_____by_sthefanni.jpg[/MEDIA]

Cathil wynurzyła się z ciemności jak drapieżny ptak. Spadła na najemnika nagle, jednym ruchem ręki wyrywając mu siekierę z pleców. Stęknął. Ręką złapał ją za nogę w kostce. Chciał coś powiedzieć, krzyknąć może, lecz z jego ust wydobyła się tylko krew. Zamach był krótki, oszczędny. Ciężar ostrza jednak rozłupał czaszkę u podstawy. Szare strzępy czegoś, co jeszcze przed chwilą było mózgiem, rozbryzgały się wokół, ochlapując dziewczynie nogi. Zwiotczał. Prócz ręki, której palce ciągle kurczowo trzymały ją za nogę.

Bernard zrobił kilka długich kroków w kierunku wijącego się w agonii mężczyzny. Również miał zamiar go dobić - bardziej z litości, niż z myślą, że jeszcze uda się uratować całą sytuację. Sięgnął ręką po trzonek narzędzia i jego oczy spotkały się z oczami Cathil. Nic nie powiedział. Schylił się tylko nad zmasakrowanym ciałem, patrząc, czy Rzepa nie miał przy sobie nic, co mogłoby pomóc dwójce więźniów - i podniósł z ziemi ciężki korbacz i sakiewkę najmity, a potem lekko szarpnął dzikuskę za rękaw, bardziej dla zwrócenia na siebie jej uwagi niż skierowania ją w jakąś stronę.

- Tam, przez dziurę… - szepnął, chociaż po rabanie, jakiego narobił umierający, nie miało to już żadnego znaczenia - Wiem, gdzie trzymają konie. Jak się tu zlecą, mamy jeszcze szansę…

Cathil przełknęła ślinę i skinęła głową by prowadził. Chciała spojrzeć jeszcze na nieprzytomną kobietę, gdy ta nagle wynurzyła się z ciemności. Uzbrojona w widły, oparła je o szeroką pierś kata.

- Oszukaliście mnie! - powiedziała cicho. - Zaufałam wam! Jesteście tacy jak oni - skinęła głową w kierunku otwartej bramy.
Cathil zamarła. Jej szeroko otwarte oczy wędrowały od Kata do kobiety.
- Cicho, zaraz przyjdą - ostrzegła.
- Sprowadziliście na nas śmierć! - warknęła wieśniaczka - Teraz wymordują nas wszystkich...

Ze strony ogniska dobiegły okrzyki radości. Najwidoczniej przyniesiono obiecany przez gospodarza alkohol.
- Cicho, słuchaj! - Cathil wyciągnęła uspokajająco dłoń w stronę kobiety - Słuchaj, jeszcze nic nie wiedzą. Jeszce możemy wszyscy uciec… albo… albo ich zabić!
- Mój mężczyzna siedzi z nimi…Mów!
Cathil zwróciła się do Kata.
- Jak to wygląda na zewnątrz? - zapytała - Da się ich jakoś podejść? Rozdzielić?

Zapytany mężczyzna popatrzył pustym wzrokiem wzdłuż mierzących w niego wideł i powoli podniósł rękę, w której wciąż ściskał zabrane kobiecie ostrze.
- Chciałem tylko mieć szansę...jakąkolwiek, by nie musieć tylko bezsilnie czekać - powiedział powoli - Nie wiesz, przez co przeszliśmy. Gdybym był taki sam… nie stałabyś tu teraz - dokończył z twardą nutą w głosie.

Potrząsnął głową i odwrócił się do Cathil.

- Próbowałem...jest ich za dużo. Jedyne, co możemy uczynić, to wywołać gdzie indziej raban i uciec z końmi. Cokolwiek nam czynić, to trzeba nam czynić szybko. I zejdźmy z widoku…- zrobił ruch, jakby chciał postąpić w bok, by zasłoniły go odrzwia stodoły.
- Chodźmy - Łowczyni spojrzała na kobietę niemal błagalnie.
Kobieta cofnęła się, trzymając jednak ciągle dystans między nieznajomymi i kierując na nich widły.
- Nie możecie zostawić mnie... nas tutaj samych. Oni... - jej pewny dotąd głos się załamał, chociaż starała się nad nim panować. - Po tym jak go zabiliście. Zabiją nas i puszczą chałupę z dymem!
- I tak to by zrobili. Z nami, bez nas...bo to już nie są ludzie, ino bestie… - stwierdził sucho kat - Przyjmując ich pod dach, samaś na siebie wyrok wydała…Ale za dużo ich, byśmy dali sobie radę - zważył w dłoni korbacz. Ciężar broni dodawał mu otuchy; niewiele to było przeciw bandzie uzbrojonych po zęby zbirów, ale zawsze lepiej - Trzeba ich zmylić, odwrócić uwagę. I to szybko, nim za kompanem będą się rozglądać. Jak za nami pognają, to jest szansa, że o was zapomną i gospodarkę ocalisz… - odwrócił głowę do dzikuski z pytaniem w oczach - Ty wiesz jak się tak walczy…co nam czynić wypada?
- Nie przyjęłam ich pod dach! - warknęła wieśniaczka - Sami przyszli. Mieliśmy jakieś wyjście? Bronić zagrody samojeden? Bo to oni pierwsi? Przyszliby i poszli, gdyby nie... - spojrzała w kierunku trupa.

Wychyliła się, lustrując najemników siedzących wokół ogniska.

- Weld jest z nimi w chacie - zwróciła się do kata. - Jeśli rzeczywiście chcecie pomóc, musimy go wyrwać z ich łap. Poprowadzę was.

Ów przytaknął. Ich oczy spotkały się w ciemności.

- Orda - wyciągnęła rękę w kierunku mężczyzny.
- Be.. - kat wyciągnął okaleczoną dłoń do kobiety i uścisnął jej nadgarstek. Spojrzał na cztery zniszczone palce; stare imię jakoś dziwnie nie pasowało teraz do tego, kim się stał. Gdzieś z odmętów pamięci nadpłynął obraz staruchy spotkanej w Trudzie, zdawało się że eony temu. Jak ona go wtedy nazwała..? - Mów mi Kamień - powiedział cicho i odkaszlnął - Ruszajmy…

Cathil, którą do tej pory intensywnie rozważała swoje możliwości i rozglądała się dookoła, jakby szukając inspiracji, przemówiła szeptem.

- Ktoś musi odwrócić ich uwagę kiedy będziecie ratować Welda - rzekła i palcem w kurzu stodoły nabazgrała najbezpieczniejszą drogę - Idźcie dookoła, zajdźcie chatę od tyłu, wyciągnijcie go przez okno. Ja pójdę z drugiej strony, najpierw spłoszę konie, a potem podpalę snopy siana i pójdę w las. Postaram się ich wyciągnąć na wchód, wy uciekajcie w drugą stronę. Nie wiem jak tu jest, ale najlepiej znajdźcie jakiś strumień i idźcie nim długo, żeby zmylić trop - zagryzła wargę. Bała się, że jej plan znów zawiedzie. Nie miała jednak lepszego. Zarzuciła na ramię zwój liny i zważyła w ręku siekierę. Wolałaby łuk, albo kuszę, ale miała nadzieję, że znajdzie coś przy koniach - Jeżeli mnie nie złapią, znajdę was.

Bernard położył jej dłoń na ramieniu i uścisną mocno. Jego mina starała się nic nie wyrażać, ale widać, było, że gdzieś za tą maską siedzi smutek i lęk.

- Jeśli cię złapią...to wrócę - powiedział jeszcze na odchodnym i zanim łuczniczka zdążyła zareagować, zniknął z wieśniaczką w ciemności stodoły.

aveArivald 17-07-2014 14:32

Przerażony Orin ruszyć się ni o stopę nie zdołał. Gdy oprawcy odjechali a on sam został, z dziupli wychodzić nawet nie śmiał. Pamiętajmy, że mogła go jeszcze resztka choroby dręczyć co razem z traumatycznymi doświadczeniami dnia owego, dało wstrząsającą mieszankę zalewającą barda przeraźliwym zmęczeniem, paraliżującym uczuciem bezsilności i strasznymi snami pełnymi rozczłonkowanych, byłych już towarzyszy. Spędziwszy całą noc w dziupli niziołek rozeznanie w czasie i terenie stracił kompletnie.

