lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

Autumm 01-04-2014 20:19

Soundtrack

[MEDIA]http://fc08.deviantart.net/fs71/i/2012/026/e/0/left_hand_by_jacopopfrang-d4nppc5.jpg[/MEDIA]

Nie zobaczył w jej oczach zrozumienia. Nie odwróciła wzroku; dobrze. Lecz nie było w jej wzroku uczuć, nie było nawet współczucia. Zielono-szara pustka, która tylko spoglądała obojętnie na to, jak ostra stal drze spróchniałe ciało.

Nie mógł pojąć tej dzikiej dziewczyny. Nie potrafił zrozumieć, czemu w swym pierwszym odruchu nie uratuje siebie, nie zadba o los własny i własne ciało. Czy tak obeznana z naturą nie pojęła jeszcze jej lekcji o tym, że stare musi ustąpić młodemu, że śmierć...śmierć jest tylko kolejnym krokiem w porządku rzeczy, gwarantem tego, że świat kręcić będzie się dalej...?

Kawał mięsa, pokurczony, zasuszony robal, siąpiący czarną krwią - tym stał się fragment jego samego, kiedy uwolniony, spadł głucho na leśną ściółkę. Tylko tym; martwym kawałkiem materii, żarciem dla bystrej wrony lub cierpliwych robaków. I gdyby taki był kaprys Stalowookiego, nie palec, a całe ciało mogło teraz karmić tłustą glebę swoim nawozem. Lecz czy był to powód by oddawać dwa życia w miejsce jednego?

...czy to był powód, by zapomnieć siebie w zamian za kolejne chwile trwania, które koniec końców prowadzą do tej samej ziemi?

Nie udawał kogoś, kim nie był. Krzyczał i szarpał się, kiedy nóż ciął skórę, mięśnie i kość, a przed oczami rozbłysło mu - i długo nie gasło - białe światło potwornego bólu.

Lecz w końcu tortura się skończyła. Pozostał tępy, pulsujący ogień źle wykrojonej rany i żelazisty zapach krwi w powietrzu. Spojrzenia żołdaków, z ciekawością podszytą trwogą zezujących na przyciśniętą do koszuli dłoń. Czerwona plama w miejscu, gdzie ręka dotykała materiału. Dalszy, niepewny los na nieznanym szlaku.

I po co to było, dziewczyno? Po co Ci strach, po co ci niewiadoma? Po co ci trwanie, które i tak skończy się z poderżniętym gardłem gdzieś na leśnym dukcie, kiedy dowódca odkryje, że Twoje obietnice to puste słowa na zmiennym wietrze? Jeśli będę miał szczęście, to zarżną mnie przed tym, nim zaczną Cię gwałcić do nieprzytomności...

Bo Śmierć, dziewczyno...Śmierć jest także ukojeniem. I może być darem od losu, jeśli zawiedli już inni bogowie...

A palec? Straciłem swe najlepsze lata, straciłem swoje księgi, kogoś kogo kochałem, swoje miasto...wcześniej straciłem złudzenia, rodzinę, ludzkie współczucie...Czemu ta drobna strata, kiedy i tak wypadają mi włosy, szwankują stawy i gniją zęby, miałaby być szczególnie istotna?

Może kiedyś to pojmiesz, dzikie zwierzątko z lasu. Może dla ciebie, młodej sosny, która ciągnie z ziemi z pośpiechem wszystkie soki, by zdążyć, zdążyć wyrosnąć...siekiera drwala jest najgorszym koszmarem. Ale dla wypróchniałego dębu, którego stargały niejedne burze...jest tylko obietnicą czegoś nowego.


Jechali przed siebie w ciszy i z nagła opadłej grozie tej przeszłej chwili. I tylko towarzyszącemu katu strażnikowi przez chwilę wydawało się, że starszy mężczyzna lekko się uśmiecha w przerwach między kolejnymi atakami bólu.


Ale to po prostu mogła być gra światła przelewającego się między liśćmi drzew.

kanna 02-04-2014 12:37

Zamrugała kilka razy oczami, bardziej zaniepokojona tym, co się z nią stało,
niż obecnością nieznajomego. Nie dożyła by swojego wieku, jeśli każdy mógłby
niezauważalnie do niej podchodzić, jak spała... Dodatkowo, nigdy nie miewała
takich jazd po przebudzeniu. Czy to możliwe, że wywar Staruchy jeszcze nie
usunął się z jej organizmu? I ciągle odczuwa skutki tamtej nocy w chacie
Tary? Czy coś się stało w nocy? Coś, co przegapiła?
Rozejrzała się, a potem skoncentrowała spojrzenie na mężczyźnie. Kucał za
wypalonym już ogniskiem, które w nocy grzało jej stopy.
- Co się stało? - zapytała.

Człowiek wzniósł obie ręce ku niebu.
- Nastał dzień! Piękny, prawda?
Jego głos był skrzeczący jak krakanie kruka. Chciała jeszcze o coś zapytać,
lecz przyłożył palec do ust nakazując ciszę
- Słyszysz? - spytał szeptem.

Pokręciła przecząco głową.

- Cisza... - potwierdził. - Idziesz gdzieś?

Znała takich jak on. "Taki wsiowy głupek, wiecie pani. Nierozgarnięty" Tak
by jej powiedzieli. Ale Kesa wiedziała, że jest inaczej - po prostu myśli
mężczyzny krążyły własnymi, sobie tylko znanymi ścieżkami. Odległymi bardzo
od myśli zwykłych ludzi. Wystarczało za nimi podążać. Starać się dotrzymać
im kroku.
- Tak, idę. - usiadła powoli. - Szukam mojej przyjaciółki. I wieży.
Jestem Kesa. A ty?


Podrapał się po brodzie...
- Warghh - nie była w stanie stwierdzić czy chrząknął czy się przedstawił. - Wieży...
Uśmiech zgasł na jego twarzy by rozjaśnić się ponownie.
- Ja mogę być twoim przyjacielem!
- Przyjaźń to poważna sprawa.
- powiedziała ostrożnie, niepewna, co
rozumie pod tym pojęciem.- Najpierw trzeba się dobrze poznać. Zjesz ze mną śniadanie? Mam chleb i ser

Przytaknął, wskazując jednocześnie ręką w górę ścieżki.
- Woda - zaskrzeczał. - Dobra woda. Niedaleko.
- Przynieś.
- podała mu bukłak. - Ja tu zaczekam. Zjemy śniadanie i
wypijemy wodę.


Wyszarpnął jej puste naczynie z ręki i zniknął między drzewami. Nie było go może dwie minuty, po czym wrócił z napełnionym, jeszcze mokrym od wody bukłakiem. Przysiadł przed nią, przypatrując się z zaciekawieniem.
- Dziękuję. - powiedziała i wyciągnęła resztę zapasów: chleb, ser, jabłka i brukiew.- Możemy jeść.
Sama sięgnęła po jabłko.
- Mieszkasz tu, w lesie?

Mężczyzna sięgnął do woreczka przytroczonego do pasa, pogmerał w
nim, po czym dorzucił do zapasów coś, co wyglądało na jakieś leśne żuki
wielkości pół dłoni, z czarnym chitynowym pancerzem. Sam sięgnął po ser.
Obwąchał go. Skrzywił się. Odłożył. Złapał za chleb. Powąchał. Stwierdził,
że nadaje się do jedzenia. Ugryzł.
- Dobwe - odpowiedział niewyraźnie z pełnymi ustami. Wziął jednego
żuka w palce i odgryzł mu głowę. Zachrzęściła między zębami. Z pozostałości
wypłynęła żółta, niezbyt apetycznie wyglądająca maź. Przełknął. - Niedaleko. - Machnął owadem za siebie, w kierunku lasu, rozpryskując przy tym część jego wnętrzności.
- Sam mieszkasz? Czy z kimś?
- Z siostrą. Chcesz ją poznać? Polubi cię.
- Tak, zaproś ją do nas. Pewnie też polubi chleb.
- Westchnęła. - Zjemy i będę musiała iść dalej.

Nieznajomy zmarszczył czoło. Przez chwilę myślał nad czymś, po czym
uśmiech ponownie wrócił na jego twarz.
- Poczekasz? - spytał i nie czekając na odpowiedź wstał i pobiegł w
las.

- Poczekam - odpowiedziała do jego pleców.
Zebrała porozrzucane rzeczy, spakowała resztę zapasów. Odeszła na bok, do miejsca, skąd przyszedł z wodą – znalazła tam niewielkie źródełko wypływające ze skały. Choć było jeszcze dość chłodno zdjęła ubranie i z przyjemnością umyła ciało. Ciągle miała wrażenie, że czuje zapach chaty Tary.
Wróciła do wygasłego ogniska, słońce wznosiło się coraz wyżej nad horyzontem. Mężczyzna nie wracał – może po prostu zapomniał o niej, bo coś innego zaabsorbowało jego uwagę? Ciągle jednak czekała, miała nadzieje, ze dowie się więcej od jego siostry.

Kiedy minęły dwa kwadranse jego nieobecności zaczęła się poważnie niepokoić – nie mogła tracić więcej czasu. Wstała i wsłuchiwała się w las – ale nie słyszała niczego, co by przykuwało jej uwagę
W końcu, po trzech kwadransach, kiedy miał już iść, przybiegł zdyszany. Sam.

- Czekałaś - uśmiechnął się.
- Obiecałam - odwzajemniła uśmiech i rozejrzała się. - Gdzie ona jest?

- Tutaj.

Dopiero teraz zauważyła, że trzyma coś w dłoni. W pękatą bulwę wetknięte
były patyczki imitujące rączki i nogi. Za oczy robiły białe kamyczki.
Czerwone usta wysmarowane były nie wiedzieć czym, z prawdziwą fantazją.
- Jest trochę nieśmiała - zafrasował się.

- Nieśmiała - powtórzyła Kesa, żeby zyskać trochę czasu. Bardzo pilnowała, żeby zawód nie odbił się na jej twarzy. Niektórzy wierzyli, że trzeba konfrontować takich ludzi jak Warghh z rzeczywistością. Ona uznawała, że ich świat jest ich światem i po prostu należy go przyjąć. - Nie musisz się martwić, to dość częste.

