lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [płaszcz i szpada] Terra Nova Incognita (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/10959-plaszcz-i-szpada-terra-nova-incognita.html)

abishai 04-02-2012 20:43

Robert nie przysłuchiwał się tłumaczeniom kapitana co do tawern. Bo też uważał, że lepiej samemu zaciągnąć języka na miejscu. Cztery miesiące wszak to kupa czasu. Wiele się przez ten czas w Port Hope mogło zmienić. Na razie zresztą nie był głodny.
Od czasu do czasu zerkał na dziewczynę, na którą miał oko podczas wyprawy. Nie żeby do pannicy de Briosse odczuwał jakiś romantyczny poryw serca. Nie należał bowiem do tego typu ludzi. Po prostu dał słowo honoru i otrzymał sowitą zapłatę. Którą w zasadzie przejadł i przegrał w kości.
Główne jednak szlachcic spoglądał na sam port, z niecierpliwością oczekując na postawienie stopy na stałym lądzie.
Wrzaski i latające punkty nie wzbudzały większego zainteresowania de Marsac’a. Dopóki, dopóty nie zaczęły rozrabiać. Robin gdzieś pognała... i w sumie dobrze. Niech się dziewczyna chroni pod pokładem. Mniej zmartwień na jego głowie.
Gdy bestie zaatakowały pasażerów, w dłoniach szlachcica błyskawicznie znalazły się dwa ciężkie



pistolety dubeltowe. Jednocześnie wystrzeliły mierząc do dwóch różnych małp, znajdujących się najbliżej Roberta. Potem pistolety wystrzeliły ponownie mierząc do kolejnych dwóch najbliższych celów.
Świst strzały jaki nastąpił chwilę później, uświadomił szlachcicowi, że jego przymusowa podopieczna wylazła na pokład. Z łukiem w dłoniach.
Robert schował za pas oba już bezużyteczne pistolety i sięgnął po te, które miał za plecami. te jednak nie huknęły. Kulki z nich de Marsac przeznaczył na te małpki, które zagroziłyby bezpośrednio Robin.

Sirion 04-02-2012 21:18

- Co to… - Nie zdążył dokończyć zdania, gdyż na statek wleciało kilka latających… Małp? Ryan potrząsnął głową z niedowierzaniem. Znaczy przypuszczał, że to są małpy – w życiu żadnej nie widział, jednak nasłuchał się dość od ludzi w karczmach portowych. Oprócz skrzydeł ich opis pasował idealnie do tego co teraz widział.

Uchylił się w ostatniej chwili, gdy jedna przeleciała tuż nad nim. Zdołał dostrzec, że są wyraźnie rozwścieczone – zastanawiał się co spowodowało tak wybuchową reakcję. Ciekawe czym jeszcze zaskoczy ich wyspa - na razie sprawiła im dość niemiłe powitanie.

Rozejrzał się wkoło – cały pokład zamienił się w małe pole walki. Wszędzie było pełno rozhisteryzowanych osadników.

- Sporo zamieszania jak na kilka zwierzaków… - Westchnął do siebie. Wtem dostrzegł szamoczącego się szypra. Wiedział, że jeśli ktoś mu zaraz nie pomoże to cały statek będzie w wielkim niebezpieczeństwie.

- Robinson, zbieramy się! – Klepnął towarzysza w ramię – Mamy robotę – Ruszył w stronę miejsca, gdzie znajdowało się koło sterowe.

Po drodze, zgarnął wiadro napełnione wodą – zostawione chyba przez jakiegoś majtka – i zaczął drzeć się na całe gardło. Zamierzał przepłoszyć albo chociaż skupić na sobie uwagę tych dziwnych stworzeń, a gdy nadarzy się sposobna okazja polać małpy wodą z wiadra. Liczył na to, że ich skrzydła przemokną uniemożliwiając im ponowne wzbicie się w powietrze. W ostateczności mógł też rzucić wiadrem w któreś zwierzę i dobyć broni, musiał być jednak pewien, że nie trafi przypadkowo sterującego statkiem marynarza. Najważniejsze było, żeby szyper mógł powrócić do swoich obowiązków.

kanna 04-02-2012 21:40

Rosalinda od razu zwróciła uwagę na dziwne nietoperzo-małpy lecące na statek – odprowadzała wzrokiem swojego sokoła i nie mogła ich przegapić.
Zwierzęta leciały pewnie, nie wahając się. Nie wiedzieć czemu skojarzyły się kobiecie z atakująca watahą wilków. Nie zwlekając dłużej pobiegła do swojej kabiny i po sekundzie wyszła, uzbrojona w rapier w jednej, a sztylet w drugiej ręce.