Dnia następnego, sprawę sobie zdając, że pomocy nie ma gdzie szukać, że nie dysponuje niczym co mogłoby mu pomóc w jego ziomków odnalezieniu, że został sam jak palec, i że jest głodny... Orin zapłakał... Począł każdego z bogów, których znał, o pomoc prosić. Wskazówkę czy znak jaki choćby. Później, gdy błagania nie poskutkowały, a przynajmniej nie w trybie natychmiastowym, szukać jedzenia zaczął. Gadał cały czas. Z rana do bogów. W południe do siebie. Wieczorem rozmawiał już z drzewami, ptakami, wiewiórką a nawet większymi, omszałymi kamieniami, które zdawały się być twarzami uśpionych olbrzymów. Wszystkich ich o wskazówki prosił, i o pomoc w odnalezieniu Neny lub Cathil. Albo chociaż Kesy, bo przecież spotkał ją w Trudzie, może medyczka gdzieś jego i Cathil szukała? Po zmierzchu rozglądać się za miejscem na nocleg zaczął.

Tak też snuł się po lesie. Samotny, przez przyjaciół, bogów i cały świat opuszczony. Coraz bardziej zmęczony. Coraz bardziej zdezorientowany. Las wydawał się mu ogromny. Nie wiedział gdzie szedł ani czy w kółko nie krąży. W końcu, gdy zmęczony i wyczerpany miał już zamiar w jakimś wykrocie się położyć i przykryć liśćmi, między pniami drzew, przez chwilę, zamajaczyło jakieś światełko. Rozbudzony i pełen nadziei ruszył w tym kierunku. Po kilkuset metrach starą, drewnianą chatkę przyuważył, w której przez otwarte drzwi wyraźnie rozpalone wewnątrz ognisko widział. Nad ogniem, na rusztowaniu kociołek wisiał. Przyglądał się dłuższy czas, aż go oczy rozbolały, lecz nie żadnego ruchu nie stwierdził. Do jego uszu nie dobiegały inne dźwięki niż otaczającego go lasu.

Chatka w jakiś sposób znajoma się mu wydawała i do wejścia zachęcała. Ciepłem i dobrym posiłkiem kusiła. Rozsądek podpowiadał żeby zatrzymać się, na pięcie obrócić i w lesie zniknąć. Może gdzieś niedaleko ukryć się i przyglądać kto zacz do chatki wróci. Bo, że wróci, było dlań pewne jak gwiazdy nieśmiało na niebie się już pojawiające. Nikt kociołka ot tak na ogniu przecie nie pozostawia.

Zadrżał. Było mu zimno. Nie wiedział do końca czy to naturalnej acz zdradzieckiej wilgoci lasu sprawka, w nocy z ciała resztki ciepła wyciągającej, czy może były to zwykłe emocje towarzyszące decyzji podejmowaniu. Ogień żywo pełgał do wejścia zachęcając a Orin z każdą chwilą coraz mocniej jego wpływowi ulegał. W końcu, gdy do jego nozdrzy zapach jadła dotarł, swe obawy przezwyciężył i powoli, starając się zachować spokój, do chatki podszedł. O schronienie chciał prosić, więc sensu ukrywania swej obecności nie widział, jednak zanim zapukać w drewniane drzwi się zdecydował, przystanął i jeszcze raz się przysłuchał.

Nic tylko cisza i strawy nad ogniem bulgotanie. Chata na pustą wyglądała. Właściciel musiał sobie pójść gdzieś, ale jak się Orin domyślał, ten tajemniczy ktoś odejść daleko nie mógł. Zapach kusił. Ciepło przywoływało. Izba zapraszała i w pewien sposób aurę spokoju i bezpieczeństwa roztaczała. Bard dłużej już opierać się nie mógł.

W środku chatka była pusta, jeśli kociołka nie liczyć, który pachniał obłędnie, drewnianego zydelka i prostej pryczy oraz ziół pod stropem wiszących.
- Oczywiście, że się możesz poczęstować - starucha ze skołtunionymi siwymi włosami miskę pełną strawy doń wyciągała. W naczyniu kawałki mięsa oraz warzyw pływały. Pojawiła się nagle, za jego plecami, gdy tylko odwrócił się na chwilę. Nawet nie usłyszał jak weszła. Czy to... - Tak, tak... - przytaknęła.
Nagłe olśnienie. Wiedział skąd tą chatę zna! Skąd tą staruchę zna! Miał okazję ją już spotkać, wtedy nad jeziorem! Tak niedawno i jednocześnie tak dawno temu...
- Dz... Dziękuję... - wyjąkał zaskoczony Orin przyjmując miskę.
Chwilę stał nie mogąc nawet się ruszyć. Intensywnie oczami mrugał i to staruszce, to misce, to znów wnętrzu chatki się przyglądał. Wszystko tak prawdziwie wyglądało! Nie było mowy, że to sen! W jednej sekundzie w jego głowie całe mnóstwo pytań się zrodziło, lecz wypowiedzieć ledwie jedno z nich zdołał...
- Jak... Jak to możliwe? Jak ja... się tu znalazłem? - przez chwilę zastanawiał się nawet czy przez przypadek w drodze jakiegoś jeziora nie mijał, ale nie, takie coś byłoby przecież nie do przeoczenia!
Dopiero po zadaniu pytania uświadomił sobie jak ono jest głupie. Przecież sam, dosłownie przed chwilą i w pełni świadomie próg tego domostwa przekroczył. Mimo wszystko zdawało się, że starucha rozumie co bard miał namyśli.
- A dlaczego gwiazdy świecą a dojrzały owoc spada z drzewa? - odpowiedziała pytaniem. - Zadajesz pytania nieistotne. Nie po to tutaj się znalazłeś. Nie tego chciałeś się dowiedzieć. Czy one przybliżą cię do celu?
Zamieszała łyżką w zupie i sobie również nalała do drewnianej miski.
- Jedz... Nabierz sił. To twój ostatni ciepły posiłek na następnych kilka dni - zanurzyła łyżkę i siorbnęła głośno.
Orin też drewnianą łyżkę w pachnącym sosie chciał zanurzyć, lecz w ostatnim momencie zawahał się. Nie znał tej kobiety. Ostatni raz gdy się z nią widział skończył następny dzień swoją śmiercią. Zadrżał. Za żadne skarby jeszcze raz tego przeżywać by nie chciał.

Jedno było pewne. Dysponowała mocą. Była czarodziejką, wiedźmą, tudzież szamanką. Ba! Może nawet druidką jak Nena! Wszystko jedno. Już wtedy, po otrząśnięciu się z pierwszego szoku dla niziołka pewnym niemal było, że mimo kruchej powłoki cielesnej kobieta ta wiele więcej niżby się wydawało wie i potrafi.

Pewnikiem też celowo jego uwagę na pytania zwróciła. Cóż... Miał ich wiele. Oj tak. Pytanie tylko czy mógł jej zaufać? Zerknął to na kobietę, to na kociołek nad ogniem cicho bulgoczący. Kiszki marsza mu zagrały, jednak póki co przed próbowaniem potrawy się wstrzymał. Myślał chwilę. Bardzo chciał uniknąć, jak mu to starucha przedstawiła, pytań nieistotnych, lecz z drugiej strony równocześnie jakoś ją sprawdzić zamierzał. Zaczął improwizować.
- Więc wiesz jak mam na imię? - zapytał i na wieloznaczną i wymijającą odpowiedź czekał.
Zacmokała niezadowolona przekrzywiając głowę.
- Nie ufasz mi - znowu nie odpowiedziała na jego pytanie. - Nie masz powodu aby mi ufać. Mały, nieufny człowieczek.
Siorbnęła raz jeszcze z łyżki. Wyłowiła kawałek mięsa. Włożyła do ust i zaczęła żuć. Przełknęła.
- Mogłabym zostawić cię samego, błądzącego w lesie, na pastwę dzikich zwierząt. Mogłabym...
Podniosła wskazujący palec. Długi, kościsty, i do czoła niziołka go przybliżyła. Bard wpatrywał się w niego urzeczony nie mogąc się ruszyć. Dotknęła czoła. Jej dotyk był zimny a później wszystko zniknęło.

Zawisł w nicości. Nawet nie zawisł, bo jego też nie było. Nie było nic, tylko świadomość. A później z nicości, niczym delikatne pajęcze sieci, splątane nitki losu się wyłowiły. Widział jak się rozdwajają, jak biegną w różne strony. Nadmiar informacji, którymi jego świadomość była bombardowana sprawiał, że z każdą chwilą robiło się mu coraz bardziej niedobrze. Wśród wielu nici swoją wyłowił i zobaczył przyszłość z losami osób splątaną. Z tymi osobami które znał ale też z tymi, które dopiero poznać miał. Tą złą też zobaczył i chciał krzyczeć, chciał wyć lecz zobaczył nagle tą lepszą.

