lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   Assasin's Creed: Zmierzch Templariuszy [historical sci-fi, autorski] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/11096-assasins-creed-zmierzch-templariuszy-historical-sci-fi-autorski.html)

Makotto 26-03-2012 00:29

16 Luty 1308, Karczma „Trzy Korony”


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=myUN_wBOGfI[/MEDIA]


Siedzący przy ulicy mężczyzna zadrżał z zimna, chuchając ciepłym powietrzem na zgrabiałe dłonie. Ulewa, która miała miejsce przed kilkoma godzinami w połączeniu z wieczornym przymrozkiem, sprawiła, że kamienny bruk zmienił się w okropną ślizgawkę. Mało kto chciałby w taką pogodę chodzić po ulicach. Zwłaszcza patrolować je, być czujnym i w razie czego interweniować.

Dlatego też strażnik miejski John Blacksmith większość swojego obchodu spędził przyczajony na ławce pod karczmą „Trzy Korony”. Właściciel wyszynku był zawsze miły dla straży, przez co żołnierz mógł liczyć na darmowy kufelek na rozgrzewkę i pajdę chleba grubo posmarowaną smalcem.




Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, wgryzając się w świeży chleb. Kufel opróżnił duszkiem, od razu oddając go służce, i pewnikiem tylko to uratowało go przed znacznie większymi konsekwencjami tego, co zdarzyło się kilka sekund po pierwszym kęsie.

-Co ty tu robisz, bałamucie ty?!

John prawie udławił się jedzeniem, ale mimo to stanął na baczność. Halabarda, którą oparł o ścianę z brzdękiem upadła na bruk, gdy niezgrabnie spróbował ją podnieść. Stojący przed nim kapitan Blake groźnie wzdął wąsy, obserwując przerażonego rekruta. Dwóch towarzyszących mu strażników zachowało stoicki spokój.

-Piliście, żołnierzu?- ryknął w prawe ucho nieszczęśnika, opryskując mu policzek kropelkami śliny. Blacksmith zmrużył tylko oczy, zastanawiając się w duchu jakim cudem ktoś tak głośny, potrafi się równie biegle skradać.

-N… Nie, sir. Ja… Przystanąłem, żeby zjeść… Od rana o suchym pysku

-Milczeć, parszywy obiboku! Nakazałem wzmożoną czujność, a ty sobie pikniki urządzacie?! A co jeśli ten rębacz z portu wyszedłby z tego tutaj zaułka?! No?! Co byście wtedy zrobili, żołnierzu?!

-Em… Wziąłbym nogi za pas… ?- to nie była dobra odpowiedź. Jeszcze kilka minut później krzyki rozsierdzonego oficera niosły się po ulicach Londynu, gdy ten grzmiał nad głową prowadzonego na posterunek strażnika.

John Blacksmith dostał tej nocy robotę przy czyszczeniu wygódek na baszcie, połowę swojej zwyczajowej racji żywieniowej oraz żołd dzienny wychudzony o dwa funty. Gdyby wiedział jakiego niebezpieczeństwa udało mu się wtedy uniknąć, nie przeklinałby Theodore’a Blake’a za przydzielone mu zadania…


***


Rico ostrożnie wychylił głowę z zaułka, nasłuchując. Krzyki rozwścieczonego mężczyzny niosły się wśród nocnej ciszy, oddalając się powoli. Wszyscy przyczajeni w zaułku Assasyni wstrzymali na chwilę oddech, gdy jeszcze przed chwilą ten sam krzykacz wskazał na ich kryjówkę i zapytał strażnika, przed którym się ukrywali, co by było gdyby ktoś się tam krył.

-Czysto?

-Czysto.

Grupa ostrożnie wyszła z cienia, kierując się w stronę wejścia do karczmy. W czasie oczekiwania aż żołdak sobie pójdzie, Śledź był świadkiem czterech ofert zabicia mężczyzny oraz dwóch potraktowania go środkami ogłupiającymi. Bennet jednak kategorycznie zabronił jakichkolwiek aktów agresji pod kryjówką miejscowej komórki assasynów.

-Dzisiaj nikt nie pije.- Paryżanin spojrzał przelotnie po twarzach swoich towarzyszy, nieco dłużej zatrzymując wzrok na Rico oraz Ladrosco. Złodziej zagwizdał fałszywie, udając że nie wie o co chodzi.

Du Paris pchnął drzwi, wkraczając w ciepły gwar tawerny.




Wnętrze nie było zbyt luksusowe, ale na pewno nie była to jakaś tania mordownia. Szeroka i długa sala mieściła w sobie liczne stoły, ławy oraz trofea myśliwskie wiszące na ścianach. Jednym z nich była zgolona komuś broda, sklejona żywicą i przybita do drewnianej tarczy gwoździem. W niszy obok lady grała mała trupa, zawierająca w sobie kilku Szkotów. Blask z okien w budynkach sąsiadujących z barem sprawiał, że do środka wyszynku wpadało miłe, ciepłe światło.

Grigore położył dłoń na ramieniu Anouk.

-Popilnuję z chłopakami okolicy. W razie czego, dam sygnał.

Dziewczyna skinęła głową, po czym ruszyła wraz z resztą w stronę brzuchatego właściciela wyszynku. Wyłysiały mężczyzna spojrzał krótko na przybyszów.

-Zostały mi tylko pokoje czteroosobowe. Będziecie musieli się ścisnąć

-Nie, nie, nie. My chcieliśmy spotkać się z Adamem Jonsonem

Grubas jakby zamarł, po czym uważniej przyjrzał się potencjalnym klientom. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na Śledziu, po czym ostrożnie skinął głową.

-Na poddaszu.- odpowiedział krótko, wracając do wycierania kufla. Assasyni popatrzyli po sobie, czując napięcie przed tym wyczekiwanym spotkaniem. Strach, niepewność, niewielka doza nadziei… Wszystko to zebrało się w chwili ciszy, przerwanej przez rybaka.

-Dużego portera i kluski z mięsem!- zarządził z uśmiechem, podchodząc do lady i kładąc na niej jedną z funtowych monet otrzymanych od Diego.- Na początek.- dodał, puszczając oko przechodzącej obok dziewce służebnej.

shaggy 28-03-2012 22:02

-Dziś nikt nie pije - Bennet pojawił się obok Śledzia niemal natychmiast, po tym jak ten skończył składać zamówienie.

Sam rybak dopiero po chwili mógł zauważyć, że moneta którą położył na ladzie, tańczyła już między palcami Francuza.

-Potraktuj to jako pierwsze i ostatnie ostrzeżenie - wsunął funta do swojej sakwy i spojrzał krytycznie na Śledzia.

-Mleko wystarczy by przepchnąć przez jego gardło kluski, czy cokolwiek przyjdzie mu u ciebie zamówić. Byle tłuste, nie zaszkodzi mu trochę zmężnieć - zwrócił się do karczmarza, po chwili jeszcze dodając. - Podróżuje w nazbyt majętnym towarzystwie, jeśli więc choć przez myśl przejdzie im, by sięgnąć po jakikolwiek z twych trunków, każ sobie liczyć po trzykroć.

Krótką chwilę po tym jak skończył mówić, zniknął gdzieś na piętrze. Na wargach Rico zatańczył lekki uśmiech i pokręcił tylko głową. Osoby które mają do czynienia z wybrykami złodzieja są strasznie przewrażliwione przez następne kilka tygodni. Pokręcił tylko z rozbawieniem głową i ruszył za przywódcą.

Piętro nie wyglądało na typową kondygnacje w tawernie z tak brudnego miasta jak Londyn. Żadnych pajęczyn, podłoga nie wydawała żadnych podejrzanych dźwięków, a mrok rozjaśniały dwie świece ustawione wzdłuż korytarza. Lecz żadnych schodów na poddasze. Po paru minutach Rico spostrzegł, ledwo widoczną klapę w suficie ze sznurkiem. Po pociągnięci ukazał się uchwyt na palec… Zbyt łatwo… Pociągnę i co wtedy?

- Wcześniej spotykałem się z różnymi typami pułapek... taka jest najprostsza... - podszedł do uchwytu, zebrał się w sobie i złapał za niego. - To co? Raz kozie śmierć?

-Ruszaj - Bennet wydał polecenie, dodatkowo ponaglając złodzieja ruchem dłoni. - Już i tak zmarnowaliśmy za dużo czasu.

Polak pociągnął, niepewny dalszego rozwoju wydarzeń. Zaraz może wyskoczyć zewsząd oddział straży, ostrze wyskakujące ze ścian… spodziewał się wszystkiego, ale to co zobaczył napędziło mu większego strachu. Ciężkie cholerstwo… no opuść się… - myślał gdy naparł na klapę całym ciężarem. Zawiasy cicho zaprotestowały a z sufitu zjechała drabina. Bennet porozumiewawczo gwizdnął i ruszył głową nakazując złodziejowi iść przodem


Rico szybciej i koślawiej nie mógł chyba się przeżegnać, z miną skazańca wspiął się na szczyt drabiny. W tej chwili najbardziej bał się nieznanego.

Poddasze okazało się czystą, dużą salą. To chyba miejscowa kryjówka… łóżka, kufry, broń, stół… i zapalona świeca… ktoś tu jest… - momentalnie myśli przelatywały przez umysł złodzieja, porządkując go po przejściu alkoholu.


Nim jednak zdążył się dokładniej rozejrzeć, usłyszał cichy brzdęk. Zbyt dobrze znał ten dźwięk, towarzyszył mu przez całe złodziejskie życie, dreszcz przebiegł po plecach ale zamiast uciec w pięty skręcił na krzyżu w stronę zabliźnionej rany po bełcie na boku. Lubił ją, symbolizowała jego zwycięstwo nad śmiercią, bo rana prawie go zabiła. A teraz znów ktoś celował do niego z kuszy.


-Nic nie jest prawdziwe...
-... wszystko jest dozwolone.
- dokończył, nie ruszając się z miejsca, oczy zaś szukały źródła głosu. Pierwsze słowa które usłyszał po dołączeniu do bractwa, znał je dobrze, ale nadal zastanawiał się nad prawdziwym znaczeniem pierwszej części. Drugie znał aż za nad to i praktykował skrupulatnie.

-Na chwilę obecną dobrze... Możecie wejść. Ale broń na widoku.

Na chwilę obecną…?
- pomyślał złodziej.

Wszedł do pomieszczenia zdejmując płaszcz, zakrywający pas z nożami do rzucania i sztylet u boku. Gestem przyzwał resztę towarzyszy.

Bennet krótką chwile lustrował pomieszczenie, dopiero po kilku sekundach otworzył usta.

-Bennet du Paris - wypowiedział powoli, zarzucając następnie swoje okrycie na prawe ramię, ukazując zebranym miecz oraz znajdujący się zaraz obok niego zestaw noży do rzucania. - Adam Jonson jak mniemam.

Za przywódcą wszedł Lumier. Musiał nie ufać tajemniczej postaci, bo na wejściu nie ukazał broni.