Szybkim spojrzeniem ogarnęła sytuację - zwierzęta rozproszyły się, nie atakowały stadem, tylko każde pojedynczo, w sporym chaosie. Wyglądało na to, że nie wypracowały stadnych mechanizmów, albo była to luźna zbieranina zwierząt. Z jednej strony, była to okoliczność korzystna – zorganizowany atak wyrządziłby dużo więcej szkód, ale z drugiej strony – wyglądało na to, ze grupa nie ma przywódcy. A wyeliminowanie takiego zakończyło by atak.

Trudno. Oszacowała sytuacje, oceniając zagrożenie. Z jednej strony – dwa osobniki atakujące szypra, walczącego o utrzymanie statku na kursie, z drugiej strony – wrzaski kucharza przy palenisku. Nie potrzebowali pożaru.
Skoczyła w stronę szypra, cięła sztyletem raz i drugi, z zimną precyzją, skoncentrowana i skuteczna celując w żywotne organy zwierząt. Ktoś patrzący z boku mógłby nawet powiedziec, że znajdowała w całej sytuacji dziwne upodobanie, coś mrocznego zapaliło się w jej oczach. Jednocześnie pilnowała, żeby nie trafić ludzi. Z boku polała się jakaś woda, ktoś wymachiwał wiadrem…

- Kuchnia! – krzyknęła do mężczyzn – palenisko! Podpalą statek!

Wnerwik 05-02-2012 10:12

- Cholera - zaklął Anthony - w życiu nie widziałem tak przerośniętych nietoperzy! - Zdziwił się niepomiernie widząc latające cosie. Jeśli wszystko tu było takie wyrośnięte to nie chciał spotkać tutejszych owadów... Z uwagą przyglądał się atakowi. Ah, zero koordynacji! A marynarze? Tu dopiero była bieda. Nawet się nie bronili, dawali się szarpać dzikim zwierzętom... Z drugiej strony podziwiał ich dyscyplinę. Mimo ataku wroga dalej wykonywali swe obowiązki.
Z zamyślenia wyrwało go klepnięcie w plecy przez Shatterlanda.
- Mamy robotę - rzucił tamten.
"- W sumie racja" - przyznał w duchu Robinson "- głupio by było gdyby kolejny statek na którym płynę zatonął." Nie chciało mu się płynąć wpław do portu... Chociaż z jego szczęściem pewnie znów by go wyłowiono. I, znając życie, "wyławiaczami" byłoby stado kanibali, albo, co gorsza, banda Iberyjczyków.
Tak sobie rozmyślając ruszył do roboty. Zauważył, iż Ryan pobiegł bronić sternika. Uznał, iż jego kumpel od butelki sobie poradzi, więc sam ruszył do... kuchni. Na szczęście, na statku nie było to miejsce jeno dla kobiet. Wpadł do środka, dobył szpady, minął przerażonego kuka i natarł na latającą małpę. Walczył świetnie, a kambuz nie był zbyt wielki - nie miała miejsca na manewry, więc powinien ją bez problemu trafić.

Nayre 06-02-2012 12:22

Jednym uchem słuchająca kapitana i wciąż klęcząca nad wiadrem kobieta sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie zauważyła, że coś się dzieje, głównie dlatego, że przez pierwszą, dobrą chwilę, nie drgnęła zupełnie. Gdy jednak podniosła w końcu głowę, zauważyć można było, że zza pary grubych szkieł gogli na kreatury gapi się para wielkich, wytrzeszczonych w przerażeniu oczu. I zapewne gapiłaby się tak jeszcze długo, gdyby nie zarobiła w łeb od przypadkowego osadnika, przebiegającego obok niej.

Szczęśliwie, uderzenie silne nie było i zadziałało jedynie otrzeźwiająco. Nie zastanawiała się długo, przegapiwszy fakt, że jedna z istot wleciała do kuchni, Amerith runęła sprintem właśnie w tamtą stronę na poszukiwanie schronienia.

Jakże zaskoczoną miała minę, gdy zorientowała się, że kuchni daleko do zyskania miana bezpiecznego miejsca! Tym razem górę jednak wzięła kobieca natura i wrodzony pociąg do... patelni. Amerith złapała pierwszą z brzegu i mając baczenie na walczącego dzielnie Anthony'ego postanowiła wspomóc go w szlachetnym dziele pacyfikowania małpo-gacka. Dziewczyna wpasowała się na flankę i z potężnym zamachem spróbowała opuścić nietypowej latającej istocie żeliwną patelnię na łeb.