Tak wiele swoich przyszłości zarejestrował w tak krótkim czasie, że nie był w stanie tego ogarnąć. Nie był w stanie tego zrozumieć. I w jednej chwili znalazł się z powrotem w ubogiej chatce, z wizji jak ryba z wody wyrzucony.

Upuścił miskę. Strawa po klepisku się rozlała. W głowie wirowało jeszcze. Umysł nie był w stanie przyjąć informacji, których przed chwilą doświadczył. Jedynie słaba świadomość tego czego przed chwilą był świadkiem rytmicznie w głowie pulsowała. Oddychał szybko, jakby wcześniej oddech na dłuższą chwilę wstrzymał. Świat tańczył wokół.
- Zjedz - starucha wcisnęła mu miskę w pustą dłoń. - Pomoże.
Pod Orinem nogi do tego stopnia się ugięły, że siedzeniem na twarde klepisko chatki klapnął. Trwał tak chwilę wpatrzony w... wpatrzony w... Cóż, na co spoglądał nie dało się jednoznacznie stwierdzić. Miał otwarte oczy, jednak sprawiał wrażenie jakby wszystko przenikał wzrokiem, patrzył za. Tak jakby patrzył, ale nie widział. Albo widział, ale zupełnie co innego niż drewno, z którego ściany były zbite.

Te twarze. Jedne znał. Część z nich całkiem niedawno poznał a część czas wytarł z jego pamięci niemal doszczętnie.

Zamrugał. Powoli zaczynał widzieć. Widzieć co innego niż twarze i nici losu. Najpierw kształty. Później kolory. Słyszał. Też. Kociołek cicho bulgoczący. Iskry pod nim trzaskające. Zaczął również... czuć... Tak. Niewielka porcja. Gorący posiłek. Ten z miski. Na dłoń mu chlapnął. Zapiekło. Z niewielkim opóźnieniem palce w kubrak wytarł, zupełnie tak, jakby ból do jego świadomości dopiero po dłuższej chwili docierał.

Te twarze... Znikły, jednak z pamięci wiele wspomnień przywołały. Wiele też z przyszłości ukazywały. Za wiele. W głowie na samo wspomnienie się mu zakręciło, więc odrzucił je, potrząsnął głową wszelkie resztki wizji i chaotyczne wspomnienia odganiając.

Nagle lodowaty dreszcz poczuł i niemal momentalnie oprzytomniał. Cóż to, czary? - pomyślał, z niejakim szacunkiem ale także strachem starusze się przyglądając. Czy to co widziałem... co to u licha było? Jakieś zaklęcie? Iluzja wytworzona pod wpływem magii przez mój własny umysł?

Twarze...

Opuścił głowę, niemal nos w zupie zanurzając. Bądź co bądź wniosek się jeno jeden nasuwał... Gdyby chciała mnie ubić, pewnikiem już by to uczyniła. Dlatego też spróbował.

Było smaczne.
- Czy to... czy to była przyszłość? - zapytał ostrożnie zupełnie jakby z wariatem rozmawiał, jakby uważając by samemu się nim nie stać. Po pierwszym łyku zupy w trzewiach mu zabulgotało. Żołądek domagał się więcej.

- Jedna z wielu - Starucha skinęła twierdząco głową. - Wiele z możliwych.

- Któraś z nich na pewno poprowadzi mnie do Wieży... - zastanowił się bard - Albo i więcej niż jedna... - znów się zamyślił wpatrzony w babinkę. Nie chciał zbyt oczywistych lub naiwnych pytań zadawać. Zdążył się zorientować, że takie tylko jego rozmówczynię zirytują. Skupił się na poważnie po czym rzekł - Jednak nie wiem czy będę w stanie sobie je przypomnieć. Ścieżki. Te właściwe. Te... dobre…
Starucha zamruczała, jak kot drapany za uchem.
- Samotne drzewo na wzgórzu targane jest wiatrem, wystawione na uderzenia piorunów. - wymruczała. Na pozór zmieniając temat rozmowy, lecz Orin czuł, że daje mu wskazówki. - Prawdziwa burza złamie go, zniszczy.
Ogień strzelał wesoło. Ciepło dawało poczucie przytulności, jedynie wiatro ściany chatki się opierający, przypominał, że tam na zewnątrz ciągle jest las, w którym przed chwilą niziołek błądził.
- To samo drzewo w otoczeniu innych, skuteczniej opierać się będzie nawałnicy.
Być mogła to kwestia sugestywnej przemowy zmurszałej ze starości kobiety, ale Orin niemal od razu pojął o czym ta prawiła. No, przynajmniej tak mu się zdało. Tak czy owak bardem niziołek był, może nie w szerokim świecie znanym, lecz jednak. I co zacz metafora jest, dobrze on wiedział.
- Muszę odnaleźć mych... - zawahał się jakby nie do końca będąc pewnym tego co mówił a wynikało to z dość ambiwalentnych odczuć, które kata miejskiego się tyczyły - przyjaciół... Ale nawet jak ich znajdę...
Spojrzał smutno w pustą miskę, brzuch przestał już burczeć. Przynajmniej to być iluzją się być nie zdaje - pomyślał.

Podniósł odważnie głowę i wstał prostując się. Staruszka przez swą starość połamana była tak, że jego wzrost mieć się zdawała dzięki czemu niziołek nadmiernego respektu wobec babki szybko się wyzbył. Spojrzał nań wzrokiem odważnym i hardym lecz tym samym ostrożnym i... proszącym jakby. Płomienie paleniska w jego oczach się odbijające igrały wte i wewte, nadając mu wygląd antycznego posągu, źródła niewyczerpanej energii i siły, symbolu młodości stojącego naprzeciw... symbolu starości... Silnego też, a jakże, ale silnego umysłem, wiedzą, doświadczeniem...

Mogło by się zdawać, że postawa i wzrok Orina wszystko co potrzeba mówią, że słowa, jak w balladach niektórych opierających siłę swą jedynie na chwytającej za serce melodii, są zbędne. Ten jednak ostatecznie przełamać w sobie strach do starej chciał, lecz zważcie też na to, bo nie wszyscy wiedzą, że nie tylko to na przeszkodzie młodego Orina stało. Zamierzał w końcu zniszczyć barierę. Mur co wzniesiony na podwalinach swojej własnej arogancji zbudował, którego wielkość w wyniku ostatnich przygód coraz bardziej sobie uświadamiał.

Nie mógł tylko na sobie polegać. Nie mógł dalej w złudny obraz samego siebie brnąć, który od zawsze w wyobraźni kreował. Nie był rycerzem. Ni bohaterem, choć pewnie by nim zostać chciał. Nie miał nawet tytułu szlacheckiego co w karierze bez wątpienia by mu dopomógł. Był włóczykijem, wagabundą... i bękartem... Widział to teraz jasno i wyraźnie. Najważniejsze jednak w tamtej chwili było to, co czuł. A serce dobre i czyste miał, pełne pozytywnej energii i chęci dobrych.

Naiwne, a i owszem, ale dobre.