-Cóż... Zakładam że to faktycznie wy...

Ciemna postać zeskoczyła z belki wspornikowej pod sufitem, wykonując w locie prostego fikołka. Mężczyzna zdjął kaptur, ukazując twarz... nijaką. Wszyscy obecni w pomieszczeniu musieli przyznać sami sobie, że gdyby próbowali opisać komuś Adama, kluczowymi słowami byłoby “około”, “mniej więcej”, “chyba”.

Mężczyzna posiadł twarz będącą częścią tła, nawet gdy stał sam na tle jakiegoś pokoju. Obecnie, jego jedyną cechą charakterystyczną były krzaczaste bokobrody. Jednocześnie nie był szpetny. Ot, nijaki. Widząc oczy grupy wlepione w swój zarost, sięgnął do twarzy i odkleił go.

-Tak, jestem Adam Jonson. Zakładam że to wy jesteście tą grupą francuzów, którą to przysyła nam Mentor?

lordofvampie 30-03-2012 23:29

Bennet skinął głową w geście potwierdzenia. Przyjrzał się uważnie twarzy rozmówcy, jakby jeszcze raz spróbował zapamiętać jakiś szczegół, ale po chwili zwyczajnie zrezygnował.

- Niestety, zdążyliśmy już narobić niemałego zamieszania. Ufam, że nie jest to dla ciebie żadne zaskoczenie. Wejście do miasta nie należy do najprostszych.

- Zwłaszcza jeśli bierze w tym udział Diego.
Wojownik puścił uwagę mimo uszu. Nie mógł zaprzeczyć, że dałoby się to zrobić... ciszej. I, że całkiem mocno zepsuł sprawę. Ukazał jedynie swój miecz i ostrze nadgarstkowe, dobrze ukrytą pod płaszczem kuszę zostawił, ‘na wszelki wypadek.’
Ukazał miecz przy boku. Sztylet i ostrze nadgarstkowe zostawił w ukryciu.
-Tak... Nawet siedząc tutaj przez całe dnie, udało mi się to i owo usłyszeć. A raczej dowiedzieć się z ust Dżabara. A jeśli nawet on usłyszał o jakiejś rozwałce w dokach, to znaczy że musieliście wejść do Londynu naprawdę głośno...- Adam pokręcił głową i bezradnie rozłożył ręce.- Ale cóż, w mojej sytuacji nie ma co grymasić. Macie ze sobą jeszcze kogoś?

-Owszem, kilku cyganów, w tym naszą siostrę - dowódca zawiesił na chwilę głos. - No i tutejszego ... że się tak wyrażę, nasz najnowszy nabytek.

-Niejaki Śledz. - wtrącił złodziej.
- Ta. Ale przejdźmy może do konkretów. Nie przyszliśmy tu na pogaduszki.
-Racja...- Adam szybko usiadł na krześle obok stołu, rzucając na blat dość prosty plan miasta.- Na chwilę obecną naszym głównym celem jest kurier. Przybył on do Londynu przed ponad miesiącem, i zniknął jak kamień w wodę. Dzięki naszym informatorom, wiem że nie opuścił on miasta i nie został pojmany przez Tempariuszy.

Jonson przerwał, stukając palcem w drewno.

-Na nasze szczęście lub nieszczęście, kurier okazał się mieć łeb na karku, przez co całkiem umiejętnie ukrywa się w Londynie. Problem polega jednak na tym, że ja i Abdul nie jesteśmy w stanie odnaleźć go samemu. Ja jestem dość rozpoznawalny, przez co nie mogę ruszać się po za dzielnicę Doków, a i dotarcie od niej stąd jest dość utrudnione. Abdul zaś... Jest dość charakterystyczny.

- A miejscowi złodzieje? Albo żebracy?- spytał Rico. - Szukaliście u nich jakichś informacji?
- Ale co my mamy zrobić? Londyn jest wielki, a nas zaledwie kilku. Macie chociaż jakiś rysopis? - wtrącił Diego.
- Macie jakieś zeznania osób które go widziały przed zniknięciem? Kiedy po raz ostatni
znaliście jego lokalizacje ? Jak się nazywa ? Dla kogo pracuje? Z kim się często zadawał? Co jeszcze powinniśmy o nim wiedzieć ?

-Spokojnie, spokojnie, spokojnie...- mężczyzna uniósł uspokajająco dłoń.- Od początku. Złodzieje? Czemu nie, ale z Abdulem nie chcą rozmawiać, bo uważają go za prostackiego osiłka... Hmmm... Nie powiem, jest w tym coś, ale tutaj bardziej idzie o to że Abdul po prostu nie lubi złodzieji. Żebracy zaś nie są w żaden sposób zrzeszeni, przez co musiałbym biegac po wszystkich którzy żyją w Londynie. Wierzcie mi, sporo ich się porobiło ostatnimi czasy.

Ze zmęczeniem przejechał dłońmi po twarzy.

-Kurier to Pierre de Foyal. Zwykle zatrzymywał się w tawernie “Córka Żeglarza”, ale wątpię żeby tam też teraz siedział. Co do opisu... Wysoki, czarne włosy, blizna w kształcie krzyża na lewej skroni. Pracował dla jednego z naszych braci, to chyba sami wiecie. Mentor zapewnił że zapoznał was z faktami, które sprawiają że listy wysłane tutaj z Uniwersytetu Sorbony są takie ważne.
- Macie jakieś podejrzenia, gdzie mógłby się ukrywać? - zapytał Pan Ladrosco.
- Ja bym się ukrył na widoku ale nie sądzę by jemu przyszło to do głowy- mruczał pod nosem.
- W każdym razie, przeżył tu miesiąc i nie dał się złapać żadnej stronie. Myśle, że chwytał sie każdego pomysłu.
- Przebranie ?
- Życie w ciągłej ucieczce może namieszać w głowie. Mnie to prawie spotkało w drodze do Francji. -rozłożył ręce w geście niemej rezygnacji - Musiałem znaleźć jakiś cel, żeby nie oszaleć, z Pierre może być podobnie.
- Może próbować znaleźć tego kto chciał go zabić. - Taa Lumiere. Ty szukasz zemsty co nie znaczy że on też ,kimkolwiek jest nie oceniaj go tak jak siebie.
- Bennet... co o tym sadzisz? - Rico spojrzał na przywódce.

Francuz spojrzał beznamiętnie na złodzieja i pokiwał lekko głową.
- W zasadzie mam tylko jedno pytanie. Macie pewność, że nie został schwytany przez strażników? O ile mi wiadomo więzienia są przepełnione. Z jednej strony w takim tłumie łatwo zniknąć. Z drugiej pierwsza rzecz, o której pomyślałbym na miejscu kuriera to opuszczenie miasta - wziął większy wdech i kontynuował. - Sami doskonale wiemy, że w tych stronach bramy miast to same kłopoty.

-Na pewno jest w mieście. Mamy na to gwarancję. Jego konia. Porozmawiałem z ludźmi, z którymi wcześniej się zadawał. Był wręcz zakochany w swoim wierzchowcu. Prędzej by sobie rękę odrąbał, niż by go zostawił. A my cały czas obserwujemy stajnie, gdzie zostawił go ponad miesiąc temu. Co prawda musiałem przekupić koniuszego, żeby go nie sprzedawał nikomu w charakterze znaleźnego, ale opłaciło się. Podobno pod moją nieobecność co jakiś czas pojawiał się tam jakiś dziwny typ i patrzył na konia, więc zakładam że to on.- uśmiech Adama zrzednął nieco.- A co do więźniów... Słuszna uwaga. Poszedłbym poszpiegować na posterunkach straży, ale od razu by mnie poznali..
- Mogę spróbować ze złodziejami, kto jak kto ale złodzieje to oczy i uszy każdego miasta.

- Poczekaj - ruchem dłoni zatrzymał Andriejowica, po czym zwrócił się do Adama. - Miała tu na mnie czekać jeszcze dwójka agentów. Byliby bardzo przydatni w tych poszukiwaniach.

-Ja jestem tutaj, a Dżabar szkoli szkockich najemników na północy miasta. A jeśli idzie o naszych opłacanych ludzi, to Elsie, młoda panienka do towarzystwa jest obecnie zakwaterowana w burdelu “Czerwona Latarnia” a Mark, nasz człowiek o interesujących talentach siedzi pewnie teraz w “Córce Żeglarza”. Poprosiłem żeby jednak miał oko na ten zajazd. I tak, on jest złodziejem. Ale nie lubie tego tak nazywać. Jest źle odbierane przez ludzi...
- Skądś to znamy... - Rico skrzyżował ręce i wymownie spojrzał na Diego.

-Mądrze, bardzo mądrze - rzucił zamyślony, ignorując swojego przedmówcę. - Choć zwykła obserwacja to za mało. Szczególnie jeśli kurierowi przez tak długi czas udawało się wam umknąć.

Podrapał się po głowie i niczym zahipnotyzowany zaczął wpatrywać się w podłogę. Dopiero po chwili podniósł wzrok i przyjrzał się zebranym.

-Potrzebuję tego konia. Jeśli faktycznie tak bardzo mu na nim zależy, nie możemy zmarnować takiej okazji. Chcę żeby po okolicy zaczęła krążyć plotka o sprzedaży zwierzęcia - przyjrzał się Rico. - Udasz się do “Córki Żeglarza”, znajdziesz naszego człowieka i wspólnie z nim się tym zajmiecie.

Skrzyżował ręce na piersi i ciągnął dalej.

-W mieście kilka osób słyszało już pewnie o rycerzu, który przyczynił się do małego zamieszania przy bramie, wykorzystaj to.

- Sir Bennet kupuje konia. Nie sądzicie że może nie chcieć zadzierać z rycerstwem? Ale miłość raczej nie zna granic. Ciekawe..