JanPolak 09-02-2012 19:18

Wśród wrzawy i chaosu trwał zażarty bój.

Panna de Briosse ostrożnie wymierzyła i posłała strzałę ku atakującej bocianie gniado małpie. Pocisk przeszył skrzydło zwierzęcia, odwracając jego uwagę i utrudniając lot. Kolejne strzały pofrunęły zaraz, trafiając i raniąc. Małpa przebita, niczym motyl spięty szpilką botanika, opadła ciężko na pokład, gdzie na koniec dobiły ją pistolety Roberta.

Srogi bój toczył się wokół sternika. Chluśnięta przez Ryana woda podziałała! – zwierzęta opadły na pokład, tracąc zapał w atakach. Jedno z nich znalazło się pod ostrzałem de Marsaca, tańcząc pod kulami i ginąc niebawem. Do drugiego zwinnym susem dopadła Rosalinda. Musiała unikać bijących pięści i skrzydeł, zręcznie uchodząc przed coraz bardziej panicznymi ciosami. Jednak cięcia jej sztyletu były pewne – kolejne czerwone pręgi znaczyły owłosiony korpus zwierzęcia, a w końcu klinga znalazła drogę do serca.

W ciasnym kambuzie szalejące zwierzę czyniło nie lada zamieszanie. Kuk leżał nieprzytomny pod stołem, a atakujących Amerith i Anthonego przywitały latające noże, garnki i zgniłe pomidory. Żołnierz przyjął postawę szermierczą i usiłował znaleźć okazję do ciosu, sposób obejścia wymachujących wkoło błoniastych skrzydeł. Jego towarzyszka chciała ułatwić mu zadanie – zamach patelnią był silny, lecz niestety nieudolny. Amerith znalazła się w zwarciu – w śmierdzących objęciach małpiszona. Zwierzę przewróciło ją, okładając pięściami i dusząc. Panna Arth, nieobyta w ręcznej bitwie, nędznie by skończyła, lecz szybki pchnięcie oficerskiej szpady przeszyło małpie gardło. Kobieta, kucharz i kuchnia byli uratowani!

Na śródokręciu ostatnia małpa porwała kufer agenta handlowego i nie niepokojona zataszczyła go aż do burty. Gdy już chciała podrywać się do lotu nad oceanem, kula de Marsaca trafiła ją w łeb. Zwierzę spadło do wody. Niestety, wraz ze skrzynią – podróżnicy zobaczyli jeszcze, jak wysypują się z niej drogocenne przedmioty mechaniczne. „Moje towary! Moja krwawica!” – lamentował kupiec.

Walka była skończona, a radosne okrzyki i gratulacje dla bohaterów brzmiały zewsząd. „Hehe! Szepnę o was słowo w porcie, co by wiedzieli, jakie z was chojraki!” – zapewniał szyper. „Chciałbym się odwdzięczyć, ale umiem tylko gotować. A obawiam się, że mojej kuchni macie już powyżej uszu” – mówił ocucony kucharz. Majtek z bocianiego gniazda machał wesoło do Robin. Zaś agent handlowy stał osowiały, patrząc w morską toń i chlipiąc nad swymi towarami i krwawicą.

Spytany o małpy, szyper opowiedział: „Szkodniki gorsze od wszy w peruce Iberyjczyka! Złośliwe, złodziejskie, a na dodatek czasem istnego amoku dostają. Były prawdziwą plagą w Port Hope, ale odkąd je stamtąd srogo przepędzili, to się tałatajstwa tak jak teraz, po okolicy na podróżnych rzucają.”

Wybawiony od złej przygody Rover wpłynął do Port Hope. Gdy tylko minął chroniący kotwicowisko cypel, oczom pasażerów ukazała się skąpana w promieniach słońca i otoczona palmami kolonia. Kolonia była według standardów Dominium ledwo niewielkim portowym miasteczkiem. Najbliżej przybyszów znajdowała się przystań z molem, gdzie cumowało kilka małych jednostek. Na brzegu stało parę magazynowych szop i prosty budynek portu. Dalej, w głąb lądu, ciągnęły się rzędy dachów – stały tam zwykłe, drewniane, kryte gontem domki, jakie każdy widział w unijnych miasteczkach.

Po przybiciu do portu harmider i ożywienie znów zapanowały na pokładzie. Osadnicy spieszyli ku trapom, marynarze zabezpieczali swój statek, miejscowi pośpieszali witać przybyszów i wyładowywać towary. Mieszkańcy kolonii byli opalonymi ludźmi gustującymi w prostych ubraniach – zwykłe portki, koszule z podwiniętymi rękawami i proste, trójgraniaste kapelusze były tu najczęstszym odzieniem.