W końcu jasno i wyraźnie rzekł, a głos, jak to u barda często bywa, czystym srebrem być się zdawał. Głos co w trzewiach zrodzony niezachwianą pewnością siebie i zrozumieniem niemal namacalnym przekonywał.
- Nawet jak ich znajdę, nawet jak przed wrogiem wspólnym umkniemy, nie damy rady sami do Maga dotrzeć i zagadkę złotego, przeklętego dzwonu rozwiązać. Najpierw odłączył się od nas Tharngell a później Kesa. Elf i kapłan zginęli... A teraz, całkiem niedawno, Nena... Tylko my wiemy co w tamtej wiosce się zdarzyło, tylko my o tym wiemy i pomocy szukamy a coś, jakby klątwa w ślad za nami stąpa i spokoju nam nie daje! - Orin zrobił przerwę zapatrzony w nieruchomą teraz jak sama śmierć staruchę - Zapytam więc wprost. Pomożesz mi? Nam?
Starucha skinęła głową i przez chwilę zdało mu się nawet, że na jej suchych, popękanych wargach zobaczył coś na ślad uśmiechu. Wrażenie to jednak szybko zniknęło.
- Nie mogę wskazać Ci jednej, jedynie słusznej drogi. Znając dokładnie swój los odmieniłbyś go. Bo czy wiedząc, że na swej drodze spotkasz kamień, który zrani twe stopy, nie ominąłbyś go?
Wpatrzyła się uważnie w oczy barda jakby z nich czytając odpowiedź. Wiedziała...
- Twoi towarzysze zabłądzili w drodze do celu. Są blisko granicy, w której nić ich losu urywa się a dla części z nich już się zerwała - nie nazwała tego słowem, lecz Sorley wiedział, że mówi o Śmierci. - Potrzebują ziarenka piasku, który poruszywszy się na piargu, wzruszy inne, większe kamienie i wywoła lawinę. Potrzebują tkacza, który wzmocni ich nić losu, zmieni jej bieg, połączy zerwane końce. Czy jesteś gotów by być ziarenkiem piasku? Czy zaryzykujesz zerwanie twej nici losu by ocalić kilka innych?
Zamilkła a razem z nią zdawało się, że cały świat zamilkł. Wiatr na zewnątrz wyjący zamienił się w liści szemranie. Nawet ogień do tej pory wesoło pod kociołkiem trzaskający przygasł, jakby na decyzję małego niziołka czekał.

A decyzja nie od razu przyszła. Po słowach starej Orinem sprzeczne uczucia szarpnęły, choć na zewnątrz nic na to nie wskazywało. Mimo niemal niczym nie zakłóconej ciszy wkoło, w głowie niziołka rozbrzmiewał harmider. W rytm serca rozbijało czaszkę dudnienie złotego, przeklętego dzwonu. Bił on raz po raz, mroczną magią rozbrzmiewając. Długo niziołek tak stał, zupełnie jak słup soli, pytaniem staruchy oszołomiony. Ta sapnęła w końcu i już miała wzrok opuszczać i coś mówić, gdy Orin zdecydował. W głowie naraz a mocna melodia i stanowcze słowa ballady zabrzmiały, resztę dźwięków do reszty wyciszając.
- Nie mam stalowego pancerza, który osłoniłby me drobne ciało. Nie mam broni ni hełmu. Ni tarczy nawet. Mimo to, posiadam pewną zbroję. Nie zawsze jej używam, czasem zwyczajnie nie daję rady jej nieść mimo, że daje niezwyciężoną siłę... - mówił metaforami, jednak był przekonany, że czarownica go rozumie. - Jest niczym ciężar, brzemię, któremu trzeba sprostać i błogosławieństwo zarazem. Rzadko tak na prawdę i w prawdziwej ostateczności z niej korzystałem... Czas jednak przygotować się do podróży - w myślach dodał, że może już ostatniej - zacisnąć klamry, poprawić rzemienie i już nigdy jej nie zdejmować... -
Powiedziawszy to, lekko skinął głową w geście przytaknięcia.

obce 23-07-2014 04:40

Nie było wiatru, ale powietrze i tak zdawało się wibrować - jakby gdzieś rozlegała się niesłyszalna dla ludzkiego ucha nuta, niski, jednostajny burdon stanowiący tło wszystkich innych dźwięków. Z przypominającej ludzką dłoń gałęzi spoglądały na nią jednookie ptaki o dziobach zarośniętych cienką, łuszczącą się skórą. Dookoła unosił się zapach bagiennej trzciny i nieznanych kadzideł, które nie budziły żadnych wspomnień. Spomiędzy powyginanych drzew i skręconych niczym zawęźlenia żył krzewów runął ku niej jakiś kształt. Przygarbiony, sadzący długimi, zwierzęcymi susami, syczący spomiędzy wyszczerzonych zębów. Nie zdążyła uskoczyć, nie zdążyła krzyknąć. Spadł na nią całym ciężarem, wyduszając z jej płuc powietrze, przygniatając do ziemi.

- Ty… - syknęło stworzenie, a w pulsowaniu jego krwi wyczuła braterski znak. - Ty… Ktoś ty?

Wpatrywała się w to - w niego - szeroko otwartymi oczami.
Aż pojęła.
Aż zrozumiała.

Zacisnęła mocno dłonie na ramionach tego, czym stał się brat szamana. Wbiła palce głęboko w szarawą skórę, przytrzymała, unieruchomiła, przyciągnęła do siebie. Pocałowała go, wsuwając język pomiędzy ostre zęby. Krew zawsze mówiła głośniej niż słowa, przywoływała pamięć, której głos nie mógł dosięgnąć. Opowiadała o przeszłości, o więzach, o rodzinie, o narodzinach, śmierci i dziedzictwie zamkniętym w kolejnych pokoleniach. Krew zawsze była potężniejsza od słów, a ona miała usta wciąż pełne krwi szamana, jadu jego węży i swojej własnej magii.

Stworzenie - ten Inny, ten Drugi - trwał przez chwilę w bezruchu, nim poderwał się nagle, łapiąc ją za ubranie, unosząc nad głowę i ciskając jak szmacianą lalką.

- Zostawiłeś mnie! - wrzasnął a jego głos utonął w miękkich konarach drzew.

Irga uderzyła plecami o pień najbliższego drzewa. Zsunęła się po miękkiej, gąbczastej korze, upadła na ziemię, dziwiąc się, że wciąż ma jeszcze całe kości. Tyle, że to nie były kości, to nie było ciało - cień jedynie, wspomnienie odciśnięte w zasłonie, ta z dusz, która czuje i pamięta. Myśl i wola obleczone pozorem ciepłej materii. Zacisnęła palce na mchu miękkim jak niemowlęce włosy, podniosła się na nogi, odrzucając przez ramię czarny jak smoła warkocz, w którym grzechotały matowo okruchy jej magii i ludzkiej wdzięczności.

- Wróciłam do ciebie - powiedziała gardłowo, równie gwałtownie, nie odrywając spojrzenia skośnych oczu od jego twarzy.

- Zostawiłeś mnie i uciekłeś! - znowu krzyknął, a wibrujące powietrze wygłuszyło jego głos.

Zaczął (zaczęło? ile zostało w nim mężczyzny, ile zostało w nim człowieka - nie potrafiła określić i nie śmiała zgadnąć) krążyć wokół niej, rozwidlonym językiem oblizując wąską kreskę warg. Nie widział jej. Tego była pewna. Nie widział jej. Była dla niego niewidzialnym naczyniem, w którym pulsowała krew jego brata. Przed jego oczami twarz szamana przesłaniała jej własną. W jego uszach słowa szamana zagłuszały jej własne. Była tylko narzędziem, tłumaczem, przekaźnikiem.

- Odszedłeś do Nieświata a oni... Dlaczego?

Przechyliła głowę w bok, śledząc wzrokiem wysoką, przygarbioną sylwetkę. Pokrzywioną, zdeformowaną, nie do końca ludzką. Niepełną. Jak cień rzucony na nierówną ścianę, który - choć podobny - nigdy nie jest równy prawdziwemu kształtowi człowieka. W ustach czuła smak strachu gorzki i kwaśny jak napar z pożelnicy.

Patrzyła na niego z litością.

Czuła to na języku, czuła to w kościach i sercu, które rwało smutkiem. Prawie widziała to po wewnętrznej stronie powiek; tą ucieczkę szamana, falowanie Zasłony, rozedrgane sylwetki… czegoś… czegoś, co czekało. Prawie potrafiła nazwać to, co spotkało jego brata. Zdawało się, że słowa, by nazwać jego stratę są tuż obok. Prawie.

- Bałam się - wyszeptała, ubierając w słowa echa uczuć obecne w krwi szamana. - Potrafisz wybaczyć ten strach?

Strach i przebaczenie.
To było najważniejsze.

- Zostawiłeś mnie - wysyczał raz jeszcze. - Zostawiłeś z moim strachem!

Przysunął się do niej i przez chwilę sądziła, że znów chwyci ją, uderzy, spróbuje zranić, lecz tylko stał naprzeciw niej. Dysząc. Wysuwając nerwowo język. Mrużąc zezwierzęcone, obce oczy.

Małe zdrady zawsze bolą najbardziej.

- Jak mam ci zaufać raz jeszcze? Jak chcesz odzyskać więź, którą daje nam wspólna krew? - wysunął wskazujący palec, wbił zakrzywiony na kształt ptasiego szpona paznokieć w pierś Irgi. - Skąd mam wiedzieć, że nie uciekniesz znowu?