Wstała i podała mężczyźnie resztę chleba.
- To dla ciebie. Prezent. Będę już szła, miło mi było ciebie .. was poznać.
- Mieliśmy się zaprzyjaźnić
- wyraźnie posmutniał.
- Powiedz mi , widziałeś tu kogoś ostatnio? Poprzedniej nocy, lub jeszcze
poprzedniej?
- Nie... Prócz Quangów nikt tędy nie podróżuje.
- Trochę się zaprzyjaźniliśmy -
uśmiechnęła się do niego. - Ale nie mam tak dużo czasu, jak bym chciała. - Ci Quengowie.. jacy są?
- Quangowie
- poprawił. - Duzi. Tak, są dużo.
- Duzi?
- dopytała, lekko zaniepokojona. - Podobni do ciebie, czy raczej do twojej siostry? Myślisz, że powinnam się ich bać?
- Więksi niż Warghh
- pokiwał głową, jakby na potwierdzenie tych słów. -
Warghh jest odważny. Nie czuje strachu, ale kobieta powinna się bać. Kobiety
są słabe i strachliwe.

Spojrzał na nią uważnie.
- Pójdę z tobą i cię obronię jeśli będziesz przyjacielem Warghha.

- Czy wyglądam na słabą i strachliwą?
- zapytała, zbierając rzeczy. Ale zaraz dodała:
- Już jesteśmy trochę zaprzyjaźnienie, jedliśmy razem. A zawsze raźniej się
podróżuje w kampanii.


Nowy "przyjaciel" najwyraźniej ucieszył się z akceptacji Kesy. Ruszyli w
górę ścieżki. Szedł jakiś czas przy niej, lecz nie potrafił długo utrzymać
jej spokojnego tempa. Wkrótce więc zaczął podbiegać w górę, by po
kilkudziesięciu metrach czekać na nią, lub zbiegał z powrotem. Czuła się, jakby podróżowała w towarzystwie dużego, przyjacielskiego psa. Czasami znikał gdzieś na chwilę za drzewami, by wybiec z zupełnie innej strony. Szlak
ciągle wznosił się w górę, w środku iglastego lasu.

W pewnym momencie, gdy Warghh zgubił się na dłużej niż zwykle poczuła
burczenie w żołądku. Burczenie przeniosło się na nogi aż w końcu zdała sobie
sprawę, że to drży ziemia. Coś zbliżało się przez las. Coś dużego.

Zamarła, ale tylko na sekundę.
Rozejrzała się, aby zorientować się, skąd nadchodzi hałas. Szybko zeszła ze ścieżki i przykucnęła, skryta za za jednym ze zwalonych pni.

Nadciągnęli chwilę później. Trzy bestie jakich jeszcze nie widziała nigdy w
życiu, dosiadane przez ludzi okutanych w grube skóry. Wyglądały trochę jak
przerośnięta krzyżówka dzikiej świnii z koniem, lecz większa od największego
konia jakiego była sobie w stanie wyobrazić. W kłębie musiały mieć ponad dwa
metry. Zatrzymały się w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stała. Kolce
na grzbiecie zafalowały w podnieceniu. Z głośnym pochrząkiwaniem, płaskimi
ryjami zakończonymi krótkimi szablami zaczęły węszyć wokół.



Długie ogony z kolcem, wyglądającym na jadowy, kołysały się miarowo w lewo i prawo. Największa z konioświń ustawiła się pyskiem w jej kierunku i kwiknęła
przeciągle.

Przeraziła się i zamarła. Jeszcze zanim pierwszy ze stworów zdążył przebić
się przez ścianę lasu, Kesa zaczęła splatać. Tworzenie iluzji nieźle jej
wychodziło. Jeśli uda się jej zamaskować samą siebie, stwory będą ja czuły,
ale ludzie nie zobaczą. Może odjadą.

Może.

obce 05-04-2014 05:18

Znowu czuła kręgi losu, echa mocy wibrujące w powietrzu. Znowu Źródło zdawało się mrugać do niej, zwodzić obietnicą uchwycenia celu, słać znaki i wskazówki równie złudne i ulotne jak słoneczne refleksy odbite od niespokojnej tafli wody.

Irga była zbyt znużona, by czuć radość. Wiedziała już przecież, że Źródło było jak rzeczna ryba - zwinne, śliskie i wiecznie wymykające się z jej rąk.


* * *


Słońce powoli, jakby z ociąganiem kryło się za krawędzią gór, gdy szeptunka - przeklinając swój bolący grzbiet - zbierała chrust na nocne ognisko. Z namysłem spoglądała na rozciągającą się przed nią drogę. Pamiętała, jak nazywali ją mieszkańcy Trudu i okolicznych wiosek - uroczysko, przełęcz umarłych. Mówili, że pomiędzy dwoma wierzchołkami gór gubią się dusze, które potem wyciągają chciwe ręce po podróżnych; że pośród tych lasów i skał zmarli zostali ożenieni księżycowi i od tamtej chwili nie potrafią odejść.

Myślała o nich układając ognisko i w niewielkim rondelku gotując dwie garstki kaszy: o tych duchach, upiorach, żywych pomimo śmierci. Myślała o nich sięgając po naczynie z żarem - ostrożnie wybierając popiół, dokładając drobnych węgielków i skrawków olchowego drewna. Myślała o nich tylko po to, by pomyśleć w końcu o czarnych oczach Orlego.

Nie była żercą. Nie dosiadała wiatru, do jej uszu nie docierały szepty górnego i dolnego świata, nie naginała swoją wolą niepokornych duchów. Nie, nie była żercą. I tego chłodnego wieczoru tęskniła za mądrością i radą tego niskiego, krępego mężczyzny, który kiedyś - przez kilka chłodnych wieczorów i zimnych nocy - był tylko i wyłącznie jej.

- Zawsze wierzyliśmy, że każdy posiada cztery i dwie dusze - zaszeptała miękko w ciepły żar. Jak zawsze, jak codziennie, ze smutną miłością. - Wierzył w to lud mojej matki i lud mojego ojca, wierzyły w to wszystkie plemiona zamieszkujące morze traw.

Nie, nie wierzyły. To nie była wiara, lecz wiedza. Pewność. Oczywistość.
Prawda.

I prawdą pozostawało to także tu, na dalekiej północy, w cieniu wysokich gór. Nawet jeśli mieszkańcy tutejszych ziem modlili się do dziwnych, obcych bogów, odprawiali rytuały, których znaczenia nie potrafiła zrozumieć czy mówili o jednej duszy stanowiącej całość - Irga nigdy nie wątpiła w swoją prawdę. Jak mogłaby, trzymając w dłoniach naczynie pełne pulsującego żaru i nasycając swoją magię oddechem, krwią i pragnieniami serca?

- Veri. Katse. Ydin. Avot. Krew. Oczy. Serce. Mózg. - Wsypywała słowa w żar jak brzęczące monety w skórzany mieszek. - Henki i varjo. Oddech i cień. Cztery i dwie.

Teraz, gdy nadchodziła noc i ziszczała się wilcza prawda, czuła, że te słowa są ważniejsze niż zwykle. Że musi je wypowiedzieć, by ich echo ukryło się głęboko w jasnym cieple wypełniającym gliniane naczynie.

- Gdy człowiek umiera henki odchodzi pierwsza, ulatuje wraz z ostatnim tchnieniem. Dlatego zawsze trzeba zatykać usta bliskich, których zmogły rany lub choroba i dlatego zawsze trzeba kneblować pojmanych wrogów. Pierwszych, by nie umarli. Drugich - by nie zmarli zbyt szybko.

Niektóre z plemion wierzyły, że żercy potrafią ożywiać zmarłych, ale Orli pierwszy skwitowałby te słowa gromkim śmiechem. Henki nigdy nie ucieka daleko i przez pewien czas krąży wkoło stygnącego powoli ciała. Wtedy niektórzy z żerców potrafią odgonić żarłoczne zjawy i nakłonić oddech, by dotknął ust i powrócił przez nie do ciepłej jamy brzucha.

Tym mogły być duchy przełęczy - zjawami, które pożarły henki człowieka.

- Gdy człowiek umiera varjo odchodzi ostatnia. Jego cień, jego echo. Odchodzi powoli, z tym większym trudem im silniej trzyma ją pamięć innych, im więcej śladów pozostawiła w materii losu.

Ale czasem zjawy odziewały się w strzępy tych bezbronnych cieni, kryły się za cudzymi echami. Czasem zaś sama varjo spotwarzała się, wykrzywiała, stawała się swoim własnym zniekształconym odbiciem.

Tym mogły być duchy przełęczy - cieniami, które zatraciły swój pierwotny kształt.

I nic na to nie mogła poradzić. Nie była żercą południowych stepów, nie była szamanką z łagodnych wzgórz pomiędzy, którymi wiła się rzeka szeroka jak morze. Nie była także jednym z kapłanów jakich umiłowali sobie mieszkańcy okolicznych ziem. Była szeptunką i wiedziała, że los ani nie jest dobry, ani nie jest zły. Po prostu jest. Tak samo jak są miejsca smutne, złe i przerażające - miejsca emanujące mocą i pozostawiające na człowieku piętno. I nic z tym nie chciała ani nie powinna robić, nic na to nie mogła poradzić. To nie była jej rola.

Dlatego skulona wokół naczynia z żarem, osłaniając je własnym ciałem, szeptunka cierpliwie czekała na to co przyniesie jej noc.

GreK 09-04-2014 13:44


Cathil Mahr, Bernard Wolner.