Na przystani rządziła Berta Hagens – kobieta w średnim wieku, obdarzona bujnymi kształtami i pełnym werwy temperamentem. Zaraz po pojawieniu się, zaczęła negocjacje handlowe z szyprem, dała burę kilku marynarzom za sikanie przy towarach, po czym zaprosiła załogę (a właściwie kazała im iść) na posiłek. Dla bohaterów również znalazło się miejsce przy stole. Na wystawionych pod portowe zadaszenie ławach czekały pieczywo i owoce o nieznanych przybyszom kształtach. Te proste potrawy popijane czystą wodą po tygodniach morskiej podróży wydawały się ambrozją! Towarzystwo jadło więc ochoczo. Szybko okazało się, że szyper, im bardziej napełnia żołądek, tym słabiej się targuje i tym lepszą cenę towarów negocjuje Berta.

W trakcie posiłku smętna postać w nienagannym, stonowanym ubiorze zawitała do portu. Był to mężczyzna w niemłodym wieku, o sztywnych gestach i twarzy prawdopodobnie nie posiadającej zdolności do uśmiechu.


Człowiek ten zamienił kilka słów z jednym z marynarzy – wykazując przy tym widoczną wyższość i dystans. Wskazał przy tym na bohaterów i z godnością się oddalił. „To Sekretarz Ludwik de Wig” – dowiedzieli się niebawem – „Mówi, że jesteście proszeni na audiencję u Wicekróla. Wiecie, prośbom de Wiga się nie odmawia.”

Chcąc, nie chcąc, ich następnym celem była posiadłości Lamberta de Gotta – Wicekróla Ultimy. Posiadłość zlokalizowana była na niewielkim wzniesieniu na uboczu osady, a droga do niej pozwalała bliżej przyjrzeć się kolonii. Miasteczko liczyło na oko mniej niż 1000 dusz, składało się w większości z drewnianych, dwupiętrowych domów typowych dla miast Dominium. Choć ulice były czyste, a większość budynków zadbana, w oczy przybyszów rzucały się widoczne niedostatki materiałów. Na przykład – nigdzie nie dostrzegali szklanych okien! Prawdopodobnie nikt nie potrafił bezpiecznie przewieźć tafli szkła przez ocean. W zamian wszystkie zabudowania miały okna zabezpieczone kratami lub solidnymi okiennicami – jak im wyjaśniono, dla ochrony przed małpami. Podobnie, prawie nie widzieli tu koni – kilkakrotnie za to spotkali miejscowych ciągnących obładowane wózki siłą własnych muskułów. Choć mieszkańcy starali się naśladować wzory z macierzystego kontynentu, szczegóły miasteczka nie pozwalały zapomnieć na jak obcym lądzie się znajduje.


Spotkani koloniści wydawali się pracowitymi i życzliwymi ludźmi, w większości skupionymi na codziennych obowiązkach. W pewnym momencie bohaterowie napotkali barczystego dryblasa w rozpiętej białej koszuli, niosącego pękate beczki. „Hejże! Świeżynki!” – zawołał – „Zawitajcie wieczorami do „Nowego brzegu!” Nie znajdziecie lepszej gospody w promieniu tysiąca mil.” Prawdopodobnie miał na myśli, że nie znajdą żadnej innej.

W końcu zawitali przed siedzibą Wicekróla. Dla kontrastu z tytułem właściciela, siedziba była ledwo drewnianym, parterowym dworkiem, jakie w Dominium stawiają średniozamożni szlachcice. Stała na uboczu, tyłem do rzadkiego lasku, w miejscu cichym i sielskim.

Zawitali w progach, lecz żaden służący nie pospieszył im naprzeciw. Wnętrze było ciche, pozbawione zdobień, skromne, a nawet na swój sposób prymitywne. Senny półmrok rozświetlały promienie słońca zza zamkniętych okiennic. Pachniało drewnem i kurzem. Po pewnej chwili z bocznych drzwi wyłonił się Sekretarz de Wig i sztywno poinformował „Wicekról przyjmie was niezwłocznie.” Bohaterowie przestąpili przez wskazane drzwi.

