lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   Assasin's Creed: Zmierzch Templariuszy [historical sci-fi, autorski] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/11096-assasins-creed-zmierzch-templariuszy-historical-sci-fi-autorski.html)

Cas 09-04-2012 22:38

- W chwili obecnej nie stoją przed tobą asesinos. Przybywamy do ciebie bardziej jako … - zamyślił się na moment po czym dodał z uśmiechem. - Socios en el crimen.

Przynajmniej tyle zapamiętał ze spotkań z Hiszpanami odwiedzającymi Paryż. Jego akcent również pozostawiał sporo do życzenia, niemniej jednak Bennet znał siłę tego typu gestów. Jego ciekawe spojrzenie jeszcze przez chwilę wodziło po siedzibie londyńskich złodziei. Dopiero kiedy ta dobiegła końca ponownie zabrał głos.

- I choć wypada mi pogratulować tak zacnego przybytku, wolałbym przenieść naszą rozmowę na bardziej prywatny grunt.

- [i]Zbrodnia... Zbrodnia to takie nieprzyjemne słowo - Alvarez skinął głową i dłonią wskazał jedne z licznych drzwi prowadzących z dala od głównej sali jego kryjówki. - Moja bliska znajoma, Suzie, która prowadzi jeden z przybytków rozkoszy w porcie już dawno wyjaśniła mi jak bardzo słowa potrafią wywierać wpływ na sposób postrzegania pewnych rzeczy. Dlatego ona, na ten przykład, słowo nierząd zastępuje “Negocjowalnym afektem”. Od razu ładniej, prawda?

Mistrz złodziei otworzył przed dwójką assasynów drzwi, do całkiem przytulnej komnaty. Gruby dywan na kamiennej podłodze, kilka świec, szeroka ława oraz kilka ustawionych dookoła niej krzeseł. Sam Alvarez cicho zamknął za swoimi gośćmi drzwi i podszedł do stojącej pod ścianą szafki.

- Wina?

- Ma francuska połowa zapłacze. Niemniej jednak nie zwykłem łączyć alkoholu z interesami - uśmiechnął się i spojrzał na Anouk. - Choć nie mogę mówić za mą piękną towarzyszkę.

- Nie, ale dziękuję - odparła Cyganka, spoglądając podejrzliwie na Alvareza. - Wolę zachować trzeźwość umysłu - dodała, uśmiechając się delikatnie, by zatuszować swoje spojrzenie.

- Nie zaprzeczę, to dobre podejście ale ja sam niestety nie potrafię odmówić sobie drobnych przyjemności - złodziej nalał sobie wina ze srebrnej karafki z kielichem w dłoni usiadł przy ławie, dłonią zachęcając swoich gości żeby uczynili podobnie.

Po krótkiej chwili ciszy, przerwanej łykiem trunku, odezwał się.

- Więc w czym mogę wam pomóc, przyjaciele? Moje kontakty z tą waszą małą, dziwną organizacją były ostatnimi czasy dość ograniczone.

Anouk pozostawiła przedstawienie całej sytuacji Bennetowi, sama zaś zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu, w którym się znaleźli, przechadzając się w te i we wte. Francuz powolnym krokiem ruszył w kierunku ławy, po chwili zajmując jedno z miejsc. Trudno było dostrzec większy grymas na jego twarzy. Ot element rutyny w sytuacjach takich jak ta.

- Mała? - Głos współgrał z resztą jego osoby, w nim również trudno było znaleźć jakiekolwiek emocje. - Dziwna być może, nie przeczę, lecz mała? Nie ma miejsca na świecie, które nie poczuło naszego dotyku. Jest to jednak dotyk subtelny, niemal niedostrzegalny. Stąd być może to mylne przekonanie o naszej wielkości - przeniósł spojrzenie z Alvareza na Anouk. - No i stąd, że w zwyczaju mamy wysyłać tylko dwoje ludzi, tam gdzie większość posłałaby armię.

Rozsiadł się wygodniej w swoim krześle i zastukał kilkukrotnie palcami w brzeg stołu. Chwilę potrwało nim skończył przygrywać dość nieskładną melodię. Wtedy też nieco się przysunął i ułożył obie dłonie na stole.

- Dość jednak tych przechwałek. Nie po to mokłem na tym przeklętym deszczu i tolerowałem towarzystwo Śledzia. Przybyliśmy tu szukać twej przyjaźni - uśmiechnął się. - Tej specyficznej, którą można kupić złotem i przysługami. Podaj więc swą cenę, a kiedy te niewygodne konwenanse dobiegną końca. Będziemy mogli zacząć rozmawiać o rzeczach istotnych.

- Wytrawny kupiec często pyta o cenę, nie precyzując czego chce - Alvarez przejechał palem po brzegu kielicha, uśmiechając sie pod wąsem. - Mam wielu ludzi, wiele oczu w mieście i pokaźne znajomości w tych mniej tolerowanych kręgach Londyńskiego społeczeństwa. Ale sądzę że mogę wiedzieć to i owo. Zwykle Adam kupował ode mnie informacje związane ze strażą, aż do pewnego niefortunnego wypadku, gdy, powiedzmy sobie szczerze, zrobiliśmy taką burdę że cudem uniknęliśmy rozlewu krwi. Poszło o coś tak nieistotnego, jak praktycznie samobójcze zadanie dla moich chłopaków.

Mężczyzna odłożył kielich i puścił rozmówcy oko.

- Ale nie jestem człowiekiem pamiętliwym, zwłaszcza że pan wydaje się człowiekiem rozsądnym, panie assasyn. Chodzi o pewnego poszukiwanego mężczyznę, prawda?

- Bennet - wypalił dość nieoczekiwanie. - Mówią, że imiona dają władzę, ja twierdzę, że niektóre tytuły są nazbyt kłopotliwe.

Odsunął się od stołu i energicznie poderwał z krzesła. Chwilę później stał już przy Anouk.

- Odnoszę wrażenie, że czujesz się tu jak w klatce moja Droga. Idź, rozwiń skrzydła - położył dłonie na jej ramionach i wyszeptał cicho. - Lepiej jednak nie zapomnij po co tu przybyliśmy.

Ostatnie zdanie wypowiedział tonem tak chłodnym, że dziwnie było spojrzeć na jego uśmiechniętą twarz, kiedy nieco odsunął się od swojej towarzyszki.

- Chyba zgodzisz się ze mną, że nasza dwójka wystarczy, by dobić targu - przemówił, kierując słowa do Alvareza, po czym ponownie powiódł wzrokiem ku Cygance. - Pięknymi rzeczami będziemy cieszyć oczy później.

Anouk spojrzała na Benneta.

- Nie potrzebuję twojego pozwolenia, by móc opuścić to miejsce - wypowiedziała spokojnym tonem, po czym jej zwrok skierował się na Alvareza. - Skoro już tu przyszłam, chcę być przy tej rozmowie.

Francuz wyglądał na co najmniej zdziwionego kiedy usłyszał odpowiedź kobiety.

- Skoro taka twa wola - przez dłuższą chwilę przyglądał się Anouk z nieco spochmurniałą miną. Być może nieświadomie, ale swoimi słowami utrudniła mu zadanie. Konia i królestwo za assasyna, który dla odmiany nie rzucałby mu kłód pod nogi.

- Na czym to my stanęliśmy? Ahhh tak - skupił swoją uwagę na Alvarze. - Już pamiętam i owszem prawda. Jak rozumiem Jonson już próbował znaleźć go wykorzystując twoją pomoc?

- Niestety, ale nie. Jonson chciał wtedy użyć moich ludzi w charakterze przynęty. Nie spodobało mi się to, ale nie jestem szczególnie pamiętliwy. Ale po twojej wypowiedzi, Bennet, uznaję że jednak trafiłem... I tutaj następuje pytanie, czy bylibyście w stanie w dość znaczący sposób naruszyć granice moralne oraz prawne, żeby przekonać mnie do głębszego zainteresowania się sprawą mężczyzny poszukiwanego za równo przez was, jak mniemam, jak i przez straż?

- Co masz na myśli poprzez naruszanie granic moralnych oraz prawnych? - spytała Anouk, podejrzliwie patrząc na Alvareza. Ręce skrzyżowała na piersi, czekając na odpowiedź.

- Kilku moich ludzi zostało złapanych w czasie zwiadu. Czekają na powieszenie w areszcie pod pałacem Bridgewell.

Anouk uniosła jedną brew, jakby oczekując bardziej wyczerpującej odpowiedzi na zadane pytanie. Alvarez westchnął i potarł brwi.

- Kawa na ławę. Pomóżcie mi w uwolnieniu ich. Moi ludzie nie są specjalistami od walki, a nawet jeśli by się kilku porządnych wojowników wśród nich znalazło, to nie mają szans w otwartym szturmie na budynek. W zamian za to, zdobędę wam wszystkie możliwe informacje o tym całym poszukiwanym.

- Coś takiego będzie cię znacznie drożej kosztować. Owszem możemy odbić twoich ludzi, ale jeśli ze swojej strony możesz zaoferować tylko informacje, obawiam się, że nie dobijemy targu - zamyślił się i zaczął wiercić palcem w oparciu krzesła. - Tym bardziej, że jak sam powiedziałeś, aktualnie ich nie posiadasz.

- Jakie uprzejme powiedzenie żebym się postarał... Coś czuję że jednak moja pomoc, nie tylko informacyjna, też by się wam przydała. Informacje, oraz dług wdzięczności u mnie. Czy to uczciwsza cena?

Bennet uniósł prawą dłoń i wyprostował palec wskazujący.

- Informacje - wyprostował dwa kolejne i uśmiechnął się do Alvara. - Pomoc w opuszczeniu Londynu i dług wdzięczności. To będzie uczciwa cena.

Hiszpan wstał i westchnął.

- Jak mi brakuje tych angielskich głupków. Tak łatwo było sie z nimi targować. Zgoda, panie Bennet. Zgoda. Idź i ratuj moich ludzi.

- Nie tak szybko. Zanim zaczniemy działać potrzebuje jednego z twoich ludzi. Nie martw się, nie mam zamiaru go narażać. Potrzebuje po prostu przewodnika - wzruszył ramionami. - Sam rozumiesz, jesteśmy nietutejsi.

- Oczywiście, oczywiście - Alvarez zagwizdał na placach, a po kilku sekundach do pomieszczenia wszedł wysoki i chudy mężczyzna, o pociągłej twarzy i lekko wyłupiastych oczach. Skinął Alvarezowi głową i uważnie przyjrzał się gościom swojego przywódcy.

- Panie Bennet, to Jervis. Zaprowadzi was na posterunek gdzie przetrzymywani się chłopcy i podzieli się wszystkimi niezbędnymi informacjami. Sporo czasu spędził obserwując go.

Agent skinął mu tylko głową. Nie było sensu tracić czasu na zbędne uprzejmości. Szczególnie kiedy akurat na nadmiar czasu narzekać nie mógł.

lordofvampie 10-04-2012 20:27

- Chyba znaleźliśmy... - rzekł wciąż nieco osłupiały Diego.

Mężczyzna jeszcze chwilę niechętnie obserwował intruzów, po czym wrócił do przekuwania broni. Młotek raz za razem uderzał w złamane ostrze miecza, łącząc ze sobą dwa oddzielne kawałki stali. Pod ścianami namiotu, na licznych stojakach stało mnóstwo różnego typu oręża. Od długich noży i szyletów, poprzez buzdygany i korbacze, na halabardach i pikach kończąc.

Szczególnie dobrze prezentowały się dwa saraceńskie sejmitary, wiszące nad łóżkiem w rogu namiotu.

-Ja jestem Abdul Dżabbar Ibn Raszid. Czego chcecie, niezajomi?
- Jesteśmy od pana Jonsona.
-Czyli Mualim był w końcu na tyle dobry, że przysłał nam wsparcie. Dobrze...
- To co mamy robić?
Arab przewrócił oczami, chwytając oburącz rozgrzaną klingę naprawianego oręża i zanurzając ją w stojącej obok beczce.

-Myślałem że wszystko omówiliście z Adamem, i to ja chciałem zapytać, czego ode mnie oczekujecie.
- Adam... - zaczął Diego, niebawiąc się w zwroty grzecznościowe. Sam wydawał się być nieco... zamyślony - Twierdził, że możesz nam przekazać dodatkowe informacje na temat misji... -
- Więc jest coś ważnego o czym powinniśmy wiedzieć albo sie zająć?
-Dodatkowe informacje? Może kilka mam. To jedna z nich.- arab odłożył młotek i sięgnął pod fartuch, by następnie położyć na kowadle pomięty pergamin. Dość topornymi kreskami, ktoś narysował na nim twarz pokrywającą się mniej więcej z twarzą poszukiwanego kuriera.