Wrzucili ich na siodła skrępowanych jak świnie, nie dbając o ich wygodę. Łęki wbijały im się w żebra. Każdy krok sprawiał nowy ból. Skóra siodła pachniała wilgocią, końskim potem. Szli niespiesznie stępa, puściwszy przodem tropiciela. Smardz, chudy i wysoki jak tyka mężczyzna z długim, orlim nosem jechał na karym, zwisając prawie z siodła, z oczami wlepionymi w trakt. Co jakiś czas zsuwał się z siodła i badał ślady uważniej. Zatrzymywał wtedy cały pochód, który do takich praktyk najwidoczniej zdążył już nawyknąć. Widać, że Gwizdo polegał na jego doświadczeniu, bo jechali w milczeniu, które to dopiero później zostało przerwane sprośnymi uwagami najemników na temat chudego tyłka dziewczyny. Droga dłużyła się w nieskończoność.

Koło południa zatrzymali się na krótki popas. Zrzucili ich bezceremonialnie z końskich grzbietów. Żołnierze pogryzali suszone mięso nie zamierzając się nim jednak dzielić z pojmanymi. Gdy mieli już ruszać od strony osady nadjechała grupa ośmiu konnych, która wzbudziła poruszenie w grupie.

Prowadził ich Kretko, niski mężczyzna o chytrych, małych, wiecznie rozbieganych oczkach i mysim uśmiechu, który nie znikał mu z twarzy. Brakowało mu lewego ucha, w którym to miejscu widniała tylko dziura otoczona zbliznowaciałą raną. Nie starał się nawet tej skazy ukryć, lecz wręcz przeciwnie, włosy nad uchem miał krótko obstrzyżone, przez co oszpecone miejsce przyciągało jeszcze bardziej uwagę. Szybko przeskoczył wzrokiem po dwójce więźniów, po czym na dłużej zatrzymał spojrzenie na Cathil, oblizując wąskie usta.

Obok niego jechał drągal zwany Czarnym. Wyższy o trzy głowy od swego przewodnika, o szerokiej, kanciastej gębie zarośniętej ciemną szczeciną i zmierzwionej, pozostawionej w nieładzie, równie ciemnej czuprynie. Przy pasie przypiętego miał półtoraka, który wyglądać musiał w jego dłoniach jak zabawka. Dosiadał karego wałacha o narowistym temperamencie. Ściągnął mokry worek przytroczony do siodła i rzucił go pod nogi Stalowookiemu. Plasnął o ziemię

- Wystrychnęli nas na dudka - bezuchy zsunął się z siodła i podszedł do wora. Rozsupłał sznur i sięgnął do środka obiema rękoma. Zagmerał nimi chwilę w środku by po chwili w każdej z dłoni trzymać za sklejone posoką włosy, ucięte u nasady głowy. Zakrwawione strzępy ciała dyndały pod zapadłymi, umazanymi na czerwono twarzami. - Ten tu - przysunął pulchniejszą z głów do swojej twarzy - był bardziej rozmowny. Zapłacił im człowiek z blizną aby zostawili fałszywy trop.

- Sprytny sukinsyn - mruknął Gwizdo, po czym skinął głową w kierunku związanych. - Pokaż im te mordy, może ich znają.

Okazanie było krótkie, bo też zarośnięte i zakrwawione gęby trupów nie były im znajome. Głowy spowrotem spakowano do wora i po krótkiej komendzie znów wszyscy byli w siodłach, albo co właściwsze w przypadku Cathil i Bernarda - na siodłach.



Irga.

Nie było duchów przełęczy. Nie było zjaw ani umarłych. Zamiast tego pojawił się on. Musiała przysnąć trochę, uśpić chwilę swą czujność, bo gdy otworzyła swe jedyne oko on już tam był. Przyglądał jej się uważnie, w milczeniu. Ciemne oczy, otoczone czarną obwódką zdawały się widzieć więcej niż tylko otaczająca ich rzeczywistość. Uśmiech nie znikający z trochę karykaturalnej twarzy był uśmiechem szaleńca, lecz Irga dostrzegła w nim szaleństwo, które znamionuje ludzi wybitnych, nietuzinkowych. Ludzi, którzy mają do czynienia ze zjawiskami nie dostępnymi dla przeciętnego człowieka.




Dopiero teraz zauważyła, że dnem wąwozu pełznie wąż. Nie ulegało wątpliwości, że był jadowity. W rozszerzonych bokach głowy musiały mieścić się gruczoły jadowe. Później zauważyła jeszcze dwa. Wszystkie pełzały wokół jej stóp.



Nieznajomy podchwycił spojrzenie. Opuścił dłonie w dół, stukając kilka razy palcami o podłoże. Węże jak na komendę zawróciły w kierunku mężczyzny. Widziała jak dwa z nich wpełzły pod szerokie, skórzane rękawy, trzeci zaś okręcił się wokół ręki, by ostatecznie oplątać się wokół szyi mężczyzny, wystawiając szeroki, płaski łeb i wysuwając rozdwojony język tuż obok jego twarzy. Pogładził go pieszczotliwie po głowie.

- Czekałem na ciebie - jego głos był cichy. Sykliwy. Szeleszczący niczym szuranie piasku. W jego głosie usłyszała gorzki smak losu, który zaklinała Wilkowi, tak samo gorzki jak smak rzemienia, który rzuła przez tak długi czas. - Mówią na mnie Wadahadalada ay la Dhintay ka, Rozmawiający ze Zmarłymi.

Wiedziała już, że los który plotła Wilkowi może się spełnić gdy wysłucha prośby Szamana


Cathil Mahr, Bernard Wolner.


Dzień miał się ku wieczorowi, gdy zarządzono rozbicie obozu. Konie ustawiono z boku obozowiska, rozpalono trzy ogniska i rozstawiono warty. Jeńców przywiązano w zasięgu światła jednego z ognisk, do wielkiego jesionu. Ktoś rzucił im kawałek gorącego jeszcze, źle przypieczonego królika z ogniska. Na ziemię, jak psom. Gwizdo z Kretko rozprawiał o czymś ściszonym głosem po przeciwnej stronie obozu. Żołnierze, którzy akurat nie stali na warcie, pokładli się wokół ognisk. Gawędzili, śmiali się się głośno. W dalszym ciągu zachowywali się tak, jakby nie obawiali się niczego i nikogo. Jakby byli nietykalni.

***

Przysypiała już, w niewygodnej, siedzącej pozycji oparta plecami o pień drzewa, czując kata siedzącego tuż obok, gdy poczuła wokół siebie poruszenie.

- Co taka ptaszyna robi u boku takiego dziada?

Najemnik przysiadł przy niej blisko wpatrując się w nią swymi lisimi oczyma i szczerząc szczurze ząbki. Mogłaby przysiąc, że specjalnie odwrócił się do niej oszpeconą częścią swej twarzy demonstrując bliznę po brakującym uchu. Kilku innych stało dwa metry z tyłu półkolem. Rozbawionych, czekając najwyraźniej na dalszy, jak się spodziewali, zabawny obrót sprawy.

- Pewnie kuśka już mu przyschła i nie jest w stanie dać ci tego, co powinien dać ci mężczyzna - pogładził opuszkami palców jej policzek. Druga ręka powędrowała wzdłuż jej uda w górę.

Szarpnęła się. Mężczyźni zarechotali. Kretko odwiązał linę, którą byli przywiązani do drzewa. Pomogli mu. Rzucili ją na ziemię. Obezwładnili rzucającego się kata. Kłapnęła zębami przy jego twarzy. Obrócił ją twarzą do ziemi. Podciągnął kusą suknię. Nachylił się nad jej twarzą, rozsupłowując jedną ręką spodnie. Poczuła na policzku mokry dotyk jezyka. Wszedł w nią brutalnie. Bez ostrzeżenia. Potem były śmiechy i gwizdy, i rechot, i ból, który zadawali jej wszyscy po kolei.

***

Byli na nogach nim nastał świt. Ponownie wrzucili ich na konie. Ponownie poczuli zapach mokrej skóry i końskiego potu. Jechali. O brzasku natrafili na strażników z Denondowego Trudu. Zaalarmowani słupem dymu, który pojawił się w lesie, wybierali się w stronę osady.

- Nic tam po was - tłumaczył Gwizdo tłustemu zbrojnemu w barwach Trudu. - Przepłoszyliśmy podpalaczy. - Odpiął mokry worek od siodła Czarnego i rzucił strażnikowi prosto w ręce. - Możesz wziąść to i pochwalić się grododzierżcy, że wymierzyłeś sprawiedliwość!




Kesa z Imarii.

Świniokonie popiskiwały wyciągając ryje w kierunku, w którym Kesa z uplecioną iluzją, kilka metrów dalej siedziała za jednym z krzaków. Kolce na ich grzbietach stroszyły się. Ogony kołysały się w podnieceniu. Jeźdźcy wymienili ze sobą kilka słów, po czym na ostrą komendę jednego z nich zwierzę przysiadło na zadzie a następnie ugięło przednie nogi kładąc łeb na ziemi. Liście furknęły w górę pod wpływem jej oddechu. Człowiek zeskoczył z siodła. Ogon bestii miarowo tłukł w ziemię. Tuk, tuk, tuk… Wargi zwierzęcia rozsunęły się, ukazując rząd ostrych zębisk. Jeździec zrobił kilka kroków wgłąb lasu. Stanął na przeciwko dziewczyny i popatrzył w jej kierunku. Był wysoki. Przewyższał ją o dobre dwie głowy, chociaż nie należała do niskich osób. W prawej ręce trzymał ostro zakończoną lancę, która służyła zapewne do opanowania bestii jak i do walki. Przez wąską szparę, zawiniętej skórami twarzy widziała jego oczy wpatrzone w dal. Ciemne niczym bezdenna studnia. Przez chwilę opuścił wzrok patrząc wprost na nią, po czym odwrócił się i odszedł.

Wskoczył z lekkością na siodło i zmusił zwierzę do wstania. Szarpnął wodzami. Bestia kwiknęła niezadowolona. Dopiero dźgnięcie lancą sprawiło, że posłuchała się i ruszyła dalej. Ziemia zadrżała ponownie gdy Quangowie na swych niecodziennych wierzchowcach pomknęli w dół szlaku. Odetchnęła.

- Dobrze, że byłem przy tobie - Warghh pojawił się tak nagle, że aż podskoczyła - i ich przegoniłem. Uratowałem ci życie. Jjesteśmy przyjaciółmi, prawda?