W pomieszczeniu panował rozgardiasz. Szafy z książkami i mapami, oraz wielkie, zagracone biurko świadczyły, że jest to pracownia lub biuro. Było ciemnawo i duszno za sprawą zamkniętych okiennic. Powierzchnię pokoju zajmowały poskładane bez ładu mapy, globusy, papiery, egzotyczne przedmioty, a także meble poustawiane chaotycznie i bezsensownie. Wicekróla tu nie było – ale przez otwarte boczne drzwi dostrzec można było sąsiedni pokój. A tam, obok nakrytej kocami otomany, ktoś nakładał właśnie koszulę.

- Już idę, idę – dało się słyszeć.

I oto pojawił się Lambert de Gott – Wicekról tego obcego lądu. Mężczyzna był w podeszłym wieku. Jego sylwetka, choć rosła, garbiła się ku ziemi. Wydawał się być człowiekiem niegdyś potężnie zbudowanym, którego starość obrabowała z muskulatury – zostawiając kości opięte za dużym workiem skóry. Ubrany był w szustokor – pięknego kroju kaftan, choć nieco wymięty i rozpięty, odsłaniający również rozpiętą białą koszulę. Jego policzki pokrywał dwudniowy zarost, oblicze miał poszarzałe, a oczy okolone worami.


- Miło mi powitać was w Nowym Świecie – mówił, idąc dość ociężale do biurka. – Ale proszę, siadajcie!

Wskazał gościom krzesła, zydle i stołki, które stały chaotycznie pod ścianami – niektóre do góry nogami, inne jedne na drugich, jeszcze inne zastawione wszelkimi przedmiotami. Sam usiadł za biurkiem i wśród zaścielających je papierów odszukał filiżankę.

- Usiądźcie, napijcie się czekolady. Nie znacie czekolady, a to dar tej krainy, najwspanialszy napój, wyborniejszy od kawy. Mario! Mario, sześć czekolad! – po chwili przekonał się, że jego filiżanka jest pusta – Nie, siedem!... Gdzie ta kobieta?

Nie czekając na spełnienie polecenia, Lambert oparł się głębiej w fotelu. Zogniskował swój zmęczony wzrok na przybyszach, spoważniał na obliczu. Przeszedł do rzeczy.

- Wybaczcie brak właściwych manier, ale od manier i kindersztuby mam tu de Wiga. Skoro jestem Wicekrólem, to chyba mogę robić, co mi się podoba – w kącikach ust starego zawitał zawadiacki uśmiech – Tytułem introdukcji: wy wiecie, kto ja jestem i ja wiem, kto wy jesteście, więc darujemy sobie przydługą prezentację. Moi drodzy! Prosiłem młodego Adama… to znaczy Jego Wysokość Króla Adama III, o skierowanie do mnie ludzi rzutkich, ludzi odwagi, mężnych serc i bystrych rozumów. Wiem, że nie jesteście hreczkosiejami przybyłymi tu karczować las i zbierać kukurydzę. Zasadniczo mam was za lepszych, bardziej zaradnych i godnych zaufania, niż pospolici osadnicy. Dopiero przybyliście, szukacie swojego miejsca w nowym świecie i zajęcia dla swych rąk. W kolonii kto nie pracuje, ten nie je – tak tu się już ustaliło, a każdy wkłada swój wysiłek we wspólne dobro.

Gdy tak mówił o odwadze, rzutkości i pracy, oblicze de Gotta nabierała kolorów, jakby zdrowiał na samą myśl o tych pojęciach.

- Mam dla was propozycję zajęcia. Krótko mówiąc – potrzebuję ludzi do zadań specjalnych. Ludzi, którzy potrafią rozwiązywać problemy, a uwierzcie mi, mamy ich tu niemało. Ludzi obdarzonych wolnością, mogących samodzielnie wybierać drogi i metody, a rozliczanych z efektywności. Nie będziecie żołnierzami, nie będziecie milicją, ani urzędnikami królewskimi. Dostaniecie szansę poznania kontynentu od podszewki, zobaczenia rzeczy, które mieszczuchom z Dominium się nie śniły, przeżycia przygód, jakie pamiętać będziecie aż po sędziwe lata.

Emocje wypełniały starca. Opadł znów na fotel i powiedział, tym razem spokojniej.

- Ale stary dureń gada i gada. A przecież dopiero przybyliście i z pewnością macie milion pytań.

