lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

Autumm 31-08-2013 22:32



Nie ma to jak dobrze zacząć poranek. Choć przecież straż w lochach nie była domeną kata, nocną ucieczkę więźniów odebrał niemal jak osobisty policzek. Takie rzeczy! W jego lochach...! Nie do pomyślenia...Humoru nie poprawiało mu jeszcze wspomnienie rozmowy z medyczką. Panna miła, grzeczna i jęzorkiem też gładko obracała, ale Bernard nie mógł przejść do porządku dziennego nad faktem, że mimo wszystko, wpychała się w jego kompetencje. Nawet jeśli stał za tym ktoś ważny...No i jej dziwne metody leczenia...Po jej kuracji na zdrowie Wolner nie narzekał, ale albo zaczął nagle wszędzie widzieć wiedźmy, albo coś w tej całej sprawie śmierdziało siarką, i innym cholerstwem, przynależnym plugawej magii...

Na wieść o czekającym go spotkaniu Bernard machnął zrezygnowany dłonią. Akurat ze wszystkich rajców z tym najmniej chciałby się dziś spotkać...W ogóle, z żadnym z miejskich włodarzy za długo nie lubił przebywać, a po grubasie można było się spodziewać zupełnie zmarnowanego dnia, krzyków, bezpodstawnych oskarżeń i pouczania. A przeca jeszcze czekała go rozmowa z von Szantem w sprawie nowych porządków w katowni…Przypomniał sobie z goryczą, że to wszakże zbyt bliskie i zażyłe stosunki jego świętej pamięci ojca nieboszczyka z miejską radą spowodowały, że młody Wolner ruszył na szlak, porzucając zbytki i wygody. A teraz, patrzcie, sam się w jakieś konszachty z tymi bufonami musiał wikłać...Nie daj, Kelemvorze, żebym musiał głębiej w to brnąć...

- Nalejcie mi czegoś porządnego - mruknął do Kulawca - I nie gapcie się jak niewiniątko, wiem, że macie co na piwniczne chłody skitrane…- pokręcił głową - Powiedzcie mi, Kulawiec, co się z tym miastem porobiło, że po lochach mi się jakieś panny pałętają i więźniów chcą leczyć, a ciemne jakie indywidua włażą tu jak do siebie…? Więzienie to czy burdel jaki? - dodał z gniewem - Wiadomo co wczoraj się stało dokładnie…? - zapytał już bez złości.

Klucznik pokiwał głową z dezaprobatą, nie skomentował jednak zachowania kata, tylko pokuśtykał w stronę swojej kanciapy.

- Skrewili sprawę - westchnął idąc - skrewili na całego. Zgubiła ich rutyna. Jak doskonale wiesz, co tydzień sprzątacze wywożą z lochów nieczystości i trupy. Aron... - Otworzył drzwi.

Weszli do skromnego prawie pustego pomieszczenia, w którym znajdowała się prosta prycza z siennikiem, szafka oraz dwa krzesła i stół. Z szafki wyciągnął opróżnioną do połowy butelczynę, złapał zębami korek i wyciągnął go wypluwając w kąt. Rozlał płyn do dwóch kubków.

- Stary poczciwy Aron. Pewnie za parę dni jego ciało znajdą gdzieś w ściekach. Zabrali mu wóz i przyjechali sprzątać. Plan był prosty. Ciebie się tam nie spodziewali. Zdaje się, że przyszli tylko po tą druidkę. Jak głowa?



Podniósł kubek do ust i wychylił zawartość. Bernard wziął kubek w dłoń, ale nie od razu wypił. Trzymał go w ręku i w zamyśleniu mieszał zawartość płynnymi ruchami nadgarstka.

- Dobrze, dobrze...Panna medyczka zna się na swoim fachu...Jak tu zajrzy, przekaż jej, że mam chyba coś dla niej. Bardziej cnotliwego niż ostatnio – Przynajmniej za opiekę jakoś się jej odwdzięcze, pomyślał. A Amandzie się przyda ktoś, kto na fachu się zna, bo jej pomocnik, choć w alkemiji biegły, na leczeniu nijak się nie rozeznawał. Uśmiechnął się krzywo i wstał. Chlusnął alkohol jednym gwałtownym ruchem w gardło, aż świeczki stanęły mu w oczach.

- Khe, khem…- splunął - Powiedzcie mi, Kulawiec, ile wy tu już sterczycie w lochach? A? Widzę was, od kiedy pamiętam...Nie ckni wam się czasem, tak to wszystko pierdolnąć, tym wyżej rzec, żeby się w rzyć całowali, wziąć swoje graty, babę jaką i precz pójść gdzie, a nie w tym bagnie się dusić…? - stuknął kubkiem o stół. Przyznać się przed mężczyzną nie chciał, ale takie myśli ostatnio były mu coraz bliższe, im większy burdel panował w mieście i wokół niego - Polejcie…Za biednego Arona, niech go szczury nie wszystek zeżrą...!

Klucznik chwycił za flaszkę.

- Jak długo? Ano, wydawałoby się, że całe życie. Wiesz, jak mnie na męki wzięli to nie miałem dwudziestki, a później nie było do czego wracać. Wszyscy się ode mnie odwrócili. Jakbym był trędowaty. A tutaj? Mam gdzie spać, co pić. Jak mi trza baby to mam dość brzdęku, żeby jej zapłacić za figle. Czego mi więcej trzeba?

Kubki poszły w górę.

- Za Arona!


Bernard przełknął gorzałę, tym razem spokojniej. Czuł, że złość ustępuje powoli wraz rozchodzącym po ciele ciepłem. W sumie, był gotów na spotkanie, wolał mieć ten ból szybciej za sobą. Nie ma co odwlekać nieuniknionego…

- Można i tak - klepnął strażnika w plecy - Czas na mnie, bywajcie. Za rozgrzewkę pięknie dziękuję. A jakbyście jakie nieprzyjemności po tym całym tumulcie mieli, powiedzcie, słowo za was dam - stuknął kubkiem o stół, stawiając go denkiem do góry.



Do ratusza nie spieszył się zbytnio, ciesząc się widokiem budzącego do życia miasta. Kat zwykle wstawał jako jeden z pierwszych, a kładł się później, niż większość mieszczan. Lubił to uczucie, że w pewien sposób czuwa nad bezpieczeństwem mieszkańców miasta. To w rękach solidnych rzemieślników i drobnych kupców spoczywała prawdziwa władza w mieście; wbrew temu, co wyobrażali sobie rajcy czy bogacze, to właśnie ludzie pokroju Bernarda, znający swoje miejsce, ciężko pracujący i znający swoją wartość mężczyźni i kobiety byli fundamentem i kością Trudu. Stąd też brał się nieufność kata wobec miejskiej rady: gromady majętnych bufonów, którzy więcej czasu spędzali na politycznych gierkach i szemranych układach, niż na zajmowaniu się bieżącymi, miejskimi sprawami. Nie mówiąc już o tym, że bogactwo, jakie posiadali, i dystans, który utrzymywali od „pospólstwa” sprawiał, że łajno wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się na ulicach i czego ludziom trzeba...


Zanim przekroczył próg ratusza, otrzepał starannie płaszcz i ostukał buty. Potem zgarbił się nieco i przybrał możliwie najbardziej głupi wyraz twarzy i uniżony wygląd. Orben nie grzeszył ani prezencją, ani zaletami umysłu, bardzo był za to wyczulony na wszystko, co mu o tym fakcie przypominało. Kat nie zamierzał narażać się na dalsze nieprzyjemności tylko z tego powodu, że w swoim mniemaniu górował nad rajcą rozumem. Kiedy zbliżał się do drzwi gabinetu Pomidora, dobiegający stamtąd hałas potwierdził sensowność jego poczynań; rajca zdecydowanie nie był w nastroju.

- ... latryny sprzątać do końca waszego jebanego życia!

Rajca rzeczywiście wpadł w amok i obecnie wyładowywał swoją frustrację na strażnikach, którzy pełnili nocną wartę i dopuścili się zaniedbania. Czerwona, nalana twarz zdawała się, że za chwilę eksploduje. Zauważył wchodzącego Bernarda.

- Spierdalać skurwysyny i żebym was nie widział przez najbliższy tydzień! -
Strażnicy oddalili się prędko wbijając wzrok w podłogę. Nadęty Pomidor sapnął głośno.

- Mistrzu Dobry - rzekł spokojnie, lecz widać było po twarzy, że wstrzymuje gniew i cokolwiek może go ponownie wyprowadzić z równowagi - opowiedzcie co się wydarzyło w nocy.

- Szanowny panie rajco.. - Bernard nisko pochylił głowę - Ot, sprawa jest prosta jak konstrukcja topora. Zawezwano mnie, jakoby do pilnych zeznań, w sprawie tejże wiedźmy, co z Trzódki była i ludzi tam umordowała. Jakżem do dziewki, co widzenia się domagała, przyszedł, to żech się na sprzątających zwłoki natknął w korytarzu. Trupa akuratnie nieśli, przez co podejrzani mi się zdali - wzruszył ramionami - a potem to już szarpanina była i mnie ta felczerka von Szanta cuciła, szmat czasu później - dotknął odruchowo głowy w miejscu uderzenia - Pamiętać, to niewiele pamiętam...Mord nie widziałem, jeno tą z celi bym rozpoznał...Po prawdzie, sam nie bardzo wiem, cosik się stało, prócz tego, że w łeb zebrałem porządnie…Objaśnicie mnie może?

- Od objaśniania to wy tutaj jesteście - wysyczał grubas. - Po kolei. Kto was wezwał? Czy w trakcie przesłuchania był skryba?

Kat przełknął ślinę, żeby nie rzucić grubszym słowem. Impertynencki ton panoczka, mimo wszystko działał mu na nerwy - Wiadomość dostałem. Goniec przyniósł. Toć to nic nadzwyczajnego, często więźniom się coś przypomni, jak w celi dłużej posiedzą...A przesłuchanie? Nijakiego nie było, panie rajco, przeca wam mówiłem, żem w łeb oberwał, ledwom tam przyszedł. Skryba był, może nie był, skąd mam wiedzieć…- wzruszył ramionami. W duchu poniekąd zgadzał się z rajcą, po licho się tam pchał? Trza do rana było na rzyci siedzieć, a nie nadgorliwością grzeszyć...No, ale pannę wiedźmę chciał przeca niewinną ratować...głupi, głupi, głupi! Ja już cię, suko, dorwę - przyobiecał sobie w myślach - i wtedy inaczej zaśpiewasz. Niewinna, psia mać...żeby cię szlag trafił, a szczury flaki obgryzły….- klął, zły na siebie i na upokorzenie, jakie musiał znosić, tłumacząc się jak żak przed rajcą.

Orben Fethil zmarszczył czoło. Zastanawiał się.

- Wiadomość powiadacie dostaliście? Od kogo ta wiadomość. Bo przecież nie powiecie mi, że w środku nocy dostaliście zlecenie przesłuchania od któregoś z rajców?