Imoshi 31-03-2012 15:48

- Nie rzecz w tym, że ma zadzierać. Ta plotka ma po prostu zmusić go do działania. - ciągnął dalej Bennet - Trzeba to jednak zrobić sposobem. Jeśli uzna, że byle krzyżowiec potrzebuje konia na podróż powrotną do Ziemi Świętej, co prawdopodobnie skończy się śmiercią zwierzęcia, na pewno nie będzie siedział bezczynnie. -
- A co Waszym zdaniem zrobi? - wtrącił Diego. Cała sytuacja nie wyglądała zbyt ciekawie. 'Gwarancja' Adama nie przekonała go. Miłość do zwierzęcia to jedno, ale instynkt przetrwania mógł stać się silniejszy.
- Tego niestety nie wiem - wzruszył ramionami, patrząc na wojownika. - Pewien jestem tylko tego, że na pewno pojawi się w okolicy, choćby i po to by ostatni raz spojrzeć na zwierze. Musimy być przygotowani na taką ewentualność.
- A jeśli, bo ja wiem, spróbuje go odbić? - zapytał Jacquou.
- Tym lepiej. - uśmiechnął się do Lumiera - Łatwiej będzie wyłowić go z tłumu. Chyba nie powiesz mi, że fechtunek byle kuriera wystarczy by cię wystraszyć.
- Ja mam tylko jedno pytanie, Bennet...- powiedział spokojnie Rico podnosząc dłoń. - Do “Córki Żeglarza” mam iść teraz czy poczekać do jutra? I jak... - tu zwrócił się do Adama - ...rozpoznam Marka?
- Im szybciej tym lepiej - Francuz poklepał go po ramieniu, po czym ruchem głowy wskazał ich gospodarza. - Szczegóły omówisz z Adamem.
- Możecie też zaryzykować rozmowy z Dżabbarem. On też sporo wie. W sumie to wszystkie informacje jakie wam teraz przekazałem, dotarły do mnie dzięki niemu. Niestety, po kilku akcjach przeciwko Zakonowi Templariuszy, stałem się osobą, której gęba patrzeć będzie na was z tablicy przed każdym posterunkiem... Co do złodziei, pomysł może być niezły, ale ich obecny przywódca, Alvar, nie jest do końca do nas przekonany. -
- Może uda sie kupić jego zaufanie? - zaproponował Andriejowicz. - Jeśli jest przywódcą to może ma jakichś dłużników? -
- Na pewno Śledzia... - odrzekł Pan Ladrosco, z lekka zdziwiony pojawieniem się tego imienia - Wspominał, że ma u niego dług w wysokości 30 funtów. -
Przywódca nie kwapił się zbytnio z odpowiedzią, w skupieniu przysłuchując się zebranym. Zanim w ogóle przemówił, wyciągnął jeden ze swoich sztyletów, który następnie wbił w stół. Zdawał się posiadać już wszystkie informacje, przyszła więc najwyższa pora, by złożyć je w spójną całość i móc wreszcie zabrać się do działania.
- ”Trzy Korony”, tutaj znajduje się koń kuriera. Nie chcę cię narażać, zostaniesz tutaj i będziesz miał oko na zwierze oraz zbyt ciekawskich obserwatorów, kto wie, może którymś okaże się nasza zguba. - jego wzrok powędrował ku Jonsonowi. - Gdzie dokładnie znajduje się Dżabbar? -
- W obozie przy Moorefields, niedaleko Szpitala Świętej Mary. - odpowiedział krótko, zakładając kaptur. - Na pewno go znajdziecie. Jak już będziecie pośród szkotów, pytacje o Dżabbarra lub Saracena.
Kolejny ze sztyletów poszedł w ślady pierwszego.
- Diego, Jacquou, to wasze zadanie. Dowiedzcie się jak najwięcej i wróćcie tutaj. Nie dajcie zbyt wielu osobom okazji do zapamiętania waszych twarzy - podniósł wzrok znad mapy i spojrzał na dwójkę towarzyszy, po chwili skupiając się tylko na wojowniku. - Jeszcze jedno. Nie możesz pokazywać się publicznie z tym mieczem. Zostawisz go tutaj, być może dzięki temu pomyślisz dwukrotnie zanim najdzie cię ochota, na postawienie całej straży na nogi. - Trzecia klinga przecięła ze świstem powietrze i po chwili tkwiła już w stole.
- ”Córka Żeglarza” - podniósł wzrok i spojrzał na Rico. - Kiedy skończymy, Adam przekaże ci wszystkie informacje, których będziesz potrzebował by znaleźć Marka. Później masz już wolną rękę.
Bennet wyprostował się i przez moment wodził wzrokiem między sztyletami i mapą.
- Z kim pójdzie Śledź? - zapytał wenecjanin. Pytanie wyrwało Benneta z zamyślenia, lekkie zaskoczenie szybko ukrył jednak pod uśmiechem.
- Ja i Anouk. We dwoje zabierzemy Śledzia na spotkanie z Alvarem. - grymas na jego twarzy stał się wyraźniejszy. - Ostatecznie to ja obiecałem zająć się jego długiem. Złodzieje mogą okazać się przydatni, choćby i tylko po to by pomóc nam w opuszczeniu Londynu.
Rico podszedł bliżej stołu i spojrzał na Adama.
- To powiesz w końcu jak wygląda Mark? - powiedział dodając do słów lekką nutę zniecierpliwienia.
- Oj, wybacz. Nie dosłyszałem pytania. Wysoki, młody, potargany i nieogolony zawadiaka z upodobaniem do skórzanych kamizelek oraz pasów. Ogółem, wyznaje zasadę żeby nie rzucać się w oczy, rzucając się w oczy... Czy jakoś tak. - Adam wzruszył ramionami, obserwując zebranych.
- A więc proponuję od razu wziąć się do roboty. - wtrącił Diego już od dłuższego czasu opierający się o ścianę, z założonymi rękoma.
- Święte słowa. - dodał ostatni raz przywódca, spoglądając na swoje sztylety i mapę leżącą na stole. - Jeśli brakuje nam czegokolwiek, to właśnie czasu. Niemądrze marnować ten, który nam pozostał. -
Podniósł wzrok i przez moment patrzył na twarze wszystkich zebranych.
- Wiecie co macie robić. - skinął głową z lekkim uśmiechem. - Powodzenia. -

Chwilę potem, miecz Włocha opierał się już o ścianę. Zostało mu ostrze nadgarstkowe i kusza. Powinno wystarczyć, w razie problemów. Nie lubił rozstawać się ze swoim orężem, ale rozkaz to rozkaz. Po dwuletniej znajomości wiedział, że nie powinien podważać poleceń Benneta bez naprawdę solidnych powodów...

Cold 31-03-2012 16:19

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Cm7SgPxEKWA[/MEDIA]