- Zawołaj moje imię - powiedziała z naciskiem, oplatając palcami kościsty nadgarstek, jakby chciała wyczuć jego puls. - Wezwij mnie - poprosiła. - Pomóż mi wrócić do końca.

GreK 05-08-2014 19:11


Orin Sorley.

Świergot czarnego kosa siedzącego na gałęzi obudził go ze snu. Ptak przyglądał mu się ciekawie czyszcząc raz po raz piórka

https://www.youtube.com/watch?v=hrcy...2CEA60&index=5

Po przebudzeniu, wydarzenia poprzedniego wieczoru wydawały mu się snem. Pojawienie się chatki, rozmowa ze staruchą. Takie nierealne. Takie dziwne. Po chacie nie pozostał żaden ślad, może poza uczuciem sytości. Chłód poranka przenikał przez letnie ubranie. Orin dopiął mocniej kapotę.

Tylko jedno zdanie, wypowiedziane przez staruchę dzwoniło mu w głowie niczym dźwięk zaklętego dzwonu w Wilczej Osadzie: “Podążaj za śpiewem i pięknem dziewczyny”. Jak piętno wypalone na końskim zadzie, utrwaliły mu się w pamięci.

Wstał.
Ptak przeskoczył z gałęzi na następne drzewo. Kontynuował swe ptasie trele.
Bard zrobił krok na przód.
Ptak odleciał na kolejną gałąź powracając do swojej pieśni.
Orin ruszył jego śladem. Śladem ptasiego śpiewu.


Irga, Kesa z Imarii.

Przez chwilę Irdze wydawało się, że wyrwie się z jej uścisku, że złapie drugą ręką za gardło, wbije szpony, rozerwie tętnicę, że zatopi ostre kły w jej szyi. Zaspokoi żądzę zemsty. On jednak stał nieruchomo, wpatrując się w nią swymi gadzimi oczami, badając lepkie, gęste powietrze rozwidlonym językiem.

Kesa odizolowała się od otoczenia. Zamknęła w swoim małym, bezpiecznym świecie, który rozumiała, który był jej. Nikt nie wtłaczał w nią informacji, której nie była w stanie przyjąć i zaakceptować. Nikt nie podsuwał jej obrazów o przekłamanych kształtach i kolorach. Tylko ona i ciemność. Tylko ona i cisza. Tylko… tylko, że płuca wciąż nie pompowały powietrza. Starała się o tym nie myśleć. Musiała się wyciszyć. Zapaść, stanąć obok. Wtedy może otworzy oczy i wszystko będzie jak dawniej.

Chwila trwała a oni nie byli w stanie stwierdzić czy zamieniła się w minuty, czy może godziny. Czas i przestrzeń zdawały się tutaj podlegać innym prawom, których nie byli w stanie zrozumieć.

I wtedy Warghh jednym gwałtownym ruchem uniósł Irgę w górę i tak samo gwałtownie przycisnął do ziemi.

- Quangowie - syknął na tyle wyraźnie, że dźwięk przebił się przez barierę, która budowała wokół siebie Kesa.


Cathil Mahr.

Plan był prosty. Podkraść się pod konie. Spłoszyć je. Podpalić stóg siana. Wywieść pogoń w las. Dać czas Bernardowi i Ordzie na wyciągnięcie Welda. Prosty, jasny plan. Co mogło się posypać? Wszystko!

Najemnicy bawili się doskonale przy ogniu. Przyniesiony antałek krążył w kółko a wlewany w gardło alkohol poprawiał humory. Ognisko strzelało wesoło. Pieczone pachniało smakowicie. Ktoś niskim barytonem zaintonował żołnierską przyśpiewkę o Rudej Kaśce, co dawała każdemu.

Cathil szerokim łukiem okrążyła obozowisko, kierując się do miejsca, w którym spętano konie. Zbrojni najwyraźniej byli pochłonięci żartami i sprośnymi opowiastkami, nie zwracając szczególnej uwagi na otoczenie i nie zaprzątając sobie głowy Rzepą, który znikł w stodole i już z niej nie wyszedł. Może stwierdzili, że dogadza sobie, tak jak to zrobiła dzień wcześniej większa część drużyny?

Odrzuciła tą natrętną myśl. Wypatrzyła przy koniach chłopaka. Młodego najmitę z gębą obsypaną pryszczami i dopiero co sypiącym się zarostem. Pamiętała jak poprzedniego wieczoru skończył przedwcześnie, ledwo w nią wszedł, czym naraził się na kpiny kompanów. Siedział teraz tyłem do niej, na zwalonym pniu, gryząc w krzywych zębach źdźbło trawy i przysłuchując się z daleka wrzawie dobiegającej od strony chałupy.

Podeszła go cicho, niemal bezszelestnie. Uderzyła płasko, z rozmachem obuchem siekiery w bok głowy, tuż nad uchem. Głowa pękła niczym dojrzały owoc. Młodzieniec siedział jeszcze chwilę z otwartą czaszką, z uniesionym w prawej ręce pożółkłym źdźbłem, po czym usunął się w trawę. Konie parsknęły spłoszone. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Zaczęła odplątywać pęta.


Bernard Wolner.

Orda zawołała dzieciaki gdy tylko Cathil zniknęła w dziurze powstałej przez odsunięcie obluzowanej deski.

- Nie mogą tutaj zostać - wytłumaczyła po prostu i wymieniwszy kilka szybkich słów z chłopakiem posłała je tą samą drogą, którą wyszła wcześniej dziewczyna. Gdy Bernard przecisnął się przez otwór, na zewnątrz czekała już tylko kobieta z widłami w dłoni. Widły i sierp. Z takim orężem prędzej im iść na żniwa niźli stawać w szranki z jakimkolwiek żołdakiem. Starszy mężczyzna z okaleczoną dłonią i leciwa kobieta. Oby nie natknęli się na nikogo. Zdawał sobie sprawę, że w prawdziwej konfrontacji, nie mają dużych szans.

Obeszli budynki od południowej strony nie napotykając żywej duszy. Dochodziły ich jedynie podniesione odgłosy biesiadowania dochodzące z przeciwnej strony, utwierdzające ich w przekonaniu, że nikt jeszcze nie wszczął alarmu. Podeszli pod otwór okienny. Ze środka dochodziły ciche rozmowy. Kat nakazał kobiecie ciszę a sam zajrzał ostrożnie do środka.

Kretko, mężczyzna z odciętym uchem, siedział przy stole tyłem do nich i pałaszował coś głośno mlaskając. Stalowooki przechadzał się wzdłuż stołu.

- A jeśli to rzeczywiście wiedźma? - spytał oszpecony najemnik między jednym i drugim kęsem.

- Głupiś - odparł Gwizdo, jednak jego głos nie wyrażał zdecydowania. - Po prostu ma farta.

Bernard podchwycił wzrok rosłego mężczyzny, siedzącego na wprost okna. To musiał być Weld, mąż Ordy. Mistrz Dobry przyłożył palec do ust. Wieśniak przytaknął nieznacznie.

- A ten pobliźniaczony? Jak jakiś pieprzony Salvator porwał nam dziwkę sprzed nosa, gdy już mieliśmy ukręcić łeb sprawie!

Kapitan przystanął przed ławą. Oparł się o nią pięściami.

- Uważaj co mówisz i przy kim mówisz - warknął odwracając się w stronę siedzącego przy oknie.

Kat klapnął na tyłek, unikając wykrycia. Oparł się plecami o ścianę budynku.

- To nie problem - usłyszał głos Kretko.

Chwilę trwała cisza, przerywana tylko ciężkim stukotem buciorów.

- Smardz złapie trop, dorwiemy zbiegów a wtedy…

Nagła wrzawa dochodząca z obozowiska przerwała wywód Stalowookiego.


Cathil Mahr.

Była już przy ostatnim koniu, gdy poczuła na szyi chłód metalu. Zamarła.

- No, no… - odezwał się chrapliwy głos właściciela broni. - Nigdy nie wiadomo na co można trafić idąc za potrzebą. Ale żeby taka niespodzianka?

Sięgnęła powoli ręką po siekierę, leżącą tuż obok.

- Nak, nak, nak… - zacmokał. - Tylko jej dotknij a uwolnię cię od kłopotów złociutka. Kopnął ją w bok przewracając na plecy. Konie zadrobiły kopytami, zdenerwowane, tuż obok jej głowy. Podszedł bliżej, przystawiając jej ostrze miecza do gardła. Jego twarz tonęła w mroku. - Ostatniego wieczoru nie miałem z ciebie zbyt wiele uciechy. - Ostrze zjechało w dół, między kreskę jej piersi, tnąc skórę. Poczuła ciepło krwi. - Lubię zabawić się inaczej. - Niemal widziała jak lubieżnie się oblizywał. - A teraz mamy czas tylko dla siebie.