To rzeczywiście było mało prawdopodobne, żeby takie informacje pisane były w nocy przez radę miejską, wiedział o tym dobrze.

Kat przygryzł wargę. Pismo, które dostał, napisane było dłonią Kulawca, ale nie chciał wkopywać starego stróża. - Pomyślałem, że kogo straż w nocy zgarnęła i od razu zaczął sypać...Toć była to od świadka prośba o widzenie, nie miejski nakaz wydania na męki...A że sprawa poważna, gardłowa, o czarostowo znaczy, to pospieszyłem, bo coś mi się widziało, że wiedźmy sąd to ważna jest rzecz...Gońca pewnie pchnął strażnik, co wartę miał wtedy na celach…- dokończył oględnie. Ale kiedy mówił te słowa, w głowie zaczęły rodzić mu się wątpliwości. A jak kuternoga był z nimi w zmowie? Wszak wszystkich w katowni znał, niemożliwe, że nagle nowych sprzątaczy nie rozpoznał, i na gębę ich puścił. Kluczy też mu nikt nie ukradł, a celę wiedźmy jakoś przebierańcy otworzyli… - To znaczy ee...ee...musiałbym sobie przypomnieć - wybrnął z wahaniem.

Grubas chrząknął. Widać zaangażowanie kata wywarło na nim pozytywne wrażenie i powietrze z niego trochę zeszło.

- Dobrze, dobrze Mistrzu Dobry, nikt tutaj waszego ech… poświęcenia sprawie podważać nie chce. - Przestąpił z nogi na nogę. - Opowiedzcie mi jeszcze co się wydarzyło jak żeście zeszli do loszku. Gdzieście tych sprzątaczy spotkali, gdzie oskarżeni byli no i - machnął ręką - no wiecie… Wszystko po kolei, jako było.



Więc kat opowiedział. Powoli, spokojnie i ze szczegółami. O trzech rzeczach wszakże nie wspomniał, ani się słowem nie zająknął: że na wiadomości rozpoznał rękę Kulawca; że otworzył celę dzikuski, zanim w łeb oberwał; przemilczał także swoje niewesołe przemyślenia co do roli stróża w całym tym zamieszaniu, choć poprzysiągł sobie, że poważnie sobie z nim pogwarzy, jak tylko od grubasa wyjdzie. Tam, gdzie mógł, zasłonił się niepamięcią. To co jednak zauważył, opisał dokładnie i starannie. Co prawda nie liczył na to, że patałachy ze straży kogoś złapią, ale spróbować zawsze warto…

- ...i wtedy się ocknąłem - dokończył opowieść - Dziś dopiero szczegółów się dowiedziałem, jakem do lochów zszedł. Ale - zaznaczył - opis dzikuski mamy, takoż wiedźmę łatwo będzie rozpoznać. Przeca pod ziemię się nie zapadli...A jak je znajdziemy, to i resztę gagatków takoż…

Rajca słuchał uważnie każdego słowa, podpytywał o szczegóły i klął co chwila na nieudolność strażników, którzy dobrze tożsamości sprzątaczy nie sprawdzili.

- Obyśmy znaleźli! - powiedział na koniec. - Toż to pierwsza taka ucieczka w historii Denondowego Trudu! To nie może tak być, że ktoś sobie wychodzi z lochów kiedy mu się podoba! No powiedzcie sami!

Podreptał trochę wzburzony, pulchny palec przykładając do ust i coś marudząc pod nosem.

- Dobrze, dobrze Mistrzu Dobry. Nie zatrzymuję was dłużej!

Bernard ukłonił się możliwie najgłębiej i szybko (ale nie za szybko, żeby jeszcze rajca sobie czegoś nie pomyślał), opuścił gabinet. Odetchnął dopiero za rogiem korytarza, kiedy drzwi stuknęły za nim, i miał pewność, że grubas nie wyglądnie nagle i nie zawoła go z powrotem. W zasadzie, rozmowa poszła nawet lepiej, niż kat się spodziewał. Za to dostanie się pewnie straży...której Wolner nie miał zamiaru żałować. Pokpili sprawę koncertowo, niech w końcu wezmą się za porządną pracę, wszak po tym, jak do miasta zaczęły napływać tłumy, bezradność straży stała się przedmiotem ulicznych dowcipów, a nawet szyderczych przyśpiewek.

Zastanowił się chwilę; miał przemożną ochotę wrócić do katowni i na długie godziny zająć się pracą, bezpieczny przed zakusami rządzących miastem w chłodzie lochów. Czekała go też rozmowa z Kulawcem, którego zamierzał podpytać na okoliczność wątpliwości, które nagle zalęgły się w katowskiej głowie. Skoro jednak był w ratuszu...mógł równie dobrze zajść do von Szanta i rozwiązać sprawę felczerki, która pewniakiem będzie mu w pracy bruździć.

Kolejna nieprzyjemna rozmowa. Bernard westchnął, nabrał powietrza w płuca i ruszył jeszcze bardziej pogorszyć sobie dzień...

GreK 02-09-2013 12:06


Bernard Wolner.


Praca i Kulawiec nie ucieknie, zdecydował w końcu i postanowił udać się do Kirrstofa von Szanta. Jego gabinet w Ratuszu był jednak pusty, co było na tyle niezwykłe, bo rajca był zawsze przykładem punktualności i przykładności, że zaintrygowany Bernard zdecydował się odbyć mały spacer do posiadłości rajcy. Przed wejściem do ratusza zmuszony był przecisnąć się przez niewielką grupę petentów, którzy tłoczyli się przed wejściem, co zirytowało go trochę.

Przed posiadłością von Szanta w cywilnym ubraniu stał strażnik, którego znał z lochów.

- Uhmm… Mistrz Dobry - zmieszał się.

- W porządku Karl - kat poklepał go po ramieniu. - Chciałem widzieć się z rajcą, nie pojawił się dzisiaj w ratuszu.

- Pan von Szant nikogo dzisiaj nie przyjmuje.

- Coś się stało… - stwierdził bardziej niż zapytał Wolner.

- Nie słyszeliście jeszcze? - zdziwił się strażnik. - Był zamach na von Szantównę. Już drugi.

Strażnik opowiedział po krótce co się stało.

- ...całe szczęście wpadł na służkę i ta przepłoszyła go - dokończył.

- To mówicie, że napastnika nie znaleziono?

- Ano nie…

Wolner westchnął. Nic tutaj w takim razie po nim. Rajca najwidoczniej miał teraz ważniejsze sprawy. Jak widać zło spotyka nie tylko tych maluczkich. Pożegnawszy się z Karlem ruszył z powrotem do ratusza gdy zza jednego z drzew wychylił się człowiek, którego twarz kat znał. Człowiek Angusa Weilbroma.


Kesa z Imari.


- Cała sprawa jest zagmatwana i strasznie śmierdząca. - Kirrstof podszedł do szafki i wyciągnął karafkę z bursztynowym płynem oraz dwa kryształowe kieliszki. Napełnił je w jednej trzeciej i jeden podsunął dziewczynie. Wziął swój kielich, położył na dłoni i zakręcił płynem. Wciągnął jego zapach. - Znakomity aromat - stwierdził odchodząc od tematu. Posmakował. - Czuć w nim słońce i radość. Tak przynajmniej uważa kupiec, od którego go kupuję. Sam nie wiem… Wydaję na niego majątek regularnie od lat lecz tak na prawdę nie wiem czy warto. Czy nie lepiej by było mieszkać gdzieś na prowincji, z daleka od tego wszystkiego, od polityki, knucia, łapówek, układów. Wolny od tych wszystkich brudów dużego miasta.



Rajca podszedł do okna. Przez dłuższy czas wpatrywał się w czerwone dachy kamieniczek nim znowu podjął temat.

- Kilka miesięcy temu, zupełnie przypadkiem natknąłem się na pewną sprawę. Wtedy nie wiedziałem jeszcze jak gruby to temat. Może gdybym wtedy wiedział gdzie mnie to zaprowadzi… No ale… Zacząłem drążyć, grzebać, uruchomiłem moje znajomości, podpłaciłem gdzie trzeba informatorów i okazało się, że trafiłem na… - westchnął. - Wdepnąłem w niezłe bagno. Ostrzeżono mnie, żebym przestał się się tą sprawą interesować, bo inaczej stracę, to co kocham najbardziej. Gdy nie odpuściłem doszło do zamachu na Marinę, którego byłaś świadkiem. Zamknąłem wtedy córkę w komnacie. Nie sądziłem, że posuną się aż tak daleko… Nie sądziłem, że będą na tyle zdesperowani by wysłać skrytobójcę aż tutaj…

Chciała zabrać głos, lecz racja nie dał jej takiej możliwości.

- Jeśli myśli pani, że powiem jej wszystko, to niestety jest pani w błędzie. I tak powiedziałem zbyt wiele. Ta wiedza nic by pani nie dała a jedynie ściągnęła na panią wielkie niebezpieczeństwo a takim niewdzięcznikiem nie jestem. Nie! Proszę mnie nie przekonywać.

Odstawił kielich.

- Mówiliście coś, że zamachowiec mógł chcieć zabić Marthę? Muszę teraz wyjść, załatwić kilka pilnych spraw, jeśli jednak będziecie chcieli porozmawiać na ten temat, wrócimy do sprawy wieczorem. Wybaczcie...



Irga.


Irga szła uliczkami Denondowego Trudu zaklinając krew, która powoli skapywała z rozciętej dłoni. Mijała uliczki i skwery aż trafiła pod bramy warowni. Strażnicy ponownie dokładnie sprawdzili glejt, jednak podpis Gustawa Zemelnshafta i tym razem otworzył przed nią bramę.

Krew kapała a Szeptunka ciągle szła znacząc swoją drogę krwawym śladem. Zmęczona, słabsza z każdym krokiem. Oparła się o ścianę budynku, czując jego chłodną ścianę. Przysiadła w jego cieniu. Zapadła w krótką drzemkę.




Cathil Mahr, Nena Deacair, Orin Sorley.


Albreht von Gass przez chwilę ważył słowa niziołka. Wpatrywał się w niego uważnie. Czyżby zastanawiał się czy ten mały, przebiegły łotr mógł go oszukać? Czy przejrzał jego blef? Skinął na pomagiera. Orin zamknął oczy spodziewając się nowej fali bólu. Zamiast tego usłyszał brzęk łańcuchów i po chwili zwalniające się obręcze z jego rąk i nóg. Runął na klepisko jak długi nie będąc w stanie ustać na miękkich nogach. Stłuczony żołądek zapłonął nowym ogniem.

Przydupas Albrehta złapał go pod ramiona i podniósł jak szmacianą kukłę, sadzając na drewnianym krześle przy stole w głębi piwnicznej sali. Na stole zapaliła się naftowa lampa, pojawiła butelczyna z mętną zawartością i niezbyt czysta szklaneczka.

Cathil przyglądała się wszystkiemu w milczeniu rozglądając się wokół, starając się ocenić swoją sytuację. Syknęła cicho w kierunku Neny, ta jednak wisiała tylko bezwładnie przypięta do łańcuchów. Dziewczyna potrząsnęła łańcuchami sprawdzając ich mocowanie. Zagrzechotały głucho.