F.leja 15-04-2014 01:31


Wiedziała, że będzie bolało, tak jak łowca wie co to ból. Wiedziała też, że im bardziej będzie się wyrywać, tym ból będzie większy. Wystarczy spojrzeć na królika we wnykach. Sznurek na początku zaciska się na jego nodze, albo szyi, i im bardziej zwierze się rzuca i wierci, tym mocniej pętla wżyna się w jego ciało, miażdży mięśnie, zaciska tętnice, w końcu może nawet odciąć cały członek. Gdyby tylko królik nie był taki strachliwy, taki głupi, taki bezmyślny. Może przestałby się wyrywać, a pętla sama zsunęłaby mu się z karku?
Wiedziała, że będzie bolało, tak jak raz zbity pies wie co oznacza kij. Bolało za pierwszym razem z chłopakiem młynarza. Był wielki, miał łapy jak bochny chleba. Nie był szybki, ale gdy ją złapał nie miała szans by się wydostać. Bolało i za drugim razem, gdy wypatrzył ją tamten. Była w wieku jego córki i nie całkiem brzydka. Zawsze szczupła i smukła. Szeptał jej, że jest jak łania. Ale Cathil wiedziała, że łanię łatwiej złamać. A potem zamknęli ją w zimnej celi i bolało już cały czas.
Więc wiedziała, że będzie bolało. Obserwowała ich, widziała w ich oczach ten błysk, jak w oczach wygłodniałego psa. Widziała napięcie mięśni. Widziała pulsujące pod skórą tętnice, pompujące życie do serca i w dół. Czuła w powietrzu ich podniecenie. Niemal parowało z ich karków. Wiedziała czego się spodziewać. Wiedziała, że będzie bolało.
I oni też poznają co to ból. I poznają co to śmierć.
Gdy tylko jej bystre oczy wypatrzą szansę.


kanna 28-04-2014 17:44

- Dobrze, że byłem przy tobie - Warghh pojawił się tak nagle, że aż podskoczyła - i ich przegoniłem. Uratowałem ci życie. Jjesteśmy przyjaciółmi, prawda?

- Tak
- Kesa potwierdziła mechanicznie, siadając na ziemi. Napięcie schodziło powoli, dopiero teraz poczuła, ze trzęsą się jej kolana. - Kim oni są?

- Oni?
- wzruszył ramionami. - Quangowie. Mówiłem Ci.
Oddychała głęboko, starając się uspokoić.
- Pilnują tu? Czego? – spytała.

Przytaknął.
- Przeczesują ścieżki. Szukają obcych - rozejrzał się i zniżył głos jakby ktoś miał ich podsłuchać - z N i e ś w i a t u.
- Czy ja jestem obca?

Uśmiech, który wiecznie tkwił przyklejony do jego twarzy znikł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pokiwał powoli głową - twierdząco.
- Ale dla mnie nie - uśmiechnął się znowu. - Bo my jesteśmy przyjaciółmi.

Przełknęła ślinę. Musiała sprawdzić, czy jest tylko wytworem jej wyobraźni, mózgu otumanionego ziołami Staruchy.
- Pomożesz mi wstać? - wyciągnęła do niego dłoń, spodziewając się, że palce przetną powietrze.

Miał suchą, zimną skórę. Pociągnął ją.
- Dlaczego szukasz wieży? – zagadnął

- Podobno jest tam osoba, która może zdjąć czar z przedmiotu
Puściła jego rękę.

- Czy to przedmiot z Nieświata?
- Nie wiem, co to nieświat. Magia? Umarli?
- Nieświat
- wydął usta jakby pytała o rzeczy oczywiste, których tłumaczyć nie trzeba. - Każdy przychodzi z Nieświata, by trafić tu. Umarli? Co to są umarli?

-Ale ja jestem z Nieświata. Mogę tam wrócić?
- Jesteś obca. Jesteś częścią Nieświata. Jeśli nie wrócisz do Nieświata pozostaniesz tutaj na zawsze i nie będziesz już obca. Będziemy przyjaciółmi na zawsze.


To ja właśnie martwiło.
- Czy świat i nieświat przenikają się tutaj?

Zmarszczył czoło. Zastanawiał się. Myślał intensywnie. Po chwili jednak na jego twarzy pojawił się ponownie uśmiech.

- To jak? Idziemy?
Zrozumiała, że nie dostanie odpowiedzi. Może zadawała złe pytania?

- Tak, chodźmy. Wiesz, jak znaleźć wieżę?

- Wiem gdzie jest jedna wieża. Ale tam jest niebezpiecznie. Nawet Warghh bałby się tam iść.
- Dlaczego w wieży jest niebezpiecznie?
- Wieża nie jest dobrym miejscem.
- Skrzywił się. - Zła magia. Złe żywioły. Złe miejsce. Niedobre...

Zła magia.. taka, jaka opanował wioske. Stada wilków. Redness. Dzwon. Czarna magia. Była na dobre drodze.

- Widziałaś moją przyjaciółkę? Była z mężczyzną z blizną. – dopytała jeszcze.
- Mężczyzna z blizną? - jej towarzysz najwyraźniej się zezłościł. - Nie słuchał Warghha. Nie chciał być jego przyjacielem. Głupi obcy! Głupi! Teraz zajmą się nim Quangowie!


Spojrzała na niego, z napięciem malującym się na twarzy.
- Czyli byli tu.. mężczyzna z blizną, tak? A co z jego towarzyszką?

Wzruszył ramionami. Odpowiedź była oczywista.

- Oboje przez jego głupotę są w rękach Quangów.

Krew odpłynęła z twarzy medyczki. Przytrzymała się drzewa. Domyślała się, ale co innego się domyślać, a co innego usłyszeć. pamiętała dwa razy wyższego od niej mężczyznę i kolczasty ogon stwora bijący w ziemię. To koniec. Nie mogła już nic zrobić. Może gdyby...ale była sama pośrodku tego lasu. Wyciągnęli Nenę z więzienia, spod stryczka, ale nic więcej się już nie uda. Poczuła obezwładniające zmęczenie.
- Co z nią będzie? - zapytała tylko. - Umrze szybko? Bez bólu?

- Umrze? Co znaczy umrze?
- dziwił się jak małe dziecko.
- Przestanie oddychać. Przestanie się ruszać... - zaczęła tłumaczyć odruchowo, ale zamilkła po chwili. - Nie rozumiesz śmierci, tak? Mogę Cię dotknąć, więc nie śpię. Umarłam? Nie odpowiesz mi, prawda? Jak mogę wrócić do Nieświata? Jak? - chwyciła go za ramię, ostro, nagląco.

Autumm 29-04-2014 15:42

Soundtrack

[MEDIA]http://fc06.deviantart.net/fs18/f/2007/198/5/0/Rape_by_Flickan.jpg[/MEDIA]

Ból w końcu zblakł, choć nie zanikł zupełnie. Tępe pulsowanie tkanki błądziło gdzieś na pograniczu świadomości mężczyzny, sporadycznym napadem nowej fali cierpienia upewniając go, że stało się to, co się stało.

Nie stawiał oporu i nie szarpał się, nie podnosił głosu; każdy moment życia miał swój zestaw zasad - nawet niepisanych - a bycie pod władzą sadystycznego szaleńca ograniczało ilość opcji do minimum. Walka była daremna; gdyby istniał choć cień szansy, że swoją śmiercią w nierównym boju zmieni coś w sytuacji współcierpiącej dzikuski, kat nie wahałby się nie chwili. Lecz nawet na to nie było szans; pozostawało ciche czekanie. Czas grał na korzyść więźniów; każda chwila, w której widzieli słońce i cieszyć mogli się zielnym smakiem wdychanego powietrza, była drobnym zwycięstwem nad zwisającą nad nimi widmową dłonią Śmierci.

***


Nie zmusili go, by patrzył, lecz nie odwrócił wzorku od rozgrywającej się na postoju sceny. Szare oczy patrzyły z obojętnością na przemocą rozrywane ciało, jak tysiące razy wcześniej obserwował ruch metalowych narzędzi na żywym ludzkim mięsie, które przechodziło przez jego dłonie. I ujrzał, w pełnym grozie zrozumieniu, między jednym a drugim spojrzeniem na twarz Cathil, że zostało tam tylko życzenie śmierci. W zaciętych oczach dzikuski nie było strachu czy bólu. Tylko zwierzęcy instynkt przeżycia i szalone pragnienie odpłaty. Po wszystkim podał jej tylko swój płaszcz, by mogła okryć nim obolałe ciało.

Nic więcej nie pozostało do powiedzenia.

***


Kiedy, znów w trasie, trafili na patrol strażników, Bernard poczuł w powietrzu niewielki odprysk nadziei. Nie liczył na cudowne uwolnienie, o nie. Ale warto było zadbać o to, żeby dzikiemu stalowokiemu psu nieco przykrócić smyczy.

Gardło miał suche, ściśnięte i bolącą. Spękane wargi z trudem rozkleiły się z zaschniętej śliny; kaszlnął, by je oczyścić, aż zabrzmiał jak dogorywający suchotnik. Ale gdy dobył z siebie głos, brzmiał znów głośno i pewnie.

- Wybaczcie, panie zbrojny - zwrócił się do strażnika, który zdawał się być szefem tej zgrai - Ale śmiem twierdzić, żeście bardziej rzutcy jesteście, by dać się omamić w żywe oczy łżącym rzezimieszkom...

I napiął się, oczekując nieuchronnego uderzenia.

obce 01-05-2014 10:26

- Czekałem na ciebie - jego głos był cichy. Sykliwy. Szeleszczący niczym szuranie piasku. W jego głosie usłyszała gorzki smak losu, który zaklinała Wilkowi, tak samo gorzki jak smak rzemienia, który żuła przez tak długi czas. - Mówią na mnie Wadahadalada ay la Dhintay ka, Rozmawiający ze Zmarłymi.

Przyglądała mu się w milczeniu, pozwalając przez chwile ciszy splatać się pomiędzy nimi na kształt pajęczej sieci. Smakowała tą gorycz, śledziła cienie kładące się na jego twarzy i senne ruchy oplatających jego ciało węży.