Vantro 09-02-2012 23:28

post pisany wspólnie z Abim - dziękuję
 
Małpy zginęły wszystkie. Na cześć zwycięzców wiwatowano, a na cześć Robin po raz pierwszy w życiu. Szkoda tylko , że “Pan Harkot” ją zasłaniał. Denerwował ją coraz bardziej, miała wrażenie, ze dzień i noc czuje jego oddech na swym karku, słyszy jego chrapliwy głosik. Stała na pokładzie, a miała wrażenie, że znajduje się w ciasnym pomieszczeniu. Szturchnęła go łokciem pd żebra mówiąc:
- Mógłbyś się Waść gdzieś w innym miejscu ustawić?
- Musiałem pilnować twej osóbki, młoda damo. To nic osobistego, wierz mi. Tylko wolałbym, żebyś uszczerbku na ciele nie poniosła.- odparł Robert tłumacząc to jej jak małemu dziecku. Nie przejmując się specjalnie wiwatami, schował pistolety. I zaczął nabijać armaty które nosił na przedzie.
- Kuuuuurcze! Co ja jedna młoda dama na tym statku? Znajdź se Waść inną i do niej się dla odmiany przyczep! Nie ręczę, że jak tak dalej się do mnie kleić będziesz to ci siedzenia jedną z tych strzał nie potraktuję. - ostrzegła go wzburzona dziewczyna. Coraz bardziej ją drażnił, a jeszcze ten jego ostentacyjny stoicki spokój... "Echhhh" westchnęła ze złością w myślach dziewczyna. Jej oczy zaś ciskały błyskawice a palce zacisnęły się na łuku, który trzymała w dłoni.
-Mam coś dla ciebie panienko. Porozmawiajmy z dala od świadków.- odparł poważnym tonem w odpowiedzi Robert sięgając za pazuchę. Prawie to wyglądało jak oświadczyny.
- Nic od ciebie nie chcę! Tylko się odczep!!! - huknęła mu do ucha jak do jakiegoś głuchego dziadka Robin i szarpnęła się do tylu by odejść. "Głuchy, albo głupi jak nic." - podsumowała go w myślach, bo przecież chyba jasno mu powiedziała by trzymał się z daleka, a on na osobności zaprasza.
Chwycił ją za ramię, mocno i machnął przed nosem kopertą z rodową pieczęcią odbitą w laku. Jej rodową pieczęcią. I pieczęcią jej ojca.
Przez moment tylko, bo list niemalże zniknął z jego dłoni. -Mam mówić więcej ?
" Znalazł mnie! O matko, jednak mnie znalazł! I po co mi była ta dwumiesięczna tułaczka po morzu?" - spanikowała w myślach Robin, szarpnęła się jednak mówiąc:
- Pomyliłeś mnie z kimś. Puszczaj! - i zerknęła w stronę brzegu oceniając jaką ma szansę na ucieczkę.
- Ojciec panny przykazał mi pilnować twego bezpieczeństwa... na nowej drodze życia.- westchnął smutno Robert. Najwidoczniej i jemu cała ta sytuacja była nie w smak.

Robin chwyciła go za łokieć i odciągnęła od świętujących zwycięstwo na pokładzie jak najdalej. Rozglądając się na boki z uwagą syknęła:
- Dawaj! - i wyciągnęła dłoń czekając na list.
-I widzi panienka... po co było to...- podał kopertę dziewczynie i oparł się łokciami o burtę statku. Chwyciła list pospiesznie i nie mogąc opanować odruchu na jego "widzi panienka" przykopała mu z rozmachem w kostkę, a potem rozłamała pieczęć i zaczęła czytać list od ojca.
-Ile ty masz lat dziewucho, czternaście?- syknął chrapliwym tonem Robert chwytając się za kostkę i rozcierając ją.-Nie nauczyli cię w domu manier, czy co?!
- Nic ci do tego - mruknęła mu w odpowiedzi Robin nie odwracając wzroku od listu.
- Delikatne dziewczę. Niewinna dziewica co to świata nie widziała. Biedny kwiat kobiecości... akurat... aleś się wkopał Robert.- mruczał do siebie de Marsac rozcierając obolałą nogę, podczas gdy ona czytała.
- Ja cię nie potrzebuję. Jak zejdziemy na ląd kogoś innego se znajdź. - stanowczym głosem rzekła Robi składając list i chowając go za pazuchę.