Anouk przewróciła oczami i westchnęła cicho. Nie podobała jej się decyzja Benneta odnośnie Śledzia, ale szanowała jego zdanie i postanowiła mu zaufać - choć miała co do tego pewne wątpliwości.
Sama zaś nie poszła za nim na piętro karczmy. Ktoś musiał zostać na dole i przypilnować pijaczyny. I choć nie bardzo jej się to podobało, stwierdziła, że lepiej, jeśli to ona z nim zostanie, niż Jacquou, który od początku pragnął jego śmierci.
Cyganka podeszła do lady i zerknęła na karczmarza.
- Macie świeże jabłka? - zagadnęła, kątem oka bacznie obserwując Śledzia.
Barman spojrzał krótko na Cygankę i zniknął pod ladą. Pojawił się po kilku sekundach z powrotem, trzymając spory kosz. Jabłka nie były szczególnie duże, czerwienią też nie grzeszyły. Ale były, a biorąc pod uwagę porę roku, był to mały angielski ewenement.
- Panienka za to zapłaci, czy dopisać do rachunku tego tutaj?- Karczmarz spojrzał na Śledzia, unosząc lekko posiwiałą brew.
Rybak musiał naprawdę długo jeść tylko głodowe racje. Jadł, popisując się zerowym wyczuciem smaku oraz etykiety. Łyżka, którą jadł, za każdym razem mieściła w sobie maksymalny ładunek jedzenia. Chwilami mężczyzna przechylał nawet talerz, żeby możliwie szybko napchać klusek do ust.
Dopiero po kilku chwilach zarejestrował pytanie właściciela wyszynku. Szybko spojrzał na niego, na dziewczynę i finalnie na swój talerz.
- Na zdłowie! - wybełkotał z pełnymi ustami, patrząc smętnie na mleko. Przełknął. - A przymknęłaby panienka oko na małego Portera?
Cyganka skrzywiła się lekko.
- Mleko z pewnością wystarczy - odparła Anouk, po czym wgryzła się w soczyste jabłko.
Owoc był nieco kwaskowaty, ale Cygance to nie przeszkadzało. Co prawda jadała w życiu o wiele smaczniejsze jabłka, jednak nie zamierzała wybrzydzać. Póki nie było przegniłe i robaczywe, nadawało się do konsumpcji.
Przełknęła kęs i spojrzała ponownie na karczmarza.
- Całkiem smaczne, jak na te rejony - powiedziała, uśmiechając się lekko.
- Wiesz, kupuję je od jednego Walijczyka. Oni mają tam taką samą temperaturę przez cały rok...
- Walia?!
Karczmarz spojrzał gdzieś na bok, na lekko podchmielonego mężczyznę z kozią bródką. Pijaczek powstał z trudem, wpatrując się w stronę lady.
- Ktoś powiedział Walia?
- Walijskie jabłka, Bruce.
- HA! Są najlepsze! I nikt nie powie, że nie są!
Anouk spojrzała z zaciekawieniem na mężczyznę zwanego Bruce. Widać, że był dumny ze swojego pochodzenia, czym sobie zaskarbił sympatię Cyganki.
- Niech ci będzie, Bruce, niech ci będzie... - Karczmarz przewrócił oczami i wrócił do czyszczenia metalowego kufla. Nachylił się konspiracyjnie do Anouk. - Rodowity Walijczyk. Oni wszyscy tak mają, gdy ktoś powie "Walia" w ich obecności...
- Ciekawy naród – stwierdziła, uśmiechając się do Bruce'a. - Znasz jego imię, więc wnioskuję, że jest stałym bywalcem.
- Większość ludzi tutaj to stali bywalcy. No i przede wszystkim ludzie, których rodowici Anglicy określają mianem "obcych". - Mężczyzna głową wskazał na kilka najbliższych stolików. - Szkoci, Irlandczycy, Walijczycy, Francuzi, kilku Niemców i może jeden czy dwóch Norwegów. W każdej innej karczmie przekonali się już o pluciu do kaszy i szczaniu do piwa.
- A i ja sam nie mam problemów tylko dlatego, że zawsze poczęstuje darmowym kufelkiem przechodzących na patrolu strażników. Nawet Blake, kapitan straży, mnie ignoruje. A to w jego przypadku niczym objaw niepohamowanej sympatii! - Zaśmiał się rubasznie. - Bo jak tak patrze, to panienka też nie jest stąd...
- Aż tak widać? - zażartowała, odkładając ledwo nadgryzione jabłko na ladę. - Pochodzę z rodu francuskich Cyganów, to żadna tajemnica – dodała spokojnie.
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. Spojrzał z uśmiechem po zebranych w karczmie biesiadnikach i westchnął.
- Aż żal psuć tak zacną atmosferę, ale w takim razie mam dla panienki ostrzeżenie. Niech panienka nie zapuszcza się samemu w miasto. Od kiedy Biskup Cuntherbery zaczął prawić te swoje płomienne kazania, wszyscy Żydzi i Cyganie zaczęli bać się pokazywać w mieście. Jak się starownia przekręcił, i wydawałoby się że będzie spokój, doradca króla w sprawie bezpieczeństwa miasta zaczął na własną rękę "tępić szkodniki". Okrutny człowiek...
Pokręcił ze smutkiem głową, nie zauważając nagłego zainteresowania ze strony Anouk. Wpatrywała się w niego, chłonąć każde słowo, które wypowiadał.
- Ja sam nic do przyjezdnych nie mam. Do innowierców też. Dla mnie liczy się kto jaki ma charakter, i czy płaci za to, co zamówił. I muszę zaznaczyć, że nieraz musiałem sympatycznemu jegomościowi skórę wygarbować, za próbę wciśnięcia mi trefnych monet. - Zaśmiał się cicho, a Śledź przerwał jedzenie, by dość nieufnie spojrzeć w jego stronę.
- Doradca króla? - Anouk spytała z zaciekawieniem, opierając się łokciami o ladę. - Czymże sobie zasłynął na miano okrutnego?
-Alfabetycznie, czy wedle tego, jak bardzo niektóre ustawy uderzają w zwykłych ludzi? - zapytał, unosząc brew.
Dziewczyna nie odpowiedziała, pozwalając mu kontynuować.
- Zacząć należy od tego, że jest strasznym rasistą. Nienawidzi wszystkich. Zrozumiałbym w pewnym stopniu jakby nie lubił Cyganów, Żydów i Francuzów, bo z całym szacunkiem panienko, to standard w Anglii. Ale on nienawidzi także Szkotów, Irlandczyków... W sumie to nienawidzi wszystkich którzy nie są z Anglii. A że jest zarządcą Londynu, mianowanym na to stanowisko przez Edwarda Długonogiego, młody król nie może go się z tego stanowiska pozbyć, aż sam nie zostanie ukoronowany...
Śledź z cichym siorbnięciem upił łyk mleka.
- Mówisz waść o lordzie Cowardzie? Tak, znam go. A raczej wprowadzone przez niego prawa. Kilka dni temu dał strażnikom możliwość samosądu na bezdomnych i żebrakach. Sam widziałem jak Bezzębnego Rona obili i wrzucili do Tamizy...
- No właśnie. - Karczmarz przytaknął tylko, odstawiając kufel. - A to dopiero początek. Mój kuzyn pracuje w budynku Sądu, i usłyszał jak Coward chwali się projektem nowego podatku specjalnie dla wszystkich przyjezdnych. Obłożyłby nim wszystkich, którzy nie mieszkają na stałe w Londynie. Ma się nazywać "Podatkiem za Przypałętactwo". A że do koronacji Edwarda Drugiego zostało dziesięć dni, ten psubrat pewnie zdąży tę ustawę wprowadzić w życie.
Nie zdąży nawet ujrzeć porannej rosy, przeszło przez myśl Cygance, kiedy karczmarz zakończył swoją opowieść.
Anouk wiedziała, co należało zrobić. Wyeliminować szkodnika. A szkodnikiem okazał się niejaki lord Coward, którego nazwisko pasowało idealnie do właściciela.
- Musi być całkiem znienawidzony przez ludzi. Nie obawia się o własne życie? - spytała, spoglądając to na Śledzia, to na karczmarza.
Śledź skinął ostrożnie głową.
- Jest równie znienawidzony co wszyscy urzędnicy, którzy pozostali na swoich urzędach po śmierci Długonogiego. W większości to po prostu opasłe świnie, żyjące ze zdzierania z biednych, ale wszyscy boją się, co się stanie, jeśli podniosą na takowego warchlaka rękę.
Karczmarz skinął głową.
- To prawda. Gdy za czasów Długonogiego jakiś urzędnik ginął zaszlachtowany w niewyjaśnionych okolicznościach, to zaczynał szukać winnych. Zwykle poprzez łapanki na ulicach miasta, w którym ów urzędnik mieszkał. Ale Coward to specyficzny przypadek. Ma całkiem sporą rezydencję niedaleko Tower. Bardzo mocno strzeżoną przez jego osiłków oraz straż miejską. Ale on sam prawie tam nie bywa. Kuzyn nie raz widział jak przez całe noce pozostaje w budynku Sądu, pracując do bladego świtu.
- Pracując... - Anouk prychnęła z pogardą na samą myśl o tym bydlaku. - Miejmy zatem nadzieję, że sprawiedliwość go dosięgnie. Jeśli nie ludzka, to przynajmniej boża – dodała, a w jej oczach dało się zauważyć tajemniczy, jakby złowróżebny błysk.
- Oby. A przynajmniej zostaje liczyć nam na to, że król możliwie szybko cofnie edykty Cowarda, ale to może wiązać się z przekonaniem do tego reszty londyńskich lordów...
Po chwili Anouk poczuła powiew zimnego powietrza na łydkach, gdy do karczmy wszedł Grigore. Cygan prychnął i potrząsnął głową, pozbywając się z włosów kropelek wody. Następnie podszedł do dziewczyny.
- Kufelek na rozgrzanie - poprosił karczmarza, po czym spojrzał na Anouk. - Najbliższe ulice czyste.
Z wdzięcznością odebrał kubek od właściciela karczmy i zmarszczył nos, czując wydobywający się ze środka zapach.
- Rosół? - zapytał ze zdziwieniem.
- A czegóż się spodziewałeś? - Anouk uśmiechnęła się do przyjaciela.
Złapała Grigore pod ramię i odeszła z nim na kilka kroków, w kąt karczmy, gdzie szeptem przekazała mu informacje dotyczące niejakiego lorda Cowarda, okrutnika, nękającego mniejszości narodowe. Jasnym było, w jakim celu informowała o tym Cygana.
- Kiedy? - zapytał tylko krótko, obserwując ludzi zebranych w karczmie i od niechcenia popijając rosół. Pytanie było oczywiste. Kiedy lord Coward miał zaplanowane spotkanie ze stwórcą.
- Przed świtem, to pewne. Jednak zanim do tego dojdzie, potrzebujemy małego zwiadu. Niech Mihai i Gavril złożą wizytę w Sądzie, natomiast ty i Ilie zbadajcie okolicę rezydencji – oznajmiła, nadal nie podnosząc głosu.
- Zrozumiałem - skinął głową, dopił rosół i puścił Anouk oko. - Londyn ci służy. Na tle tego szarego miasta wyglądasz jeszcze piękniej.
Następnie oddał jej kubek i szybkim krokiem ruszył w kierunku drzwi. Cyganka jedynie uśmiechnęła się w odpowiedzi, odstawiła kubek na pobliski stolik i spojrzała w stronę schodów.

Cas 31-03-2012 19:19

Wyszedł z izby jako pierwszy. Tu nie mógł zrobić już wiele więcej, a czekała go jeszcze rozmowa z Anouk i Śledziem. Poczuł niewielkie ukłucie na skroni kiedy pomyślał o tym w jakie kłopoty mógł wpakować się rybak podczas jego nieobecności. W pobliżu nie było żywej duszy, mógł więc w spokoju zdjąć swoją maskę. Był przekonany, że w tej krótkiej chwili wyglądał jakby postarzał się o całe dekady. Wolał jednak nie przyzwyczajać się do tego stanu. Powolnym, starannym ruchem przeczesał swoje włosy i wziął większy wdech. Na powrót był sobą - Bennetem du Parisem, assasynem.

Zszedł powoli po schodach, nie wzbudzając większego zainteresowania. Dopiero kiedy dostrzegł znajome twarze, wskazał wolny stolik umiejscowiony nieco na uboczu i po chwili sam się przy nim znalazł.

- Jakieś problemy? - uniósł brwi, kiedy oboje zbliżyli się do niego, w jego spojrzeniu łatwo dostrzec można było zmęczenie. - Błagam, nawet jeśli coś się wydarzyło, choć spróbujcie mnie okłamać. Brak mi sił na nowe komplikacje.

Anouk uniosła wzrok i spojrzała na twarz Benneta, a następnie na Śledzia. Na szczęście dla tego drugiego, postanowiła nie wspominać o niektórych sprawach.

- Obyło się bez - odpowiedziała spokojnie, powracając wzrokiem na Du Parisa. - Jak przebiegło spotkanie?

- Znośnie - oparł głowę na prawej ręce i spojrzał uważnie na Śledzia. - Udasz się z nami na spotkanie z Alvarem. Ostatecznie obiecałem zająć się twoim długiem.

Zamilkł i gestem dłoni powstrzymał słowa, które już cisnęły się na usta rybaka. Moment później ponownie zwrócił się do Anouk.

- To zadanie zdecydowanie nie będzie tak proste, jak początkowo mogłem przypuszczać - westchnął i rozejrzał się po karczmie, nie chciał by jego słowa dotarły do kogokolwiek poza cyganką i rybakiem. - Jacquou, Rico i Diego wiedzą co mają robić. Nam pozostało zadbanie o wsparcie tutejszych złodziei.

Anouk skinęła głową.

- Co dokładnie masz na myśli?

- Jesteśmy w Londynie. Mieście, którego nie znamy i w którym nie możemy liczyć na jakąkolwiek pomoc. Nasz kontakt to człowiek, który wreszcie może cieszyć się chwilą spokoju. Wystawione na jego osobę listy gończe prawdopodobnie przykryją te z podobizną Diego. Jakby tego było mało naszym najlepszym tropem jest koń - stwierdził zrezygnowany. - Tak koń i choćbym próbował dniami i nocami, nie jestem w stanie znaleźć lepszego.

- Nie będę w takim razie próbować wnikać w ten temat - mruknęła Cyganka. - Zatem, co planujesz?

- Jeśli potrzebujemy czegokolwiek, zdecydowanie są to dodatkowe informacje. Tym zajmie się Jacquou i Diego. Rico spróbuje wywabić kuriera z ukrycia i zaopiekuje się samym koniem - ostatnie słowo z trudem przeszło mu przez gardło, konieczność opierania planu na czymś tak absurdalnym, wyraźnie nie dawała mu spokoju.

- My musimy zatroszczyć się o dobre kontakty z tutejszym półświatkiem. Wątpię by przekonanie do siebie byle złodzieja stanowiło dla ciebie wyzwanie - dopiero kiedy skończył zdobył się na delikatny uśmiech.

Anouk patrzyła przez dłuższą chwilę na Benneta w milczeniu. W końcu jednak się odezwała.

- W porządku - powiedziała krótko. - Co zamierzasz zrobić z nim? - wskazała brodą na Śledzia. - Bo chyba coś zamierzasz...

- Zamierzam dotrzymać danej mu obietnicy. Spłacić jego dług - wzruszył ramionami i podniósł się z krzesła. - To najlepszy sposób by dotrzeć do Alvareza.

Gwizdnął cicho i przez chwilę przyglądał się swoim towarzyszom.

- Mam nadzieję, że możemy ruszać natychmiast. Mam już serdecznie dość marnowania czasu na bezcelowe dyskusje - wziął większy wdech, po czym dodał. - Chyba, że masz jeszcze jakieś pytania.

- Nie. Możemy ruszać.

Anouk również wstała z krzesła, spojrzała jeszcze tylko na Śledzia i narzuciła na siebie swój płaszcz z kapturem.

- Mam tylko nadzieję, że nie zajmie nam to wiele czasu - dodała jeszcze, kierując się ku drzwiom.