Sorley rozmasował bolące nadgarstki i bezwładne nogi, z których odpłynęła krew. Albreht usiadł na przeciw niego i nalał do szkła. Po pomieszczeniu rozeszła się ostra woń alkoholu.

- Pij - podsunął niziołkowi trunek.

- Ale…

- Pij!

W tonie jego głosu było coś, co spowodowało, że Sorley nie dał się dłużej prosić. Siwucha wlała mu się do żołądka paląc po drodze gardło i struny głosowe, wyciskając łzy z oczu i zabierając oddech. Nalał ponownie.

- Pij!

Ceremonia powtórzyła się. Ciepło gorzałki rozlało się po żołądku kojąc ból i lekkim oszołomieniem i zawrotami dając o sobie znać głowie.

- A więc… - zaczął powoli - Twierdzisz, że twój kompan Feill - przeciągnął imię złodziejaszka jakby chcąc je zanotować w pamięci - wystrychnął cię na dudka i z Cathil łowczynią oraz Neną magiczką - ponownie przeciągnął imiona i profesje - zamierzacie mu odebrać to co mi ukradliście?

- Tak to pokrótce wygląda - przytaknął bard, ze zdziwieniem stwierdzając, że trunek nie wypalił mu do końca strun głosowych.

- I co zamierzaliście zrobić z moimi obrazami jeśli je odzyskacie, co? Dobrze… Nie musisz odpowiadać. Sytuacja się trochę zmieniła, prawda?

Blondyn odchylił się do tyłu, opierając na krześle.

- Dam ci jedną szansę. Wypuszczę cię. Jeśli do wschodu słońca nie wrócisz do mnie z informacją, gdzie są moje obrazy, dziewczyny zginą.

- Ale, panie von Gass - zaprotestował, - chyba zdaje pan sobie sprawę, że bez tropiciela i magiczki nie będę w stanie…

- Nie próbuj ze mną tych gierek Sorley! - Albreht wstał celując w niziołka palcem. - Nie uważaj mnie za kretyna!

- N… nie… nigdy bym… ale… zrozumcie…

- Puść mnie z nim! - odezwała się milcząca do tej pory Cathil - Wytropię te twoje obrazy, choćby je schowano w samej dupie grododzierżcy. Będziesz miał ciągle ją - wskazała na nieprzytomną Decair.

Serce jej pękało gdy to mówiła, ale wiedziała, że razem z bardem mają większą szansę na wytropienie złodzieja, czy próbę odbicia druidki. Baron milczał dłuższą chwilę nim ostatecznie zdecydował.

- Dobrze. Niech będzie. Macie czas do wschodu słońca. Jeśli się nie pojawicie, dziewczyna zginie. A ja i tak was znajdę, tak samo jak poprzednim razem.



Bernard Wolner.

Bernard skrzywił się gdy usłyszał wiadomość od kupca. Nalegał na spotkanie w Różowym Trzewiczku. Zamtuz prowadzony przez Magnolię, podstarzałą prostytutkę, usytuowany był niedaleko wewnętrznych murów a jego klientelę stanowili zarówno szanujący się kupcy jak i szumowiny pierwszej wody. W lokalu kwitły brudne interesy. Jedno jednak trzeba było przyznać burdelmamie, że porządku w swoim interesie pilnowała i do burd dochodziło tam niezwykle rzadko a dziewczyny były domyte i trypra można było tam złapać znacznie rzadziej niż w innych lokalach tego typu.

Weilbron wynajął pokój, w którym oczekiwał kata. Nikt nie pytał się i nie dziwił po co dwóm starszym panom potrzebny pokój w burdelu. Czy chcieli ubić jakiś interes, czy ulżyć swym chuciom, nie miało znaczenia. Ważne było, że w ręce burdelmamy trafił odpowiednio ciężki i brzęczący mieszek.

Kupiec przywitał się z Wolnerem uściskiem dłoni.

- Cieszę się Bernardzie, że przybyłeś tak szybko - zaczął spoglądając uważnie w oczy katu. - Słyszałem, że ta druidka, którą więziłeś uciekła a tobie po łbie dano. Takie informacje szybko się rozchodzą, ale widzę, że masz się dobrze.

- Całkiem nieźle - przyznał - a to za sprawą pewnej felczerki, ale jak mniemam nie wzywałeś mnie tutaj aby o stanie mojego zdrowia czy też ucieczce tej wiedźmy dywagować?

- A nie, nie… Zawarliśmy ostatnio pewną umowę i miałem odszukać dla ciebie pewne osoby - sięgnął do kieszeni, po czym wyciągnął w kierunku Bernarda dłoń, na której leżały srebrniki - otóż muszę zwrócić zaliczkę.

- Nie oczekiwałem, że znajdziesz ich tak szybko - obruszył się kat. - Nasza umowa ciągle aktualna. Chyba nie chcesz się z niej wycofać?

- Ależ to nie tak! Wiesz doskonale, że kupiectwo nie jest głównym źródłem moich dochodów. Nie… nie zaprzeczaj. Wiem, że to wiesz. Wiem, że gdybym trafił do lochów, to zająłbyś się mną równie gorliwie jak innymi szumowinami. Nie mów nic! Wiem o tym… Nie mam ci tego za złe. Tutaj, poza lochami jesteśmy tylko dobrymi kumplami. Ty nie mieszasz się do mnie, ja do ciebie.

- Przejdź do rzeczy.

- Już, już… cierpliwości… Zaraz przechodzę do sedna. Trójka poszukiwanych. Orin Sorley wędrowny bard i poeta, a do tego trzeba ci wiedzieć, złodziej, Cathil Mahr dzikuska poszukiwana przez straż miejską za współudział w morderstwie w Trzódce, no i twoja perełka Nena Deacair wiedźma, podejrzana o morderstwo w Trzódce, spowodowanie zarazy i… teraz słuchaj uważnie… napad na konwój ze złotem na przeprawie przez Rwącą Rzekę. No doprawdy, są wszyscy siebie warci.

- Nie może być… - kat aż przysiadł na miękkim łożu gdy usłyszał nowinę.

- Pamiętasz jak ci mówiłem, że chłopak od Kramerów znalazł ciała w chacie przewoźnika? Więc zjawił się inny świadek, który twierdzi, że widział, jak ta twoja wiedźma ze sforą wilków napada na konwój. Bestie rozrywają gardła i robią generalną masakrę a ona z wozem pełnym złota odjeżdża w siną dal. Ładny obrazek prawda? Bo konwój, musisz to wiedzieć, wiózł dochód z podatków do stolicy. A to już, Mistrzu Dobry, robi się sprawa polityczna!

Bernard milczał jakiś czas. W końcu spytał.

- Czy to zmienia coś w naszej umowie?

- To nie… ale to, że zapłacono mi znacznie więcej za dorwanie małego złodziejaszka, już tak. Otóż znajomek wiedźmy odważył się wejść do posiadłości, wyimaginuj to sobie, Albrehta von Gassa i gwizdnąć mu sprzed nosa wszystkie bohomazy niejakiego Piczy. Albreht się wściekł i nie żałował złota… to mu trzeba przyznać.

- No ale…

- Mam, mam ich wszystkich - wąskie usta Weilbrona ułożyły się w uśmiech, który szybko zgasł. - Nie mogę jednak oddać ci niziołka. Nie teraz. Nie przed tym nim doprowadzi von Gassa do jego skarbów. Musisz zrozumieć, stawka jest zbyt duża… natomiast możemy porozmawiać o twoich dwóch zgubach. Bernard powiedz mi, szczerze, co zrobiłbyś z wiedźmą gdybyś znowu ją miał w celi?




Kesa z Imari, Irga.

Kesa nie była zadowolona z przebiegu rozmowy z Kirrstofem. Rajca był tajemniczy i niewiele jej zdradził. Cała sprawa wydawała się teraz znacznie bardziej zagmatwana i tajemnicza. Jeżeli na córkę von Szanta rzeczywiście nasłano płatnego zabójcę…

Z jednej strony miała za złe rajcy, że nie mówi jej całej prawdy, z drugiej rozumiała powody, dla których tą prawdę ukrywa. Chciał ją chronić. Sama zastanawiała się nad tym, czy odkryć przed nim podejrzenia jakie od jakiegoś czasu kierowała na Gardana. Zdawała sobie jednak sprawę, że jeżeli podejrzenia są bezpodstawne, zburzy spokój jego rodziny. Czy to jednak miało znaczenie?

Zatopiona w takich myślach zabrała swoje rzeczy z zamiarem udania się do lochów. Czas wypełnić zobowiązania wobec rajcy.

Poranek był chłodny, choć wiatr rozgonił już nocne chmury i niebo było czyste a słońce grzało miło w powietrzu ciągle było czuć zapach niedawnego deszczu. W cieniu rzucanym przez jedną z kamieniczek zauważyła skuloną przy ścianie postać. Zaintrygowana podeszła. Stara kobieta z pomarszczoną twarzą i metalowymi ozdobami wplecionymi we włosy półsiedziała, półleżała na mokrej jeszcze ziemi. Upuszczony kostur leżał obok. Oddychała powoli. Na palcach ponawlekane jak korale na nić metalowe pierścienie stukały cicho przy każdym poruszeniu ręki.. Z jednej z dłoni sączyła się krew. Dotknęła rany. Rozcięta nożem nie chciała się zasklepić. Staruszka otworzyła szeroko oczy.


Cathil Mahr, Orin Sorley.


Wyprowadzono ich z pomieszczenia, które okazało się piwnicą zakładu szewskiego w uboższej dzielnicy Trudu. Światło dnia poraziło ich oczy gdy znaleźli się na ulicy. Byli sami, byli głodni i spragnieni, bez broni i poszukiwani przez straż miejską. Mieli dzień na obmyślenie i zrealizowanie planu, który wyciągnie ich z bagna, w którym tkwili po uszy.

aveArivald 10-09-2013 13:21

Cathil była wściekła. Chwyciła niziołka za kołnierz i zaciągnęła w ciemny zakamarek uliczki.
- Gadaj, o co tu chodzi?
Orin oklapł opierając się plecami o ścianę kamienicy i zaczął szlochać.
- Ja… Jaaaa… - zachlipał a dolna warga gwałtownie mu zadrżała - Uisdean obiecał, że wyciągnie Nenę z lochów. Zgodziłem się mu pomóc… Ja i Faill no… no udawaliśmy rodzinę artystów… Znaczy ja nie udawałem bo gram i śpiewam… znaczy nie udawałem artysty ale jego brata… ale on… - Orin zapłakał jeszcze głośniej osuwając się w błoto ulicy - Co my teraz zrobimy? M… Myślałem, że nas puszczą ale NenaNena znów jest więziona… - bard rozkleił się do reszty tocząc potok łez.
Cathil puściła niziołka, nie była w stanie patrzec na jego łzy. Nie umiała też go pocieszyć. Sama niemal umierała z grozy.