Wąska twarz, blizna w kształcie krzyża na skroni... Dodatkiem była jednak broda.

-Nie wieszają tego na słupach, ani przy wejściach do karczm. Miał to przy sobie jeden ze strażników, z którymi walczyliśmy. Może was to zdziwi, lecz nie wszyscy tutaj wierni są przyszłemu królowi. Jeden z dawnych generałów Długonogiego mianował sam siebie głównodowodzącym garnizonu miasta, i komendantem straży. Obecnie wewnątrz żołnierzy trwa... spór. To dobre słowo. Wspomniany generał, sir Gyle Scatlock, jest przeciwko osadzeniu młodego Edwarda na tronie. Konkuruje przez to z Theodorem Blake’iem, głównym kapitanem wszystkich bram miejskich.
- Współpracują z Templariuszami ?
Jacquou wyjął to pytanie z ust towarzysza. Pan Ladrosco już otwierał usta, by spytać o to samo, jednak nie zdążył. Ale to bez różnicy...
-Możliwe... A nawet jeśli nie, to ktoś w ich otoczeniu na pewno jest powiązany z ich Zakonem. Ja osobiście stawiałbym na Gyle’a Scatlock’a. On i ci jego Czarni Gwardziści Królewscy są niczym zaraza w Londynie. Ja i obecni tutaj szkoci z kalnu MacLeod nie raz mieliśmy z nimi małe potyczki na terenie miasta, i gdy próbowali nękać naszych potencjalnych, lub domniemanych sojuszników.
- Czyli mamy przeprowadzić śledztwo w tej sprawie? Czy przewidujesz dla nas inne zajęcia?
- A który z nich, Theodor, czy Gyle, jest Twoim zdaniem ‘mniejszym złem’? - zapytał spokojnie Pan Ladrosco.
-Blake bezwzględnie tępi każdy rodzaj przestępczości, a Gyle jest dumny, bezwzględny i chyba ma własne plany co do tronu. Przynajmniej takie krążą plotki na dworze. Ale biorąc wszystko pod uwagę, Blake nie tyle jest mniejszym złem, co zwyczajnie nie zaatakuje nas niesprowokowany.- Dżabbar zamyślił się, by finalnie zdjąć z siebie fartuch.- Co do roboty... Chyba jakaś się znajdzie. Mam mnóstwo rzeczy pod opieką, przez co nie mogę doręczyć rozkazów do placówek najemników w mieście.

Wzrok araba zatrzymał się na Lumiere.

-Dasz radę w dyskretny sposób dostarczyć kilka kopert. A co do tego tutaj...- palcem wskazał na pana Ladrosco.- Znasz się na walce? Bo wyglądasz na takiego co umie się obronić.
- Da się załatwić. Ale miałbym prośbę. Kiedy wrócę mógłbym poćwiczyć z którymś z twoich ludzi?
- Owszem, potrafię. A dlaczego?

Imoshi 10-04-2012 22:17

- Potrzebny mi ktoś do pomocy. W okolicach Szpitala zaczęli kręcić się podejrzani ludzie. Cóż, ich umiejętności kamuflażu przypominają mi trochę zebrę, w stadninie koni, więc bez problemu zauważysz postacie w płaszczach. Sądzę że Gyle coś szykuje, a że nie mogę być w kilku miejscach na raz... - Abdul wzruszył ramionami, nastepnie znów spojrzał na Jacquou.- A trening, to nie problem, przyjacielu. Mogę chociaż wiedzieć jak się nazywacie? -

Zabawne... w jego rodzinnym kraju to wojownik zostałby zapewne zdegradowany do roli posłańca, a do prawdziwego zadanie posłaliby swoich "finezyjnych morderców", których tak kochali...

Nie czekając na odpowiedź, Abdul wrócił do stojaka na broń, mamrocząc coś o europejskiej kulturze.
- Lumiere. -
- Diego Ladrosco da Venezia, do usług. A co do tych ludzi... są uzbrojeni? - Od tego powinni byli zacząć. Ale pominęli ten etap, by od razu przejść do rzeczy...

- Miło mi was poznać, bracia. I tak, pewnie, a raczej na pewno są uzbrojeni. Jeśli potrzebujecie broni, uzupełnienia amunicji lub też zamiennika dla waszych zbroi, nie krępujcie się. - jednocześnie z małej skrzynki obok łóżka wyjął plik listów.- Pierwszy posterunek jest w opuszczonym magazynie naprzeciwko Mostu Londyńskiego. Drugi naprzeciwko Sądu przy Tower of London a trzeci to stara karczma na drodze do katedry Westminsterskiej. Kiedy wy zajmiecie się tym, ja ustalę co dokładnie dowiedzieli sie moi wywiadowcy.
- Komu dokładnie mam je dostarczyć? - spytał Lumiere.
- W każdym z wymienionym przeze mnie miejsc rozejrzyj się i znajdź obserwatora. Z tego co pamiętam, w przypadku magazynu jeden z nich będzie na dachu, przy sądzie chowa się na poddaszu starego domu, a twój cel w karczmie będzie siedział pewnie na tarasie nad wejściem. Każdy z nich to szkot, więc poznasz bez problemu.
- Dobra, zajmę się tym od razu. - Towarzyszowi Pana Ladrosco najwyraźniej nie przeszkadzało to, że mimo swoich umiejętności będących połączeniem pozostawania w cieniu i walki, został sprowadzony do roli kuriera...

- Znajdzie się dla mnie jakiś oręż? - zapytał Diego, gdy Jacquou opuścił miejsce spotkania - Swoją broń zostawiłem u Adama... -
- Ja osobiście wolę nie uzależniać mojego przetrwania od konkretnej broni, ale faktycznie dobrze jest mieć przy sobie jakiś oręż. W czym się specjalizujesz? -
- Przydałoby mi się jakieś duże, dwuręczne ostrze, najlepiej miecz... -
Dżabbar przewrócił oczami, podchodząc do dużej skrzyni stojącej pomiędzy stojakami z bronią drzewcową.

- Nieporęczna broń. I do tego trudna do ukrycia. - stwierdził fachowo, grzebiąc pomiędzy pakunkami.

Dlaczego wszyscy zwracają tak ogromną wagę na wady tego narzędzia? Rzeczywiście, nie jest łatwo ją ukryć, ale przy sile jaką daje Włochowi to niewielka cena...

Po chwili w ręce Diega trafił potężny, pięknie zdobiony bułat z saraceńskiej stali, ukryty w skórzanej pochwie.
- Ta broń spełnia te wymagania, a przy okazji będziesz mógł skutecznie walczyć. -
- Dziękuję... - odrzekł z uśmiechem wenecjanin, przyglądając się ostrzu. Zajęło mu to dobrą minutę, po której zamocował oręż na plecach, tak, jak zazwyczaj robi to z mieczem i rzekł, kierując się w stronę wyjścia:
- Wrócę niebawem... -
Miał zamiar od razu zająć się zadaniem...

Kiedy tylko Diego wyszedł, za sobą usłyszał głos Abdula. Mężczyzna mówił w jakiejś odmianie angielskiego, najpewniej w szkockim gaeliku. Wenecjanim zrozumiał piąte przez dziesiąte, ale przekaz był jasny. Sześciu siedzących przy pobliskim ognisku szkotów wstało i podeszło do Ladrosco. Jednym z nich był spotkany w czasie treningu brodacz.
- No, kolego, mamy zająć się z tobą jakimś problemem, ay? -
- Tak... naszym celem jest Szpital. - odrzekł Diego, dając wyraźny znak, by poprowadzili. Nie znał w końcu tego miasta, a nawet gdyby znalazł drogę, to głupioby było iść frontalnie z wielkim bułatem na plecach prosto na przeciwników. Gdyby wrogowie okazaliby się mądrzy, od razu uciekliby w popłochu, gdyby byli głupi, zapewne postanowiliby walczyć, co skończyło by się dla nich bardzo źle...

Makotto 15-04-2012 01:01

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5CK4oOSs_zs&feature=related[/MEDIA]

16 luty 1308


Anouk Bellarose, Bennet du Paris


Dwójka assasynów szła powoli ulicami, prowadzona przez złodzieja. Jarevis, mimo powierzchowności zapijaczonego, brudnego i nie godnego zaufania lumpa wykazywał się zimnym profesjonalizmem. Uważnie sprawdzał każdą uliczkę, zaułek czy plac przez który musieli przejść, zatrzymując prowadzoną dwójkę za każdym razem gdy dostrzegał symptomy świadczące o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

Po niecałym kwadransie uśmiechnął się szeroko, odwracając w stronę Benneta i Anouk. Widząc pewne ślady zaniepokojenia ze strony dwójki, szybko przywołał na twarz maskę uprzejmej podejrzliwości.




-Jesteśmy.- poinformował krótko, głową wskazując na budynek po przeciwnej stronie rzeki. Na pierwszy rzut oka, posterunek przypominał prosty fort, słabo oświetlony rozstawionymi tu czy tam pochodniami.- Z góry będzie lepszy widok.

Anouk skinęła tylko głową, i nim obaj mężczyźni się spostrzegli, była już w połowie drogi na dach budynku, pod którym stali. Złodziej z pewnym zawodem odkrył że spódnica dziewczyny nie ma tendencji do odsłaniania czegokolwiek i spojrzał na stojącego przed nim francuza.

-A ty co tu jeszcze robisz? Na górę. Hop, hop.

-Em

-No bez jaj

-Niestety.- Bennet wzruszył ramionami, widząc bezdenną studnię niesmaku na twarzy swojego przewodnika.

Dwie minuty później, Jervis westchnął cicho, chwytając przedramię francuza i wciągając go na dach. Z najwyższego w okolicy budynku był świetny widok na przycupnięty pod murem pałacu posterunek. Ogółem, była to po prostu okrągła wieża strażnica, z przyrośniętym do niej dwupiętrowym budynkiem oraz placem, otoczonym murem.


Złodziej przyklęknął na dachu palcem wskazując na żelazną klatkę stojącą w rogu placu.


-Tam są nasi.- wyjaśnił, patrząc to na Benneta, to na Anouk.- Na plac posterunku sa dwa wejścia. Jedno, to sam posterunek, a drugie to brama dla powozów.


W oczy du Paris'a od razu rzuciło się czterech strażników, stojących koło wrót od strony ulicy. Dodatkowo, na szczycie baszty posterunku również znajdowało się dwóch łuczników, omiatających od niechcenia ulicę wzrokiem. Widoczni byli tylko dzięki pochodniom które trzymali.


Bennet skupił wzrok na budynku, gładząc jednocześnie brodę prawą dłonią. Dopiero wtedy odwrócił się w stronę Jervisa.


- Widzę łącznie sześciu strażników. Kogoś pominąłem?


-Wraz z tymi w budynku jest ich zwykle mendel. Co jakiś czas sierżant wygania kilku żeby pospacerowali po placu i sprawdzili co z więźniami którzy mają zostać powieszeni.- mężczyzna zassał policzek, jakby pozbywał się resztek śniadania spomiędzy zębów.- Zwykle takie patrole są co kwadrans, ale w taką pogodę migają się od tego jak tylko się da. I jest jeszcze jeden szkopuł. Stąd tego nie widać, ale w większości siedzą i piją przy tamtym oknie.


Palcem wskazał na jasny kwadrat na ścianie. Promienie światła opadały na niestrzeżony kawałek muru oddzielający plac od ulicy. Osoba siedząca przy oknie, nawet niezbyt skupiona, z pewnością dostrzegłaby ruch po drugiej stronie.


Dopiero po kilku sekundach Bennet dostrzegł jeszcze coś. Chodnik na pewnym odcinku placu uwypuklał się, tworząc długi i bardzo regularny wzgórek, mniej więcej w połowie przerwany kratką. Kilkanaście metrów dalej urywał się on, wpadając do rzeczki Fleet, będącej jednym z dopływów Tamizy.

Francuz wyglądał na niespokojnego. Spoglądał to na swoich towarzyszy, to miejsce, z którego mieli uwolnić ludzi Alvareza. Przy okazji nieustannie zaciskając i rozluźniając szczękę.

- To zadanie dla więcej niż dwóch osób - zmierzył Jervisa. - Jesteś w stanie do czegoś się nam przydać?

-Masz ku temu jakieś wątpliwości, fircyku?- Jervis wydawał się wręcz oburzony zwątpieniem w jego przydatność.