- Jestem Irje z Południowych Stepów. Jestem Irga. Córka Aine, wnuczka Minttu, krew z krwi Sule Kroczącej Granicą - powiedziała równie cicho, wspierając się ciężko na skrzypiącym starością ramieniu, oprócz swojego, ofiarując mu także imiona umarłych. - Czekałeś i przyszłam.

- Chciałbym cię o coś spytać córko Aine, wnuczko Minttu, krew z krwi Sule Kroczącej Granicą. - Przekrzywił głowę, patrząc na naczynie pełne ciepła i blasku. - Dlaczego?

Wąż uwieszony u jego szyi syknął głośniej.

- Bo serce matki jest sercem matki - powiedziała prosto i przez moment widać było w niej młodą kobietę, którą kiedyś była. Pełną tego samego gniewu, uporu i zajadłej miłości. - I nie oddam ci jej - ostrzegła że śmiertelną powagą.

- Nie chcę jej zabrać. Chcę zrozumieć. - Przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu zastanawiając nad słowami. - Jej czas się kończy. Czego chcesz dla niej?

Szturchnęła patykiem przygasające ognisko, jakby pośród popiołu i niewielkich żagwi miała nadzieję znaleźć właściwe słowa, które będą wystarczająco prawdziwe.

- Gliny, która stanie się skórą węża.

W jego oczach znalazła blask zrozumienia.

- Jesteś pewna, że chcesz tego dla niej? Nie dla siebie?

- To bez znaczenia dopóki stanie się to, co ma się stać. Cała reszta to tylko oddech na wiatr.


Przytaknął. Przejechał dłonią po piaszczystej ziemi, zgarnął pomiędzy palce trochę piasku i puścił na wiatr.

- Mówiłem ci, że zwą mnie Rozmawiającym ze Zmarłymi. - Napięcie pogłębiło bruzdy na jego twarzy, a poblask ogniska wypełnił je cieniami. - Duchy przodków zawsze wspierały nas swoją mądrością. Byłem pośrednikiem między nimi a plemieniem. Byłem... - Urwał, jakby zaciśnięte smutkiem gardło nie chciało wypuścić kolejnych słów. - Coś się zmieniło. Potrzebuję posłańca. - Powiedział zamiast tego i nawet Irga była w stanie dostrzec czającą się w nim nadzieję.

Przechyliła głowę, popatrzyła na niego trochę z ukosa, tym czarnym, nieodmiennie zbyt młodym okiem.

- Na korzeniach jakiego prawa osadzona jest twoja potrzeba, szamanie?

- Z racji prawa nadanego nam przez przodków do tych ziem.
- Zanurzył dłoń w piach. Wąż owinięty wokół jego szyi syknął i powoli okręcił się wokół jego wyprostowanej dłoni, opuszczając się w kierunku ziemi. - Z uwagi na to, że twoje sandały zanurzyły się w prochu naszych wojowników. Dlatego, że jesteś jedyną nadzieją naszego ludu. Dlatego, że tylko ty możesz być łącznikiem między światem żywych i zmarłych. I w końcu ze względu na twoją wiedzę. Wobec tego wszystkiego proszę cię o pomoc.

Szeptunka skrzeknęła dziwnym dźwiękiem, zwiniętym i krótkim jak ziarno śmiechu. Pogroziła mężczyźnie pokrzywionym palcem.

- Nie jestem żercą, Mówco. Duchy nie naginają się do mojej woli, a dusze nie słuchają moich próźb. Nie jestem łącznikiem. Nie jestem posłańcem. To nie są dary mojej krwi. Nie jestem też nadzieją twojego ludu. Nie rzucaj ku mnie słów, których ciężar i brzemię nie należą do mnie. Nie przekłamuj mnie nimi - powiedziała cicho i w jej słowach był ogień.

Wygrzebała się w końcu całkowicie spod skór i futer, jej długi, wiotki warkocz zwinął się na ziemi jak wąż szamana.

- Jestem tylko starą szeptunką, Mówco, ale jeśli poprosisz - pomogę ci na tyle, na ile będę mogła. Nie ze względu na twoje wielkie i ciężkie słowa. Dlatego, że czekałeś. I dlatego, że nie odmawia się przy ogniu, który rozświetla noc.

Szaman uśmiechnął się krzywo jakby zgryzł coś kwaśnego.

- Nie potrafię pokonać Zasłony. - Rozłożył bezradnie ręce. - Nie potrafię się przebić. Przodkowie pozostają głusi na moje wołania.

Zamilkł przez chwilę gryząc się po raz wtóry z myślami. Zaciskając mocno szczękę. Mięsień na twarzy drgał mu w nerwowym tiku.

- Zastanawiałem się nad przyczyną już wiele razy. Uwierz mi, gdyby była inna możliwość, gdybym mógł sam lub… Ale coś się zmieniło. Zasłona stała się gęstsza. Grzęznę w niej niczym zwierzę w mulistym dnie. - Zacisnął bezwiednie dłonie w pięści. Spojrzał w oczy starusze. - Tobie będzie najprościej - wyrzucił z siebie. - Ty jesteś już… blisko - przełknął ślinę - drugiej strony.

Nawet nie mrugnęła.

- Umieram - przytaknęła. - Wiem. Widziałam.
A ty chcesz, żebym umarła już teraz. Nawet jeśli tylko trochę, nawet jeśli tylko odrobinę.
- Będzie mi trudno wrócić, trudno upaść z powrotem w ciało - stwierdziła oczywiste. - Boleśnie. - Zamilkła, szturchnęła ponownie żagwie patykiem, zapatrzyła w wątły, pełgający ogień. Gorycz wypełniająca jej usta smakowała wilczą prawdą i cudzą śmiercią. - O wiele prosisz, ale będzie jak chcesz. - Poruszyła ręką i zatańczyły iskry, zatrzeszczały płomienie. - Jedną z górskich ścieżek idzie jasnowłosa dziewczyna o sercu kupca, poślesz ją moim śladem. Jeśli nie wrócę ja - wróci ona. Jedną z górskich ścieżek, śladem pobliźnionego mężczyzny i jego towarzyszki, podąża mężczyzna o sercu wilka - poślesz go moim śladem. I jeśli los pozwoli i splot się wypełni, on nigdy stamtąd nie powróci. Możesz to zrobić, Mówco?

Popatrzył w jej jedyne zdrowe oko a jego zalśniły blaskiem ognia.

- Zrobię to, Szeptucho. Uczynię co zechcesz. Plemię Mawette będzie ci wdzięczne i ja sam także, nieważne czy spotkamy się po tej, czy tamtej stronie Zasłony.

Podwinął rękaw lewej ręki. Wyciągnął kościany nóż i powolnym ruchem rozciął skórę od nadgarstka do przedramienia. Rana napłynęła świeżą krwią.

- Podwiń rękaw - zasyczał. - Jeśli spotkasz duchy naszych przodków, jeśli spotkasz mego brata, poznają cię gdy złączą nas więzy krwi.

Skinęła głową. Poruszyła się powoli, jakby jej ciało stało się nagle sztywne jak gałęzie starego drzewa a powietrze gęste i gorące jak smoła.
Bała się.
Bała się tej małej śmierci.
Bała się o mały-wielki cud, który mógł nigdy nie nadejść.
I dopiero w tym strachu zrozumiała jak krucha jest jej pewność i jej nadzieje.

- Jeśli nie wrócę - powiedziała, odsłaniając kruchą jak ptasie skrzydło rękę. - Jeśli nie wrócę, weźmiesz naczynie i zabierzesz do miasta na południu. Pod murami miasta jest chata z lekko pochyłym gontem i chochołem ze słomy, który śpi w kołysce pod oknem. Mieszka tam kobieta o imieniu Tara. Powiesz jej prawdę, poprosisz o opiekę. Ona zrozumie. Nie da blaskowi zgasnąć. Możesz to zrobić, Mówco?

- Nie rozumiem twego uporu, Szeptucho. Lecz uszanuję twą wolę i zrobię jak zechcesz.

- Tylko o to proszę - odpowiedziała, wyciągając do niego suchą, pokrzywioną dłoń.

GreK 15-05-2014 21:32

we współpracy z obce
 

Cathil Mahr, Bernard Wolner.


Cios nie przyszedł. Miast tego usłyszał pytanie zbrojnego.

- A ten to kto? - Gruby strażnik podjechał do Wolnera przyglądając mu się uważnie.

- Nie poznajecie? - odpowiedział pytaniem Stalowooki dając jednocześnie czas mieszczuchowi na przyjrzenie się przewieszonemu przez siodło.

- Twarz niby jakby znajoma - myślał na głos wydymając pulchne wargi, - ale wybaczcie jakoś trudno mi tą facjatę do miana przypisać.

- Jam jest Bernard Wolner - sapnął kat. - Mistrz Małodobry z Denondowego Trudu panie zbrojmistrzu a ten tam - uniósł skrwawioną dłoń - to zwykły cham i morderca.

Gwizdo wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu jakby te epitety wielce go uradowały.

- Poznaję teraz! - uradował się grubas. - Brak włosów mnie zmylił i fakt, żem szukał tej mordy w rzędzie zwykłych rzezimieszków. No popatrz - klasnął otwartą dłonią w udo w wyraźnej uciesze - całe miasto go szuka a pan go tutaj jak świniaka wieziesz. - Gwizdnął nieudanie. - A czarownica? Była z nim?

- Tej widzicie jeszcze nie złapaliśmy bo ten tutaj łotr wespół z tą dzikuską - tutaj skinął na Cathil - ślady specjalnie mylili, żeby wiedźmie dać sposobność uciec. Ale depczemy jej po piętach i jeśli tylko zaspokoiliśmy waszą ciekawość, trza nam dalej w drogę, żeby nam nie uciekła.

- Ależ oczywiście, oczywiście… - strażnik dał znać swoim ludziom aby zeszli z drogi - nie będę was zatrzymywać.