- Wypełnienie jego polecenia to prawie samobójstwo - mruknęła - Jak i próba odbicia Neny. - Cathil uderzyła pięścią w mur tuż nad glową Orina - Musimy ją uratować - przełknęła ślinę. Pomyślała o zgłoszeniu się po pomoc do… kogo? Nie, nie mogła narażać nikogo więcej na męki w razie wpadki. Nie, musieli sobie poradzić sami. Chwyciła niziołka za szmaty i potrzasnęła nim żywo - Przestań się mazać i gadaj, co z tymi obrazami?
- Jakimi…? - zaczął wyrwany z płaczu - Ja, ja właśnie… No bo widzisz, ja nie wiedziałem nic o obrazach! Nic nikomu nie ukradłem, to ten Faill, wszystko jego sprawka. No i Uisdeana ale on dotrzymał umowy… Ale teraz i tak… - jego głos załamał się a zapuchłe oczy znów naszły łzami.

- O... Orinie - głos Cathil załamał się. Nie wiedziała co robić - Nie mamy… - odetchnęła głęboko i położyła dłoń na ramieniu niziołka - Możemy tylko zabić von Gassa - szepnęła.
Oczy niziołka zrobiły się wielkie niczym studnie.
- Ja nie… Ja… Ja nie wiem czy to dobry... pomysł… A jak będą się mścić? A jak nam się nie uda? - ciałem Orina wstrząsnął dreszcz - Nie, musi być jakieś inne wyjście!
Cathil szczęknęła zębami. Może miał racje, tylko ona nie wszystko widziała i rozumiała.
- Jakie?

- Nie wiem -
odpowiedział szczerze - Musimy pomyśleć… Ale nie tutaj. Chodź… - niziołek jakby oprzytomniał i ruszył przed siebie ciągnąc Cathil do najbliższej karczmy. Nie chciał szwendać się po ulicach, to miasto wydawało mu się wystarczająco niebezpieczne.
Cathil wyszarpnęła mu rękę i syknęła.
- Nie wiem jak ty, ale ja jestem poszukiwana w tym mieście. Musimy uważać, gdzie chodzimy.

- Kto nas pozna w karczmie? Znikniemy w tłumie ludzi i chwilę pomyślimy - niziołek zamyślił się i nagle rozpromienił - A rozumiem! Masz tu jakąś kryjówkę?

- Nie mam - warknęła - Ale mogę znaleźć… spójrz na nas - wskazała na niego i na siebie - Jesteśmy brudni i bez grosza. Od razu wydamy się podejrzani w karczmie…
Cathil była zagubiona i zła.
- Nie mamy czasu na pierdoły. Musimy podjąć decyzję- rozejrzała się dookoła - Wiele z tych budynków ma puste przestrzenie pod stropami - mruknęła - tam możemy się ukryć.

- Hmm… - zawahał się niziołek - Dobrze, prowadź…
Cathil rozejrzała się i wybrała obiecujący budynek, wetknięty w środek szeregu, tak by w razie możliwości można było przejść z dachu na dach i poprowadziła tam Orina.

Autumm 10-09-2013 20:15

- Mam, mam ich wszystkich - wąskie usta Weilbrona ułożyły się w uśmiech, który szybko zgasł. - Nie mogę jednak oddać ci niziołka. Nie teraz. Nie przed tym nim doprowadzi von Gassa do jego skarbów. Musisz zrozumieć, stawka jest zbyt duża… natomiast możemy porozmawiać o twoich dwóch zgubach. Bernard powiedz mi, szczerze, co zrobiłbyś z wiedźmą gdybyś znowu ją miał w celi?

- Łeb gołymi rękami urwał przy samej dupie… - zapytany już układał usta, żeby właśnie tak odpowiedzieć kompanowi, ale zreflektował się w ostatniej chwili. Rozłożył bezradnie ręce - Fakt, krwi mi ta cała sprawa nielicho napsuła...Dasz wiarę, że mnie Pomidor nawet brał na spytki? - wzdrygnął się na wspomnienie rozmowy z grubasem - Ale...znasz mnie. Co by nie było, to prawo jest prawem...tedy z nią tak się obejdę, jak kodeksy mówią. Albo jak sobie rajcy życzą... - “Tym razem bez głupich wyrzutów i kombinacji”, dodał w myślach. Ucieczką z więzienia wiedźma już wydała na siebie wyrok śmierci, dokładając do i do innych występków, kat jednak wierzył w sprawiedliwość. Nawet tak kulawą jak ta w Trudzie. - Choć z chęcią kilka pytań bym od siebie do niej miał…A jak już od kurdupla dostaniesz to, czego chcesz…- rzucił kupcowi krzywe spojrzenie - bądź tak miły i przyprowadź go do mnie.

- Dobry, poczciwy Bernard. - kupiec pokiwał głową. - Za to cię właśnie szanuję druhu i dlatego właśnie nie będę miał do ciebie żalu jeśli przyjdzie nam się kiedy spotkać w innych okolicznościach. - Podniósł kapotę, która leżała do tej pory na łóżku. - Wypatruj znaku ode mnie. Gdy tylko nadarzy się okazja podsunę ci ptaszynę jak jajecznicę na talerzu. A co do złodziejaszka… obiecać nie mogę, ale jeśli Albreht już go nie będzie potrzebował, to możesz na mnie liczyć.

- Ehe – mruknął kat, wsypując srebrniki do trzosiku - Ale..wolałbym by ta okazja nadarzyła się rychlej, niż później...Bo skoro panna taka ważna, to jeszcze kto ją wcześniej zakatrupi, nim pod sąd trafi… - wstał z łóżka i podał dłoń Angusowi - Wierz mi przyjacielu, żeś więcej zrobił dla prawa i porządku w tym mieście, niż panowie rajcy i straż razem wzięta - uśmiechnął się gorzko - Ot, pokrętne bywają ścieżki sprawiedliwości - dorzucił półżartem - Także, jeśli nie zamierzasz mnie więcej raczyć takimi rewelacjami, bywaj...na razie. Obyśmy rychło się spotkali...przy kufelku - uśmiechnął się, zawieszając głos dla efektu.

Kupiec uśmiechnął się, poklepał Bernarda przyjacielsko po ramieniu.

- Sam chętnie ci kolejkę postawię. Bywaj.

Przerzucił kapotę przez ramię i wyszedł zostawiając kata samego. Bernard chwilę posiedział w pustym pokoju; skoro dzień i tak się paskudnie zapowiadał, czemu by nie rozjaśnić go chociaż na chwilę? Nic wszakże lepiej nie pomaga na smutki niż kapka dobrego alkoholu...albo młode, gorące ciało. Magnolia spełniała wszystkie życzenia; jej dziewczęta nie brzydziły się oddawać nawet komuś, kto nosił na sobie piętno Pana Śmierci. Wolner uśmiechnął się krzywo: przestępcy, zhańbieni i dziwki...wspólnie pracujący po to, żeby w mieście panowała sprawiedliwość, a prawo było przestrzegane. Upomniał siebie w duchu: był wszakże w pracy, na urzędzie. I pewnych zasad należało się trzymać, nawet jeśli miałby być ostatnią osobą w Trudzie, która respektowałaby te niepisane prawa.

***

Gdy Bernard przyszedł pod lochy Kulawiec akurat zajmował się przyjmowaniem nowego podopiecznego. Wóz z oskarżonym stał na placu. Kuternoga, jak to miał w zwyczaju, zerknął na akt oskarżenia.

- Kradzież - wyczytał.

Człowieka, chuderlawego pokurcza, zgarbionego, jakby przytłoczonego oskarżeniem, wyprowadzono z klatki i wprowadzono do bramy.

- Kolejny złodziejaszek? - Bernard podszedł do stróża i wyciągnął rękę po papier - Co tym razem? - obrzucił wynędzniałą postać szybkim spojrzeniem - Chleb ze straganu, czy mieszek jakowejś słabującej matronie…?

Kulawiec odchrząknął.

- To będzie prosta i czyta sprawa. Zdaje się, że obejdzie się bez przesłuchań. Świadkowie są. Przyjdzie mu za kilka jabłek i cebulę rękę oddać.

- Ano - kat powoli pokiwał głową - Dziw, za jaką drobnostkę ludzie chcą tyle ryzykować...życiem, zdrowiem, imieniem swoim, rodziny bytowaniem. Dla brzucha napchania i kilku miedziaków w trzosie więcej. A co dopiero, jak stawka wyższa bywa, prawda? Ot, za złotą monetkę to matkę własną sprzedadzą, dziatków się zaprą, precz przysięgi i honor rzucą...Każdego łatwy zysk kusi, oj kusi. A i jak okazja do zemsty czy ugrania na swoje jest przy tym, to dopiero przyjemność, nie? - uśmiechnął się do strażnika.

- Dużo się teraz tego tałatajstwa do Trudu zjechało. A gdzie dużo gęb do wyżywienia, tam też głód ludzi do złodziejstwa pcha a czasami nawet tak jak mówisz, za monetę jedną sprzedadzą własną rodzinę. Ciężkie czasy przyszły. Ale tak po prawdzie mówiąc, to ten biedak dla mnie tak samo jest winien jak zwierzę, które zaszczute kąsa.

Westchnął ciężko.

- Jak po rozmowie z pomidorem? - zmienił temat.
- Ano pytał...pytał mnie, jak na przesłuchaniu jakim – kat udał, że spogląda na więzienny papier, ale kątem oka obserwował starego stróża – Bo pomyślcie sami: zatłuc starego śmieciarza to jedno. A rozkład lochów znać, wiedzieć gdzie cela jest wiedźmy, klucze do niej mieć...to sprawa zupełnie inna, i nie prosta bynajmniej...

I tak ciągnął swój wywód, na głos wymieniając kolejne swoje wątpliwości: że bandytom udało się dostać niepostrzeżenie do katowni; że ominęli straże, albo znali hasła; że „ktoś” kto pilnował wejścia, a znał Arona, nie rozpoznał przebierańców i pozwolił im wyjść; że straż jakoś przegapiła to, że jeden z uciekinierów podejrzanie przypomina niewiastę....itd. Oj, jakby się zastanowić, dziwnych przypadków i szczęśliwych dla zbójów zbiegów okoliczności było aż zanadto.

Bernard nie liczył na to, że stary się nagle złamie i do winy przyzna. Za dobrze wiedział, że jeno w bardowskich pieśniach i ludowych historiach gadaniem samym ludzi na dobre da się przekonać. Oj, proces dochodzenia do prawdy i ustalania faktów to rzecz długa, trudna i skomplikowana, co, przez wgląd na swój fach, kat wiedział najlepiej. Patrzył jednak na twarz klucznika uważnie, szukając jakiegoś znaku, drgnięcia, zamieszania; małego śladu, że coś o tej opowieści o brawurowej ucieczce wiedźmy z lochów Kulawiec wiedział więcej, niż udawał, że wie....Bernard mówił niespiesznie; usta powoli układały się w kolejne słowa i zdania; za to wzrok szarych oczy jak jastrząb kołujący nad zdobyczą był wbity w-jeszcze-niewinną ofiarę...

kanna 11-09-2013 22:35

Dialog obce i kanna
 
Kesa przystanęła, przyglądając się staruszce. Starusze. To była Starucha, zahartowana latami doświadczeń. Słaba, ale bardzo silna. Kesa wyczuwała w niej moc, gromadzoną i szlifowaną - ugniataną - latami. Starucha była jak kamyk, któremu ostry piasek na dnie rzeki nadaje z czasem obłe, miękkie kształty, zwodząc co do jego prawdziwej struktury. Znachorka czuła się przy niej jak kawałek gliny.
- Zraniłyście się – stwierdziła, a potem zapytała, wbrew sobie właściwie, bo jak szemrzący, płytki strumyk może równać się z szerokim potokiem płynącym w głębokim jarze. – Pomocy potrzebujecie?