Z jakiegoś powodu ostatnie zdanie towarzyszki zwróciło jego uwagę. Prawdą było, że nawet on sam skończyłby wszystko tak szybko jak to możliwe. Londyn w istocie nie należał do najprzyjemniejszych miejsc, a powierzone im zadanie z każdą minutą stawało się coraz bardziej skomplikowane. Rico, Diego, Lumiere mogliby spędzić całe swoje życie nie robią wiele więcej poza ciągłym narzekaniem. Natomiast Anouk na brak czasu narzeka tylko kiedy przypominają o sobie jej sekrety i krucjata, którą prowadzi z takim fanatyzmem tak długo jak ją znał. Dwa lata to sporo, ale nigdy nie widział sensu w poruszaniu tematu. Zemsta robi z człowiekiem niezrozumiałe rzeczy. Jej natomiast na pewno nigdy nie przeszkodziła w wykonywaniu powierzonych zadań. W głębi ducha miał tylko nadzieję, że nie wpakuje się w żadne tarapaty. Choć doprawdy wolałby by okazało się, że z biegiem lat staje się coraz większym paranoikiem i wszystkie te rozmyślania są jedną wielką stratą czasu. Szkoda tylko, że takie sytuację rzadko miały miejsce.

W tej chwili wolał jednak cieszyć się widokiem jej pełnych gracji ruchów. Nie odmówił sobie nawet delikatnego uśmiechu, kiedy idąc krok za nią, jego wzrok zatrzymał się na okolicy bioder cyganki. Dopiero wtedy postanowił ją wyprzedzić i otworzyć przed nią drzwi frontowe. Dla wzmocnienia efektu nawet lekko się kłaniając, kiedy minęło go w progu.

Przynajmniej tyle był w stanie zrobić, by na moment zapomnieć o wszystkich kłopotach.

Makotto 01-04-2012 21:44

16 Luty 1308


Bennet du Paris, Anouk Bellerose




Gdyby ktoś zobaczył dwie tajemnicze postacie idące przez opustoszałe ulice miasta, poczułby się dziwnie. Nie dlatego, że obcy byli zdeformowani, nieśli broń czy też ogółem wyglądali jak typy spod ciemnej gwiazdy. W gruncie rzeczy, prezentowali się dobrze. Idący po prawej mężczyzna szedł wyprostowany i spokojny, napędzany wewnętrzną pewnością siebie. Towarzysząca mu kobieta zaś była drobna i zwiewna niczym otaczająca ich mżawka. To dziwne uczucie byłoby raczej podświadome, a dopiero po kilku minutach człowiek uświadomiłby sobie, o co chodzi.

Dźwięk.

Dwójka assasynów szła w praktycznie absolutnej ciszy. Podnosząca się powoli mgła wydawała się tłumić każdy hałas, ale nie aż tak. Każdy człowiek, idąc, powinien wydawać chociażby minimalne dźwięki. Tutaj było jednak inaczej. Miękkie buty, podstawowe szkolenie pod okiem najlepszych oraz lata pracy w ciszy dawały efekty. Wszystko psuł jednak Śledź, człapiący kilka metrów z tyłu.

Bennet wyjął z kieszeni kartkę, którą dał mu na odchodnym Adam i spojrzał na nią. „Plac targowy przy Old Fish i Bread Street”. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, upewniając się, że dobrze trafili. Zardzewiałe, zniszczone tabliczki na murach nie powodowały żadnych wątpliwości, lecz samo targowisko było puste. Opuszczone stragany, zamknięte wystawy i kręcące się tu czy tam myszy wyraźnie sugerowały, że dzień targowy dawno się skończył.

-To chyba tu…- assasyn odwrócił się w stronę Anouk. Dziewczyna zignorowała go jednak, stojąc nieruchomo. Bennet uniósł wysoko brwi, widząc jak jego towarzysza obraca się wokół własnej osi, zarzuca na ramię płaszcz i dobywa krzywego sztyletu noszonego zwykle za kolorową szarfa wokół bioder.

Następną rzeczą, jaką zarejestrowały zmysły mężczyzny, był syk głośno wypuszczanego powietrza, gdy ostrze wraz z dłonią Anouk zniknęło w cieniu pobliskiego zaułka. Początkowo Bennet uznał że ktoś klęczał, przyczajając się na nich, lecz dopiero po chwili uświadomił sobie z jakiego fortelu skorzystała dziewczyna.

-Czego od nas chcecie?- cyganka groźnie zmrużyła oczy, najpewniej wpatrując się w twarz opryszka.

-R… Raczej czego wy chcecie… ? To nasz teren…- głos mężczyzny był dość piskliwy, najpewniej z powodu ostrego przedmiotu znajdującego się blisko jego krocza. Bennet spokojnie położył dłoń na ramieniu dziewczyny, kątem oka dostrzegając jeszcze kilka postaci wyłaniających się zza straganów i beczek.

-Spokojnie, Anouk.- powiedział, również spoglądając w stronę ukrytego w cieniu złodzieja. Po dłuższej chwili udało mu się rozpoznać niską sylwetkę, rozpłaszczoną na ścianie.- Mamy istotną sprawę do Alvareza. I przyprowadziliśmy mu dłużnika z pieniędzmi.

Cyganka powoli cofnęła dłoń, pozwalając mężczyźnie nie stać na palcach. Złodziej odetchnął głęboko i spojrzał nieufnie na dwójkę.

-A skąd ja mam niby wiedzieć że nie jesteście z

-To ja Phill

Rzezimieszek uniósł wysoko brwi, wychodząc z mroku. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się jakiś wyjątkowy. Krzaczasta broda, wełniana czapka na głowie i znoszona kamizelka upodabniały go raczej do typowego wsiura… Chociaż z drugiej strony może o to chodziło.

-Śledź?! No nie może być! Już zaczęliśmy myśleć, że zwiałaś…- złodziej, zwany Phillem z niedowierzaniem pokręcił głową.-Co to za jedni?

-Jakaś dziwna banda postrzeleńców. Najpierw ich kupel spalił mi łódź i nie chciał zapłacić za szmuglowanie go przez Tamizę, a potem dali mi pieniądze, pilnują mi tyłka i obiecali pomóc w wyjeździe z Londynu. A że mają sprawę do Alvara, pomyślałem że przy okazji oddam mu dług. Wiesz jak to jest, zły okres w życiu

Phill pokiwał głową, udając że słucha rybaka i lekko przysunął się w stronę dwójki assasynów.

-Jeśli tak się sprawy mają, to chłopcy zaprowadzą was do szefa. Ja zostanę tu ze Śledziem i poczekam aż skończy gadać. Wtedy go wam dostarczę.

Chcąc nie chcąc Bennet skinął głową, ruszając wraz z trzema złodziejami poprzez targ. Za ich plecami niósł się głos Śledzia, rozprawiającego o tym jaki to los był dla niego do tej pory okrutny…


Rico Andriejowicz




Złodziej szybko przebiegł po kilku dachach, co jakiś czas wbiegając na komin i przy jego pomocy wskakując na wyższe kondygnacje budynków, będących jego drogą w stronę „Córki Żeglarza”. Polak kilkakrotnie zmuszony był nieco zwolnić, aby ukryć się przed wzrokiem chodzących w dużych grupach strażników. Co prawda żołdacy nie kwapili się za bardzo do skrupulatnego wykonywania swoich obowiązków, co nie zmieniało faktu, że tupot stóp gdzieś na górze i ciemna postać skacząca nad ich głowami mogłaby wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie.

Rico z cichym sapnięciem pokonał przestrzeń dzielącą dwa dachy i rozejrzał się. Karczma miała znajdować się niedaleko mostu Londyńskiego, przy głównym doku naprawczym wszelkich łodzi. Oczy akrobaty dość szybko natrafiły na pomost najgłębiej wychodzący w rzekę i najbardziej obstawiony różnego rodzaju dźwigami, żurawiami oraz szynami do wodowania łodzi. Rico uśmiechnął się lekko, widząc że kilka budynków, w tym most oraz pobliski magazyn, połączonych jest z pomostem przy pomocy grubych, konopnych lin służących do szybkiego przenoszenia towaru.

Złodziej w kilka sekund pokonał odległość dzielącą go od, czegoś co mógłby nazwać drogą szybkiej ucieczki. Bez głębszego zastanowienia wyjął zza pasa długi nóż i nie wysuwając go z pochwy przełożył go ponad liną, obiema rękami łapiąc za końce.

Kiedy potem Rico próbował sobie przypomnieć całość drogi na dół, wszystko mieszało mu się mniej więcej od połowy.

Najpierw było uderzenie powietrza, świst w uszach oraz poczucie pędu. Potem cichy trzask, gdy brzeg skórzanej pochwy noża rozsznurował się, a ostrze zaczęło brutalnie wcinać się w powróz. W ciągu sekundy, która złodziejowi wydała się wiecznością, dobrze zaostrzony nóż rozciął linę, posyłając swojego właściciela prosto w zimne objęcia bruku.

A przynajmniej tak mogło wydawać się na początku.

Lecąc, Rico bezwiednie rozłożył ręce, szukając punktu zaczepienia. Czuł, jak serce łomocze mu dziko, gdy każdy ułamek sekundy zbliżał go do bolesnego końca jego żywota. Dlatego jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy opór, który poczuł na plecach ustąpił gwałtownie przy głośnym akompaniamencie brzdęku zrywanego sznurka do suszenia i mokrej bieliźnie, latającej wszędzie dookoła.

Potem jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz.

Rico zamachał szaleńczo rękoma, desperacko próbując chwycić którąś z pękających linek. Gdy jego palce natrafiły w końcu na cienki, lniany sznurek, złodziej zacisnął mocno rękę ignorując palący ból podbicia dłoni. Powróz napiął się z brzdękiem, zmienił pionową trajektorię lotu mężczyzny w krzywy łuk i pękł. Klnący niezrozumiale Andriejowicz lotem koszącym uderzył tyłkiem w niski dach sąsiedniego budynku, przetoczył się po nim i z gwałtownie urwanym krzykiem zniknął za jego krawędzią.

Po dłuższej chwili mężczyzna zaryzykował otwarcia oczu, i szybkim zmacaniem się ustalenia, że wszystkie części jego ciała są na miejscu. Zaplątany w damską bieliznę, pozrywane sznurki do suszenia prania oraz czyjeś kalesony, złodziej usiadł, rozglądając się dookoła. Sterczące mu z włosów słomki starego siana sprawiły że wyglądał niczym parszywej osobowości komediant.

Stary woźnica, siedzący na wozie z sianem do którego wpadł złodziej zaciągnął się fajką. Ślepnącymi oczami które widziały już w życiu chyba wszystko, spojrzał na złodzieja.

-Mąż kochanki wcześnie wrócił do domu?

-Chciałbym, dziadku.- rzucił, z trudem wygrzebując się ze stogu. Gdy w końcu udała mu się ta trudna sztuka, oparł się o burtę wozu, powstrzymując drżenie kolan. Uniósł wysoko brwi, widząc nad najbliższymi drzwiami dość topornie wykonaną płaskorzeźbę cycatej młódki, obarczoną napisem „Córka Żeglarza”.