***


Smardz złapał trop w południe, gdy drogę przeciął im strumień. Cathil musiała mu przyznać jedno - był dobry w tym co robił. Wpierw brodził w rwącej wodzie w jedną i drugą stronę przez ponad pół godziny, przyklękając co chwila i przyglądając się omszałym, ostrym kamieniom a potem zdecydowanie wskazał właściwy kierunek. Zbliżało się ku wieczorowi gdy strumień rozlał się w zakolu a ślad poprowadził ich prosto do samotnej chaty. Z komina unosiła się smuga dymu, a wokół roznosił się przyjemny zapach wędzonego mięsa. W progu stał wysoki mężczyzna z nagim torsem. Przyglądał się przybyłym uważnie. Czekał.

- Witajcie panowie - zaczął pierwszy - zwą mnie Weld, w czym mogę pomóc?

- Gwizdo, strażnicy z Denondowego - odburknął. - Sami tu mieszkacie?

- Sami - potwierdził.

Stalowooki skinął na najemników. Ci zrzucili kata i dziewczynę z koni i zaczęli ciągnąć w kierunku stodoły.

- Trzeba nam odpocząć. Konie zdrożone i języka zaciągnąć. Szukamy kogoś…

Żołdacy zaciągnęli więźniów do budynku. Stodoła była sucha i pachniała świeżym sianem, które suszyło się pod dachem. Rzucono ich w błoto, do zagrody między świnie, rechocząc przy wtórze świńskiego kwiczenia. Spętano dokładnie i przywiązano do pali podtrzymujących strop. Żołnierze wyszli przed budynek, żartując głośno.

W tem kupka siana pod stropem poruszył się i wynurzyła się z niego zaciekawiona dziecięca buźka. Rozejrzała się po stodole, zobaczyła dwójkę więźniów i najwyraźniej wciągnięta przez kogoś zakopała się z powrotem.


Irga.


Złapał ją za suchą dłoń, pociągnął lekko do siebie. Ostrze przecięło cienką skórę - barierę otaczającą ciało i to coś nieuchwytnego, co powodowało, że nie było to tylko ciało; to coś, co niektórzy zwykli byli zwać duszą. Gęsta krew popłynęła wolno. Przyłożył ranę do rany. Połączenie dwóch ciał. Dwóch jestestw. Wymieszanie życiodajnych płynów, nośników tego, co definiuje nas samych.

Węże wypełzły zza jej pleców i wyciągając rozdwojone języki podpełzły do jego stóp. Złapał jednego z nich za głowę i podsunął pod pysk drewnianą miseczkę. Rozchylona paszcza ukazała dwa jadowe kły. Zęby zagrzechotały o brzeg naczynia. Trysnął zielony jad. Dhintay ka odrzucił gada. Potraktowane w ten sposób zwierzę uniosło łeb i syknęło ostrzegawczo. Szaman uderzył pięścią w piach. Wąż zwinął się w kłębek, badając tylko otoczenie językiem.

- Pamiętaj! - spojrzał prosto w jej czarne oko. - Nie wymawiaj imion zmarłych bez potrzeby. Mogą cię usłyszeć. Nie wszystkich chcesz spotkać. Pamiętaj! - ostrzegł ponownie. - Nie wymawiaj przy nich swojego prawdziwego imienia. Nie chcesz, by mogli cię odnaleźć.

Kropla krwi z rany wpadła z sykiem do miseczki z jadem. Zamieszał płynnym ruchem. Splunął. Ponownie zamieszał. Zwlekał z kolejnymi słowami.

- Musisz uważać. Wszystko tam będzie prawdą i fałszem jednocześnie. Wszystko będzie obce i znajome jednocześnie. Poczujesz swoje ciało. Zobaczysz drzewa. Las taki jak ten. Wzgórza. Dotkniesz. Usłyszysz. To będzie znikające echo. Odbicie wzięte z twoich oczu. I nim zniknie całkowicie - musisz wrócić tutaj.

- A gdybym musiała wrócić prędzej? Gdyby dziewczyna musiała wrócić prędzej?

Westchnął, poruszył głową niecierpliwie, gadzio.

- Gdy rodzą się bliźnięta, w których krwi drzemie talent i moc, rozdziela się je. Starsze z nich oddaje się pod opiekę przodków za Zasłoną. Staje się kotwicą. Pępowiną. Właściwym odbiciem. Drugie zostaje szamanem, Rozmawiającym ze Zmarłymi. Tak zawsze było wśród mojego ludu i tak zawsze będzie. - Popatrzył na nią poważnie, ze smutkiem podszytym niepokojem. Jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu i dźwięku przesuwających się po piaszczystej ziemi łusek. - Jestem szamanem i mam brata, który jest moją kotwicą. Musisz go odnaleźć. Musisz sprawić, by mnie wezwał. Gdy to uczyni, ja będę mógł wezwać ciebie.

Wsunął jej w rękę naczynie z krwią i jadem.

- Wypij! - ponaglił.

Wsunęła rzemień Wilka do ust, przytrzymała zębami, przełknęła gęsty płyn.

Zdawało się, że trucizna wyżera jej gardło. Trawi przełyk. Przepala żołądek. Powietrze zrobiło się gęste i gorące jak smoła. Świat w jednym momencie zapadł się w ziarno wielkości gorczycy, a ona sama zaczęła osuwać się w nicość. Ciemność złapała ją, objęła ramionami niczym matka swe małe dziecię, wlała się w uszy, przesłoniła oko. Unieruchomiła ciężarem tych ramion, odebrała przestrzeń, jak poczwarkę otuliła ciasnym kokonem.

Zamkniętą.
Skuloną.
Czekającą na przebudzenie.
Wijącą się z bólu, którego nie zapomni nawet po drugiej stronie.

Ten spleciony misternie z mroku kokon gniótł ją i tłamsił. Budził jeden z największych strachów. Ograniczał ruchy. Nie dawał wyjść.
Drgnęła. Oplótł ją ciaśniej. Otworzyła usta do krzyku. Cisza zalała jej gardło.

Czuła jak traci siły, jak szamocząc się i walcząc staje się słabsza. Wtedy, przez jedną krótką chwilę, w wydawałoby się idealnym splocie, zobaczyła swym martwym okiem błysk światła. Promyk, który pojawił się na chwilę i zniknął. Chwyciła się go mocno, tak jak tonący chwyta się wszystkiego, co jest w stanie utrzymać go na powierzchni. I po chwili znalazła go ponownie. Skazę w Zasłonie. Jasność w mroku, którego bała się tak bardzo. Naparła na nią. Sploty przesunęły się, rozdarcie powiększyło. Uderzyła w nie. Uderzała raz za razem.

Aż zobaczyła dolinę, podobną i niepodobną do tej, w której szaman podał jej naczynie z trucizną. Tą samą i inną jednocześnie.

Jej zdrowe oko widziało to, co zapowiedział Dhintay’ka - wspomnienie wzięte z jej źrenic, odbicie, w którym wysokie sosny tak samo pięły się ku niebu, zrodzone z drżących płomieni cienie tańczyły po ciemnej korze, wygładzonej deszczami powierzchni kamieni i skał. Nie dziwiła się już, że niektóre dusze nie potrafiły uwierzyć w śmierć własnego ciała. W innych okolicznościach ona też mogłaby się pomylić, mogłaby zatracić się w tym odbiciu.

Ale miała jeszcze drugie oko, które teraz - po raz pierwszy od trzech dziesiątków lat - było szeroko otwarte. To oko widziało bardziej prawdziwy obraz. Nienaturalny bezruch, przedziwne kształty cieni, barwy zblakłe, jak wytrawione kwasem, formy, których w pierwszym odruchu nie potrafiła nazwać.

Podniosła się powoli, zaparła mocno stopy o jałową ziemię. A potem popatrzyła w dół.
I poczuła coś, czego nie czuła od bardzo, bardzo dawna - euforię.


Wadahadalada ay la Dhintay ka.


Szaman złożył ostrożnie bezwładne ciało Szeptunki. Wyglądała na martwą.

Węże oplotły jego ciało, wpełzając pod ubranie, przylegając ciasno do skóry. Mężczyzna zebrał się i w dogasającym świetle dnia ruszył stromą, tylko sobie znaną ścieżką, zboczem przełęczy w poszukiwaniu dziewczyny.

Odnalezienie jej nie było trudne. To była jego ziemia - jego były skały, drzewa i prochy zmarłych wnikające w piach z każdym deszczem coraz głębiej. To była jego ziemia, jego dom. A blask rozpalonego na zboczu jednego ze wzgórz ogniska widoczny był w nocy z oddali.

Długo obserwował ją skuloną przy wygasających powoli płomieniach. Śniącą. Bezbronną. Obcą. Próbował wsłuchać się w jej sny, wyczekiwał ostrzeżeń od czuwających nad nią duchów, szeptu zmarłych nachylających się nad swoją córką. Zdecydowany prosić o zgodę, negocjować cenę. Gotowy błagać.

Odpowiedziała mu cisza.

Dopiero wtedy przywołał dwa węże. Pod dotykiem jego palców ich skóra szarzała, obumierała i złuszczała się w wiotkich strzępach. A pod nimi kryły się nowe łuski, których kolory układały się we wzory przeznaczone tylko i wyłącznie dla jasnowłosej dziewczyny - w bramę, która miała przeprowadzić ją łagodnie na drugą stronę Zasłony. Sen i Śmierć.

Gady poruszyły płaskimi łbami, smakowały zapachy rozdwojonymi językami. Wiedziały na czym polega ich rola. Czekały na jego znak.

***

Gdy w końcu wybudziła się z sennego koszmaru pełnego płomieni, szubienicznych pętli i odoru rynsztoka oraz zepsutej krwi on siedział przy już wygasłym ognisku. Uśmiechnął się do niej, wybijając palcami nieregularny rytm na ciemnej, spękanej ziemi. Syknął i węże podpełzły ku niej - zwodniczo powolne, całe lśniące w blasku wczesnego słońca.

Ledwie poczuła, gdy zatopiły zęby w jej stopach, uwalniając jad.
A potem zasnęła ponownie.