Broń skręciła na jej lewą pierś. Poczuła jak powoli wbija się w jej ciało. Syknęła. Nacisk zelżał nagle a jej kat zaklął głośno i złapał się za głowę. Wykorzystała tą chwilę. Przekręciła się na bok, strącając klingę, przewracając się obok siekiery złapała ją w locie. Uderzyła z dołu między rozstawione nogi. Wrzasnął głośno, wypuszczając miecz z ręki. Konie parskały nerwowo, rzucały łbami. Jeden stanął dęba. Trzasnęła jednego z nich w zad. Wystrzelił do przodu. Reszta poderwała się za nim do biegu. Splunęła na wykrwawiającego się i zostawiła go swojemu losowi. Pognała przed siebie prawie przewracając chłopaka stojącego w cieniu jesionu z procą w dłoni. Nie był sam. Za jego plecami chowała się dziewczynka. Szybko domyśliła się całości.

- Uciekajcie tam! - wskazała dłonią kierunek, przeciwny do tego, w którym się wybierała. - Poszukajcie strumienia i idźcie w górę niego. Szybko!

Pchnęła go lekko, parząc czy odchodzą, sama zaś rzuciła się w drugą stronę. Słyszała krzyki, wrzaski zdezorientowanych zbrojnych. Zaraz mogą odkryć ich ślady zdeptane przez spłoszone konie. Mogą pójść tropem dzieci. Mogą… Schowała się za stogiem siana, krzesząc iskry.


Irga, Kesa z Imarii.

Kilka rzeczy zadziało się równocześnie.

- Wadahadalada ay la Dhintay ka - wyszeptał suchymi ustami Warghh, wpatrując się w oczy Irgi.

Powietrze zadrgało, papkowate i lepkie trzasnęło jak rozdarte sukno. Fala zimna owiała ich twarze. Między dwiema sosnami, tam gdzie przed chwilą widać było fioletowe niebo, czerniło się rozdarcie. Miękką korę drzew pokrył szron. Dziura powiększała się i malała na zmianę, po czym jak wielka macica wypluła z siebie człowieka. Na polanie zmaterializował się Rozmawiający ze Zmarłymi, brat bliźniak i alter ego Warghha.

- Jesssteś - zasyczał Warghh.

Rozdarcie w Zasłonie migotało czernią, lepkie powietrze zdawało się zasklepiać powoli powstałą wyrwę.

Wokół nich rozległy się kwiki, w których Kesa rozpoznała odgłos wydawany przez wierzchowce znienawidzonych przez jej przewodnika Quangów.

Irga poczuła w ustach smak krwi i rzemienia a specyficzne tętnienie powietrza zelektryzowało jej ciało, przyprowadzając ją o dreszcz. Nie wiedziała jak, nie wiedziała gdzie, lecz była pewna - Wilk przedarł się przez Zasłonę.


Bernard Wolner.

Kretko wybiegł w kierunku krzyków, trzaskając głośno drzwiami. Orda wstała, zaglądając do chaty nim Bernard zdołał ją powstrzymać. Usłyszał krzyk przerwany głuchym uderzeniem. Gdy wstał, Stalowooki, upadał na podłogę izby. Weld podszedł do okna i zaczął przeciskać się przez jego otwór. Zdążył wyjść dokładnie w momencie gdy ktoś nadszedł i wszedł do izby. Nie czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Oddalili się czym prędzej.

- Gdzie Sato i Ari? - spytał Weld gdy weszli do lodowatej wody strumienia.

- Sato wyprowadzi Ari - odpowiedziała Orda. - Mają na nas zaczekać w Jesiotrowym Rozlewisku.

Zauważyli jasną poświatę od strony gospodarstwa. Bernard miał nadzieję, że Cathil umknęła najemnikom.


Orin Sorley.

Śpiew ptaka prowadził go cały dzień. Gdy niziołek przystawał, ptak zatrzymywał się także, nieopodal, śpiewając swą pieśń, czekając aż mały piechór ruszy dalej w drogę. Bard nie zastanawiał się gdzie szedł ani czy nie błądzą. Nie zastanawiał się czy nie uroiło mu się w głowie, że starucha właśnie to miała na myśli. Złapał się tej jednej, jedynej nadziei i odrzucał możliwość pomyłki.

Mijali wzgórza, zagajniki i polanki, wykroty i strumienie. Ptak zawsze cierpliwie czekał powtarzając swoje trele i gdy tylko Orin za nim ruszał, zrywał się do lotu i zatrzymywał kawałek dalej, wskazując mu dalszą drogę.

Słońce chyliło się już ku zachodowi a mały człowiek ciągle podążał za pieśnią, coraz bardziej zmęczony. Początkowy zapał mijał z każdym kolejno przebytym kilometrem a wzbierająca się w nim flustracja narastała.


Cathil Mahr.

Tak jak podejrzewała, pogoń ruszyła w kierunku, w którym roznieciła ogień. Tak jak podejrzewała, bez Smardza byli ślepi jak krety. Część z nich próbowała łapać spłoszone konie, część gonić dziewczynę a część podziała się nie wiedzieć gdzie. Miała tylko nadzieję, że Bernardowi udało się zbiec razem z wieśniakami. Pogoń, która ruszyła śladem Cathil, zgubiła trop już kilkaset metrów, po tym jak weszła w las. Z jaworu, na który się wspięła widziała jak sarkają i klną. Po krótkiej kłótni zdecydowali się w końcu wrócić do obozu i podjąć pościg rano.

Poczekała aż odejdą. Musiała wrócić, obejść osadę szerokim łukiem i odnaleźć kata. Zmrok zapadł już a ona właśnie natknęła się na strumień, którym Wolner mógł zmierzać, gdy usłyszała złorzeczenia.

- Gdzie jesteś czarny zdrajco? Zostawiłeś mnie tutaj samego?! Wracaj tu do stu kaduków!

Uśmiechnęła się od ucha do ucha. Nie widziała jeszcze właściciela głosu, lecz nie miała wątpliwości do kogo należał. Orin! Sądziła, że zginął w wąwozie!

Autumm 05-09-2014 10:59


[media]http://fc00.deviantart.net/fs26/i/2008/142/5/3/Swamp_by_cRobin.jpg[/media]

Cathil upewniła się jeszcze raz, czy ścigający ją mężczyźni dali za wygraną i powoli ześlizgnęła się z drzewa. Cicho podkradła się do miejsca gdzie usłyszała znajomy głos.

- Orin - syknęła i powtórzyła - Orin!

Kucając w krzakach po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła, jak bardzo jest ohydna. Wytarzana w ziemi i krwi, śmierdząca potem dziesiątki mężczyn. Skrzywiła się i splunęła. Nie mogła się doczekać, aż znajdzie strumień i pozbędzie tego piętna. Miała wrażenie, że jeżeli tylko uda jej się oczyścić ciało, to i umysł zapomni o wszystkim co spotkało ją z ręki Stalowookiego i jego bandy.

- Orin… to ja, Cathil - warknęła, oczekując odpowiedzi.

Po chwili usłyszała pełen niedowierzania, łamiący się głos:

- Cathil? To… to na prawdę ty? Ja… odnalazłem cie…? I siebie?
- Co ty tu robisz? - w głosie Łowczyni wyraźnie było słychać ulgę. Podpełzła jeszcze bliżej - Co ty tu robisz, Orin? Musimy się stąd wynosić. Tu nie jest bezpiecznie…
- To Ty! -
niemal wykrzyknął z piskiem niziołek po czym rzucił się na łowczynię wczepiając ramionami w jej kubrak. Brud nie przeszkadzał mu zbytnio bo sam był strasznie ubabrany - Starucha miała rację! Ptak mnie poprowadził! Podążałem za śpiewem! Tak jak kazała!
- Sza - Cathil mruknęła, ale nie miała fantazji by odmówić małemu chwili zapomnienia. Objęła jego drobne ciało i przycisnęła do piersi. Wciągnęła nosem jego zapach. Pod warstwą brudu była woń, której nie można było pomylić z kim innym - Cicho Orin, nie możemy wpaść w ich ręce. Musimy iść nad strumień, tam czeka Kat.