Stara podniosła na nią wzrok, a jej zdrowe oko, otoczone śniadą, pergaminową skórą, błyskało ku dziewczynie tym rodzajem znużonej radości, którą zna każdy uzdrowiciel, który po wielu godzinach pracy odchodzi w końcu od łóżka chorego. Rozjaśniła twarz w uśmiechu i skinęła głową. Czystą ręką wyłuskała zza pazuchy śnieżnobiały, wymięty odrobinę pergamin i wysunęła go ku medyczce.

- Co to jest? - zapytała dziewczyna, przebiegając niecierpliwym wzrokiem podany pergamin. - To później, krew zatamować trzeba...

- Niech płynie - powiedziała łagodnie kobieta, a miękki akcent południowych krain nadawał jej słowom charakterystyczną śpiewność. - Niech płynie jeszcze trochę, jasna dziewczyno. Losowi należy się zapłata.

- Wasz wybór
- odpowiedziała spokojnie, przyglądając się uważnie kobiecie. Siła ducha Staruchy trzymała jej ciało w jednym kawałku. Jeszcze. - Czy jak zemdlejecie, mogę zatamować krew, czy dalej pozwolić jej płynąć? Jestem Kesa z Imari, medyczka.

- Masz dobre serce, Keso z Imari, i czyste oczy. Gdy widzisz krew chcesz by natychmiast przestała płynąć. Chcesz opatrzyć ranę, zatamować strumień. - Pokrzywionymi palcami sięgnęła, by odgarnąć z policzka dziewczyny zabłąkane pasmo włosów. Kesa uchyliła się jednak przed tym dotykiem płynnym, niemal niedostrzegalnym ruchem. Starucha pokiwała głową, opuściła ciężko rękę na podołek. - Nie dziwota, żeś została uzdrowicielką. Ale czasem nie można - tłumaczyła cicho. - Krwią prosiłam o coś los i los mi to dał. Niech więc płynie. Dopóki swojej prośby nie spłacę

Medyczka przykucnęła i popatrzyła w oczy kobiety, jakby próbując zajrzeć do środka, zobaczyć, co dzieje się pod pomarszczona skórą.
- Słabniecie - powiedziała, znowu trochę wbrew sobie, zawsze bardzo pilnowała, żeby nie narzucać się z pomocą. Starucha nie wyglądała na taką, która mogła by zapłacić... nie pieniędzmi w każdym razie. - Odpocząć powinnyście. Odprowadzić was, zawiadomić kogoś? Do waszych układów z losem mieszać się nie będę, skoro krew ma być zapłatą, niech leci.

Stara zamarudziła moment z odpowiedzią. Oddech. Drugi. Sięgnęła po okuty zimnym żelazem kostur i przyciągnęła go siebie.
- Do Kruka muszę wrócić. - Wplecione w jej warkocz ozdoby zagrzechotały matowo, gdy ruchem podbródka wskazała pergamin, który Kesa wciąż trzymała w dłoni. - Ale zbłądziłam. Zbyt obce jest mi to miasto, jasna dziewczyno. Zbyt nieruchome i ruchliwe jednocześnie. Wiatr tutaj ginie, a szary kamień na każdej ulicy wygląda tak samo... Gniazdo Kruka przy lochach się znajduje… - dodała powoli z jakąś cichą nadzieją.

Kesa wyciągnęła rękę w stronę Staruchy - tak, żeby tamta mogła się wesprzeć przy wstawaniu. Chrupnęły zastane kości, gdy kobieta zacisnęła palce na ofiarowanym przedramieniu i podniosła się z trudem na nogi, wyprostowała wyziębiony grzbiet.

- Wiem, jak dotrzeć do lochów - powiedziała medyczka. - Kto to Kruk, to nie wiem, ale dowiem się, wpuszczą mnie do lochów bez waszego glejtu.

Opierająca się cię ciężko o kamienną ścianę kamienicy stara wygięła przywiędłe usta w znużonym, trochę zdziwionym uśmiechu.
- Ah… Jesteś uzdrowicielką. Nie potrzebujesz klucza z papieru. - Pokiwała głową w nagłym zrozumieniu i sięgnęła po pergamin, który dziewczyna ściskała w dłoni. - Powiedz, często uwięzionych odwiedzasz?

- Pomagam zwolnionym... do siebie dojść i do rozumu. Tortury potrafią odmieniać ludzi
- dodała, ze smutną zadumą w głosie, szczególnie że postać Marthy znów stanęła jej przed oczami. Przez chwilę, krótką, poczuła chęć żeby opowiedzieć kobiecie o uwolnionej, jej mężu, napadzie, kacie...Podzielić się z kimś nawet rady posłuchać. Powściągnęła ta nierozumną ochotę. - Jak was zwą? - zapytała zamiast tego. - Kruk to imię czyjeś? Ktoś z rodziny? Krewny?

- Rzucasz pytania jak siewca ziarno w zaoraną ziemię, jasna dziewczyno - wytknęła łagodnie medyczce. - Pełną garścią. W pośpiechu. Jakbyś pewności nie miała, że każde z nich wykiełkuje. Jakbyś chciała zdążyć przed burzą. - Potrząsnęła delikatnie lewą dłonią, wytarła krew z palców dobytą zza pasa szmatką. - Wszyscy wołają mnie tu Irgą i na razie to imię dobrze mi służy. Kruk zaś nie jest mi rodziną, nie jest mi krewnym. Jest człowiekiem, któremu przyobiecałam pomoc, a to czasem ważniejsze. - Popatrzyła na dziewczynę uważnie, z powagą. - Wierzysz w los, Keso z Imari?

Medyczka skrzywiła się lekko, prawie niedostrzegalnie – odwykła już od pouczającego głosu innych. Sądziła, że jej wiek i pozycja – jak ochronny pancerz – odbijają uwagi innych. Raczej powstrzymują innych przed wyrażaniem tych uwag. Ta Starucha zaś strofowała ją, jak mała dziewczynkę! Powściągnęła emocje, z trudem. Starszym należał się szacunek, ojciec zawsze to podkreślał.

„Możesz wiedzieć więcej, możesz więcej umieć, Keso. Ale wiek pozwala spojrzeć na wiele rzeczy z boku. Z perspektywy.” Ta Starucha była od niej mądrzejsza... o jakieś pięćdziesiąt lat. Kesa pohamowała emocje.

- Wybaczcie – powiedziała. – Nie chciałam was męczyć pytaniami. Czasem zbyt popędliwa bywam. Los? Wierzę, ze możemy go kształtować. - Popatrzyła znów na kobietę, badawczo, powściągając chęć zajrzenia do środka jej ciała. - Zobowiązania ważna rzecz – powiedziała. – Ale jeśli nie odpoczniecie nie na wiele się przydacie.

- A w rzeczy, które muszą się wydarzyć? Wierzysz?
- dopytywała Irga bez śladu uśmiechu na twarzy. Znieruchomiała, całkowicie skoncentrowana na stojącej przed nią dziewczynie, jakby ta stała się dla niej najważniejszą istotą na świecie, jakby w obliczu tych pytań i udzielanych na nie odpowiedzi słabość ciała, kapiąca z palców krew, ból czy znużenie nie znaczyły nic. - W przeznaczenie, które musi się wypełnić? W rzeczy, które są każdemu człowiekowi dane?

Kesa też znieruchomiała, zdziwiona natężeniem, napięciem, które wyczuwała w kobiecie. Czy to pytanie było tak ważne, czy jej odpowiedź na nie?
- Wierzę, ze każdemu dana jest śmierć. Wierzę w narodziny, wierzę, że to co robimy zawsze do nas wraca - zaczęła powoli. - Wierzę, że jesteśmy odpowiedzialni za konsekwencje naszych wyborów.
Zaniepokoiła się swoją szczerością. Wyglądało, jakby Starucha miała moc wyciągania prawdy z człowieka. Jakby Kesa bała sie jej skłamać, odmówić odpowiedzi. To było dziwne i niewygodne, medyczka zawsze panowała nad swoimi myślami i słowami - czy te prawdziwe, czy nie zawsze wychodziły z jej ust tak samo łatwo i sprawnie, jak okrągłe , białe kamyczki rzucane pewna ręka do stawu.
- I wierzę w magię - dodała, znowu wbrew sobie.
Po czym zamilkła, przestraszona.

Stara znowu sięgnęła ku medyczce ręką, w odruchowym zupełnie geście pocieszenia. Tym razem jednak sama powstrzymała dłoń, opuściła ją, zacisnęła palce na kosturze.
- Posłuchaj mnie więc, jasna dziewczyno - powiedziała, a powstrzymała przedziwna czułość matczynego gestu, odbiła się w jej głosie. - Posłuchaj, bo to ważne, możliwe, że ważniejsze niż wszystko inne. - Zamilkła na moment, zapatrzyła na przemykającego koło rynsztoka czarnego jak noc kota. - Jesteś jak brzozowa witka, wystawiona na wiatr. Jesteś młoda i silna. Nie pozwalasz się złamać, przeginasz się, pozwalasz, by cztery wichry przeczesywały ci włosy. Jesteś mądra i kształcona, ale los jest czymś więcej niż myślisz. Los jest jak koryto szerokiej rzeki, którą płynie życie. Czasem można odmienić kształt tego koryta. Czasem. Ale nie przerzeźbisz gór, pomiędzy którymi płynie rzeka. Nie przerzeźbisz jarów i wąwozów. Są rzeczy, które muszą się wydarzyć - powiedziała z naciskiem. - Rozumiesz, Brzozo? Potrafisz uwierzyć w to tak jak wierzysz w magię?

- Nie wiem, nie wiem…

Kesa czuła, że właśnie coś ważnego przydarza się w jej życiu, ale nie potrafiła uchwycić, zdefiniować tego niejasnego uczucia. Wymykało się jej, przelewało jak woda między palcami. Chciała je złapać, skonkretyzować, nazwać – przypisać mu znaczenie, włożyć do odpowiedniej skrzynki, podpisać. Uporządkować. Pozbyć się tego niekomfortowego uczucia splątania. Ale nie potrafiła.