Wręczając woźnicy wszystkie zdobyczne ciuchy otworzył ostrożnie drzwi, zaglądając do środka. Zalał go potok dźwięków i zapachów…


Diego Ladrosco da Venezia, Jacquou Lumiere




Strażnik obrócił się wokół własnej osi, zwilżając wargi językiem i uśmiechając się lekko pod krzywym, pokrytym krostami nosem. Ktoś się tu ukrywał, czuł to. Wiele razy dane było mu dopadać różnego typu tałatajstwo, niemądrze kręcące się po zmroku po Londynie. Od prawie trzydziestu lat był kapralem. Ktoś z jego doświadczeniem byłby już pewnie dawno sierżantem, a może nawet kapitanem którejś z bram. Niestety dla siebie i społeczeństwa, Charlie „Krosta” Cooper znał się najlepiej tylko na wymuszeniach, szantażach, poniżaniu słabszych i gwałtach w imieniu prawa. We wszystkich tych czynnościach pomagali mu różni, specjalnie dobierani przez niego rekruci.

Najnowszy był Bob Moore. Charlie z zadowoleniem odkrył, że dryblas oprócz ptasiego móżdżku, miał także w sobie sporo prymitywnej złośliwości, przez co namawianie go do zrobienia czegoś nie do końca zgodnego z prawem nie było trudne.

Stary tarczownik pochylił się lekko, jakby węsząc. Może któraś z siostrzyczek ze Szpitala wyszła do jakiegoś chorego mieszczanina, i została tam dość długo, by wracać po zmroku? Krosta uśmiechnął się szerzej, ukazując pożółkłe, przypominające zawalone nagrobki, zęby. Moore stał tuż za nim, rozglądając się niemrawo. Był naprawdę masywny, przez co przydziałowa halabarda dla rekruta, w jego rękach była niczym zwykła włócznia.

Charlie spiął się gwałtownie, słysząc z pobliskiego zaułka cichy chrobot i jakby dźwięk dartego materiału. Oblizał się lubieżnie, rzucając okiem na górujący niedaleko budynek klasztornego szpitala. Był dość daleko. Nikt nic nie usłyszy… dość szybko.

-Chodź, cukiereczku…- strażnik zarechotał, starając się nie przestraszyć swojej ofiary. Siostrzyczki były najlepsze. Najczęściej nie broniły się, licząc na to, że przez szacunek do Boga nic im się nie stanie.- Nic ci nie zrobimy, cukiereczku. Jesteśmy ze straży. No pokaż się

Jednocześnie machnął ręką, dając Bobowi znak, żeby szedł tuż za nim. Dryblas był przydatny. Zadowolony był z małej ilości pieniędzy, cios jego łapska powalał każdego a i do ciupcania pchał się ostatni. Cooper powoli zbliżył się do zaułka, licząc na widok przerażonej kobiety.

-Mam cię, cukiereczku…- uśmiechnął się szeroko, by sekundę później wydać z siebie przerażony skrzek.

Silna dłoń zacisnęła się na jego twarzy, brutalnie uderzając jego głową o ceglany mur zaułka. Następnie zobaczył tylko błysk zimnych oczu a potem nastąpiła długa chwila ciszy, gdy wąskie ostrze bez problemów przebiło się przez jego kolczugę, dosięgając serca.

Moore zaskowyczał niczym pies, widząc truchło Charlie’go uderzające plecami o bruk, oraz krew tryskająca z rany na jego piersi. Bez zastanowienia uniósł halabardę nad głowę, celując w napastnika, który pozbawił życia jego towarzysza. Cztery sekundy później leżał już na bruku, a drugi napastnik spokojnie zszedł z jego ciała, wyjmując mu z szyi ostrze, które wbiło się w nią wraz z impetem powiązanym ze skokiem z dachu.

Diego skinął głową Lumiere, na szybko przeszukując oba ciała. Łupy nie były jednak zbyt powalające. Dziewięć funtów, książka ze sprośnymi rycinami oraz garść tanich błyskotek. Kobiecych pierścieni, naszyjników oraz kolczyków. Pośród nich znalazło się też kilka krzyżyków.

-Cukiereczku?- zażartował Jacquou, unosząc lekko brew. Diego odpowiedział mu tylko zirytowanym spojrzeniem i wepchnął obu strażników do zaułka. Następnie wraz z towarzyszem ruszył ulicą, mijając kolejne budynki.

Brama Biskupa, prowadząca do podgrodzia oraz Szpitala Świętej Mary prawie w ogóle nie była strzeżona. Dwóch mężczyzn bez problemu prześlizgnęło się furtką strażniczą, wykorzystując fakt, że czterech żołnierzy było obecnie bardziej zajętych antałkiem piwa w strażnicy, niż swoimi obowiązkami.

Lumiere wraz z Ladrosco przyśpieszyli kroku, mijając luźno rozrzucone po podgrodziu budynki oraz nieliczne zagrody. Świątynia, będąca budynkiem szpitala górowała ponad nimi wszystkimi, a ciepłe światła w jej oknach zachęcał do przekroczenia progu. Mężczyźni z pewną niechęcią ominęli jednak klasztor, kierując się coraz głośniejszymi dźwiękami obozu.

Gdy w końcu okrążyli wielki budynek, ich oczom ukazały się światła ognisk oraz liczne namioty. Oraz ludzie. Kilkudziesięciu ludzi, kręcących się pomiędzy nimi, jedzących pijących i co najważniejsze, walczących ze sobą przy pomocy drewnianej broni treningowej. Stukot drewna niósł się daleko po rozlewiskach otaczających obóz.

Makotto 01-04-2012 21:53

Bennet du Paris, Anouk Bellerose

Drzwi starego magazynu otworzyły się na zaskakująco dobrze naoliwionych zawiasach. Dwóch złodziei zatrzymało się i stanęło po obu stronach wrót, a trzeci dalej prowadził dwójkę assasynów. Bennet z pewną dozą szacunku odkrył, że złodzieje mieli całkiem dobrze ukrytą siedzibę. Wejście do budynku okazało się dopiero początkiem zwodniczej drogi pomiędzy cichymi ulicami dzielnicy magazynów. Po dziesięciu minutach szybkiego marszu, nawet Anouk miałaby problemy by wrócić na targowisku gdzie zostawili Śledzia. Mimo wszystko, okazał się jednak przydatny. Gdyby nie on, złodzieje mogliby zrobić problem w sprawie spotkania się z ich przywódcą, Alvarezem.

Ostatnim przystankiem na długiej i krętej drodze, okazał się budynek powierzchownie opuszczonej tawerny. Przewodnik zapukał w dość skocznym rytmie we framugę, bez słowa przyjął klucz podany mu przez małe okienko i finalnie otworzył przy jego pomocy jeden z licznych zamków, znajdujących się wzdłuż framugi. Mechanizm kliknął cicho, otwierając drzwi i ukazując zakurzone wnętrze.

Dwóch stojących za drzwiami opryszków skinęło przewodnikowi głową.

-Jaka sprawa?

-Do szefa. Przyprowadzili Śledzia.- dodał, widząc jak jeden z ochroniarzy otwiera już usta. Dryblas skinął tylko głową i dłonią wskazał na drzwi do piwnicy.

-Nie chcecie żebyśmy oddali wam broń?- zainteresował się Bennet, powoli schodząc po schodach. Im niżej schodzili, tym ciepło oraz gwar wydawały się rosnąć na sile. Złodziej zaśmiał się tylko, wzruszając ramionami.

-Szef potrafi się bronić. No i ma za sobą całą salę.- odpowiedział, otwierając drzwi.




Kryjówka Londyńskich złodziei była o wiele mniej mroczna, niż można by było przypuszczać. Liczne świece, ognie oraz gwar głosów przywodziły na myśl dobrze prosperującą tawernę, a nie miejsce gdzie ukrywają się przestępcy. Bennet z trudem uniknął obłapania wzrokiem dość skąpo ubranej tancerki, siedzącej na kolanach zwalistego zakapiora. Mężczyzna nie wydawał się agresywny, i do tego w pełni zajęty rozmową z innym złodziejem. Jednak leżący na stole korbacz wydawał się dość jasnym ostrzeżeniem.

-Ale tak na wszelki wypadek, jeśli planujecie coś głupiego, to odradzam.- złodziej zatrzymał się pod koniec sali i spojrzał na dwójkę którą do tej pory prowadził. Uśmiechnął się lekko pod nosem.- Po pierwsze, pan Alvarez to nie jest jakiś wymoczek. A po drugie, jeśli spróbujecie, co pewnikiem wam się nie uda, to ja będę miał potem problemy. Powodzenia.

I odszedł, zostawiając assasynów pomiędzy rozgadanymi biesiadnikami. Anouk prawie podskoczyła, gdy za ich plecami rozległ się serdeczny, męski głos o przyjemnym, hiszpańskim akcencie.

-Witam w moim skromnych progach!- oboje odwrócili się powoli, by przyjrzeć się przywódcy całej tej hałastry.




I oboje, za równo Anouk jak i Bennet, musieli przyznać, że prezencja mężczyzny była naprawdę świetna. Anouk od razu poznała tą samą aurę, która otaczała jej towarzysza. Sam Bennet też by ją pewnie poznał, gdyby często przyglądał się sobie w lustrze.

Przywódca złodziei podkręcił wąs, zwinnie ominął kilku swoich podwładnych, siedzących na stołkach i zbliżył się do swoich gości. Nim Anouk zdążyła cokolwiek powiedzieć, mężczyzna ujął jej rękę i szarmancko pocałował w grzbiet dłoni. Z trudem udało jej się powstrzymać rumieniec gdy z łobuzerskim uśmiechem puścił jej oko.

-Senioritta…- powiedział, prostując się.

Następnie z uczciwą pewnością uścisnął dłoń Benneta, potrząsając nią lekko.

-Więc w czym mogę wam pomóc?- zapytał, unosząc lekko brew. Uśmiechnął się, widząc wkraczającego do sali Śledzia.- Bo wątpię, żeby ten nicpoń był jedynym powodem waszej wizyty… Asesinos?


Rico Andriejowicz




„Córka Żeglarza” była tym rodzajem karczmy, jakie Andriejowicz uwielbiał ponad życie. Były tutaj hoże dziewoje, o których względy można było się ubiegać. Były kości, karty oraz piwo, dające możliwość znaczącego wzbogacenia się. Byli też ludzie, którzy śmiali się, rozmawiali, opowiadali niestworzone historie i ochoczo sypali karczmarzowi zarobionymi pieniędzmi.

Złodziej od razu zbliżył się do lady, przeciskając się pomiędzy rozgadanymi biesiadnikami. W ostatniej chwili wyminął dziewkę służebna, niosącą na tacy cztery wielkie kufle piwa i ostatkiem sił dopadł do baru, gdzie karczmarz uśmiechnął się lekko na jego widok.

-Co ci podać, kamracie?- zapytał, podając jakiemuś mężczyźnie dwa parujące kubki grzanego wina.