- Nie zrozum mnie źle. Obiecałem Alvarezowi, że nie będę cię narażał - wskazał dłonią kratę przykrywającą kanał rozciągający się pod całą warownią. - Skorzystanie z tej drogi i wejście do środka. To coś co mógłbyś zrobić, by pomóc swoim kolegom?

-Tak, tak.- pokiwał głową.- Nie widzę problemów, ale co potem? Powiedzmy że otworzę klatkę. Po budynku posterunku nie wyjdziemy, cały oblodzony. I do tego łucznicy.

Bennet wpatrywał się w swój cel ze znanym sobie spokojem i skupieniem. Nie potrzebował wiele czasu i nim jego towarzysze zaczęli się niecierpliwić, zaczął mówić.

- Jeśli chcemy odnieść sukces, musimy oślepić wroga - spojrzał na Anouk i ruchem głowy wskazał wieżę. - Tylko ty będziesz w stanie dosięgnąć tych łuczników. Stanowią dla nas zbyt wielkie zagrożenie, więc muszą zniknąć. Możliwie jak najszybciej i jak najciszej.

- Ja dostanę się do środka wykorzystując zalety londyńskiej kanalizacji - uśmiechnął się krzywo. - Jakkolwiek niezbyt mnie to cieszy, muszę przyznać, że odwiedzałem w swoim życiu gorsze miejsca. Na placu trudno będzie mi się ukryć, ale po tym jak zajmiesz się strzelcami moja Droga, nie powinno być to problemem. Przynajmniej tak długo jak nie znajdę się w polu widzenia strażników czuwających w oknie stróżówki.

Odwrócił głowę i zmierzył Jervisa. Nie miał pojęcia co tak właściwie potrafi człowiek, którego przydzielił im Alvarez. Nawet byle imbecyl powinien być jednak w stanie wykonać tak proste zadanie ...

- Będziemy więc potrzebowali dywersji. To twoja działka - podniósł dłoń i wskazał czterech strażników przy wrotach. - Zaatakuj ich, najlepiej z bezpiecznej odległości. Potem po prostu uciekaj. Potrzebujemy starego dobrego chaosu. Zaalarmowani gwardziści w pierwszej chwili rzucą się do bramy. To da mi wystarczająco czasu na uwolnienie twych towarzyszy i ucieczka tą samą drogą, którą dostanę się do środka.

Jervis pokiwał głową, będąc pod wrażeniem całego planu.

-Możecie na mnie liczyć. Mam tylko jedno pytanie.

-Hm?- Bennet oderwał wzrok od placu, gdzie stała klatka ze złodziejami i spojrzał na mężczyznę.

-Umiesz roztworzyć zamek na zimno?

-Słucham?

-Pomiziać zapadkę?

-O czym ty mówisz?!

Jervis westchnął i sięgnął za plecy.

-Tak jak sądziłem. W takim razie przyda ci się to. Kiedy będę miał odciągnąć ich uwagę, zahukaj jak sowa.- podłużny kształt zawinięty w szmatę wylądował w rękach Benneta a złodziej zwinnie zeskoczył na dół, wykorzystując do tego wystającą ze ściany belkę oraz dach stojącego na ulicy straganu.

-Co to?- Anouk uśmiechnęła się pod nosem, widząc jak lekko zdziwiony towarzysz rozpakowuje podstawowe narzędzie złodziejskie znane w całej Europie. Metalowy pręt, wygięty na końcu, zwany łomem.


Rico Andriejewicz


Zimny wiatr zadął pomiędzy uliczkami, poruszając szyldami straganów, ubraniami suszącymi się na sznurach oraz wiatromierzami stojącymi na dachach, co bogatszych domów. Wiatr wydawał się wpływać na wszystko. Wszystko, oprócz dwóch nieruchomych postaci stojących przed wejściem do świątyni.




Dwaj rycerze przypominali posągi. Przerażające, precyzyjne i zimne niczym lód statuy z granitu, obleczone w czarne tuniki i płaszcze. Szron powoli zaczął osadzać się na ich hełmach oraz pancernych rękawicach i tylko zmienione w parę oddechy świadczyły o tym, że dwie zakute w zbroje postacie są jednak ludźmi. I były ludźmi. Tylko ludźmi. Zmarzniętymi, zmęczonymi i zirytowanymi bezsensownym rozkazem. Po co stali na zewnątrz, skoro równie dobrze mogliby pilnować drzwi z wnętrza świątyni?

Stojący bardziej po prawej stronie rycerz poruszył głową, słysząc szybkie i ciche kroki. Nim zdążył chociażby unieść miecz, zakapturzona postać wpadła do niego, bezczelnie zrywając mu sakiewkę z paska. Mężczyzna zaryczał gniewnie, cofając się o kilka kroków od siły pchnięcia. Jego towarzysz zaśmiał się tylko bezradnie. Postać przemknęła tylko obok, uniemożliwiając pościg.

-Przeklęty psubracie! Dopadnę cię!- okradziony szlachcic chwycił mocniej swój miecz i obrócił się w stronę nieśpiesznie oddalającego się rzezimieszka.

-Spokojnie przyjacielu. Na złocie ci nie zbywa, a on jest już pewnie… AU!- przemawiający rycerz pochylił z bólu głowę, gdy trzonek toporka do rzucania boleśnie uderzył go w tył hełmu. Broń nie była przystosowana do walki z ciężko opancerzonymi przeciwnikami, przez co obrażenia strażnika ograniczyły się do guza. Oraz zranionej dumy rzecz jasna, która sprawiła, że kilka sekund później dwóch rycerzy biegło w ślad za złodziejem, klnąc na czym ziemia stoi.

Żaden z nich nie zwrócił najmniejszej uwagi na szczupłą postać, która zbliżyła się do drzwi i obejrzała je ze wszystkich stron. Po kilku sekundach zadarła głowę, by następnie wbiec na ścianę i chwycić się szczytu zdobionej kolumny.

Rico z pewną ulga odkrył, że zdobione zadaszenie uchroniło front kościoła przed nieprzyjemnym zlodowaceniem ścian. Złodziej zwinnie pokonał kilka metrów dzielące go od najbliższego witraża i naparł na niego dłonią. Najpierw na spód, potem na boki a finalnie na górę kolorowego okna. Uśmiechnął się, czując jak stare nawiasy ustępują, umożliwiając mu wejście do wnętrza świątyni.

Po kilku minutach obaj rycerze wrócili na posterunek, z nastrojami niczym gradowe chmury.

-Uciekł.- stwierdził pierwszy, stając na swoim miejscu.

-A czegoś się spodziewał? Dobrze że nikt nie zauważył że odeszliśmy. Sir Gyle nogi by nam z dupy powyrywał

Żaden nie zauważył dyskretnie zamykanej okiennicy kilka metrów nad ich głowami.


Diego Ladrosco da Venezia


Stojący pod ścianą mężczyzna rozejrzał się niepewnie, stojąc pod ścianą. Noc była zimna, przez co początkowo niechętnie przyjęty przez niego czarny płaszcz wydawał się teraz błogosławieństwem. Otulony od stóp do głów na pewno rzucał się w oczy, ale nie obchodziło go to. Było mu przynajmniej ciepło. Czasami niepewnie zerkał w stronę górującego ponad wszystkim monastyru.




-Bruno… Nie jest ci zimno?- zmarznięty mężczyzna spojrzał na opartego nonszalancko o ścianę towarzysza. W sumie nic dziwnego, że Bruno był odporny na warunki pogodowe. Wszyscy w oddziale wołali go Niedźwiedź. Potężne mięśnie, zdrowa tusza i ręce potrafiące wyginać końskie podkowy.

Bruno spojrzał pogardliwie na towarzysza, poprawiając płaszcz wiszący luźno na ramieniu. Jak na kogoś kto miał trzymać się cienia i nie rzucać się w oczy, Brunon w ogóle nie przejmował się świetnie wyeksponowanym toporem bojowym u jego boku.

-Naprawdę, Owen, nie wiem po co cię tu wysłali.- prychnął gniewnie, rozglądając się dookoła.-Żółtodziób w takim zadaniu może tylko przeszkadzać.

Owen Larsson, rekrut i gołowąs nie mógł nie zgodzić się z rozmówcą. W porównaniu do grupy piętnastu rycerzy, wysłanych pod kościół, on sam wydawał się raczej chuderlawym wątłuszem. Mieczem posługiwał się ledwo co, każdy hełm leżał na jego głowie jak garnek a od kolczugi uginały się pod nim kolana. Ale co mógł zrobić, skoro ostatnią wolą jego świętej pamięci ojca była służba syna w najbardziej elitarnej organizacji wojskowej w całej Anglii? Z drugiej jednak strony…

Owen obrócił się powoli i spojrzał na resztę rycerzy ukrytych wewnątrz opuszczonego domu. Nie tego spodziewał się po wstąpieniu do Czarnej Gwardii. Tłumienie zamieszek, łapanie podżegaczy i ściąganie długów od ociągających się mieszczan nawet rozumiał, ale to… ?

-Jest! Jest sygnał!- młodzian aż podskoczył, słysząc podniecony głos Brunona. Zmrużył oczy i spojrzał w stronę Tower of London, mając nadzieję że jego towarzysz ma tylko przewidzenia z zimna. Niestety, nie miał. Na najwyższej baszcie twierdzy płonął ogień.

Owen zachwiał się, gdy ciężka ręka opadła na jego ramię.

-Chodź, żółtodziobie.- Bruno uśmiechnął się jak wilk, a z jego nozdrzy buchnęły kłęby pary.- Czas przetrzebić zastępy zdrajców

-Ale reszta ze zwiadu… ?

-Na pewno zaraz zobaczą i dołączą w trakcie. Chodź.


***


-To było łatwe.- szkocki najemnik zwany Angusem splunął na bok, opierając swój miecz na ramieniu. Z pewną dozą szacunku obserwował jak wenecjanin otwarcie podchodzi do zakapturzonej postaci, lewą ręką blokuje miecz, który chciała dobyć z pochwy a prawą wbija w jej gardło nadgarstkowe ostrze.

Ciało osunęło się bezwładnie na ziemię a jeden z najmitów czubkiem miecza zdjął kaptur z głowy denata.

-I na co my tutaj, co?- zapytał z pewną irytacją. W przeciwieństwie do Angusa był młody, i jeszcze nie walczył dostatecznie wiele razy, by do boju podchodzić z dystansem brodatego weterana.

Diego zignorował go, odnotowując w umyśle dość istotny fakt. Nie była to zwykła banda wynajętych zakapiorów. Cała trójka nosiła identyczne kolczugi, misiury, czarne tuniki bez herbów ani znaków, oraz broń. Broń była jedynym różniącym ich elementem, lecz nawet przy niej wprawne oko assasyna mogło dostrzec, że najpewniej była ona wykonana ręką tego samego kowala. Jeden topór, jeden korbacz, jeden długi miecz, trzy tarcze pokryte sadzą by nie odbijać światła księżyca. Żadnych pieniędzy, rzeczy osobistych czy ozdób.

-Mam jakieś złe przeczucia…- mruknął, wstając znad swojej ostatniej ofiary.- Poszukajmy reszty jego przyjaciół. Abdul myślał że to zwiadowcy, a to tak naprawdę…

Jego słowa zatonęły w dość odległym, ale wyraźnym tupocie ciężkich butów uderzających o bruk. Kilka sekund później do uszu oddziału, dowodzonego przez pana Ladrosco, dobiegł dźwięk stali uderzającej o drewno.

Angus aż posiniał z wściekłości.

-To szpital!- szczeknął, patrząc wyczekująco na swojego obecnego przełożonego.- Co robimy, ay?! Tam są nasi ranni!


Jacquou Lumiere




Ciemna postać przeskoczyła z żurawia na dach zakrystii jednego z licznych kościołów w Londynie i zwinnie ześlizgnęła się po pochyłych dachówkach, cicho chrobocząc na nich podeszwami butów. Przy krawędzi spadku mocno odbiła się od rynny i wylądowała na następnym dachu, przetaczając się po nim w celu amortyzacji upadku i zachowania pędu.

Pierwszy cel, do którego miał dostać się Lumiere był wręcz zaskakująco łatwy do osiągnięcia. Najpierw przemknięcie koło północnej bramy miasta, potem spacer pomiędzy niskimi budynkami mieszkalnymi, by w końcu móc rozpędzić się na dachach zabudowań w centrum Londynu. Było to niebezpieczne z powodu złej pogody, przez co młody assasyn musiał wybierać budynki niskie i z płaskimi dachami, lub przynajmniej z dużą ilością kominów, których mógł w razie czego się chwycić. Strażników też było jak na lekarstwo. Tylko raz zmuszony był do zawiśnięcia na krawędzi i cichego przejścia po ścianie budynku, na którego dachu czterech łuczników grzało się przy kratowanym koksowniku, służącym pierwotnie do podpalania strzał.