- Nie wiem – powtórzyła. - Coś się wydarzyło, widziałam swoją śmierć, umarłam, ale potem... życie się odwróciło
– zaczęła tłumaczyć niejasno, gorączkowo, składać w jakiś wzór myśli i uczucia, które kłębiły się w niej jak zwodnicze wiry. Wiedziała, że Starucha zrozumie. Kto inny pojmie, jak nie ona? - Widziałam śmierć moich towarzyszy, szaleństwo, lochy, chciałam odejść, sądziłam, że rozstanie odmieni przyszłość, ale to nie zadziałało. – Wyrzucała słowa chaotycznie, jak najszybciej mogła. - Trafiłam tutaj, choć szłam w zupełnie innym kierunku, spotkałam obłąkaną kobietę z moich snów. To nie powinno się zdarzyć! – Bezwiednie zacisnęła palce na ramieniu Staruchy. – Rozumiesz? – zogniskowała rozbiegany wzrok na twarzy tamtej.

- Rozumiem, jasna dziewczyno - potwierdziła prosto. - Bo widzę, że coś naznaczyło twój los. Przerzeźbiło to, czego przerzeźbić się nie da, czego nawet ja odmienić nie potrafię. Coś odmieniło twoją przyszłość, Brzozo. Źródło zmian, którego szukam od tak bardzo dawna. A teraz znalazłam ciebie, noszącą na sobie jego ślad jak oparzelinę po czerwonych płomieniach, po dotyku rozgrzanej stali. I dlatego muszę spytać, Keso z Imari, a ty musisz odpowiedzieć: pomożesz mi je znaleźć?

Kesa wyczuła niezwykłe napięcie w głosie Staruchy, desperację i … prośbę?
Nosi na sobie ślad Źródła? Czy to ktoś z jej towarzyszy, może osoba spotkana po drodze, A może Źródło miał sobie ktoś, kogo ostatnio spotkała? Nie wiedziała co sądzić o prośbie, ale czuła, że Stara wierzy w swoje słowa.

- Po co ci ono? - zapytała. - Dlaczego go szukasz i co z nim zrobisz, jak już je znajdziesz?
Teraz Kesa patrzyła na Staruchę z natężeniem. I zobaczyła zdziwienie, zobaczyła brak zrozumienia.

- Jak możesz w ogóle o to pytać, jasna dziewczyno? Wiedząc to co wiesz? Pamiętając co widziałaś? - kobieta wparła się mocniej na kosturze, nachyliła w jej stronę. - Żeby zrozumieć, co ci się przydarzyło i co ci się przydarzy, musisz uwierzyć. Musisz uwierzyć w los - powtórzyła, a promienie słońca rozświetliły jej niewidzące oko jasnym blaskiem, nakreśliły ciemnymi cieniami każdą zmarszczkę na śniadej twarzy. - Patrząc sercem kupca łasego na zysk, szukającego narzędzia, które można wykorzystać zgubisz się. I nie zrozumiesz nic.

Kesa zmarszczyła gniewnie brwi i cofnęła się o krok.
- Nic nie muszę! - rzuciła. Nie była już dzieckiem, któremu można było nakazywać i wymagać. Była dojrzała kobietą, która od dawna radziła sobie sama. Zmitygowała się jednak szybko. - Wybaczcie, nie chciałam być nieuprzejma. Źle mnie jednak oceniacie - potrząsnęła głową. - To moi kompani, dużo razem przeżyliśmy, są mi bliscy. A ty mówisz zagadkami. Nie chcę zagadek, chcę odpowiedzi. Do czego użyjesz źródła? Pytam, czy nie poniesie żadnej szkody?

- Słuchasz i nie słyszysz, Brzozo. Źródło nie jest narzędziem
- powtórzyła cierpliwie. - Domagasz się odpowiedzi, ale Źródło to zagadka, tajemnica. - Oparła się o ścianę, przysiadła z trudem na szerokiej podmurówce. - Żyję prawie wiek. Jestem szeptunką. Widzącą. Czytam linie losu, jak moja matka. Jak moja babka. Jak matka mojej babki i wiele kobiet z mojego rodu wcześniej. Żadna z nich nie spotkała go wcześniej. Nie ma legend. Nie ma opowieści. Jestem pierwsza. - Przekrzywiła ptasio głowę, spojrzała uważnie, bystro, choć wsparte na kosturze dłonie trzęsły się jej ze znużenia. - Sądzisz, że to ktoś bliski twemu sercu? Może tak. A może nie. Pytasz czy nie poniesie żadnej szkody? Nie wiem. Nie wiem jak długo trwa życie Źródła. Nie pytasz już o to czy te zmiany nie będą niosły cierpienia i śmierci. Nie tylko dla Źródła, lecz także dla innych. Ale tego też nie wiem. Możliwe.

- Słyszę. - Kesa znów potrząsnęła głowa, zniecierpliwiona. Stara mówiło o Żródle podmiotowo, jak o osobie. A może to po prostu lęk pomieszany z szacunkiem? - Ale nie rozumiem. Domagasz się ode mnie przysługi, ale kiedy proszę o odpowiedź, mnożysz zagadki. Nie mogę obiecać pomocy, jeśli zapłatą ma być zdrowie któregoś z moich towarzyszy. Nie mogę nimi rozporządzać. - Westchnęła. - Wytłumacz mi, proszę. Kogo - czego - szukasz i po co.

Stara zgarbiła kruche ramiona, opuściła głowę i oparła ciężko czoło na ściskających kostur palcach.
- Stałam dzisiaj nad zimnymi ciałami mężczyzn, którzy powinni żyć - powiedziała przez ściśnięte gardło. Z rozczarowaniem, z goryczą. - Widziałam przyszłość, która została im odebrana. Widziałam ich w objęciach żon, widziałam ich tulących do piersi swoje jeszcze nienarodzone dzieci. Widziałam radości i smutki, które nigdy nie będą ich. To nie oni mieli zginąć. Nie oni. Zginęli jednak. A na nich Źródło nawet nie zdołało wypalić trwałego śladu. - Zaczerpnęła drżący oddech. Jeden, drugi. Podjęła cicho: - Patrzyłam dzisiaj w oczy człowiekowi i widziałam jego śmierć, widziałam jego rodzinę umierającą z głodu. A jego Źródło ledwie dotknęło. Jak myślisz, uzdrowicielko, co może spotkać tych, którzy zostali przez nie naznaczeni jak ogniem?

- Myślę...
- zaczęła Kesa powoli. - Myślę, że nie jesteśmy w stanie przewiedzieć, co może spotkać tych naznaczonych. Ani nie możemy tego w żaden sposób zmienić. Nie warto się więc tym zajmować.

- Nie warto się tym zajmować… -
powtórzyła za medyczką Irga i coś pękło w jej głosie, coś się załamało. - Sama jesteś naznaczona, dziewczyno, i poznałaś już przedsmak tego, co to znamię oznacza. - Szeptunka siedziała zgięta w pół, skulona, nieruchoma, drżąca jak podczas mroźnej nocy. I tylko ozdoby z drewna i kości klekotały cicho, matowo potrącane lekkimi podmuchami wiatru. - Widziałaś co przynoszą ze sobą rzeczy, które nie powinny się wydarzyć. Bezradność. Zagubienie. Smutek. To w co wierzysz, odejdzie. Nie będziesz już kształtować swego losu. Nie przewidzisz konsekwencji swoich czynów. Nie wyznaczysz własnej ścieżki. Będziesz jak liść miotany czterema wichrami. Tak jak inni. A gdy przyjdzie nieszczęście i śmierć, będzie za późno, by coś odmienić, coś złagodzić, zakląć okruchy szczęścia. Nie łudź się więc, że odmawiając mi pomożesz komukolwiek. Wierzę… chcę wierzyć, że… - urwała wyczerpana, westchnęła. - Dlatego zapytam raz jeszcze. Przyjmiesz moją pomoc i pomożesz mi znaleźć Źródło?

Kesa znów westchnęła.
Widziała, że Starucha głęboko wierzy w swoje słowa, głęboko, ze nie próbuje jej oszukać. Wierzy w Źródło, w to, że Kesa została naznaczona (cokolwiek to miało znaczyć - poprawka - cokolwiek się Starusze wydawało, ze to może znaczyć). Medyczka widziała przygnębienie kobiety, znużenie i głębokie... rozczarowanie? Tym, że Kesa nie pojmuje. Nie przejmuje się. Nie ogarnia.
Nie ogarniała, to było to słowo. Nie czuła wagi słów Staruchy. Widziała, że zależy jej, żeby wytłumaczyć, przekonać, dojaśnić, ale brakowało jej słów. A może to Kesie brakowało doświadczenia? Za mało przeżyła, zbyt mało widziała. Nie ogarniała.
Zmierzyła spojrzeniem pomarszczone ciało Staruchy. Przygarbione, przykulone, zmęczone. Wyciągnęła dłoń i znów spróbowała zajrzeć w oczy kobiety.

- Na razie wami trzeba się zająć - powiedziała miękko, łagodnie. - Nie znajdziecie Źródła, nikomu nie pomożecie - mi na pewno nie - jeśli o siebie nie zadbacie. Pozwólcie mi się zbadać, pomogę na ile się da, a potem odprowadzę was do Kruka. Pozwolicie?

Stara przyjęła jej rękę, wsparła się na niej, ale na jej twarzy nie było już tej radości, która przywitała Kesę, nie było uśmiechu na przywiędłych wargach. Nie pozwoliła na badanie, prosiła tyko, aby ja w okolice lochów doprowadzić. I nawet jej śniada, pocięta zmarszczkami twarz zdawała się zszarzała, jak posypana popiołem, odarta z jasności.

Kesa trzymała ramię Staruchy stanowczym, ale delikatnym uchwytem. Dostosowała swoje tempo do kroków Irgi. Czuła się jak wtedy, gdy jako mała dziewczynka wbiegła triumfująco do pracowni ojca z królikiem, którego pozbawiła życia, rozrywając mu magią tętnię i powodując krwotok wewnętrzny. Spojrzała na nią. Zawiedziony. Rozczarowany. Zgaszony.

Ten sam rodzaj smutku był w ciele Staruchy. Dziś Kesa - oczywiście - wiedziała, czym zraniła ojca. Może za jakiś czas zrozumie, czym tak rozczarowała Irgę?
Szły powoli w stronę Lochów opływane jak kłody drzewa przez pospieszny nurt mieszkańców.

GreK 13-09-2013 20:09


Wszyscy.

Słońce powoli kontynuowało swój ruch po nieboskłonie. Ciepłe promienie słoneczne przeganiały poranny chłód, odbijały się w taflach kałuż rozlanych po nocnej ulewie. Stado czarnych jak noc kruków kołowało wokół wieży ratuszowej przekrzykując się głośno.



Bernard Wolner.

Kat kontynuował swoją tyradę, naciskając na kuternogę, sugerując, patrząc czy się zdradzi, czy drgnie mu powieka. Ten jednak albo był doskonałym kłamcą, albo nie miał rzeczywiście nic na sumieniu.