Kesa z Imarii.


Warghh uśmiechnął się do niej rozbrajająco. Niebo ściemniało. Zdawało się zanosić na burzę. Puściła go. Spojrzała w górę. Puste kikuty drzew ginęły w fioletowych chmurach. Rozejrzała się wokół jakby dopiero się przebudziła. Las był… jakiś dziwny. Nieruchomy. Obcy. Coś było nie tak… Coś się zmieniło. Ten bezruch.

Wiatr! Nie było wiatru! Nie czuła na swej skórze nawet najmniejszego powiewu. Pojedynczy listek na gałęzi nawet nie drgnął.

I cisza! Nie było słychać ćwierkania, bzyczenia, szumu. Nie było słychać lasu. Las był martwy. Dlaczego dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę?

- Oddychać? - w otaczającej ją ciszy odgłos mężczyzny zabrzmiał nienaturalnie głośno. - Co znaczy oddychać?

Podniosła rękę do ust. Chciała krzyknąć lecz płuca nie pompowały powietrza.

Autumm 07-06-2014 21:15

Soundtrack

[media]http://fc07.deviantart.net/fs70/i/2011/176/8/e/men_at_arms_by_ethicallychallenged-d3juw61.jpg[/media]

Cathil próbowała za wszelką cenę się wydostać z więzów, rzucając się w pętach niby dziki zwierz. W końcu podniosła wzrok ku ukrytym w sianie szczeniętom.

- Macie… coś ostrego? - syknęła, choć nie miała wielkich nadziei na ratunek z tej strony.

Na poddaszu w sianie poruszyło się coś, lecz ruch szybko ustał i nastała ponownie cisza.

Cathil przeklęła pod nosem spróbowała znaleźć na słupie jakąś zadrę, która pomogłaby jej przedrzeć więzy.

Pal wbity w ziemię nie był nowy i od ocierania się o niego loch z chlewu śliski. Przetarcie więzów zdawało się być zajęciem żmudnym i długotrwałym.

- Wy, na górze… znajdźcie mi coś ostrego - powtórzyła - Albo was wydam!

Bernard poruszył się lekko, wybudzając się z letargu. Zamglonym wzrokiem rozejrzał się po pomieszczeniu, i w końcu zogniskował wzrok na podejrzanej kupie siana.

- Cichaj że… - syknął do łuczniczki - Nie trzeba i naszego nieszczęścia na innych sprowadzać. Niech lepiej zmykają, póki nikt ich nie widział… - dokończył ciszej, i poruszył się trochę, poprawiając niewygodną pozycję.
- Głupiec - warknęła Łowczyni, nie przerywając swoich starań - Ty i ta twoja wiara w śmierć - splunęła, stęknęła i zgrzytnęła zębami - Śmierć nie potrzebuje wyznawców. Znajdzie cię prędzej, czy później. Nie musisz się do niej łasić jak kotka w rui.
- Szczeniaku - rzuciła ku drżącemu sianu - Nóż, kozik, gwóźdź, cokolwiek…

Na górze panowała dłuższy czas cisza, po której kupka siana poruszyła się, by ujawnić głowę... pulchnej kobiety, która zagryzając wargę zerknęła wpierw na przywiązanych do słupa, by później obrzucić nerwowym spojrzeniem wejście do stodoły. Wyraźnie zastanawiała się nad dalszym krokiem.

- Ktoście za jedni? - syknęła w końcu z góry.
- Jestem Cathil, a to Bernard - łowczyni stęknęła, wciąż próbując uwolnić się z więzów - Nic więcej od was nie potrzebujemy, tylko coś ostrego, cokolwiek.

Kobieta namyślała się jeszcze przez chwilę, po czym po szybkiej i cichej wymianie zdań z kimś na podeście z siana wysunęła się drabina. Gdy tylko zeszła po niej na dół, drabina została wciągnięta z powrotem na górę by zniknąć w stercie siana.

Spojrzała płochliwie w stronę wrót, przeszła szybko za jedną z przegród by pojawić się z sierpem w dłoni przy słupie.

- A tamci? - skinęła głową w kierunku wyjścia - Co za jedni? Dlaczego was trzymają?

Cathil przerwała na chwilę swe zmagania i spojrzała na kobietę zza kurtyny splątanych, poklejonych krwią i błotem włosów.

- Mordercy i gwałciciele - uśmiechnęła się krzywo - Najemnicy, źli ludzie. Daj mi sierp i znikaj w sianie. Lepiej żeby cię nie zauważyli.

Spojrzała wątpiącym wzrokiem w kierunku chudej, umorusanej dziewczyny w zgrzebłych łachach i potężnego mężczyzny ze spuszczoną, wygoloną głową.

- Oni są ci źli... Wy dobrzy... a was pojmali, żeby gwałcić czy grabić?
Cathil zgrzytnęła zębami i splunęła w bok.
- Jeśli nie chcesz pomóc, to zejdź mi z oczu - warknęła - I uciekaj… Ci ludzie wyrżneli całą wioskę tylko dlatego, że nie mogli nas znaleźć. Ja nie jestem ta dobra - syknęła z przekąsem - Ale nie jestem potworem.

Coś w spojrzeniu dziewczyny, w jej pogardzie i rozpaczy musiało przekonać kobietę, bo w końcu nachyliła się i jednym, wprawnym ruchem ostrza przecięła więzy najpierw jej, potem mężczyźnie.

- W tamtym rogu jest luźna deska w ścianie - wskazała skinieniem głowy. - Pięćdziesiąt metrów łąki i las.

Westchnęła głośno. Ciągle niepewna. Ciągle wątpiąca, czy jej decyzja była słuszna.

Cathil roztarła nadgarstki, kryjąc twarz przed wzrokiem kobiety. Nie ufała swojemu głosowi, nie zwykła też dziękować, skinęła więc jedynie głową, i pociągnąwszy Kata za rękaw ostrożnie podeszła do wskazanego miejsca.

Nie mogła dłużej czekać. Jej oprawcy mogli w każdej chwili zechcieć sprawdzić co z więźniami. To była jedyna okazja. Wyślizgnęła się przez szczelinę i przytrzymała deskę by i kat mógł się wydostać. Nie przestawała słuchać, rozglądać się i węszyć. Była gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki.

Po swoich gniewnych słowach kat znów zapadł w swoisty letarg. Dyskusja między dziewczyną a dzikuską nie ruszyła go wcale; drgnął dopiero kiedy ostrze noża rozcięło mu więzy. Machinalnie pomasował zdrętwiałe nadgarstki i wbił wzrok w łuczniczkę. Błękitno-szare oczy zdawały się być wyblakłe i puste, jakby odeszło z nich całe życie, a Bernard patrzył na świat zza tafli mętnej wody.

- Głupia...głupia… - powtórzył cicho, jak echo - Gdzie uciekniesz? Gdzieś się skryjesz? Mają konie, mają stal, mają siłę i spryt. Raz już nas dopadli. Dopadną i drugi...Będą cię ścigać i ranić, znów i znów. Jest tylko jedna droga… - zamilkł i otworzył powoli usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i wbił wzrok w ich wybawicielkę, jakby właśnie ujrzał ją po raz pierwszy.

Cathil patrzyła na niego z odrazą i politowaniem.

- Razem z tym palcem obcięli ci chyba i fiuta jeżeli myślisz, że coś takiego może mnie zranić - prychnęła i odwróciła się w stronę obluzowanej deski - Rób co chcesz, mam dość wyciągania cię za uszy z gówna.

Powoli odchyliła deskę i łypnęła okiem na zewnątrz.

Deska skrzypnęła cicho, co jednak w otaczającej ich ciszy wybrzmiało w ich uszach niczym ryk godowy jelenia. Cathil skrzywiła się. Wyjrzała ostrożnie na zewnątrz. Ściana wychodziła na północną stronę. Stodoła dawała w tym miejscu długi cień, który kładł się na łące aż do ściany lasu, która zgodnie z tym co mówiła kobieta, była jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Młode buczyny, ledwo odrosłe od ziemi wystrzelić musiały tej wiosny. Dopiero kilkaset metrów dalej zaczynał się regularny, stary las.

Słyszała odgłosy najemników rozmawiających głośno gdzieś w pobliżu, lecz nie widziała ich. Musieli być po zachodniej stronie stodoły.

~ Nic nie rozumiała! ~ Kat aż przez chwilę zatrząsł się z tłumionego gniewu. Uciekać? Zdać się na niepewny los i ułudę nadziei, jaką dawała noc i zwodniczy uśmiech kapryśnego losu? Znał to, widział na własne oczy setki razy: przechodzący przez jego ręce więźniowie, którzy kurczowo chwytali się każdej okazji, węsząc w najmniejszym okruchu znaku swojego zbawienia; czepiający się każdej sekundy jak ratunku, karmiący się złudą, że tym razem będzie bolało mniej, że narzędzie będą mniej ostre, albo strażnik zapomni o nich, przechodząc obok krat celi. Żałośnie zestrachane istoty, których oczy były pełne gorzkiego rozczarowania. Bo wybawienie nigdy nie nadchodziło; świat nie działał w ten sposób. Los, kaprawy, wredny starzec, stawał zawsze po stronie silniejszego, i nie istniała taka dawka szczęścia głupców, by pokonać brutalną moc siły.

Można było jedynie walczyć - i skonać szybciej, na wybrany przez siebie sposób, a nie ten, który wyznaczył delektujący się swoją wszechmocą oprawca. Potem klawisze półgłosem opowiadali sobie o szaleńcach, którzy z gołymi rękami skakali im do gardła, skazując się na pewny zgon od pałki, miecza czy halabardy. Albo o takich, którzy tłukli głowami w kamienne ściany celi, aż życie wyciekało z rozbitych na miazgę czaszek. Czy tych szczególnie zapamiętałych, duszących się czym się dało: rękawem szaty, przeoczonym sznurem od ubrania lub tnących tętnice o metal kajdan czy załom muru. Nie było ich nigdy wielu - trzeba mieć nielichy zapas woli, by zmusić tchórzliwe ciało do wydania tego ostatniego tchnienia, bo zawsze słabe mięsu wzbrania się uczynić tego, o co woła pragnąca uwolnienia dusza - ale każdego i każdą z nich kat rozumiał i w cichości ducha szanował. Pojąć, że koniec jest nieuchronny - i przyjąć Kościstą Pocieszycielkę twarzą w twarz, jak równy z równym a nie czekać, aż sama uderzy w skulone w ucieczce plecy - czy nie było to ostateczne pogodzenie się z tym, co niesie każdemu życie?