Szkot siedział na dachu składu naprzeciwko mostu, za kominem, opatulony jakimś podziurawionym kocem. Uniósł lekko brwi na widok kuriera, bez większych problemów przyjmując kopertę. Widocznie trwał w bezruchu od dłuższego czasu, bo na warkoczykach dookoła twarzy i na brodzie zebrał mu się szron.

-Straż nie robiła problemów?- zapytał, odprowadzając wzrokiem idącego stronę krawędzi francuza. Lumiere wzruszył tylko ramionami.

-Tyle o ile…- i skoczył. Mężczyzna na pewno przestraszył się i podbiegł sprawdzić, co się stało z tym wariatem, ale Jacquou już tam nie było. Prosty skok na stojącą po przeciwnej stronie drogi szopę, przewrót i zmiana kursu na Sąd. Droga w stronę masywnego, oświetlonego ulicznymi latarniami budynku urozmaicona była o liczne pomosty, żurawie, stojące w dokach łodzie oraz liny wiszące na słupach pierwotnie służących do dokowania większych jednostek. Bo jaki idiota biegłby po strzeżonych dachach, skoro żołnierze mający pilnować nabrzeża spędzali wartę w karczmach?

Dom naprzeciwko Sądu był naprawdę stary. Kiedy assasyn wszedł do środka, poczuł jak w jego nozdrza uderza smród zbutwiałego materiału, grzybów oraz kurzu wymieszanego z deszczem kapiącym z przeciekających ścian. Lumiere rozejrzał się po dwupokojowym parterze i uśmiechnął się krzywo na widok drabiny. Stała na środku, praktycznie lśniąc nowością na tle wszechogarniającego rozpadu. Wręcz zachęcała. Wejdź, na mnie.

Dlatego też dwie minuty później Jacquou ostrożnie zsunął się z dachu, wchodząc powali oknem na strych gdzie mieli ukrywać się Szkoci z rozkazu Dżabbara. Niemalże instynktownie poruszył nadgarstkiem i uwolnił ostrze, kiedy jedna para rąk chwyciła go za ramiona a druga przystawiła ostrze w okolice szyi.

-Chyba mamy impas…- stojący po prawej stronie chłopaka Szkot przełknął powoli ślinę, delikatnie puszczając go i unosząc dłonie. Końcówka ostrza nadgarstkowego cały czas znajdowała się centymetr od jego oka, lśniąc złowróżbnie w półmroku.

Trzymający nóż młodzian parsknął.

-Impas? Jaki impas? Mamy go jak na…- zamarł, kiedy uświadomił sobie delikatny, zimny dotyk na udzie, krępująco blisko krocza. Lumiere lekko pokręcił nadgarstkiem, pukając ostrzem swojego sztyletu blisko tych części anatomicznych, przy których żaden mężczyzna sztyletu mieć by nie chciał.-

-Czego chcesz?- zza belek wspierających niski strop wyłoniło się czterech kolejnych najemników, nieufnie obserwujących assasyna. Jacquou zaryzykował opuszczenie prawej dłoni i schowanie ostrza, by wyjąc zza pazuchy kopertę. Ostrze sztyletu cały czas zapewniało jego szyi bezpieczeństwo przed ewentualną nerwowością chłopaka z nożem.

Pierwszy ze Szkotów odebrał kopertę, rozerwał ją i przeczytał zawartość.

-Brandan, to list od Saracena. Puść go. Jest po naszej tronie.- młody najmita bardzo ostrożnie cofnął się o krok, chowając nóż do pochwy za pasem. Rzucił okiem na dowódcę i skrzywił się.

-Skąd ten cholerny smoluch bierze takich dziwaków? Może lepiej go zatrzymać i upewnić się że to nie podstęp? Co, koleżko?- Brandan uśmiechnął się krzywo i spojrzał Lumiere’owi w twarz. A raczej spojrzałby. Miejsce gdzie jeszcze przed chwilą stał assasyn było puste.

-Co? A on gdzie?!

***

Jacquou spokojnie szedł poboczem głównego traktu w stronę opactwa Westminsterskiego. Zachodni Londyn składał się głównie z wewnętrznych pól uprawnych, zapewniających obrońcom miasta żelazne racje w wypadku długotrwałego oblężenia. Były też domy chłopów uprawiających te pola, oraz małe rezydencje mieszczan chcących odpocząć od tłoku w centrum.

I była też karczma przy drodze. Ostatni cel. Cichy i ciemny. Był też taras nad wejściem. Ławka i widoczna z dala, siedząca na niej postać.

Cas 21-04-2012 00:54

Londyn wyraźnie mu nie sprzyjał. Kto by pomyślał, że tak prosta misja zmieni się w ... w ... to. Czymkolwiek by to nie było. Skoro przyszło mu nawet zwiedzać kanały w tym przeklętym mieście, aż strach było pomyśleć, co czeka go jeśli zostanie tu choćby godzinę dłużej. Wbrew pozorom zbytnio nie śmierdziało. Całe szczęście bo z uwagi na dość uciążliwe oblodzenie, zmuszony był poruszać się na czworaka. Dodatkowym plusem był drewniany pomost, który ułatwił mu zejście.

Stopniowo pokonywał więc kolejne metry. Rzecz jasna ze znaną sobie dostojnością. Zabawne ale nawet w tych okolicznościach przypadkowy obserwator widziałby w nim prędzej szlachcica, niż byle żebraka, który postanowił schronić się wśród londyńskich nieczystości.

Na szczęście nikt nie miał prawa go zobaczyć. Mimo wszystko cały czas nadstawiał uszu. Wolał nie ryzykować, że zwróci uwagę któregoś ze strażników. Zresztą w tej sytuacji tylko słuch mógł pomóc mu w zorientowaniu się co do sytuacji na górze. Na szczęście na placu było cicho i spokojnie. Żadnych rozmów, kroków, w zasadzie było aż za cicho. Już miał zacząć spodziewać się najgorszego kiedy usłyszał rozmowę. Jak szybko się zorientował - dwóch złodziei.

- Masz kość?
- Cholera, co?
- Słyszałem o jednym takim, co złamał kość i rozwtorzył zamek grzebiąc w nim drzazgą...
- Zimno tu - trzeci, gruby i nosowy głos włączył się do dyskusji.

Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. Wiedział, że Anouk prawdopodobnie jest już na górze i uporała się ze swoim zadaniem. Wolał być jednak zmarznięty i śmierdzący niż martwy. Jeszcze na moment postanowił więc zostać na dole. Dopiero kiedy ten minął dał sygnał Jervisowi. Dawno już nie robił takich rzeczy, ale za młodu spędził całe miesiące doskonaląc sztukę naśladowania najrozmaitszych zwierząt. Sowa była jednym z pierwszych, które opanował, więc po chwili w okolicy rozległo się charakterystyczne huczenie. Widać pewnych rzeczy naprawdę się nie zapomina. Reakcja była natychmiastowa. Gdzieś za murem rozległ się świst, a niedługo po nim seria krzyków.

- Kurwa! Co za kundel?! Rzucił we mnie!
- E tam, nie trafił... Aaaa! Moja ręka! Ty skurwielu! Brać go kurwa, brać go!
- A ty?!
- Muszę to czymś związać...

Głosy ucichły, ale dźwięk ciężkich butów rytmicznie uderzających o bruk pozwolił mu stwierdzić, że strażnicy chwycili przynętę. Bez problemu mógł stwierdzić, że trójka rozpoczęła pościg, podczas gdy czwarty jako jedyny udał się na swój posterunek. Na lepszy moment nie mógł liczyć. Wychylił się z kanału. Rzecz jasna nie bez pewnych trudności. Niewiele brakowało, a otwór byłby zbyt mały, by mógł przez niego przejść. Oblodzone krawędzie ułatwiły mu jednak zadanie. Chwilę później stał więc już na placu, choć nie na długo. Pomknął niczym strzała wystrzelona w kierunku klatki z ludźmi Alvareza.

- To wasz szczęśliwy dzień - powiedział od razu wykorzystując prezent od Jervisa do uporania się z zamkiem.

Nie posłał nawet jednego spojrzenia w kierunku wieży. Gdyby nie ufał, że jego ludzie potrafią wykonać powierzone im zadanie, już dawno podziękowałby im za współpracę. Wzrok skupił na złodziejach, którzy zerkali na niego z oczywistą nieufnością. Większość nie wydawała się specjalnie wyróżniająca. Ot, twarze które łatwo zgubić w tłumie. Poza ostatnim z nich, dwumetrowym bykiem z kajdanami na rękach. Jako jedyny był zakuty. Rudowłosy rzezimieszek nie miał zamiaru czekać na zaproszenie i kiedy tylko klatka została otwarta, od razu wyszedł, chwytając następnie Benneta za kołnierz. Z braku laku uniósł pięść. Był dość chudy i lekki, na domiar złego niezbyt wysoki. Trzeba przyznać, że wyglądało to dość absurdalnie.

- Kto cię przysłał?

Francuz przez chwilę lustrował rudzielca. Nie miał zbyt wiele czasu, więc postanowił działać tak jak miał w zwyczaju - szybko i zdecydowanie. Jego dłoń błyskawicznie powędrowała w kierunku pasa. Nim ktokolwiek mógł zareagować przy szyi złodzieja błyszczało już ostrze sztyletu.

- Ktoś kto nie chce waszej śmierci, ale radzę nie kusić losu.

Wyraźnie dało się dostrzec, że podwładny Alvareza cały sztywnieje. Oto co dzieje się kiedy ktoś działa bez wcześniejszego przemyślenia sprawy. Na szczęście okazał się być wyjątkiem w całej grupie.

- Rince, uspokój się - jeden z rozsądniejszych złodziei, z zakrwawioną szmatą na oku, położył dłoń na ramieniu rudzielca. Następnie spojrzał na Benneta. - No dobra. Powiedzmy, że ci wierzymy...

Agent skinął mu tylko głową. Świadomość, że jednak nie będzie musiał walczyć z ludźmi, których przyszedł uratować, była cóż, dość pocieszająca. Chcąc upewnić złodziei co do swych intencji, rzucił łom zdawałoby się najrozsądniejszemu. Uniósł tylko brew, gdy narzędzie wylądowało w jego ręku. Bez zbędnych ceregieli rozerwał nim łańcuchy pomiędzy rękoma olbrzyma. Dryblas uśmiechnął się, jednocześnie lekko przeciągając.

- Od razu lepiej.

Wymianę zdań przerwał donośny plusk. Francuz od razu domyślił się co mogło go wywołać. Przyszedł najwyższy czas, by brać nogi za pas. Przesadna muskulatura jednego ze złodziei wyraźnie krzyżowała mu plany. Skoro nawet on ledwo się przecisnął, gigant z pewnością by utknął. Wolał jednak spytać, choćby i po to by być pewnym.

- Myślisz, że dasz radę zmieścić się w tym kanale?
- Hmmm... Niezbyt. Mały to kanał - stwierdził, oceniając otwór w brukowanym placu. - Już łatwiej będzie mi wyłamać z rozpędu rygle w bramie.
- W takim razie bierz duży rozpęd. Zamieszanie nie potrwa długo, a chyba nikt nie ma ochoty przedzierać się przez pełen garnizon.

Dryblas skinął głową i cofnął o kilka kroków, szykując się do działania. Jednooki złodziej stanął natomiast obok Benneta.

- To kto cię przysłał?

Francuz nie zdążył odpowiedzieć, gdy dźwięk łamanego drewna i otwierającej się bramy, zgrał się z otworzeniem drzwi na plac z budynku posterunku. Paryżanin zobaczył tylko kontur wysokiej i barczystej postaci w płaszczu na ramionach. Zza jej pleców wylewało się światło pochodni. Stali tam też zaskoczeni strażnicy.

- Łucznicy! - Łysy dowódca wydarł się, sięgając po broń. - Więźniowie uciekają!

Z baszty nie padła jednak żadna strzała. Za plecami mężczyzny zaś, rozległy się kroki.

- Kapitanie Blake! Ktoś załatwił chłopaków na wieży... Oł...

Złodziej klepnął Benneta w ramię.

- Nie ważne! W nogi!