- Skrewili, skrewili - powtarzał klucznik. - No bo raz, po licho wpuścili ich na słowo bez papieru? Po dwa, dlaczego nie sprawdzili wozu gdy wyjeżdżali? No i wreszcie po trzy, nikt im na ręce przy pracy nie patrzył. - Kulawiec podrapał się w szczecinę zarastającą mu dolną szczękę. - A co do rozkładu cel, to musicie mieć rację. Musiał pomóc im ktoś z Lochów. No bo niby skąd wiedzieliby gdzie panny szukać? Zamek w celach prosta rzecz, otworzy ją byle złodziejaszek ale gdzie wiedźmę trzymano to skąd im niby wiedzieć? Musieli mieć dobre informacje… Musieli...



Cathil Mahr, Orin Sorley.

Byli zmuszeni szybko zweryfikować swój plan. O ile łowczyni wspinała się po nierównych ścianach budynku jak kot, o tyle dla niziołka taka droga, nawet z pomocą dziewczyny była nie do przebycia. Wściekała się na niego i klęła, gdy nie potrafił postawić stopy na występie. W końcu stwierdziła, że prędzej kurdupel spadnie niż zdoła się wedrzeć na dach. Ostatecznie udało im się znaleść opuszczoną kamienicę i przez okno zabite deskami wedrzeć do środka niezauważonym przez nikogo. Podłogi, pokryte grubym kurzem świadczyły, że budynku dawno nikt nie odwiedzał. Spłoszyli czarnego kota i wyglądało na to, że jeśli będą zachowywać się cicho, to mogą tutaj, niepokojeni przez nikogo, zostać na dłużej.

- Więc jaki jest plan? - spytała dziewczyna. - Przecież masz jakiś?


Kesa z Imari, Irga.

Irga prowadzona przez Kesę w kierunku lochów, spojrzała w niebo. Ptaki jakby przyciągnięte niewidzialną siłą kręciły się wokół strzelistej wieży budynku. Obie kobiety milczały. Próba znalezienia wspólnego mianownika nie powiodła się, chociaż obie się starały. Różnica pochodzeń i kultur okazała się barierą nie do przekroczenia. Przynajmniej w tym momencie. Obie czuły, że ominęło je coś ważnego, coś istotnego, jednak nie potrafiły określić co.

Obszerny budynek mieszczący w sobie lochy pojawił się za kolejną z kamieniczek. Wóz, z pustą drewnianą klatką właśnie opuszczał dziedziniec. Przed wejściem do lochów stało dwóch mężczyzn rozprawiając o czymś zaciekle. Medyczka rozpoznała w nich kata i klucznika.

Stąd szeptunka mogła udać się już wprost do posiadłości Kruka.


Nena Deacair.


Ocknęła się przykuta łańcuchami do ściany. Pochodnie po jej bokach dopalały się skwiercząc. Wszystko bolało ją z powodu przebywania przez dłuższy czas w tej niewygodnej pozycji. Reszta pomieszczenia tonęła w mroku.

- Jest tu kto? - wykrztusiła przez suche gardło, lecz nikt jej nie odpowiedział.

Gdzieś na progu świadomości wyczuła odległą obecność Nilofaur.

Autumm 22-09-2013 12:29

- ...nie opuszczać miasta przez najbliższy tydzień. Może być pan wzywany do kolejnych wyjaśnień.

Z lochów wyłonił się Kranz Wolbrom z człowiekiem ubranym po mieszczańsku. Skryba wyglądał blado a plamy na jego skórze nadawały mu niezdrowego wyglądu.

- Juści, możecie mnie znaleźć Pod Zdechłą Wywerną. Bedem tam - odpowiedział mężczyzna a jego gminny akcent kontrastował wyraźnie z ubiorem. Odwrócił się na pięcie i mijając medyczkę ze staruchą zniknął w najbliższej uliczce.
- A... Mistrz Dobry - pisarz zauważył kata. - Nie wiem czy słyszeliście - wskazał na człowieka, który właśnie opuścił plac - że mamy nowego świadka w sprawie naszej uprowadzonej wiedźmy.
- Witajcie - powiedziała Kesa, podchodząc. - Jak głowa?

Kat odwrócił się zdezorientowany, jakby nie wiedząc, czy ma łapać pisarza, czy odpowiedzieć Kesie. W końcu ręką dał znać “poczekaj chwilę” do Kranza, a sam z lekkim uśmiechem dwornie pokłonił się medyczce.

- Lepiej, niż przedtem… - uśmiechnął się - Skorom takiej atencji doznał i takiego leczenia, chyba częściej powinnienem obrywać - roześmiał się ciepło - A panna znów tutaj? Kogo tym razem zbawiać? - w jego głosie brzmiała lekka złośliwość, ale odnosił się do medyczki raczej życzliwie - Ot, białogłowy nie przekonasz, oj nie...jak się uprze…wołem nie zawrócisz - rozłożył bezradnie ręce.
- Widzę, żeście znawcą kobiecej natury - odcięła się, też życzliwie.- Ale tajemnice wam zdradzę: obiecałam tydzień mojego czasu radcy Von Szanta. To niehonorowo umowy nie dotrzymywać, no sami powiedzcie..
- Ano...wszak człowiek tyle wart, ile jego słowo - kat pokiwał głową i z troską w głosie spytał - U von Szanta podobnież jakieś nieszczęście? Was nie tknęło, mam nadzieję?
- Tak, zamordowano Marthę. Znacie ją, niedawno stąd wyszła.
- O! - kat uniósł palec w górę - Widzi panienka. Bogowie nierychliwi, ale sprawiedliwi. Przed karą słuszną się nie ujdzie...jak nie na ziemi, to w niebesach ją wymierzą...Ale ja nie o tym - zreflektował się - Przeprosić panienkę muszę, bom zajęty teraz nieco...Alem pytać chciał, gdzie pannę można najść po pracy? Jakoś za ratowanie głowy odwdzięczyć się wypada, a pyszny koncept mi na myśl przyszedł. Moralnie cnotliwy, rzecz jasna - mrugnął do Kesy.
- Uniewinniona została, sami to najlepiej wiecie.. - mruknęła Kesa. - I człowiek ją zamordował, może do was trafi, nie mieszajcie do tego Bogów. A podzięki mi nie trzeba. Wystarczy, żeście zdrowi.
- Może jednak? - Bernard spojrzał na Kesę z troską - Tydzień jednak mało, a i pewnikiem pieniądz z tego niewielki, a praca niewdzięczna. A ja dla was mam dobrą posadę. Ludziom pomożecie, w fachu się podszkolicie..- dodał zachęcająco - Niech się panienka nie wzbrania. Ludzie sobie pomagać muszą, bo jak nie życzliwość człowiecza, to gdzieśmy by byli…?

Staruszek, który od dłuższego czasu przypatrywał się rozmowie w milczeniu a już od jakiegoś czasu przestępował z nogi na nogę, chrząknął po czym odezwał się słabo.
- Hmmm... Bernard, będę u siebie jeśli mnie będziesz potrzebował.

Kesa pokiwała głową.

- Wysłucham waszej propozycji, ale z ciekawości. Uprzedzam jednak lojalnie - nie sądze, żeby mnie zainteresowała. Nie potrafię długo czasu w jednym miejscu spędzać.

Kat zrobił gest, jakby chciał ująć Kesę pod łokieć, ale w połowie ruchu zrezygnował i po prostu odszedł kilka kroków, poza zasięg słuchu Kulawca. Westchnął teatralnie.

- A panna znów taka odmowna…tylko nie, nie i nie - uśmiechnął się - Moja...przyjaciółka, tak serdeczna przyjaciółka - zawahał się się przy tym zdaniu, jakby szukał odpowiedniego określenia, ale zaraz kontynuował - Wdowa po świętej pamięci aptekarzu, niech mu ziemia lekką będzie, szuka kogo do terminu...Ma jednego pomagiera, ale ten bardziej na alkimi się zna, i klijentów straszy, boć gbur okropny i niezguła...w dodatku pokurcz. A panna jest miła, gładka, fach medyczny liznęła...ot, pomyślałem, że się nadacie - spojrzał przez ramię, w kierunku, w którym odszedł Kranz - Panienka się namyśli. Jutro będę von Szanta nawiedzał, a i tu najść mnie można...Tedy wstąpcie, detale wyłuszczę. Ale teraz - pokręcił ze smutkiem głową - panna wybaczy, praca wzywa...Choć bogowie świadkami, że z taką urokliwą białogłową, jak panią medyczką to i cały dzionek mógłbym przegadać… - mrugnął okiem i pochylił się znów w głębokim ukłonie - Ale co począć, sami wiecie...Bywajcie! Dobrego dnia!

Chwilę patrzył jeszcze oddalającą się jasną postacią, ale szybko zebrał się w sobie. Wieści o wiedźmie! Wreszcie coś drgnęło w całej tej śmierdzącej sprawie...Ruszył szybkim krokiem do pokoiku pisarza, od progu przepraszając staruszka i gęsto się tłumacząc z opóźnienia...Mimo wszystko, w środku aż drżał z niecierpliwości, co takiego Wolbrom ma mu do przekazania...

obce 22-09-2013 16:27

Nie potrafiła zrozumieć tej jasnej dziewczyny z innego świata.
Umarłam, ale potem życie się odwróciło
Powiedziała przecież Brzoza, wbijając palce w kruche ramię Irgi.
“Widziałam swoją śmierć.”
“Widziałam śmierć moich towarzyszy.
“Spotkałam obłąkaną kobietę z moich snów.”
I nie kłamała tych emocji, tego strachu, tego zagubienia.
“Trafiłam tutaj, choć szłam w zupełnie innym kierunku.
“Sądziłam, że rozstanie odmieni przyszłość, ale to nie zadziałało.”
Wciąż miała przed oczami twarz uzdrowicielki, gdy ta wyrzucała z siebie kolejne słowa z desperacją tonącego, któremu rzeka losu zalewa usta, odbiera grunt pod stopami.
“To nie powinno się zdarzyć!”
Brzozowy, drobny liść unoszony północnym wiatrem. A jednak Brzoza odrzuciła wszystkie jej słowa i w tym odrzuceniu była niecierpliwa bezduszność młodości, która nie ma czasu na powolne tłumaczenia starej kobiety, której nie obchodzi cudza śmierć, dopóki umierać nie zaczynają bliscy.
Nie warto się tym zajmować.
Jedno zdanie proste zdanie przygarbiło ramiona szeptunki, pogłębiło zmarszczki, jak pajęczyna osiadło pełną znużenia rezygnacją na śniadej twarzy. Smakowało porażką i uczuciem straty. I zamawiaczka wiedziała, że cokolwiek miało dopełnić się w tym spotkaniu z młodą uzdrowicielką - nie dopełniło się. Zaprzepaściły tą szansę obydwie.

A jednak... a jednak wciąż szła obok tej obcej, jasnej dziewczyny; wciąż wspierała się na jej ramieniu i wciąż - z cierpliwością strumienia obmywającego uparty kamień - szukała słów, które byłyby im wspólne, z których mogłaby zbudować most łączący ich dwa odrębne światy.