Jeszcze raz głęboko odetchnęła i wyślizgnęła się z jego objęć. Nie puściła jednak jego ręki, nie chciała go znów zgubić. Pociągnęła go za sobą w stronę wyznaczonego na spotkanie miejsca.

Orin podążył za Cathil całą drogę mamrocząc pod nosem jakieś słowa o opatrzności, słusznych sprawach, zbrojach i podziękowaniach.

Brodzili w zimnej wodzie strumienia. Orin podążał za Cathil pewnie wybierającą drogę, podtrzymującą niziołka aby nie poślizgnął się na gładkich, porośniętych mchem kamieniach, w które woda uderzała z impetem, tworząc wiry i tocząc pianę. Szli tak dość długo aż w pewnym momencie dziewczyna zatrzymała się i nakazała malcowi zachowywać się cicho. Z pośród szumu wody, wyłowiła bowiem jeszcze jakiś dźwięk. Głośniejszy łoskot a między nim strzępy dźwięków, które mogły być ludzką mową. Wskazała bardowi miejsce za skałą a sama ruszyła przodem. Nie trwało długo, gdy pojawiła się z powrotem z wyraźną ulgą w głosie.

- Możesz wyjść, to Bernard.
***
Strumień wił się powoli, wśród drzew a oni brodzili w zimnej wodzie tak jak przykazała Cathil. Ciągle w górę. Czasami rozlewał się w szerszych zatoczkach, częściej jednak rwał wąskimi korytami a oni musieli uważać, by nie pośliznąć się w mroku na śliskich kamieniach. W końcu jednak dotarli do miejsca, które jak domyślił się Bernard zwali Jesiotrowym Rozlewiskiem. Woda spadała tutaj kaskadą w dół a uwięziona między skałami tworzyła coś na kształt jeziorka. Większość tonęła już jednak w ciemnościach, kat mógł więc tylko domyślać się piękna tego miejsca, które musiało ukazać się za dnia.

Sato i Ari, para dzieciaków schowana za załomem skały, przybiegły na wołania Welda i wtopiły się w ramiona rodziców.

Cathil odetchnęła z ulgą i jak stała, tak usiadła. Padła na brzegu jak kłoda i zamknęła oczy. Była zmęczona.

Bernard pozwolił sobie na lekkie odetchnięcie z ulgą, kiedy dzieci znów połączyły się z rodzicami. Przynajmniej tyle udało się naprawić ze zła, które przyniesili ze sobą do gospodarstwa. Nie łudził się jednak, że to koniec kłopotów, o nie. Fatum, nieprzychylny los zdawał się ścigać ich gdziekolwiek się znaleźli. W tym wypadku ulegnięcie mu oznaczałoby kolejne długie tortury i śmierć. Spojrzał na swoją okaleczoną dłoń i zaciśnięte na broni palce i zadrżał.

- Musimy iść - potrząsnął lekko ramieniem dzikuski, choć sam czuł się tak samo; najchętniej zanurzyłby się cały w zimnej wodzie i odpłynął - Odejdziemy stąd jak najprędzej. Oni pójdą za nami, a wy odzyskacie spokój - zwrócił się do rodziny, którą wplątali w swoje zapasy ze Śmiercią i Pechem - Tyle możemy wam dać. Obietnicę, że więcej nas nie ujrzycie… i prośbę o przebaczenie - wyłuskał niezgrabnie woreczek z pieniędzmi, które zabrał martwemu bandycie i wyciągnąła na otwartej dłoni ku kobiecie.

Orda spojrzała na kata i przez chwilę zdawało mu się, że ujrzał w jej oczach cień sympatii. Ujęła sakiewkę i bez słowa schowała w kieszeni.

Po dłuższej chwili milczenia niziołek wkońcu się odezwał:
- Cathil... B… Bernardzie… - zająkał się szybko ukrywając wzrok przed katem - co z tą bandą, która nas napadła? Gdzie oni teraz?

Kat spojrzał na Orina spod uniesionych brwi, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Skąd niziołek się tutaj zjawił…? Nie było jednak czasu na wylewne powitania i pytania o zaszłe sprawy, więc Bernard odpowiedział zmęczonym głosem:
- Szukają nas i nie spoczną, póki nas nie dopadną. A wtedy rozszarpią, jak wilki sarnę… trzeba nam uchodzić, jak najprędzej i jak najdalej.

Cathil dźwignęła się na nogi, uznając prawdę w słowach Kata. Trzeba im było uchodzić, choć pokłady jej siły sięgały już niebezpiecznie niskich poziomów. Przetarła oczy, opryskała twarz wodą i ruszyła przed siebie, bez słowa, próbując zachować na tyle przytomności umysłu by jak najlepiej zmylić trop, a przynajmniej nie ułatwiać oprawcom pościgu.

Orin wyglądał na zmieszanego. Zdawałoby się, że chciał coś powiedzieć ale słowa nie mogły znaleźć wyjścia. Ruszył więc za Cathil, starając się stąpać tak cicho jak tylko ona potrafiła. Skwapliwie przytaknął i z bojaźnią ale też jakąś powagą i surowością w oczach począł się rozglądać.

Kat zamykał pochód. Zostawiali za sobą czyjeś pogruchotane życie, nieszczęście i niepewność. Sami zaś ruszali w równie nieodgadnioną przyszłość, skrytą w mroku nocy. Przystanął jeszcze i odwrócił się do tulącej się do siebie rodziny. Chciał coś powiedzieć, podziękować, przeprosić… ale żdne ze słów, jakie znał nie wydało mu się wystarczające i odpowiednie na tą chwilę. Uniósł tylko rękę na wpół zrezygnowaym gestem i powlókł się za pozostałą dwójką.

aveArivald 06-09-2014 02:26

- Orin - usłyszał syknięcie. Wielce prawdopodobnym było, że doświadcza jakiegoś rodzaju omamów jednak... ktoś go wołał. I to wyraźnie.

- Orin… to ja, Cathil - warknął kobiecy glos po czym zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź.
"Czyżby to... to przecież głos... ale na... na pewno?" - czuł łomotanie w czaszce. Po chwili usłyszał pełen niedowierzania, łamiący się głos, który okazał siębyć jego własnym:
- Cathil? To… to na prawdę ty? Ja… odnalazłem cie…? I siebie? - słowa zlepiły się w bezsensownym nieładzie.

- Co ty tu robisz? - w głosie Łowczyni wyraźnie było słychać ulgę. Podpełzła jeszcze bliżej - Co ty tu robisz, Orin? Musimy się stąd wynosić. Tu nie jest bezpiecznie…

- To Ty! - niemal wykrzyknął z piskiem niziołek po czym rzucił się na łowczynie wczepiając ramionami w jej kubrak - Starucha miała rację! Ptak mnie poprowadził! Podążałem za śpiewem! Tak jak kazała! - mówił z obłędem w oczach nie zdając sobie nawet sprawy z tego jak absurdalnie brzmiał jego wywód.

- Sza - Cathil mruknęła po czym objęła drobne ciało niziołka i przycisnęła do piersi - Cicho Orin, nie możemy wpaść w ich ręce. Musimy iść nad strumień, tam czeka Kat.
Na dźwięk tych zaledwie trzech liter niziołkowi przeszły po plecach ciarki, jednak była to tylko i wyłącznie reakcja na słowo kojarzone z niezbyt przyjemnymi widokami i wspomnieniami. Jednak przywołana w myślach twarz Bernarda nie była wykrzywiona wzgardą, obojętnością ani psychodeliczną radością. Była zwyczajną twarzą. Twarzą, którą przeszywał ledwo zauważalny grymas bólu spowodowanego zakrwawionym kikutem.

Cathil wyślizgnęła się z objęć niziołka. Nie puściła jednak jego ręki, nie chciała go znów zgubić. Pociągnęła go za sobą w nieznane a Orin całą drogę mamrotał pod nosem jakieś słowa o opatrzności, słusznych sprawach, zbrojach i podziękowaniach starając się chociaż trochę wytłumaczyć łowczyni co też się mu przytrafiło.