Więcej nie potrzebował. Nim jakikolwiek strażnik zaczął działać, był już przy bramie. Fakt, mogło być lepiej. Ostatecznie wykorzystując kanał mogliby zniknąć w gruncie rzeczy niezauważeni. Przez przerośniętą muskulaturę jednego z więźniów, nie miał innego wyjścia, jak wywołać zamieszanie, które w przyszłości prawdopodobnie znacznie utrudni mu życie. Aktualnie musiał martwić się jednak o teraźniejszość. Temu co przyniesie jutro, poświęci czas kiedy już upora się ze strażnikami. O dziwo zamiast miecza sięgnął tylko po sztylet. Zakładał, że zamieszanie zwróciło uwagę niewielkiego tłumu, w którym łatwo byłoby zniknąć. Większa broń utrudniłaby mu zadanie.

- Gonić ich! Gonić ich tumany! Jazda! - ryki rozsierdzonego kapitana poniosły się za plecami uciekającej grupy. Po chwili zlały się one z tupotem stóp.

Obrócił się chcąc ocenić sytuację. Kimkolwiek był łysy krzykacz, na pewno potrafił dobrać ludzi do zadania. Strażnicy wysłani za uciekinierami mieli ze sobą lekkie kusze, ciężkie pałki oraz odpowiednie obuwie. Słowem byli doskonale wyposażoną grupą pościgową.

Dopiero wtedy coś odwróciło jego uwagę. W zasadzie nie coś, bo donośne ryknięcie, które wyrwało się z ust giganta. Silny i zwalisty, zdecydowanie nie był złodziejem. Tak jak najemnicy potrzebowali idących w pierwszej linii łamaczy wrogich szyków, tak jak kurtyzany potrzebowały rosłych ochroniarzy, tak też złodzieje musieli być gotowi do walki. To właśnie rola jaką pełnili jemu podobni.

Siłacz podbiegł do wozu stojącego przy drodze i chwycił jego burtę, napinając przy tym mięśnie na ramionach. Twarz mu poczerwieniała, kiedy z przeciągłym jękiem przewrócił go, wyrzucając na bruk ułożone na nim owoce tygodniowej pracy jakiegoś bednarza. Bennet musiał przyznać, że był zdumiony zachowaniem olbrzyma. Większość osobników jego pokroju nie grzeszy inteligencją. Ten zaś choć przysporzył kłopotu całej grupie, wybrał całkiem rozsądny sposób na zadośćuczynienie.

Z ośmiu strażników, na nogach zostało tylko trzech. Dwa bełty ze stukotem wbiły się w wóz, wzbijając przy tym małe obłoczki drewnianego pyłu. Wykorzystując zamieszanie większość złodziei uciekła. Pozostał tylko dryblas, jednooki i podtrzymywany przez niego towarzysz. Zaklął w myślach kiedy dostrzegł, że ostatni z nich jest ranny, na domiar złego w nogę.

Jasnym stało się, że nawet przewrócony wóz to zbyt mało, by powstrzymać pościg. Dlatego nie tracąc czasu wskoczył za niego, znikając z oczu strażników. Poświęcił jeszcze chwilę na rozejrzenie się po okolicy, usiłując znaleźć jakąś drogą ucieczki. Dostrzeżenie obiecująco wyglądającej uliczki skwitował lekkim uśmiechem.

Musiał zrobić jeszcze tylko jedną rzecz, nim wyda polecenie grupie. Wychylił się zza zasłony i posłał trzymany sztylet ku strażnikom. Nie tracił czasu na dobre wymierzenie rzutu. Nawet pudło zmusiłoby ich do znacznie ostrożniejszego działania i tak też się stało.

Miał więc chwilę na analizę sytuacji. Ta rzecz jasna nie poprawiła mu humoru. Poza nim nikt nie posiadał żadnej broni. Dodatkowo byli spowalniani przez rannego złodzieja. Po drugiej stronie stała natomiast trójka uzbrojonych po zęby i wyszkolonych strażników. Musiał działać i to szybko.

- Sprawdź tą uliczkę - wypowiedział do jednookiego, jednocześnie wskazując ręką wcześniej zauważoną drogę. - Jeśli to nie ślepy zaułek, zabierajcie się stąd ile sił w nogach.

Niemal w momencie kiedy skończył mówić, wyciągnął następny sztylet.

- Mi zostawcie tą trójkę.

Złodziej nie potrzebował wiele czasu. Jakby tego było mało wrócił z dobrymi wieściami. Okazało się, że uliczka prowadzi prosto do przystani. Olbrzym chwycił rannego i cała trójka przygotowała się do biegu. Bennet tymczasem zapewnił im ochronę. Kiedy tylko wychylili się zza powozu jeden ze strażników zdecydował się na oddanie strzału. Na szczęście sztylet posłany w jego kierunku skutecznie go rozproszył.

- Cholera! Został tam jeszcze jeden!

Dopiero wtedy Francuz dostrzegł, że kolejna dwójka strażników zbliża się do niego na klęczkach.

- Więc chociaż on jest nasz.

Zacisnął zęby. Dysponowali zdecydowaną przewagą. Nie dość, że przewyższali go liczebnie, to jeszcze dysponowali lepszym uzbrojeniem. Już niemal zdecydował się dobyć miecza i ruszyć do otwartej walki, kiedy na miejscu pojawił się jeszcze jeden dość nieoczekiwany gość. Bennet z ulgą zobaczył jak piechurzy zaczynają wrzeszczeć i kląć pod deszczem spadających dachówek. Nawet gdyby próbował, nie potrafiłby odmówić sobie uśmiechu. Oto pojawiło się jego otwarcie i bez chwili wahania postanowił je wykorzystać. Popędził w kierunku uliczki, tak szybko jak tylko mógł.

Po kilku minutach mknięcia przez liczne, ostro zakręcające oraz poplątane uliczki Londynu Bennet zwolnił. Strażników nie było już nawet słychać. Złodzieje również zniknęli gdzieś pośród tego labiryntu. Niestety on sam padł jego ofiarą i choć próbował, za nic nie mógł zdecydować jaki obrać kierunek.

- Nie wyglądasz na takiego biegacza. Gdybym nie był mną, pewnie byś mnie zgubił - Jervis! Mężczyzna ukazał końskie zęby w szerokim uśmiechu, dyndając nogami ze skraju dachu.
- Ta kobieta, która mi towarzyszyła, widziałeś ją gdzieś? - Mówił spokojnie i zdecydowanie. Może i uratował mu skórę, ale nadal był złodziejem, co gorsza jednym z tych, których nie znał. Wolał więc zachować należyty dystans.
- Jest bezpieczna, nie bój się. Alvarez zawsze dotrzymuje obietnic - wzruszył ramionami i zeskoczył, lądując w przykucu.
- Dobrze. Tak się składa, że i mi obiecał co nieco. To chyba dobra pora by zgłosić się po nagrodę, nie sądzisz?

Jervis skinął głową i ruchem dłoni dał Bennetowi znać, żeby szedł za nim.

- Masz łeb, wiesz?

Francuz zmierzył go wzrokiem, odpowiadając mu tylko milczeniem. Słysząc pewne rzeczy zbyt często, człowiek przestaje traktować je jak komplement.

Cold 22-04-2012 21:44

Było cicho i ciemno. Na zachmurzonym, granatowym niebie widać było ze trzy, może cztery gwiazdy. Nie dało się nawet odnaleźć żadnej konstelacji, gdyż całe sklepienie zakryte było przez ciężkie londyńskie chmurzyska.
Anouk Bellerose obserwowała, jak jej towarzysz – Bennet du Paris – szedł drewnianym dokiem prosto w stronę kanału przebiegającego pod rozległym placem.
Jej usta wygięły się w nieznacznym uśmiechu, kiedy tak stała, a poły jej płaszcza powiewały, podrzucane przez silniejsze podmuchy wiatru. Nadal nie wiedziała, co takiego specjalnego było w tym mężczyźnie, ale miał coś w sobie, co przyciągało ją do niego. Może było to tylko podobieństwo do Tristana, a może coś więcej? Wciąż nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, ale przyrzekła sobie, że kiedyś na pewno pozna prawdę.
Jednak w tamtej chwili musiała zająć się czymś zupełnie innym. Jej zadanie wydawało się całkiem proste. Musiała jedynie wspiąć się na basztę posterunku i zapewnić uciekającym możliwość bezpiecznego opuszczenia placu oraz zapobiec przedwczesnemu ich wykryciu.
Anouk widziała tylko jeden możliwy sposób, by wyeliminować zagrożenie. Nie było na co czekać, więc od razu wzięła się do roboty. Nim jednak ruszyła przed siebie, by wspiąć się na basztę, sprawdziła zapas trucizn. Usypiająca, na kłopoty żołądkowe, ogłupiająca, zabijająca. Cały zestaw miała ze sobą. Oprócz tego była w posiadaniu kilku mieszanek: usypiający ogłupiacz, środek nasenny, który po chwili zabijał i najboleśniejszą z możliwych – mieszankę wywołującą krwawą biegunkę.
Gdy już upewniła się, że wszystko, czego potrzebowała, było na swoim miejscu, zniknęła w ciemnościach.
Zwinna piękność bez problemu opuściła dach, z którego obserwowała wcześniej posterunek, po kamiennym moście przeszła przez odnogę Tamizy i zbliżyła się do niewielkiego budynku pełniącego rolę posterunku.
W oknach paliły się światła, a przy drzwiach siedział jeden ze strażników, drzemiąc wsparty o kolumnę.
Na szczęście sam budynek nie był nowy. Zaprawa pomiędzy kamieniami, z których wybudowano wieżę, osłabła, pozostawiając miejsca na palce oraz stopy. Były nawet dziury w miejscach, gdzie wypadły cegły.
Anouk postanowiła zapewnić strażnikowi głębszy sen. Przekradła się pod oknami tak cicho, jak tylko potrafiła. Była niczym cień. Wyciągnęła szpilkę do włosów i nasączyła ją trucizną usypiającą. Kilka kropel wystarczyło, by nie obudził się przypadkiem, kiedy ona będzie wspinała się na basztę.
Ukłucie w kark sprawiło, że mężczyzna lekko uniósł głowę, wydając z siebie dźwięk pomiędzy chrapnięciem a zdziwionym stęknięciem. Wciągnął powietrze przez nos, ziewnął i zasnął znowu, tym razem niczym kamieniem.
Nawet gdyby Anouk uznała za stosowne przenieść go gdzie indziej, pozostałby w krainie snu. W środku posterunku słychać było rozeźlone krzyki. Krzyczała jedna osoba i to głośno.

- Jak możecie się tak zachowywać?! To hańba! Mordercy biegają po mieście, ludzie są niespokojni, Scatlock się panoszy, a wy co?! Zamiast pilnować porządku, piwo w karczmach żłopiecie!

Nic nie mogła poradzić na zwykłą, kobiecą ciekawość, więc ostrożnie spojrzała przez okno do środka tak, by w porę mogła schować się za rogiem, gdyby ktoś zauważył ją kątem oka.
Sala, gdzie odbywał się opieprz, była duża, pełna ław i stołów, na których ktoś czyścił pierwotnie broń, jadł kolację lub odsypiał. Teraz jednak wszyscy strażnicy stali pod ścianami, nie licząc pięciu młodzików prężących się na baczność przed mężczyzną o łysej głowie i pokaźnych wąsach.

- Każdy z was przyjął Królewskiego Szylinga i złożył przysięgę, bando zaplutych zahlajmord! Jakie postępy w poszukiwaniu zabójcy waszych kolegów, co?!

- On zniknął, sir...

- Nie pieprzcie mi tu głupot. Nie mógł zniknąć. Nikt nie potrafi. Co najwyżej dobrze się schował. A ten drugi... Rybak, który go przewiózł?

- On...

- Tak, szeregowy?

- On zniknął, sir.

Po tych słowach nastąpiła kanonada przekleństw z ust mężczyzny w wąsach. Anouk prawie odrzuciło, kiedy usłyszała tę wiązankę.
Pokręciła z dezaprobatą głową, kiedy dotarło do niej, że przyczyną tego wszystkiego był nie kto inny jak Diego. Gdyby nie jego nadpobudliwy temperament i ochota do rozróby być może byłoby im teraz łatwiej? Może strażników na posterunku byłoby znacznie mniej? Westchnęła cicho i postanowiła, że nie będzie dłużej kusić losu i odsunęła się od okna. Nadeszła najwyższa pora, by dostała się na basztę.
Szron wcale nie ułatwił jej zadania, jednak z drugiej strony Cyganka nie była byle amatorem.
Zwinnie przeskakiwała w górę, łapiąc się wyrw w murze i stawiając stopy w szczelinach pomiędzy kamieniami. Mniej więcej w połowie drogi, kiedy wisiała na rękach i próbowała dosięgnąć parapetu okna nad swoją głową, okiennica się otworzyła.