Rico rozejrzał się raz jeszcze. Wszyscy śmiali się, bawili i bardzo często, krzyczeli. Ale całym sobą wiedział, że słowo „mleko” skierowane do karczmarza od razu postawiłoby na nogi większość tutejszych bywalców, robiąc ze złodzieja kandydata numer jeden do obicia mu mordy. Andriejowicz nie lubił łamać rozkazów Benneta, bo zdążył już przekonać się że nie słuchanie francuza, miało zwykle opłakane skutki. Z drugiej jednak strony…

-Małego portera.- zaryzykował, kładąc na ladzie osiem pensów, i podatku pensa pół. A w sumie to nie pół, a cały pens. Wprowadzając ten podatek, lordowie miasta nie przewidzieli chyba że ktoś będzie kupował tylko jedno, małe piwo.

W chwili gdy jego zamówienie z cichym stukotem wylądowało na ladzie, Rico ze skinięciem głowy przyjął kubek i spojrzał na liczne tarcze, wiszące na ścianach. Jedna miała czerwony kolor, a na jej powyginanej powierzchni dumnie mienił się biały orzeł.

-Skąd to macie, karczmarzu?- zapytał, wskazując na przedmiot swojego zainteresowania.

-To? Jedna z tarcz. Swego czasu „Córka Żeglarza” gościła tutaj wielu znakomitych rycerzy. No i obyczaj nakazywał, że jak rycerzowi tarcza się w Londynie psuła, to zostawiał ją w karczmie gdzie akurat gościł.

Rico skinął głową, czując że może już swobodnie pytać także o inne rzeczy.

-Znasz waść może Marka?

-Marka Czachogrzmota?

Złodziej zamyślił się chwilę, ale po szybkiej analizie sytuacji, uznał że żaden szanujący się złodziej nie nadałby sobie takiego przydomka.

-Nie. Po prostu Marka.

-Jest tam.- karczmarz wskazał palcem przez cała długość sali, na mała grupkę zebraną dookoła jakiegoś mężczyzny. W chwili gdy Rico odszedł od baru i ruszył we wskazanym kierunku, spomiędzy ludzi wyleciał lekki toporek do rzucania i ze świstem wbił się w środek tarczy stojącej na drugim końcu sali.

Rico przyśpieszył kroku. Gdy znalazł się odpowiednio blisko, zobaczył młodego mężczyznę, pokrywającego się z opisem podanym mu przez Adama. Nieogolony, potargany zawadiaka z zamiłowaniem do skórzanych pasów na kamizelce.




Mark upił kolejny łyk z trzymanego kubka, zza pasa dobył kolejnego toporka i podrzucił go do góry. Broń wykonała pełny obrót, wylądowała w wyciągniętej dłoni chłopaka i z furkotem pomknęła w stronę tarczy, by wbić się w drewno cal od poprzedniego toporka.

-Wygrałem!- Mark uniósł kubek i wypił do dna, by następnie zebrać do środka okrągłą sumkę dwudziestu funtów od zebranych dookoła ludzi. Uniósł lekko brew, widząc przypatrującego mu się Andriejowicza.

-Wiszę ci kasę?- zapytał, przerzucając pieniądze do sakiewki.


Diego Ladrosco da Venezia, Jacquou Lumiere


Diego z uśmiechem obserwował jak rośli mężczyźni okładają się drewnianą bronią. Praktycznie w każdym kraju wyglądało to tak samo. Dwóch towarzyszy, krąg oraz nadzieja, że partner nie okaże się silniejszy i przypadkiem nie przestawi ci szczęki. W tym wypadku zmienną były szczegóły. Tu czy tam zamiast kijów imitujących miecze oburęczne, ludzie walczyli przy pomocy tarcz i pałek. A ci najbardziej doświadczeni, używali prawdziwej broni.

Wejście do obozu nie było trudne. Strażnik przy jednym z licznych wejść zdawał sobie sprawę, że tylko ostatni idiota próbowałby czegoś głupiego w obozie pełnym uzbrojonych ludzi. Informacja, że szukają „Saracena” spotkała się tylko z obojętnym kiwnięciem głową i wpuszczeniem obu do środka.

I stali tak, gdy zafascynowany Ladrosco obserwował bandę ludzi oddających się najszlachetniejszej czynności na świecie. Trenowaniem walki oburęczną klingą. U niego w ojczyźnie wszyscy woleli jakieś lekkie, fikuśne ostrza oraz lewaki.

Jacquou odchrząknął cicho.

-Diego

-Ta?

-Mieliśmy kogoś szukać

-Ta

Młody assasyn w ostatniej chwili uskoczył, gdy jeden z walczących na prawdziwą broń mężczyzn odskoczył do tyłu, prawie przewracając się na francuza. Lumiere w ostatniej chwili odwrócił wzrok, gdy szkocki kilt odsłonił nieco za dużo właściciela. Ale nawet mimo to, zobaczył o wiele za dużo.

-Will, uważaj co robisz! Mogłeś kogoś… O? A wyście co za jedni?




Diego spojrzał na posiwiałego już mężczyznę. Jak każdy szanujący się Szkot w pewnym wieku, miał długie włosy, brodę oraz, to oczywiste, kilt. Lekko uniósł brwi, widząc dwóch obcych w obozowisku.

-Szukamy Saracena.- wyjaśnił szybko Lumiere, bacznie obserwując półtoraręczne ostrze w dłoni najemnika. Szkot spokojnie schował broń i palcem wskazał namiot kowalski, gdzie ktoś pracowicie coś wykuwał.

-Tam jest. Naprawia broń. A teraz lepiej stąd znikajcie, bo zaraz zacznie się trening Pole Bitwy, czyli każdy na każdego. A wtedy mało kto zwraca uwagę na to że stojący tu czy tam jegomość nawet nie ma drewnianego kija w łapie.

Jacquou mocno chwycił Diego za płaszcz i z trudem odciągnął go, idąc w kierunku wskazanego namiotu. Wielu ludzi miało określoną tolerancję na negatywne czynniki zewnętrzne, ale każdy normalny facet gwałtownie osiągał stan krytyczny, nawet w piękny, słoneczny dzień, gdy bez powodu i bez ostrzeżenia miał widok na genitalia innego mężczyzny. To właśnie sprawiło że Lumiere bez problemu przeciągnął wenecjanina przez pół obozu, i w ten sposób wparował do namiotu kowalskiego.

-Szukamy Abdula…- powiedział, cały czas trzymając towarzysza za rękaw.

Mina stojącego w środku araba z młotkiem w ręku mówiła wszystko.




Cold 08-04-2012 22:02

6 czerwca 1301 roku, Paryż

Cień jakiejś postaci śmignął strażnikowi przed oczami, ale kiedy spojrzał za siebie, nikogo już tam nie było. Wzruszył ramionami, przeklinając upał, przez który najwidoczniej miał już omamy.
Prawdą jednak było, że w mgnieniu oka, tuż za strażnikiem, bezszelestnie przebiegła Anouk, znikając za rogiem.
Odbiła się stopami od pustego straganu, wykonała karkołomne salto w powietrzu i chwyciła się parapetu jednej z paryskich kamienic.

Czuła jak przepełnia ją dziwna energia. Buzowały w niej skrajne emocje. Dopiero po czasie zaczęła docierać do niej świadomość konsekwencji, jakie ją czekały. Z drugiej strony wypełniona była satysfakcją. Zlikwidowała śmiecia, który według niej zasługiwał na śmierć. Kim ona jednak była, by móc decydować o życiu innych ludzi? Może popełniła błąd?

Przedostała się do miejscowej kryjówki asasynów, gdzie czekał na nią Tristan. Jej mentor. Przewodnik bo zawiłych zasadach działania bractwa. Mężczyzna, który wyciągnął ją z objęć śmierci, zapewniając dach nad głową, jedzenie oraz miłość. Był dla niej jak ojciec, którego tak szybko straciła. Był dla niej jak rodzony brat, którego nigdy nie miała. Był jedynym mężczyzną, dla którego jej serce szybciej biło. Jednak przede wszystkim był jej mistrzem, którego zawiodła.

Nie potrafiła patrzeć mu w jego ciemne oczy. Wiedziała, że zobaczy w nich rozczarowanie i złość. Czy jednak można było ją winić? Nie potrafiła przecież poskromić swojego gorącego, cygańskiego temperamentu. On jednak postawił sobie za cel, by ją tego nauczyć. Nigdy, nawet na chwilę, nie przestał wierzyć w swoją uczennicę. Wiedział, że wiele było przed nią pracy, jednak nigdy się nie poddał.

8 kwietnia 1307 roku, Paryż

Anouk przechadzała się paryskimi uliczkami, delektując się pierwszymi promieniami wiosennego słońca. Zima była strasznie długa i nie chciała łatwo ustąpić, jednak w końcu i na nią przyszedł czas.
Minęła stragan ze świeżymi owocami, kiedy ktoś chwycił ją za rękę. Odwróciła się, zręcznie wyrywając się z uścisku. Stała twarzą w twarz z swoim przyjacielem – Tristanem Lemaire. Uśmiechnął się do Cyganki kącikiem ust i omiótł ją całą jednym spojrzeniem.
- Coś się stało? - spytała, odprężając się odrobinę. Przez moment, zanim nie zobaczyła jego twarzy, myślała, że to jakiś strażnik rozpoznał jej twarz.
- To dziwne, ale nie – odparł spokojnie. - Jednak chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy.
Anouk skinęła mężczyźnie, po czym udali się na krótki spacer miejskimi, ciasnymi alejkami, dopóki nie dotarli do kryjówki asasynów.
- Nie mogę tego dłużej tłamsić w sobie – powiedział, gdy znaleźli się już za zamkniętymi drzwiami.
- Co takiego?
- Posłuchaj... - Podszedł do niej i delikatnie chwycił ją za ramiona, patrząc prosto w jej ciemne oczy. - Odkąd cię poznałem, wtedy na ulicy...
- Tristan...
- Nie, zaczekaj. Muszę to z siebie wyrzucić.
Cyganka jednak nie pozwoliła mężczyźnie na dokończenie tego ważnego wyznania. Chwyciła go za poły koszuli i przysunęła się bliżej. Po chwili milczenia i wpatrywania się w oczy ich usta złączyły się w szaleńczym, namiętnym pocałunku. Oboje chcieli tego już od bardzo dawna, jednak nie wskazane było, by dopuszczali się takich relacji. Uczucia natomiast były silniejsze i w końcu dały o sobie znać. Nie mogli już nic na to poradzić. Mogli jedynie pozwolić dać się ponieść emocjom i tak też zrobili.
Kilka dni później Tristan zniknął. Jak się Anouk dowiedziała z pewnych źródeł, został pojmany. Przez kogo? Gdzie przebywał? Jak mogła go uratować?

16 luty 1308 roku, Londyn

Szła wraz z Bennetem w milczeniu, które zakłócał jedynie Śledź. Z każdą chwilą wzrastała w niej ochota poderżnięcia gardła temu pijaczynie.
Przez całą drogę rozmyślała o różnych rzeczach, byleby tylko nie myśleć o Śledziu człapiącym kilka kroków za nimi.