Raptownie dziewczyna zatrzymała się i nakazała malcowi zachowywać się cicho. Zmieszany bard z początku nic nie zrozumiał, jednak już po chwili wyczulony na wszelkie dźwięki słuch wyłapał głośniejszy łoskot a między nim strzępy dźwięków, które mogły być ludzką mową. Wskazała bardowi miejsce za skałą a sama ruszyła przodem. Nie trwało długo, gdy pojawiła się z powrotem z wyraźną ulgą w głosie.
- Możesz wyjść, to Bernard.
***

Po dłuższej chwili milczenia niziołek w końcu się odezwał:
- Cathil... B… Bernardzie… - zająkał się szybko ukrywając wzrok przed katem - co z tą bandą, która nas napadła? Gdzie oni teraz?
Kat spojrzał na Orina spod uniesionych brwi, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Skąd niziołek się tutaj zjawił…? Nie było jednak czasu na wylewne powitania i pytania o zaszłe sprawy, więc Bernard odpowiedział zmęczonym głosem:
- Szukają nas i nie spoczną, póki nas nie dopadną. A wtedy rozszarpią, jak wilki sarnę… - lekki wstrząs przeszedł przez ciało barda - trzeba nam uchodzić, jak najprędzej i jak najdalej.
Orin natomiast wyglądał na zmieszanego, bo i tak się czuł. Było mu okrutnie wstyd, że siedział w dziupli... ukrywał się jak ostatni tchórz kiedy ci bandyci... Bernard... Chciał tak dużo powiedzieć a tak bardzo brakowało mu słów... Nie przemógł się też by spojrzeć na dłonie kata...

Tymczasem Cathil dźwignęła się na nogi i jak to Cathil miała w zwyczaju, bez słowa ruszyła przed siebie. Orin skwapliwie skorzystał z sytuacji i ruszył prosto za nią, starając się stąpać tak cicho jak tylko ona potrafiła.

GreK 07-09-2014 11:28


Orin Sorley, Cathil Marh, Bernard Wolner.


Zmęczeni po przeżyciach ostatnich dni brodzili w lodowatej wodzie strumienia, oddalając się od zagrożenia. Każdy pokonany kilometr tej nocy dawał im większą szansę na ucieczkę. W tej chwili nikt nie zastanawiał się nad tym jak długo będą musieli uciekać i czy uda im się w końcu zmylić ścigających. Nikt nie myślał o pozostawionej z tyłu rodzinie. W końcu taki podjęli wybór. W tej chwili najważniejsze było iść. Byle dalej… Byle do przodu...

Zmrok nadszedł szybko a wraz z nim spotęgowało się zmęczenie. Ciężki dzień dawał się we znaki. Śliskie, omszałe kamienie rzeczne były zdradliwe a oparcie, które dawały stopom, co najmniej niepewne. Początkowe zimno przenikające ich ciało od nóg wkrótce ustąpiło i nie czuli już nic, stracili też jednak czucie w nogach, co dodatkowo utrudniało poruszanie się po tak trudnym terenie. W końcu natrafili na kamienisty brzeg i łowczyni oceniła, że mogą opuścić koryto. Zrobili to z ulgą. Ciężkie chmury przysłoniły gwiazdy i księżyc i pochłonął ich mrok nocy. Bernard oddychał głośno. Czuł się stary. Nie przywykł do długich marszrut a nogi bolały go jakby ktoś ścisnął je jakimś wymyślnym narzędziem tortur. Nie uskarżał się jednak głośno i w ciszy przeżywał swoje cierpienia starając się nie odstawać od grupy. Orin wędrował już drugi dzień, lecz znosił to wyjątkowo dzielnie. Towarzystwo dodawało mu siły. Nikt nie mógł się spodziewać, że w malcu tkwi tyle energii. W końcu jednak nawet Cathil, która zdawała się widzieć w ciemności, przystawała częściej, starając się zorientować w ogarniających ją ciemnościach. Kamienie chrzęściły pod nogami. Natrafili na pionową skałę, która zagradzała im przejście. Szli jakiś czas wzdłuż niej aż dziewczyna zdecydowała, że dalsza wędrówka w tych warunkach nie ma sensu. Wszyscy odetchnęli z ulgą i pokładli się obok siebie jak stali.


Kesa z Imarii.

Kesa wpatrywała się w rozdarcie między sosnami z hipnotycznym zauroczeniem. Czerń pulsowała jednostajnie. Przyciągała jej uwagę. Irga mówiła coś do niej lecz nie rozumiała jej słów, nie słuchała. Postać, która zmaterializowała się przed nią przed chwilą, wyrzucona przez rozdarcie między drzewami, wypluta do tego nierealnego świata… Widziała ją już gdzieś, kiedyś… Umysł pracował w zwolnionym tempie, nie będąc w stanie przetworzyć informacji, które dostarczały mu pozostałe zmysły. Przymulony, niewydolny… Widziała… Czy nie tak wyglądał Warghhh jeszcze… kiedy to było? Godzinę temu? Dzień temu?

Zdała sobie sprawę, że w tym dziwnym miejscu nie była nawet w stanie ocenić upływającego czasu. Człowiek, którego wypluła dziura, wyglądał jednak normalnie. Tak normalnie, jak powinien wyglądać człowiek. Nie spuszczała oka z czerni, która ciągle zawieszona między dwiema sosnami zdawała się w swych rytmicznych skurczach maleć z każdą chwilą.

Nagła myśl wyrwała jej ciało ze stuporu, w który wpadła. To może być brama do świata jaki zna… który rozumie. Wstała. Ktoś złapał ją za ramię. Odepchnęła dłoń i wskoczyła w ciemność. Usłyszała za sobą krzyk, który urwał się nagle.

Ciemność przyjęła ją w ramiona jak stęskniona matka swe dziecię. Ogarnęła ją i wtedy przestało istnieć wszystko poza nią. Nicość i pustka wyżerały jej oczy, wlały się w uszy i zalały nozdrza. Nie było nic. Była tylko ona. Lecz i ona nie istniała. Była tylko świadomość. Nie czuła. Nie widziała. Nie słyszała. Zawieszona w próżni. Nigdy nie była bardziej samotna i opuszczona.

I wtedy z wśród wszechogarniającej ją nicości wyłonił się syk. Dźwięk ten tak intensywny pośród ciszy, która ją otaczała, że zdało jej się, że wypełnia nią całą. Syk zmaterializował się a ona poczuła ból. Otworzyła powieki. Poraziło ją światło. Zamknęła je ponownie, lecz przedzierało się nawet przez zamknięte powieki raniąc jej oczy. Syczenie rozsadzało jej uszy. Całe jej ciało odczuwało ból. Nawet płuca wciągające powietrze zdawały się pękać z bólu. Powietrze… Oddychała. Żyła!


Orin Sorley, Cathil Marh, Bernard Wolner.

Obudzili się wtuleni w siebie, jak myszy w norce. Dzieląc się swym ciepłem i złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Wokół był mrok. Cień rzucany przez dwie wysokie skały wysokiego tunelu w którym się znajdowali. Zbyt strome, by się po nich wspiąć bez ryzyka odpadnięcia. Obolali. Głodni. Lecz ciągle żywi. Orin usiadł prosto opierając dłonie o dno wąwozu. Jego palce napotkały coś, co uniósł odruchowo i krzyknął.

To, co wzięli poprzedniego wieczoru za kamienie, które chrzęściły pod ich stopami, były w rzeczywistości kośćmi. Ludzkimi, jak ocenił szybko Bernard. Całe dno wąwozu było nimi zasypane, jak okiem sięgnąć.


Kesa z Imarii.

Powoli wracała jej świadomość. Powoli budziła się do życia, ze wspaniałą świadomością, że… TAK, Żyje!

Gdy zmysły poradziły sobie już z bodźcami, które do niej docierały uświadomiła sobie, że siedzi na dnie kanionu a właściwie ślepego zaułka, które wysokie skały otaczały półkolem. Oparta o tą właśnie ścianę. Nie była sama. Tuż obok niej siedziała starucha z opuszczoną na piersi głową. Tuląc w dłoniach gliniane naczynie. Zdawała się spać. Z tą tylko różnicą, że Kesa nie widziała unoszącej się klatki piersiowej ani nie słyszała odgłosu oddychania. Ruszyła się, chcąc sprawdzić, czy Irga żyje lecz gdy tylko chciała się do niej zbliżyć, usłyszała ostrzegawcze syknięcie a na udzie kobiety zauważyła uniesioną głowę węża. Dopiero teraz dostrzegła, że kawałek dalej siedzi mężczyzna, którego w śnie - nie śnie, czerń spomiędzy dwóch sosen wypluła do nierealnego świata, w którym była. Jego ciało też oplatały węże. Nie wiedziała dlaczego, lecz była pewna, że gdy tylko zbliży się do uśpionych postaci zaatakują ją.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:56.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172