- Szlag, duszno tu.

- Śmierdzi.

- To akurat twoja wina...

Anouk zaklęła pod nosem. Była to jedyna droga, więc musiała rozwiązać ten problem i to szybko. Nie wiedziała, ilu strażników tam było, więc nie mogła ryzykować wskakiwaniem do środka i ewentualną walką wręcz.
Postanowiła więc spróbować wyminąć okno, poszukując jakichś dziur i szczelin z innej strony.
Otwory układały się dookoła okna tworząc przejście, gdzie naturalną częścią drogi był parapet. Nim dziewczyna zdążyła coś zrobić, zobaczyła jak światło z okna przysłania szeroki cień, a gdy spojrzała w górę, zobaczyła pośladki wylewające się z parapetu.
Gruby strażnik z zadowoleniem usiadł na oknie, zasłaniając swoją skromną osobą większą jego część.

- Od razu lepiej...

- Zamknij, bo zimno!

- Chyba tobie, mikrusie. Czyść ten hełm, czyść, bo jak Blake wpadnie tu na inspekcję i odkryje cokolwiek brudnego, wyrzuci cię przez to okno.

Szybko wyzbyła się ochoty pociągnięcia tego mężczyzny za kołnierz tak, by wyleciał z krzykiem i roztrzaskał się o twardy grunt. Zamiast tego sprawdziła, czy dałaby radę przejść po parapecie tak, by nie zwrócić uwagi grubego strażnika. W innym wypadku pozostawało jej uciec się do trucizn.
Cóż, mężczyzna był naprawdę masywny, ale nie aż tak, żeby jego zad zajął całą szerokość parapetu. Cyganka podciągnęła się do góry, wykorzystując ku temu nierówne obramowanie okna i zaparła się stopą o parapet, by wybić się w stronę wystającej ze ściany belki. Była oszroniona i kilka sekund zajęło pannie Bellerose złapanie równowagi, ale była już prawie na blankach.
Kroki łuczników chodzących po drewnianej podłodze na szczycie baszty wydawały się być potęgowane przez pustkę dookoła.
Była już prawie u celu. Pamiętała, że łuczników było dwóch, więc liczyła na to, że wszystko pójdzie gładko. Wspięła się wyżej, by móc przyjrzeć się sytuacji na górze. Zamierzała pierwszego strażnika zaatakować z ukrycia, by nie dać drugiemu czasu na wszczęcie alarmu. Potężna dawka usypiającej trucizny powinna załatwić sprawę, pomyślała. Nie zamierzała żadnego z nich zabijać. Nie była Diegiem.
Pierwszy z nich stał przy koksowniku, służącym do zapalania strzał, i grzał dłonie. Z zadowoleniem pomrukiwał, wykorzystując ten dość niebezpieczny piecyk do czegoś tak błahego. Jego towarzysz zaś chodził dookoła wieży z pochodnią w ręku, podziwiając panoramę miasta i co jakiś czas zerkając w dół na plac. Prawda była taka, że plac widział tylko dzięki oświetlającym go pochodniom. Gdyby ktoś na dole je zgasił, łucznicy mogliby co najwyżej patrzeć się w ciemność.
W nocy użyteczność takich wysokich baszt była dość ograniczona.
Anouk poczekała chwilę, by móc znaleźć się za plecami krążącego łucznika. To on był jej pierwszym celem, gdyż drugi zaabsorbowany był grzaniem dłoni. Sięgnęła po szpilkę i zamierzała zaczaić się za nim i w końcu go ukłuć, a następnie szybko ruszyć ku temu drugiemu, również posyłając go w objęcia Morfeusza.
Pierwszy łucznik obrócił się wokół własnej osi, kiedy poczuł ukłucie na dłoni, przechodząc obok blanek. Rozejrzał się dookoła, wzruszył ramionami a kilka sekund później zasłabł. Zrobił dwa niepewne kroki w stronę towarzysza, wyciągając dłoń. Nie zdążył jednak nic powiedzieć. Padł na twarz, już w locie chrapiąc.
Jego kolega z warty obrócił się i uniósł brwi, słysząc stukot padającego ciała.

- Martin... Mart, co do cholery?! - Zamarł, czując delikatne ukłucie na karku.

Zwiewna postać cofnęła się o krok, kiedy żołnierz obrócił się by sprawdzić co to. Uśmiechnął się błogo, na widok ślicznej twarzy i także osunął się na ziemię.
Kiedy Anouk zamierzała już ruszyć w stronę muru, by poszukać drogi zejścia, pod podłogą rozległy się kroki, a klapa poruszyła się.

- No, chłopaki! Blake kazał nam was zmienić!

Ciała były za ciężkie, by na prędko przenosić je w cień, więc po prostu sama się w nim ukryła. Chyba jednak nie mogło się obyć bez małej walki. Tylko jak to wszystko rozegrać, by nie zbiegła się nagle cała chmara strażników? Cóż, jeśli znowu będzie to tylko dwójka mężczyzn, nie powinno być większego kłopotu. Anouk wyłoni się z cienia i uśpi najpierw jednego, potem zajmie się drugim nim ten zdąży krzyknąć. Ukryta w cieniu miała nadzieję, że strażnicy spostrzegą się, że ich koledzy po prostu smacznie śpią.
Niestety, nie zawsze wszytko szło zgodnie z planem. Ciekawa przewrotność losu.
Pierwszy z mężczyzn zamarł, upuszczając niesiony dzbanek z grzanym piwem. Anouk poczuła strach w powietrzu. Jego. Ona przestała się bać lata temu. Dzięki Tristanowi i jego naukom.

- Szzzlag! - Z dołu rozległ się wściekły syk oblanego mężczyzny. Idący z przodu strażnik zignorował to.

- Leć po magazyniera i chłopaków! Ktoś ich zabił! Leć do Blake'a!

- C... Co?!

- Jazda!

Na schodach rozległy się krzyki oraz tupot stóp. Dla Anouk natomiast rozpoczął się wyścig z czasem. Nie mogła pobiec za strażnikiem, bo wtedy musiałaby uśpić lub wymordować całą basztę. Korzystając z faktu, że nadal była pod osłoną cienia, wykorzystała coś, czego dawno temu nauczył ją Tristan. Pamiętała, jak początkowo bała się wykonać tę na pozór karkołomną akrobację. Jednak po tylu latach nie miała w sobie ani krzty strachu. Tamiza – to był jej ratunek. Skoczyła, pikując ostro w dół. Wynurzając się z wody chciała szybko zabarykadować czymś drzwi baszty od zewnątrz, by dać Bennetowi i reszcie trochę czasu na ucieczkę. Przynajmniej tyle mogła wtedy zrobić.
Kiedy głowa dziewczyny wynurzyła się z mętnej i lodowato zimnej wody, Cyganka zobaczyła, że niestety spóźniała się. A może stety? Strażnicy biegali dookoła posterunku niczym kurczaki z obciętymi łbami, poganiani przez krzyki Blake'a, stojącego przed posterunkiem.

- Kto mógł być tak niekompetentny?!

- Sir, oni uciekają!

- Błąd, już uciekli! Jeśli grupa pościgowa ich nie złapie, a czuję, że tak będzie, ni cholery ich już nie złapiemy. Pierwsza banda, która mogłaby doprowadzić nas do Hiszpana, a te dwa ćwoki pozwoliły im uciec! W ogóle mówiliście mi, że nie żyją!

- Ktoś ich zatruł, sir...

- Zatruł?! Kto?!

- Nie wiem, sir, ale Greenwood upierał się, że widział anioła...

Brzeg od strony posterunku był mocno oblegany i hałaśliwy. Wyglądało na to, że plan Benneta wypalił. Jak zawsze z resztą. Szkoda tylko, że ona była cała przemoczona i zaczynało jej być zimno. Cóż, Bennet będzie musiał jej to jakoś wynagrodzić.
Kiedy dziewczyna z pewnymi oporami zaczęła płynąć w stronę pomostu na rzece, zobaczyła na nim znajomą postać. Grigore pochylał się, trzymając poręczy i podając przyjaciółce dłoń.

- Chodź szybko, bo jeszcze coś złapiesz - powiedział z szerokim uśmiechem.

Obok leżał koc, jakby czekając na Cygankę. Anouk nie przypominała sobie, żeby mówiła Grigore gdzie się udaje.

- Co ty tutaj robisz? - spytała, opatulając się kocem. - Jakieś wieści od pozostałych?

Spojrzała na niego wyczekując rzetelnego raportu. Nieważne, że cała przemoczona i zziębnięta. Była gotowa w jednej chwili ruszyć na kolejną, tym razem bardziej prywatną, misję. Poza tym coś jej się nie podobało w tym, że Grigore ją znalazł. Śledził ją?

- Co tu robię? Cóż... - Podrapał się po karku i obejrzał przez ramię.

Anouk zmrużyła oczy. Stojąca w cieniu budynku postać wyłoniła się, wchodząc na pomost.
Alvarez uśmiechał się w ten czarujący, lekko szelmowski sposób. Co on tam robił? Skoro sam przyszedł aż tutaj, czy nie mógł uratować swoich ludzi? Albo chociaż pomóc jej i Bennetowi bardziej, niż to zrobił?

- Uznałem za stosowne pomóc siostrze w potrzebie - powiedział, kładąc dłoń na ramieniu Grigore. - Ponieś ją. Ma przemoczone buty a na ulicach jest lód. Jedna z moich kryjówek jest niedaleko. Tam wszystko jej opowiesz.

Dopiero wtedy Cyganka dojrzała coś, co przy pierwszym spotkaniu z mężczyzną ukryte było pod rękawicą jeździecką. Lewej dłoni złodzieja brakowało palca serdecznego. Milion myśli i pytań pojawiło się w głowie dziewczyny, ale tylko jedno z nich zdołała wypowiedzieć na głos.

- Co to ma wszystko znaczyć? - zapytała, nie ruszając się z miejsca.

- Nada es verdad. Todo está permitido.

Niezależnie od języka, pewne słowa zawsze brzmiały w ten sam sposób. "Nic nie jest prawdziwe. Wszystko jest dozwolone". Złodziej wstał, czekając na decyzję Anouk.

- Jestem assasynem, Anouk. Tak jak ty. Wielu z członków Bractwa nazwałoby mnie zdrajcą lub renegatem. Ja jednak walczę o tych, o których nawet Bractwo przestało dbać. O złodziei, dziwki, bezdomnych i żebraków.

- Tak jak ty walczysz o swój lud. Chcę ci pomóc w twojej własnej krucjacie. Tak jak kiedyś ktoś inny pozwolił mi kontynuować moją. - Pochylił głowę, by poc hwili uśmiechnąć się już szczerze. - Chodź, dziewczyno. Musisz się rozgrzać i osuszyć.

Wiedziała, że coś ukrywał i tym razem intuicja także jej nie zwiodła. Cóż jednak mogła zrobić, miał rację – musiała się ogrzać. Niechętnie przyjęła jego propozycję.
Grigore starał się nie uśmiechać, niosąc Anouk przez miasto. Cały czas patrzył przed siebie lub rozglądał się, szukając wzrokiem jakiś zagrożeń. Prawdą było, że skrycie, jak wielu mężczyzn, podkochiwał się w swojej przyjaciółce – choć była to głównie miłość do jej wdzięków. I właśnie dlatego, że mężczyźni głównie zakochiwali się w jej ciele, nie w jej wnętrzu, nigdy tego uczucia nie odwzajemniła. Prócz tego jednego razu.
Były assasyn swobodnie opierał dłoń na rękojeści miecza wiszącego u jego pasa.

- Chciałbym cię prosić, byś nie mówiła swojemu towarzyszowi o tym, kim jestem i kim byłem. Nie wiem jakie podejście do spraw Bractwa ma obecny Mentor, ale wolałbym uniknąć nalotu nieufnych Braci na Londyn.

Alvarez uśmiechnął się pod wąsem, spoglądając w stronę zawiniątka z kocem na głowie, jakim była Anouk.
Koc pomagał, tak samo ciepło ciała niosącego ją Cygana.

- I wybacz to przedstawienie. Musiałem mieć pewność, że jesteście Assasynami takimi, jakich zawsze chciałem spotkać na swojej drodze.

- Twoi chłopcy nie znaleźli za dużo informacji na temat Cowarda w budynku sądu, bo dzisiaj, tak dla odmiany, go tam nie było.