- Oj, potrzebujesz mnie, potrzebujesz. Przy takim temperamenciku, ktoś ci utnie w końcu ten języczek, o skrojeniu kuperka nie wspominając.- burknął Robert i dodał.-To może taki układ. Pół roku. Jak pół roku przetrzymamy razem i okaże się, że rzeczywiście mnie nie potrzebujesz, to sobie pójdę... z przyjemnością w dodatku. Ale nie teraz. Mam swój honor panienko i dotrzymuję danych obietnic.
- Chyba ci słońce rozum wypaliło. Jeden miesiąc i ani dnia dłużej. Nie mam zamiaru ciągle się o ciebie potykać. Tatko się niepotrzebnie martwi i niepotrzebnie mi ciebie na kark ściągnął. - rzekła kategorycznym tonem Robin podpierając się na boki i dumnie unosząc podbródek do góry.
-Trzy miesiące... i ani dnia. Nie martw się. Takich chudzielców nie zwykłem do łożnicy zaciągać, więc w pokoiku będziesz sama. I ogólnie bezpieczna ode mnie.- przy tych słowach pacnął palcem skromny biust dziewczyny, dając jej wyraźnie do zrozumienia o jakich chudzielcach mówi.
- Łapy przy sobie! - warknęła dziewczyna waląc go z całej siły po dłoni. - Dwa miesiące na morzu i jeden na lądzie to akurat trzy.
-Zamierzam. Zamierzam.- zachrypiał Robert.- Najchętniej to bym jedynie patykiem tykał, ale... przykro mi. Trzy miesiące na lądzie. Wierz mi panienko. Dla mnie to też nie będzie przyjemność.
- Dwa albo zacznę krzyczeć że mnie obmacujesz. Jak myślisz komu uwierzą? Zachrypniętemu facetowi co macał mnie przed chwilą po biuście czy niewinnej dziewczynie, za którą od samego początku łazisz? - spytała Robin zerkając w stronę majtka w bocianim gnieździe, który ciągle spoglądał w dół.
- Dwa miesiące, jeśli w tym czasie nie wpakujesz się w kabałę. To znikam z twego życia. Trzy, jeśli będziesz pakowała się w kłopoty.-targował się Robert, po czym złośliwie się odgryzł.- A dla twej wiadomości panienko Robin, macanie biustu wygląda inaczej. Po pierwsze pannica musi mieć jakiś biust, żeby można było macać.
- Dwa i koniec dyskusji! - ucięła ostro Robin zerkając przy tym w dół na swój biust.
-Jasne, jasne...dwa.- odparł ugodowo Robert wzdychając. Współpraca zapowiadała się ciężko.

- Czyli masz mnie pilnować... -ni to spytała nagle ni to stwierdziła Robin z podejrzanym błyskiem w oku.
- Dbać o twe bezpieczeństwo. Nie będę ci amantów odganiał....zazwyczaj. Ani cię wychowywał, choć to akurat by się przydało.-westchnął Robert i wzruszył ramionami.- I nie mogę siedzieć z tobą cały czas, zwłaszcza w nocy. Do łóżka przecież pakować ci się nie zamierzam.
- A jak ktoś mnie w nocy napadnie i gardło poderżnie... w tym dzikim kraju? - dopytywała się dalej dziewczyna.
-W Port Hope? Wątpię. Ale będziemy mieli pokoje obok siebie, więc jak się będziesz czuła zagrożona, to... możesz wejść do mojego.- odparł szlachcic.
- A jak ktoś do mnie wlezie, zatka mi usta i gardło poderżnie, albo wykorzysta? To co memu tatce wtenczas odpowiesz? Że w pokoju obok sobie spokojnie chrapałeś? - zaczęła przytupywać podeszwą buta o deski pokładu.
- Ale jak będziemy w jednym pokoju, to wszyscy pomyślą żeś moja kochanka. Czy przed chwilą nie narzekałaś, że ci na plecy włażę?-spytał skołowany tym wszystkim Robert.
- Przecież nie musisz w pokoju, możesz se jakiś siennik rozłożyć pod moimi drzwiami i... czuwać nad mym bezpieczeństwem - odparła rezolutnie Robin starając się nie roześmiać.
-Jeszcze lepiej... wpakuję ci się do łóżka. I wtedy na pewno nie zaśpię, gdy ktoś zechce się ciebie pozbyć.- burknął szlachcic.
- O tym to możesz sobie tylko pomarzyć. Materac pod drzwiami to wszystko na co możesz liczyć. - rzekła dziewczyna wymijając go by odejść.
-Pomarzyć? Dobre sobie. Taka pannica w łóżku, to będzie temat moich koszmarów.- burknął w odpowiedzi Robert nie starając się jej zatrzymać.