Z zamyślenia wyrwał ją jakiś cichy szmer. Nawet pogrążona w myślach była w stanie pełnej czujności, tak więc zatrzymała się, ignorując całkowicie Benneta.
Wstrzymała oddech, przysłuchując się głuchej ciszy. Po chwili z metalicznym świstem wyciągnęła sztylet i wycelowała nim w ciemny zaułek.
Wyczuła, że ktoś ich obserwował i to niezbyt starannie. Jak się jednak okazało, byli to ludzie Alvareza, którzy po krótkiej rozmowie z mistrzem perswazji Bennetem du Paris, zaprowadzili ich do swojej kryjówki.

Postać złodzieja, którego wszyscy nazywali Alvarezem, wywarła na Cygance niemałe wrażenie. Rzadko kiedy jakikolwiek mężczyzna robił wrażenie na Anouk, jednak Alvarez należał do tej niewielkiej grupki, którzy taką umiejętność posiadali.

Anouk nie ufała takim mężczyznom. Było w nich coś dziwnego. Coś innego. Jakiś magnetyzm, który jednocześnie ją intrygował i przerażał.
Dlatego też zachowywała się chłodno wobec gospodarza, z drugiej strony walcząc ze swoją kobiecą słabością. Gdzieś tam w środku pragnęła bliżej poznać Alvareza.

Jednak ten chwilowy przejaw zwykłej, kobiecej natury szybko został stłamszony przez zewnętrzny chłód i dystans, z jakim Anouk podchodziła do wszystkiego wokół. Przez moment była niczym otwarta księga, jednak moment ten nie trwał długo i na powrót stała się nieodkrytą tajemnicą.

Spojrzała jeszcze na Benneta, przypominając sobie poprzednią noc. Taniec. Kiedy przez chwilę ich ciała były tak blisko siebie, a ich usta niemalże złączyły się w pocałunku. Dotyk. Jak jego dłoń przesunęła się po jej udzie.
Uśmiechnęła się niezauważalnie, szybko odwracając myśli na inny tor.

shaggy 09-04-2012 16:05

Rico rozważył szybko wszystkie za i przeciw.

-Może niekoniecznie teraz... - odpowiedział podchodząc bliżej. - Jonson miał racje, świetnie ukrywasz się na widoku.

-W tym jestem całkiem niezły.- Mark odpowiedział krótko, uważnie go obserwując. Kiedy Adriejowicz był już niecałe kilka kroków od niego ten uniósł dłoń.- Ale skąd mam wiedzieć że nie jesteś tu żeby mnie niechcący pociąć? Wiele osób zna Adama. Czego chcesz?

-Pomocy... - stwierdził krótko - Może sporo ludzi go zna, ale nie wiedzą gdzie on jest. - ściszył głos i zrobił krok do przodu. - Jak na przykład ja i moi towarzysze... - ściszył głos jeszcze bardziej - ... z Francji.

-Aaa... To wy jesteście tą "bandą cholernych żabojadów" która miała tutaj zostać wysłana. To trochę zmienia postać rzeczy...- stwierdził, odsuwając nieco twarz do tyłu. Po chwili uniósł dłoń.- Mark jestem. I przed chwilą dostałem gołębia, z instrukcją że mamy zając się tym cholernym koniem. Jakaś plotka, czy coś...

"Banda cholernych żabojadów" no lepiej to bym tego nie ujął. - pomyślał. Polak uścisnął jego dłoń, po czym usiadł na wolnym stołku obok złodzieja.

-Rico, tak, rozsianie plotki o kupnie konia przez rycerza.

Mark pokiwał głową, odchrząknął i z głośnym stuknięciem odstawił kufel na stół.

-No raczysz żartować, kumie! Ten cały knecht musi być ostatnim szaleńcem. Dwieście funtów za konia, i to z drugiej ręki i bez rodowodu. Nie przeczę, zwierze piękne, ale to już chyba francuska przesada.

Kilku biesiadników z zainteresowaniem spojrzało na nich. Złodziej nie zdziwił im się, nowy towarzysz zrobił to tak gwałtownie i niespodziewanie, że jemu samemu serce by stanęło, gdyby nie robił takich rzeczy w przeszłości.

-No nie! - pociągnął z kufla. - Jak Boga kocham! W dodatku to Francuz który narobił dziś takiego ambarasu pod jedną z bram. -przerwał żeby odstawić kufel. - Ale jeśli traktuje zwierzęta tak jak ludzi, to nie wiem czemu tyle chce dać za tego konia, lada dzień mu zdechnie.

-Mowa. Prędzej Francuzi zaczną na poważnie brać przysięgę małżeńską, prędzej Szkoci nauczą się o zaletach spodni, prędzej Hiszpanie przestaną używać cieniu do oczu, niż koń faceta wybierającego się do ziemi świętej dożyje jego powrotu do ojczyzny.

Stojący niedaleko mężczyzna w kilcie spojrzał w dół, a potem na Marka.

-A jakie zalety mają spodnie?

Sala zatrzęsła się od śmiechu, a sporo ludzi zaczęło mówić między sobą. Widocznie temat krucjat był dość świeży, a co najważniejsze, od słowa do słowa po za karczmę rozniesie się także informacja o koniu. Mark z zadowoleniem wstał, zastawiając kufel na stole.

-Chodź, sprawdźmy czy ktoś nie obserwował konia, czy coś. Specjalnie wynająłem do tego człowieka.- ruszył w stronę drzwi i wzruszył ramionami, widząc minę Polaka.- Bezdomnego. Dostaje cztery pensy za noc.

No chyba, że włóczęgę. Sam musiał w swoim czasie trzymać z takimi ludźmi.

Rico ruszył za nim wymijając biesiadników, przechodząc obok osób rozmawiających mówił jakby do siebie o miejscu gdzie znajduje się owy biedny koń i jak mu go żal. Starał się nie zgubić Marka wśród masy ludzi. Zapomniałem o kuflu... a kij z nim... - pomyślał gdy miał wychodzić z tawerny.

Żebrakiem okazał się niesamowicie chudy, powykręcany staruszek z długą brodą i zapaćkanym kapturem na głowie. Na widok Marka wyszczerzył zęby... wszystkie cztery, i wyciągnął dłoń.

-Moja dola, szefuniu.

-Przecież jeszcze nie rano.

Twarz pod kapturem uśmiechnęła się... w dosyć obrzydliwy sposób. Być może bezdomny uważał ten grymas za przebiegły, ale tak naprawdę przypominało to co najwyżej próbę wyssania czegoś spomiędzy zębów. I jeszcze to jedno uciekające gdzieś w bok oko.

-Nie. Nie jest rano. Ale gdy będzie rano, miły pan który zainteresował się koniem gdy z tawerny wyszła plotka że ktoś go kupuje, zdąży sobie pójść.

-Co? Szlag. Który to?


Lump sugestywnie wyciągnął dłoń.

Rico podszedł i sięgnął do sakiewki. Pokazał dziadkowi funta, chwycił jego dłoń i położył tam złoty krążek lecz nie pozwolił żebrakowi zabrać ani zamknąć dłoni.

-Szybko. - ponaglił

-Uuuu... To co innego. Dzisiaj już nie muszę odmrażać sobie...

-Ted!

-Oj.-
bezdomny rozejrzał się i zmrużył oczy, wyciągając przed siebie palec.- Tamten jegomość, ten w dziwnej czapce i płaszczu.

Obaj złodzieje szybko dostrzegli oddalająca się powoli postać. Płaszcz interesanta był krwistoczerwony, a czapka którą nosił musiała być modna. Nikt nie założyłby czegoś równie niegustownego, gdyby nie było modne.
Rico odruchowo dopasował do siebie modę z Francją i puścił się biegiem na najbliższy budynek by śledzić czerwoną postać z dachu. Wieczorny chłód oraz wcześniejszy deszcz nie były zbyt pomocne przy wspinaczce. Tylko umiejętności Rico uratowały go przed upadkiem, połamaniem się oraz skręceniem sobie karku już przy wchodzeniu. Mark zaś spokojnie ruszył ulicą, poruszając się od zaułka do zaułka. Postać w czerwieni szła pewnym krokiem, co jakiś czas oglądając się za siebie i nasłuchując. Nieudolny śledzący często hałasował jeszcze chwilę po tym jak jego cel zatrzymywał się by ustalić czy nie jest sam. Na szczęście ani Mark, ani Rico nie byli amatorami.


Kiedy mężczyzna dotarł do jednej z głównych ulic Londynu, niedaleko Zakonu Dominikanów, obaj złodzieje dostrzegli jak gorączkowo skacze do najbliższego zaułka. Po chwili zza zakrętu wyłoniła się grupa strażników, odzianych w standardowe kolczugi oraz szkarłatne tuniki.

No nie mówcie mi, że cie znalazłem. To by chyba było za łatwe...- pomyślał, biegnąc do zaułka. - Gdzie jesteś, gdzie? - myślał gorączkowo szukając postaci w czapce. Z ulgą zobaczył jak jego cel cicho wyłania się z cienia i odprowadza wzrokiem strażników, by następnie przebiec przez ulicę i zbliżyć się do drzwi klasztoru.Jedyne co było dość nietypowe w tym monastyrze, to dwóch mężczyzn w czarnych tunikach i w kolczugach farbowanych na czerń, pilnujących wejścia. Obaj nonszalancko opierali się o dość pasywne miecze oburęczne, ustawione przed nimi niczym laski u starców.

-Interesujące, co?- Mark z trudem wspiął się na dach, obserwując jak mężczyzna wchodzi do środka.

-Nawet bardzo... - Rico próbował ułożyć w głowie wszystkie elementy tej układanki, ale każda odpowiedz wydawała mu się co najmniej śmieszna. - Co to za budynek? Jakaś świątynia?

-Klasztor Dominikanów... Dziwne, to jedna z większych świątyń. Co tam robi straż... ?- Mark zmarszczył brwi, siadając na brzegu dachu i majtając nogami.- On tam wlazł, tak?

- Tak - odparł Rico. Gdyby nie deszcz chłodzący głowę, trafiłby go szlag. Zdecydowanie nie nadawał się na myśliciela. - Opowiedz mi trochę o tym zakonie...

Miał nadzieje że znajdzie odpowiedz na swoje pytania w opowieści Marka. Lecz niestety, taka nie nastąpiła.

-Dominikanie. Po prostu. Zakonnicy. I chyba głowa ci paruje do myślenia.- uśmiechnął się pod nosem i podrapał się po głowie.- Jeśli odwrócę uwagę strażników, dałbyś radę tam wejść? Wtedy się przekonamy o co w tym chodzi.

Rico wyszczerzył zęby w odpowiedzi w największym możliwym uśmiechu.

-Ja do tego zostałem stworzony - powiedział uradowany - Wreszcie coś się dzieje.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:31.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172