Czuła się dziwnie. Jak zupełnie bezradna i bezbronna istota niesiona na rękach przez swojego opiekuna, który bronił ją przed otaczającym złem. Nie podobało jej się to.

- Nic im nie jest? Są bezpieczni? - spytała.

- Informacji nie zdobyli, ale sroce spod ogona też nie wypadli - odpowiedział z zadowoleniem, kiwając głową. - Wielu złodziei przez wiele lat osiąga taką zwinność i koordynację całego ciała, a oni wydają się wręcz stworzeni do biegania po dachach i włamań.

Spokojnie wyjął z kieszeni klucz i otworzył nim drzwi, wcześniej odsyłając dwóch złodziei siedzących na dachu. Wnętrze było przytulne. Niedźwiedzia skóra na podłodze, kominek, dwa fotele i kociołek z bulgoczącym w nim piwem.

- Grzaniec. Nie ma co, Anglicy wiedzą, jak zadbać o zdrowie w zimne dni – powiedział Alvarez, rozlewając napój do trzech niewielkich kubków. Grigore usadził Anouk na taborecie przed kominkiem.

- W takim razie w jaki sposób możesz mi pomóc? - Jej głos był chłodny, tak jak jej ciało, choć to powoli nabierało ciepła od kominka.

Wciąż nie ufała temu złodziejowi tym bardziej, że zmuszał ją do ukrywania jego tożsamości przed Bennetem. Nie to, że nie miała przed nim tajemnic, ale po prostu tę informację akurat uznała za dosyć istotną i wartą podzielenia się z Du Parisem.
Na razie jednak postanowiła wybadać, kim tak naprawdę był Alvarez i jakie były jego prawdziwe cele.

shaggy 23-04-2012 00:20

Rico powoli złapał równowagę na poziomej belce wspornikowej, jednej z wielu ciągnących się, chaotycznie, w górę wieży kościoła, której okno wybrał za wejście do środka. Po kilku sekundach jego wzrok dostosował się do półmroku panującego w świątyni. Chwilowo nie musiał też być cicho. Dobiegające z wnętrza budynku śpiewy chóralne skutecznie zagłuszały większość dźwięków z otoczenia.

Złodziej zamarł, kiedy kilka metrów pod nim pojawiła się postać w habicie, rozmawiająca z mężczyzną w czarnym płaszczu. W blasku świec błysnęła głownia miecza, wiszącego przy pasie mężczyzny.

-Nie jestem pewien czy przeor zgodziłby się...

-Nie martw się, bracie. To tylko chwilowe rozwiązanie.

-Ale ten chłystek nawet nie przeżegnał się po przekroczeniu progu i bez pytania pognał do cel zakonnych.- duchowny wydawał się tym szczerze oburzony. Jego rozmówca zaśmiał się tylko, klepnął go w ramię i odszedł, znikając z pola widzenia złodzieja.

Rico zeskoczył na belkę poniżej i biegnąc truchcikiem, łapiąc równowagę chwycił pionowe belki będące rusztowaniem schodów. Przerzucając nogi przez barierkę starał zachowywać cię cicho głównie po to by jako pierwszy usłyszeć nieprzyjaciela.

Kiedy złodziej był już dostatecznie nisko, jego oczom ukazała się świątynia. Rzędy ław, ołtarz otoczony świecami, liczne konfesjonały wzdłuż ścian, no i zakonnicy, stojący po prawej stronie od wejścia, w miejscu przeznaczonym dla chóru i śpiewający monotonnie jakieś ponure pieśni po łacinie.

Na szczęście wzdłuż całego kościoła ciągnęła się kolumnada, w większości obstawiona rusztowaniami w celach wymiany starych lub pękniętych kamieni. Dopiero po dłuższej chwili Rico dostrzegł że przy drzwiach od zakrystii stoi kolejnych dwóch strażników, rozmawiających półszeptem. Trzymając się cienia, zszedł ze schodów i skierował się w lewo. Zbliżając się do strażników był kilka razy zmuszony do przyczajenia się za kolumną, czy nawet raz do położenia się między ławami, gdy spacerujący obok zakonnicy mogliby wszcząć alarm. Na pewno byli świadomi, że wewnątrz ich kościoła są żołnierze, pilnujący by nie zbliżył się żaden intruz. Gdy usłyszał przyciszone głosy, wiedział, że jest dostatecznie blisko, więc ukrył się najbliższym konfesjonale.


-Cholera, gorszego miejsca chyba znaleźć nie mogli...- pierwszy pociągnął nosem, krzywo patrząc na zakonników.

-Wiem, ja też od tego zawodzenia dostaje cholery...

-I jeszcze ten Waldman... Ledwo co go mianowali sierżantem a już się rządzi. I jeszcze te jego rozkazy...

-Co tu się dzieje?!- Rico zbliżył oko do kratki konfesjonału, słysząc znajomy głos. Ten sam rycerz co rozmawiał z zakonnikiem zbliżył się do dwóch mężczyzn. Obaj stanęli na baczność.

-Absolutnie nic, sierżancie Waldman.

-Macie stać na baczność. I żadnego gadania. To święte miejsce. Ani ważcie mi się dobierać do wina mszalnego, bo dopilnuję żebyście resztę nocy spędzili na pilnowaniu katakumb!

-Tak, sir...

Kątem oka złodziej dostrzegł drewnianą szafkę za ołtarzem. Hostia, dzwonki... i wino.

Powoli wyszedł z konfesjonału. Podszedł do najbliższego rusztowania i wspiął się na nie. Oddając kilka susów po wspornikach, rusztowaniach, kilku belkach i omijając niepewny żyrandol, Rico zszedł po ścianie za ołtarzem. Co by tu... przebrać się i dać im wino? Ornat jest. - pomyślał łapiąc za rękawy.- Ale dla mnie to namiot. Pewnie nigdy nie głodowali.

Zajrzał jeszcze do szafki.W środku były dzwonki, hostia oraz butelka czerwonego wina w butelce z zielonego szkła. Rico rozejrzał się czy może gdzieś pozbyć się zawartości butelki. Chrzcielnica... nie to nie jest dobry pomysł... zabiorę cię, może mi się przydasz.

Schował butelkę za pasek i przystanął na chwile.
Jak sprawić żeby Waldman tu zajrzał... -pomyślał. Z tego co kojarzył z nocnych eskapad, w takich miejscach co chwila były msze i modły. Pomyślał nad tym chwile i wspiął się na ścianę, by z rusztowania które było nieopodal, obserwować w ukryciu bieg wydarzeń.

Po kilkunastu minutach siedzenia na desce wrzynającej się w tyłek, jeden z braci pokłonił się przed ołtarzem, przeżegnał się i zniknął za nim, najpewniej szykując się do północnych modlitw. Po chwili wybiegł stamtąd zdyszany i pobiegł w stronę bocznej nawy, gdzie siedział, a raczej spał, Waldman. Sierżant spojrzał na niego niemrawo, lecz już po kilku słowach wymienionych z zakonnikiem poderwał się i podbiegł do swoich ludzi. Andrejowicz dawno nie słyszał tak bogatej, wściekłej i głośnej przemowy, wyrażającej absolutną frustrację i nie zawierającą w sobie krzty przekleństw.

-Ale sir, my nie...

-NIE?! NIE?! CHLEJECIE WINO MSZALNE I JESZCZE ŁGACIE MI W ŻYWE OCZY!? DO KATAKUMB!

-Ale sir, ledwo wyleczyłem się z kataru...

-Jazda!


Obaj strażnicy zasalutowali z przerażeniem, obrócili się na pięcie i pognali wraz z sierżantem w głąb zakrystii, by następnie ich krzyki dało się słyszeć gdzieś z odległej części kompleksu budynków zakonnych. Rico, wnioskując po echu, uznał że wybiegli na dwór i poszli w stronę cmentarza.

Złodziej przeskoczył po belkach i rusztowaniach do ściany naprzeciwko. Wszedł w ciemność i przemykając miedzy kolumnami i ławami, jak najciszej i niezauważalnie wszedł do zakrystii. Zakrystia jest miejscem przygotowywania do mszy, tutaj była także łącznikiem kościoła z resztą kompleksu. Przez uchylone drzwi Rico miał widok na plac zakonny, dookoła którego umiejscowione były cele mnichów. Naprzeciwko, przy dużym portalu, najpewniej do piwnic, stało dwóch rozmawiających strażników. Ci także mieli na sobie czarne tuniki oraz hełmy garnkowe.

Złodziej cicho wszedł na plac spowity w tej części cieniami, jedynym źródłem światła były dwie pochodnie, ustawione na wysokości głowy po bokach portalu. Przysunął się do jednych z drzwi celi i nasłuchiwał, nie wiedział czemu to zrobił, pewnie z przyzwyczajenia. A to co usłyszał da się opisać jednym słowem, cisza. Nic, żadnego chrapania, modłów czy szantów, nawet kroków czy najlżejszego szmeru. Zakonnik albo spał jak zabity lub wcale nie było go w środku. Rico słyszał, że w klasztorach kładą się późno, a wstają jeszcze przed świtem. Szaleńcy... Podszedł bliżej portalu i stanął za kolumną, by posłuchać strażników. Może czegoś się dowie.

-Cholera, zimno...

-Oj tam. Nie marudź. Poratowali strawą i piwem.

-Ale piwo się skończyło. I strawa.
- dodał, tonem sugerującym że w tym wypadku jedzenie to najmniejszy problem.

Andriejowicz wyciągnął zza pasa butelkę wina.
Piwnice też sprawdzę, tylko jak by tu was... - pomyślał chwile. Nagle wpadł na pomysł, prymitywny ale może się uda.
Położył butelkę na ziemi niedaleko kolumny, tuż przy granicy cienia i światła. Popchnął ją by ta upadła z brzdękiem. Zagranie działające na bazie szczęścia i nadziei. Ale to kościół, więc nadzieja jest jak najbardziej na miejscu. A co do szczęścia, złodziej popisał się nim już kilka razy w swoim życiu.

Obaj strażnicy obrócili gwałtownie głowy, marszcząc brwi. Po dłuższej chwili i wymianie spojrzeń, jeden z nich ruszył w stronę źródła dźwięku, w stronę leżącej butelki.

-Hmmm... Prezent?

-Co? Co tam masz?
- drugi ruszył za nim, poprawiając płaszcz.

W tym czasie Rico obszedł plac z drugiej strony, kryjąc się za kolumnami. Teraz łatwo mogli go wypatrzeć. Stawiając wszystko na jedną kartę, przeszedł pochylony przez portal, by nie zdradził go własny cień, rzucany przez pochodnie.

Piwnica okazała się pełna różnych beczek. Piwo fermentujące, sfermentowane oraz dojrzewające. Do tego liczne wina, tworzone przez zakonników. Sforsowanie zamka do piwniczki nie było żadnym problemem. Prosta konstrukcja i przerdzewiała zapadka otworzyła się po dwóch lekkich ruchach wytrycha złodzieja.


Kiedy po kilku minutach Rico już miał wyjść, uznawszy że niczego tutaj nie ma, usłyszał głos... Głos dobiegający zza stojaka z winami. Samym win nie było tam za dużo. Tylko dwie butelki. Zainteresowany przysunął się bliżej stojaka i spojrzał przez jedno z wolnych miejsc na butelki na drugą stronę. Była tam ściana, a głosy nadal stamtąd dobiegały. Dopiero kiedy zajrzał do przegródki obok jednej z butelek, zobaczył prosty mechanizm z przeciwwagą oraz linami, najpewniej otwierający przejście. Po krótkich oględzinach stwierdził, że butelka jest połączona z mechanizmem. Gdy nią ruszył, coś cicho zaskrzypiało i stękło, a półka otworzyła się do wewnątrz. Do nosa przysnuł się zapach gliny i wilgoci. Kiedy złodziej wszedł do środka, zapach ten tylko nasilił się. Samo pomieszczenie zaś było... nietypowe. Szary kamień z którego było zbudowane, musiał być kiedyś biały. Ozdobne gobeliny zbutwiały, krzesła rozsypały się, a balustrada galerii ponad niższym piętrem pokryła zielonkawym osadem.

-Opat będzie zły, że wykorzystujemy w ten sposób jego świątynię...- Rico ostrożnie wyjrzał zza balustrady, kierując się głosem.

Na niższym piętrze podłogę osuszono i wyczyszczono. Na jej środku ustawiono stół, dookoła którego stały cztery postaci. Niski, krągły mężczyzna o wyłupiastych oczach i bogatych szatach, wysoki i wysuszony zakonnik w wygoloną głową, postać w płaszczu z kapturem, w wypadku której widoczna była tylko poprzetykana siwizną broda oraz dumnie prezentujący się rycerz w czarnej tunice i płaszczu.