A potem sprawy potoczyły się szybko. Nim się spostrzegła już statek dobił do brzegu, już siedzieli zajadając coś lepszego niż to czym przez ostatnie dwa miesiące raczył ich kucharz na statku. A potem nim zdążyła się zastanowić co robić dalej ze sobą począć, zaprowadzono ich do wicekróla tego miejsca. Robin siedziała z pozostałymi i słuchała z ciekawością tego co im proponował mężczyzna. Nachyliła się do Roberta szepcząc.
- Będziesz się mógł wykazać, mój opiekunie... zamierzam przystać na jego propozycję cokolwiek ona będzie za sobą niosła.
-Czyli aż tak marzysz o trzech miesiącach ze mną?-odgryzł się szlachcic.-Musisz mnie bardzo pożądać.
- Taaaaaaaa z tego pożądania mam zamiar pakować się w każdą kabałę jaka nam się po drodze napatoczy. Myślisz, że są tu kanibale? - spytała z dziwnym błyskiem w oku. - Powinieneś im smakować, jesteś bardziej tłusty ode mnie.
-Dam sobie z nimi radę. Ale najpierw pozwolę by cię rozebrali... dla nauczki. Pewnie nie widzieli nigdy gadającego kurczaka.-odparł butnie szlachcic.
- Lepiej zrobisz sam się rozbierając. Jednak nie odzywaj się przy tym, bo biedacy niestrawności dostaną zanim jeszcze cię jeść zaczną. - rzekła mu na to dziewczyna po czym odwracając się w stronę wicekróla spytała:
- Czy są tu kanibale? Czy te zadania będziemy wykonywać wszyscy razem czy zamierza nas Waszmość oddzielnie wysyłać do wykonywania tych zadań specjalnych?

JanPolak 10-02-2012 16:06

- Ludożercy? Panno de Briosse, cóż za ciekawe zainteresowania! Mija już ech... siedem lat odkąd w trakcie mych podróży zostałem schwytany przez plemię Czerwonych Czubów - istotnie praktykujących kanibalizm. Uszedłem jak widać bez szwanku. Ale to było daleko stąd. Tutejsi tubylcy - nazywamy ich z pewnych powodów Indianami - są potulni jak baranki. Zaś, co do waszych sposobów działań i podziału obowiązków - pozostaną waszym wyborem. Ja wyznaczam cele i oczekuję rezultatów.

Sirion 11-02-2012 00:26

Shatterland rozsiadł się wygodnie w krześle i założył ręce za głową.
- A więc potrzeba wam ludzi do poważnych zadań, zgadza się? Wiecie, że zapłata powinna być adekwatna do powagi i trudności zlecenia? - Uśmiechnął się - A poza tym... To jest raczej stanowisko oficjalne czy działamy incognito? Interesuje mnie, czy wasi ludzie zostaną poinformowani o wszystkim i nie będą sprawiać problemów. Nic nie nastręcza większych problemów, niż upierdliwi obrońcy prawa... Nie pytajcie skąd to wiem - Spojrzał szybko na resztę towarzyszy.

JanPolak 11-02-2012 10:28

- Moimi ludźmi się nie przejmuj - nie wejdą wam w drogę. Przekonasz się z resztą, że tak jak władza w Domiunium lubi nastręczać problemy, tak tutejsza... nawet gdyby chciała, nie ma ku temu środków. Mam nadzieję, że taka wizja cię zadowala?

Mówiąc o niedostatku władzy, starzec uśmiechnął się szelmowsko.

- Gdy zaś chodzi o wynagrodzenie. Zapewne interesuje cię złoto, srebro i drogocenności - cóż, tutaj ich wartość jest cokolwiek niższa. Czy wiesz, że jeszcze dwa lata temu czarny proch był tu cenniejszy od złota? Przynajmniej do czasu, aż ci szaleńcy z Kolegium nie zaczęli go wytwarzać prochu na miejscu. Kto nie pracuje, ten nie je - jak wspominałem, taką mamy zasadę. Stąd zapewnię wam wikt i opierunek. Otrzymacie domy w Port Hope i pomoc w zdobyciu ekwipunku i infor...

Nagły atak kaszlu wstrząsnął ciałem Wicekróla. Mężczyzna walczył z nim dłuższy czas, jego twarz nabrzmiała, oczy zaszły łzami. Wreszcie złapał oddech i mógł kontynuować.

- Pieniądze jakieś też się wam należą. Jak powszechnie wiadomo, królowie są zawsze bankrutami, a wicekrólowie, niestety są od nich marniejsi pod każdym względem. Stąd nie liczcie, że obsypię was złotem, którego nie posiadam. Mogę wam zapewnić - tu podał racjonalną kwotę - Płatne od wyników. Przekonacie się jednak, że w kolonii często handel wymienny i wymiana przysług przydają się bardziej, niż brzęcząca moneta.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:15.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172