* * *


Uniosła głowę, ku wybijającej się ponad dachy kamienic wieży lochów. Ptaki kręciły się wkoło niej - szybowały dookoła kwiatonu zwieńczającego masywną sterczynę, przysiadały na niskiej attyce, by moment później ponownie zerwać się do lotu. Gołębie, wróble, gawrony i kruki. Jak w niewidzialnej klatce, na niewidzialnej smyczy.

Wsłuchała się w opowieść ukrytą w trzepocie ich skrzydeł.

- Widzisz, Brzozo? - powiedziała cicho. - Nawet ptaki to czują.

- Co czują? - spytała z roztargnieniem dziewczyna, jakby dopiero teraz przypominając sobie o obecności starej kobiety, jakby głos staruchy przywołał ją z miejsca odległego o wiele mil. - Źródło?

Szeptunka milczała chwilę zapatrzona w niebo.

- Zmiany, które rozchodzą się jak kręgi na wodzie. Wyczuwają je jak nadchodzącą burzę. Coś się zmienia i ptaki też to wiedzą. Nawet one.

Brzoza wzruszyła ramiona, wciąż obojętna na słowa Irgi, wciąż nimi nie przejęta.

- Życie to zmiany - stwierdziła. - Nie może być inaczej.

- Nie takie, dziewczyno
- zaprzeczyła stara, opuszczając głowę, przesuwając wzrokiem po czystych, bogatych strojach mieszczan, po załadowanych towarami wozach, po ulicznych rzemieślnikach i drobnych sprzedawcach rozstawiających swoje kramy.

- Nie takie. Te są jak nieznana choroba - odezwała się ponownie po kilku krokach i nie sposób było powiedzieć czy mówi bardziej do siebie, czy idącej obok medyczki. Jej głos zdawał się być szary i matowy, jak posypany popiołem znużenia. - Jak zaraza, choć pozbawiona jej jadu. Widzisz jej źródło, widzisz miejsce, z którego idą zmiany. Widzisz, choć nie wiesz jeszcze czemu. Widzisz jak odmieniają tkankę, jak… jak przebarwiają mięso, jak krzywią kość. - Wsparła się mocniej na ramieniu Brzozy, wyciągnęła przed siebie zranioną, pulsującą tępym bólem rękę. Z trudem zgięła i rozprostowała palce. - I nagle ręka nie jest już ręką, jest czymś innym, czym nie powinna być. Czym nigdy nie powinna się stać. Obumrze. Odrodzi się. Przemieni. Z młodej w starą. Ze słabej w silną. Z męskiej w kobiecą. Nie przewidzisz. Nie powstrzymasz. Nie złagodzisz. Chyba, że jesteś uzdrowicielką i znasz się na chorobach. Chyba, że jesteś szeptunką i potrafisz zaklinać los.

- Ja... – Dziewczyna potarła dłonią skroń i przez chwilę na jej twarzy ponownie widać było strach. - Nie rozumiem - powiedziała z jakimś dziwnym natężeniem w głosie, z desperacją, której Irga nie spodziewała się usłyszeć. - Nie rozumiem. Widzę, że cię to przeraża. To, co się zdarza, ma zdarzyć, ale… ja tego nie widzę. Ślepnę w twojej obecności jak ćma w blasku dnia. Nie widzę - powtórzyła, zaciskając mocno usta i przez moment przypominała małą dziewczynkę zagubioną w środku lasu, młodziutką brzozę o drżących liściach.

A szeptunka zrozumiała, że powiedziała zbyt wiele, że gnana własnym pragnieniem i własną potrzebą, naciskała zbyt mocno.
I dopiero wtedy poddała się.

Zatrzymała się. Zagrzechotały o siebie ozdoby z kości i drewna, gdy położyła śniadą rękę na ramieniu drobnej uzdrowicielki, która tym razem nie uciekła przed jej dotykiem. Palce miała pokrzywione, ciepłe i ciężkie od pierścieni z zimnego żelaza.

- Posłuchaj, jasna dziewczyno - odezwała się miękko. - Nie mówię ci tego byś się bała. Nie musisz tego widzieć, uzdrowicielko. To moja rola. Mój fach. Jak twoim jest leczenie chorych i słabych. Musisz tylko zawierzyć moim słowom i nie traktować ich lekko. Musisz zrozumieć, że to ważne, że dotyczy także ciebie. A jeśli znów przydarzy ci się coś, jeśli los obróci się przeciwko tobie - znajdź mnie. Znajdź mnie, Brzozo, a ja ci pomogę. Zaklnę dla ciebie szczęście, odgonię pecha, złagodzę to co nadejdzie.

Dziewczyna milczała przez chwilę. Na jej twarzy sprzeczne uczucia tańczyły jak cienie zrodzone z płomieni ogniska. Ponad jej głową kruki kreśliły niewidzialne znaki, skrzeczeniem i trzepotem skrzydeł śląc niezrozumiałe ostrzeżenia. Za jej plecami brama do lochów otwierała się jak ciemne, bezzębne usta.

Starucha czekała cierpliwie.
Uzdrowicielka w końcu podjęła decyzję, spojrzała jej w oczy.

- Oferujecie mi pomoc i niewdzięcznością z mojej strony byłoby ją odrzucić. Nie czuję się zagrożona, ale rozumiem, że wy widzicie więcej. - Zawahała się na moment, jakby następne słowa przychodziły jej z trudem, jakby nie była przyzwyczajona do ich wymawiania. - Dziękuję wam. I tak, wy też możecie liczyć na moją pomoc. - Odwróciła wzrok od pomarszczonej twarzy szeptunki, skrzywiła się lekko, dostrzegając rozmawiających przy schodach prowadzących do lochów mężczyzn. - To jeden z moich pacjentów - wskazała ruchem brody postawnego, podstarzałego człowieka. - Odprowadzę was teraz do Kruka, a potem wrócę tu. Albo w lochach, albo w domu van Szanta mnie znajdziecie.

Irga jednak pokręciła głową, uwolniła ramię Kesy ze starczego uścisku, matczynym niemal gestem wygładziła zagnieciony rękaw jej sukienki.

- Idź, dziewczyno - powiedziała tylko. - Spotkamy się jeszcze.


* * *


Patrzyła później za oddalającą się uzdrowicielką. Patrzyła jak podchodzi do swojego podopiecznego, jak ten staje przy niej, mówi coś, nachylając się nad dziewczyną jak rozłożysty dąb mógłby nachylać się nad młodym, wątłym jeszcze drzewkiem. I podobała się szeptunce życzliwość wypisana na jego twarzy równie mocno jak twardy rys skryty pod powściągliwym uśmiechem. I pomyślała, że mężczyzna nie ukrzywdzi tej rozedrganej, jasnej dziewczyny, która nie wiedziała jeszcze co powinna czuć.

Pomimo zmęczenia i bólu, uśmiechnęła się do krążących po niebie kruków.

Musiała wracać, jak uzdrowicielka powróciła do swoich obowiązków.
W Gnieździe czekała na nią Krucza Córka i czekał żar, który musiała podsycić, ogień, który musiała nakarmić.
I siennik, na którym w końcu musiała odpocząć.

Oparła się zranioną ręką o ścianę jednej z kamienic i krew znowu zaszeptała cicho do Źródła. Ostatni raz.

Znajdź mnie…

Felidae 22-09-2013 21:09

Chwila, w której zorientowała się gdzie się znalazła i co się z nią dzieje była jak powtarzający się koszmar ze snu.

Czy to naprawdę było przebudzenie? Gdyby nie ból w przypiętych do ściany kończynach pewnie wcale by w to nie uwierzyła.

- Jest tu kto? - wykrztusiła przez suche gardło, lecz nikt jej nie odpowiedział.

Co się stało? – myślała – Jak znowu trafiła do niewoli? I przede wszystkim dlaczego była sama?

Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Usta marzyły o kropli wody. Ciało, całe zdrętwiałe, obolałe i słabe ponownie ją zdradziło. Ledwie trzymała się na nogach.
Miała ochotę zawyć jak zranione zwierzę.

Powoli wracała jej pamięć i w głowie pojawiły się te straszne, pełne obaw pytania.

Co stało się z Orinem i Cathil ? Czy żyli? Czy to zemsta kata, któremu uciekła niemal wprost z sali tortur? Co planował wobec niej? Co zrobił z jej przyjaciółmi??

Wszystko przeze mnie – myślała. – Jeśli cokolwiek im się stało to jest to tylko i wyłącznie moja wina. Gdybym nie zgodziła się na tą głupią ucieczkę tylko wyjaśniła wszystko, nie byłoby mnie tutaj, a moi przyjaciele nie leżeli by gdzieś martwi… Przecież wystarczyło wtedy żeby poświadczyli na jej korzyść. Kat zdawał się wierzyć w jej niewinność. Ucieczką tylko potwierdziła swój udział w zabójstwie we wsi.

- Ojcze, zawiodłam. – mówiła szeptem – Cała twoja nauka poszła w las. Zapomniałam, że tchórzliwa ucieczka od problemów nigdy nie jest rozwiązaniem.

Rozpłakała się…

Wtedy na progu jej świadomości pojawił się nikły sygnał obecności Niloufar.

- Łasiczko – wyszeptała przez łzy – Moja mała Niloufar… przynajmniej tobie nic się nie stało.
Mówiła do zwierzęcia dając łasicy sygnały i kierując ją do siebie. Miała nadzieję, że mimo braku okien małe stworzonko znajdzie jakiś sposób aby się do niej dostać.

Może jeszcze nie wszystko stracone......

aveArivald 23-09-2013 12:13

Orin rozejrzał się nerwowo i wyjrzał ukradkiem przez zabite dechami okiennice.
- W porządku, tu chyba nikt nie przeszkodzi nam myśleć - nadal zdawał się być zdenerwowany ale pierwszy napad rozpaczy chyba już mu minął - Musimy przemyśleć wszystkie możliwości. Ustalić to co wiemy. Wykorzystać to, że von Gass nas wypuścił. Oh biedna Neeenaaa - zaczął ale widząc minę Cathil przerwał raptownie i powrócił do głośnego rozmyślania - No dobrze. No dobrze. Więc tak. Ja to widzę tak, że nie mamy najmniejszych szans ani na dopadnięcie Failla, nawet jeśli nadal jest w mieście, ani na uratowanie Neny. Von Gass zdawał się nie żartować…
Niziołek czekał chwilę myśląc, że łowczyni skomentuje jego wywód lecz ta stała i milczała. Pewnie też analizowała wszystkie możliwości.
- Muszę przyznać, że… - Orin przełknął głośno ślinę - pozbycie się von Gassa ułatwiłoby całą sytuację ale wtedy zostalibyśmy mordercami! - widać było przerażenie w jego oczach, Cathil mogła kiedyś kogoś zabić ale on... - Nie, nie… musi być jakieś inne wyjście… - niziołek zaczął gmerać do siebie i chodzić od ściany do ściany wzburzając przy tym tumany kurzu - Zaraz, zaraz… Mówiłaś, że ktoś ci pomógł dostać się do miasta, uzbroić i w ogóle, kto to był? Myślisz, że może nam pomóc?


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:25.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172