Wyciągnął ręce i chwycił młodą wieśniaczkę szybko i cicho, jak kot dopada niczego nie spodziewającego się wróbla. Szeroka dłoń na chwilę przykryła kobiecie usta; palce drugiej powędrowały niemal zmysłowym gestem po odsłoniętej szyi dziewczyny, jak w jakiejś delikatnej pieszczocie. Obojczyk, ścięgno, aorta, tętnica… - wyszeptane, odliczone na skórze dziesiątki rysunków z anatomii, medycznych traktatów i własnej praktyki na zwłokach… i żywych - Bernard nacisnął dwoma palcami bijący ciepłem punkt pod szczęką i z sennym westchnieniem młódka zwiotczała w jego ramionach.

Położył ją na ziemi delikatnym gestem, wysupłując z miękkich dłoni ostrze. Nim Cathil zdążyła się dobrze przyjrzeć ciemności na zewnątrz stodoły, kat odepchnął ją zdecydowanym ruchem i przecisnął się przez szparę na dwór; jego barczysta sylwetka roztopiła się w mroku po lewej stronie budynku.

Przycisnął się do ściany budynku, starając się uspokoić oddech. Paskudne traktowanie przez straż, rany, brak snu i porządnego posiłku odcisnęły na nim swoje piętno. Nie był już młodzieniaszkiem, by jego ciało tak jak Cathil szybko regenerowało utracone siły i znosiło wszelkie niewygody. Chłód metalu w dłoni przywracał mu jednak ostrość myślenia i dodawał odwagi. Miał nadzieję, że dzikuska posłucha swoich zwierzęcych instynktów i rzuci się do ucieczki. Pościg na pewno ruszy za nią… i ją dopadnie. Ich oprawcy mieli trzy niezaprzeczalne atuty - pewność i wiedzę o otaczającym ich terenie, konie i wypoczętych ludzi oraz bystre oczy i uszy. W ten sposób ofiara zawsze przegra z myśliwym…

Ale szanse zawsze można było wyrównać. Dojrzałe drzewa padały, by dać światło i gnijąca masę młodym sadzonkom, które czekało długie i owocne życie. Stare ustępowało miejsca młodemu; i to była właściwa kolejność rzeczy. Po co stawać na przekór odwiecznym prawom świata?

O tyle, o ile mógł ostrożnie zbliżył się do rogu budynku, przykucnął i chwilę nasłuchiwał rozmów, zanim wychylił kawałek głowy zza załomu, przyciskając do piersi ostrze sierpu niczym talizman. Szukał trzech rzecz: koni, które musiały być tu gdzieś niedaleko spętane czy przywiązane, źródła ognia lub światła, którego mógłby użyć, by choć na chwilę odciągnąć uwagę zbrojnych od uciekinierka...i Smardza, oczu i uszu oddziału. Gdyby choć jedną rzecz udało mu się uczynić zgodnie z planem… szanse Cathil wzrosłyby niepomiernie. Jeśli nie… ucieczka w śmierć też była wystarczająco kuszącą opcją…

[media]http://www.medievalists.net/wp-content/uploads/2014/04/vikings-lagertha-650x485.jpg[/media]

Łowczyni szczęknęła zębami. Przełknęła nagle zgęstniałą od przerażenia ślinę. Spojrzała za siebie na omdlałą kobietę. Nie mogła jej tak zostawić. Jeżeli ucieknie, znajdą ją i…

Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz. W uszach zadzwonił obleśny rechot i zaświszczał urywany oddech oprawcy. Jego smród i ból, który jej sprawił przez chwilę zawładnęły jej zmysłami. Zacisnęła mocno powieki i spróbowała uspokoić bijące w panice serce. Zimny pot spływał po jej plecach. Gdyby miała czym, z pewnością by zwymiotowała.

Trwało to zaledwie kilka sekund, ale zdawało się wiecznością udręki. Wreszcie, wciąż drżąc, Cathil wstała i podeszła do nieprzytomnej, pochwyciła ją pod ramiona tak delikatnie jak potrafiła i zaciągnęła w kąt stodoły. Teraz nie mogła uciec. Nienawidziła Kata za jego bezmyślny egoizm. Czy aż tak bardzo pragnął śmierci, że musiał ich wszystkich pociągnąć za sobą w jej zimne objęcia?

Stanęła po środku stodoły, zagryzając spierzchnięte i popękane wargi do krwi. Czerwona posoka popłynęła po brodzie dołączając do reszty brunatnych, zaschniętych śladów i siniaków, układających się we wzór cierpienia. Wszystko bolało, ale Łowczyni nie miała czasu zważać na byle zadrapania i stłuczenia. Miała zadanie do wykonania. Jak zwykle musiała posprzątać cudzy bałagan...

Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, co można było przekształcić w broń lub sidła. Niedługo ktoś przyjdzie. Chciała być gotowa. Nie miała wielkich nadziei, by tym razem jej los się odmienił, ale chciała być gotowa. Chciała mieć w zapasie coś dobrego, gdy wreszcie przyjdzie jej stanąć przed Bogami. Coś czym mogłaby utrzeć tym skurwysynom nosa.

Nie musiała szukać długo. Gdy podeszła do jednej z przegród, znalazła rozwieszone na ścianie narzędzia gospodarstwa domowego. Były tutaj kosa z osełką, piła do cięcia drewna, nawet stępiona siekiera, sznur konopny i pełno innego żelastwa, które spotkać można w każdej szopie.

Sprawdziła sznur. Zakładanie sideł było sztuką. Trzeba było je odpowiednio ukryć, a jednocześnie upewnić się, że uwaga zdobyczy będzie skupiona gdzie indziej. Tu Cathil nie miała problemów. Każdy kto wejdzie do stodoły będzie się spodziewał zobaczyć dziewczynę przywiązaną do słupa. Na szczęście robiło się ciemno i każdy kto wejdzie do stodoły będzie musiał wysilić wzrok. Każdy kto wejdzie do stodoły nie będzie patrzył pod nogi. Pętla się zaciągnie, podcinając i obalając zwierzynę, a wtedy na jej głowę spadnie siekiera. Jednym, oszczędnym ruchem, bez zbędnego bólu i hałasu pozbawi łup życia.

Takie właśnie myśli układały się w głowie Cathil, gdy ukrywała pętlę w sianie.

[media]http://fc06.deviantart.net/fs21/f/2007/233/f/d/Selfless_Scoundrels_by_capprotti.jpg[/media]

W tym samym czasie Kat wychylił się zza rogu stodoły. Najemnicy właśnie przygotowywali się do rozłożenia się obozem wokół zagrody. Konie stały spętane wśród drzewek owocowych a oni sami korzystając z drewna porąbanego przez gospodarza, rozpalili już dwa ogniska. Zapowiadała się też niezła uczta, bo jakieś oprawione zwierzę nabijano właśnie na prowizoryczny rożen.

Z chaty, stojącej po południowej stronie stodoły wyszedł ten zwany Kretko, z blizną miast ucha. W krok, krok za nim poruszała się jego osobista obstawa, zwalisty Czarny.

- Smardz! - przywołał do siebie zwiadowcę. - Weźmiesz kilku ludzi i...

Od strony ogniska podniosła się wrzawa, gdy niedoszła pieczeń wpadła do ogniska. Przeklinano nieudolność Rzepy, krępego mężczyzny o czerwonej, nalanej twarzy.

- ... Przełęczy ...łomów...

Jeden z kompanów, chudy jak tyka, ze śladami po ospie na twarzy zaczął kwiczeć jak osioł, na co Rzepa chciał go kopnąć, lecz ten zwinnie zakręcił się, chowając za drzewem, co skwitowano gromkim śmiechem.

- … tać Czarownicę! Zrozumiałeś?

Tropiciel kiwnął głową.

- Ruszaj!

Najemnik podszedł do rozbawionego towarzystwa, wybrał sobie trzech zbirów, po czym wsiedli na konie i ruszyli w stronę gór.

- Sroka! - Kretko przywołał chudego, naśladującego odgłosy zwierząt. - Zajdź do chaty. Zdaje się, że gospodarz chce nas poczęstować antałkiem.

Odpowiedział mu chór aprobaty.

- Tylko żadnego pijaństwa! - ostrzegł. - Ruszamy skoro świt! Rzepa, sprawdź stodołę!

Bernard szykował się już, by korzystając z zamieszania, jakie spowodowało przegrupowywanie się bandytów… to znaczy straży, spróbować szczęścia w dojściu do koni czy dopadnięciu Smardza, ale ostatni rozkaz herszta obudził w nim wątpliwości. Odwrócił głowę w kierunku ciemniejącej w mroku dziury w ścianie, którą wydostał się na wolność, a potem skierował wzrok na rozciągające się za stodołą pole i las. Mimo mroku powinien dostrzec jeszcze biegnącą nim sylwetkę Cathil. Czemu nie uciekała? Czemu?

Spoglądał to na podchodzącego bliżej strażnika, to na dwór, gdzie nadal nie było widać dzikuski i liczył w głowie pozostały czas. Jeśli Rzepa wejdzie teraz do środka, Cathil nie będzie miała najmniejszych szans na ucieczkę. Głupia, głupia, głupia! Na co czekała? A może ostatnie doświadczenia tak ją złamały, że porzuciła myśl o ucieczce? Przecież przed chwilą wydawała się zdeterminowana…

Podjął szybką decyzję i schował się za róg, starając się cicho - ale prędzej niż strażnik - dotrzeć znów do dziury i spróbować dostać się do środka bez zwracania na siebie uwagi...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:45.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172