Niski grubas wydawał się mocno zaniepokojony.

-Na pewno zgłosi to do biskupa Canterbury!

-Spokojnie, Robert Winchelsey, mimo swojej pozycji, nie stanowi zagrożenia.
- mnich uśmiechnął się obłudnie, unosząc dłoń.- Skupmy się lepiej na planie, lordzie Calvin. Czy lord Coward jest po naszej stronie?

Grubas, zwany lordem Calvinem, wzdrygnął się.

-On nie jest po niczyjej stronie. Robi to co uważa za słuszne. Na szczęście jego uprzedzenia działają na naszą korzyść. Wprowadzi prawa nam wygodne, w wypadku niepowodzenia pierwotnego planu...- bojaźliwie rzucił okiem na tajemniczą postać w kapturze, która tylko skinęła głową, nie odzywając się.

Rico stał jak wryty, trafił na tajną naradę, może nawet wroga. Jedno z nazwisk lordów już gdzieś słyszał, nie pamiętał gdzie, ale to tylko pozwoliło skupić większą uwagę na rozmowie. Przypomniał sobie o człowieku w czapce przez którego tu trafił i rozejrzał się nerwowo, sprawdzając czy ktoś go nie obserwuje. Nikogo. Rycerz za to z uśmiechem uderzył pięścią w stół.

-Plan jest bez zarzutów i powiedzie się bez problemów. Nic nie stanie na naszej drodze, bracia. Nic nie...

-Gyle...


Wszyscy zaniemówili, zwłaszcza rycerz, gdy tajemniczy osobnik przemówił. Jego głos był cichy lecz stanowczy. Mówił w sposób podobny do Benneta, ale w odmiennym stylu. Jemu nie przerywano nie z szacunku, lecz ze strachu.

-Tak, mistrzu... ?

-Gyle, jesteś dla nas podporą, ale mimo twojego optymizmu, nadal nie mamy informacji o mężczyźnie, który umknął nam prawie miesiąc temu. Jest ważny dla wroga. Więc jest ważny również dla nas.


Zdenerwowany grubas pokiwa głową, tak że zatrzęsły mu się policzki.

-Właśnie, Scatlock. Co z...- przerwał, widząc chłodne spojrzenie rycerza.

-Dla ciebie sir Scatlock, lordzie Calvinie. I co do informacji.- pstryknął palcami, przywołując do siebie trzech mężczyzn. Jednym z nich był śledzony przez Rico osobnik. Każdy podał zwierzchnikowi kopertę i opuścił salę.

Scatlock otworzył koperty.

-Hmmm... Ktoś interesuje się kupnem konia tego człowieka... Nie jest to nam na rękę, będziemy musieli usunąć tą osobę... Do tego brakująca skrzynka z przesyłką dotarła do Londynu i czeka w magazynie w przodku naprawczym...- przerwał, by z uśmiechem przeczytać ostatni list.- Blake wycofuje swoich ludzi z całego miasta, dając im patrole tylko w okolicach posterunków. Świetnie, świetnie...

Mnich zmarszczył brwi.

-A co to może oznaczać?

-Nie wiem, ale pozwoli nam zwiększyć zasięg naszych patroli. A to jest nam na rękę. Dzięki temu szybko znajdziemy nasz cel.

Postać w płaszczu, nazwana mistrzem, skinęła głową.

-Wspaniale. Niedługo znów zwołam zebranie. Niech prowadzi was Ojciec Zrozumienia...

-Niech prowadzi cię Ojciec Zrozumienia...
- zebrani powtórzyli cicho za przywódcą i rozeszli się.

Złodziej niepewnie rozejrzał się dookoła, by z pewną ulgą dostrzec świetlik wysoko pod sufitem. Liczne ubytki w ścianach pomieszczenia były prostą i dość bezpieczną drogą do wyjścia.

Imoshi 23-04-2012 15:54

- To szpital! - szczeknął Angus, patrząc wyczekująco na swojego obecnego przełożonego.- Co robimy, ay?! Tam są nasi ranni! -
- A więc musimy pospieszyć im na ratunek. Za mną! - odrzekł Diego, biegnąc już w stronę wejścia - zakrsytii. Cóż za brak honoru. Czemu Templariusze i Asasyni nie mogą po prostu stanąć twarzą w twarz i stoczyć wielką bitwę? Zakończyłoby to tą wojnę raz na zawsze. W taki sposób, spór ten może trwać w nieskończoność. I nigdy nikt nie zwycięży. Od strony głównego wejścia do kościoła nadal dało się słyszeć rytmiczne uderzanie. Topór? Buzdygan? Belka użyta w roli tarana? Cholera jedna wiedziała. Szkoci bez szemrania ruszyli za Diego, starając się możliwie na hałasować.
- Cicho siostro. Zabierzcie tylu ilu zdołacie... - Cały oddział zamarł, kiedy przez tylne drzwi wyszła młoda siostra zakonna, prowadząca utykającego mężczyznę z bandażem na głowie. Na widok zbrojnych zamarła, gotując się do wrzasku.
- Dobra, teraz wszyscy spokojnie... - rzekł pospiesznie Diego, starając się nie dopuścić, by siostra zaczęła wrzeszczeć. Nieco... kiepski dobór słów. Żadnego "Spokojnie, jesteśmy tu by was bronić", "Uciekajcie, my ich zatrzymamy" czy też zwykłe przyłożenie palca do wargi z oklepanym "Ciiiii...". Dziewczyna zaczęłaby pewnie krzyczeć, gdyby zza je pleców nie wyłoniła się krągła matka przełożona z kurzymi łapkami przy oczach.
- Co się dzieje, Anielo... Och! - podskoczyła na widok zbrojnych, by następnie zmrużyć oczy. Jej wzrok natrafił na stojącego obok wenecjaniana brodacza.
- Angus? Co wy tu robicie?! Z resztą nie ważne! Zróbcie coś! -
Szkot spojrzał na Diega, oczekując instrukcji. Wenecjaninowi nie za bardzo odpowiadała obecna rola przełożonego. Nie znał się za bardzo na dowodzeniu, był niemal pewny, że Bennet sprawiłby się lepiej w tej funkcji. Ale cóż, musiał się dostosować do obecnej sytuacji. Choć może lepiej by było, gdyby oddał 'dowodzenie' Angusowi...

- Kto posunął się do tak niehonorowego posunięcia, by atakować szpital pełen rannych? - zapytał Włoch próbując nieumiejętnie zachować spokój.
- Nie wiem, ale zaraz wyłamią wrota a w środku jest jeszcze wielu rannych i chorych, którzy nie są w stanie chodzić. Pośpieszcie się, na Boga, bo oni... - zmarszczyła lekko brwi.- Chodzi o pomaganie wam? Widziałem że kiedyś przyjdzie za to zapłacić ale teraz przekroczyli granicę! -
Od strony głównych drzwi dało się słyszeć krzyk "Wybić ich do nogi".
- Zapewne tak. Ale niczego nie jestem pewien. Wy dwaj... - rzekł spoglądając na dwóch, wyglądających na najsłabszych z wojowników - Pomożecie w ucieczce rannym. Nasza piątka ich zatrzyma. Na tak długo, jak się da. - dokończył wchodząc do budynku. Chorzy z pewną obawą patrzyli na wchodzących przez zakrystie najemników i dziwnego mężczyznę z kapturem na głowie. Ranni szkoci pozdrawiali swoich kiedy przechodzili obok. Angus poprawił chwyt na mieczu. Po za nim, wraz z Ladrosco, szło trzech mężczyzn uzbrojonych w miecze oburęczne. Kiedy weszli do świątyni właściwej, wysokie pomieszczenie potęgowało dźwięk metalu uderzającego o drzwi. Deski zaczęły wyginać się już do wewnątrz a śruby wyskakiwały ze swoich miejsc.
- Wrota długo nie wytrzymają. Gotowi na prawdziwą walkę? - spytał podkomendnych.
- Wolałbym mieć przy sobie całe komando, ale skoro tak stawiasz sprawę... - Angus wyjął miecz i uderzył nim o brzeg tarczy. Kolejnych kilka gwoździ upadło na kamienną podłogę - Jeśli mają przewagę liczebną, lepiej będzie walczyć z nimi tuż przy drzwiach. -
- Masz rację. Gdy drzwi się otworzą, biegniemy do przodu. I atakujemy. - odpowiedział Diego. Jego prawa dłoń chwyciła już za rękojeść nowej broni od Abdula. Plan nie był zbyt... wyrafinowany. Po prostu szarża...

Ostra krawędź bułatu zalśniła w blasku świec, przypominając sierp księżyca. Szkoci stanęli w szeregu, gotując się na szarże na wpadających do środka wrogów. Angus skrzywił się i sapnął przez nos.
- Niech już rozwalą tą bramę. Bo sam im otworzę. - Jego pobratymcy zaśmiali się cicho. Kilkanaście sekund później drzwi rozpadły się, a w chmurze kurzu i drzazg dało się zobaczyć kilka niewyraźnych sylwetek. Wszystko według planu. Gdy tylko wrota rozpadły się, pięcioro wojowników ruszyło w kierunku wrogów. A raczej niewyraźnych cieni, które miały być wrogami. Chwila dopadnięcia do przeciwnika zdawała się trwać znacznie dłużej, niż te kilka rzeczywistych sekund. Ale nieważne. Poziomy cios. Diego widział, jak przeciwnik unosi miecz, jednak spóźnił się. Zapewne nie spodziewali się zdolnych do obrony ludzi. Krzyk. Krzyk długi jak linia życia. Upadek ciała. Przyjęcie gardy. Rozejrzenie się. Poza tym jednym, przy szarży zginęło jeszcze trzech. Angus miał dwóch przeciwników, podobnie Diego. Pozostała trójka zaczęła walkę z czterema przeciwnikami. Nie ma czasu na myślenie. Atak w miecz przeciwnika. Oręż zbity. Gdyby wenecjanin zamiast emocjom, poddałby się chłodnej kalkulacji, zapewne osobnik ten skończyłby ogłuszony. Potem można by było wyciągnąć z niego informacje. Ale Pan Ladrosco nie tolerował takiego stylu walki. I nie pomyślał nawet o tym, że to tylko zwykły żołnierz i musi wykonywać rozkazy. Bułat asasyna został brutalnie wbity w serce nieszczęśnika. Gniew został częściowo pohamowany. Ale tylko częściowo...

Drugi przeciwnik nie próżnował. Zaatakował od góry z nadzieją na zniszczenie broni wenecjanina. Bezskutecznie. Kopniak pod kolano. Przeciwnik upadł. Atak. Szybkie dostrzeżenie kolejnego. Sparowanie. I znowu. Odejście z dwa kroki. Miejsce zabitego zajął kolejny nieprzyjaciel. Chwila na rozejrzenie się. Angus pokonał już jednego, i obecnie walczył z dwoma kolejnymi. Pozostała trójka szkotów zneutralizowała jednego z czterech napastników odcinając mu w przedramieniu rękę. Jeden z sprzymierzeńców przyjął pchnięcie w nogę. Całkiem nieźle. Siedmiu pokonanych, w tym jeden z odciętą ręką, a straty własne minimalne. Czas na rozejrzenie się minął. Cięcie w gardło nowoprzybyłego. Sparowane. Atak jednak wystarczająco potężny, by wybić mu oręż z rąk. Towarzysz go osłania. On sam zaczyna uciekać. Co za tchórz, pomyślał Diego. Atak na ostatniego wroga. Instynktowne wyczucie punktu równowagi broni. Trafienie. Odtrącenie oręża z taką siłą, że miecz spada na ziemię. Teraz jednak Włoch chwilę się zawahał. Przez sekundę jego spojrzenie skierowało się na sojuszników. Szkoci radzili sobie całkiem dobrze, w przeciwieństwie do Angusa, który miał problemy z ogromnym przeciwnikiem uzbrojonym w topór. Przebijanie się przez tarczę może chwilę zająć. A tyle weteran mógł nie wytrzymać...

Bieg. Szybkie odbiegnięcie od bezbronnego, jak zdawałoby się, żołnierza w kierunku jego wielkiego towarzysza z zamiarem pchnięcia. Mężczyzna w ostatniej chwili zauważa Diego i cofa się o krok, odstępując od oszołomionego szkota. Paruje cios, wyprowadzając kontrę toporem. Ostrze odbija się od naramiennika Pana Ladrosco. Napastnicy zaczynają tracić morale. Wenecjanin atakuje zwodniczo, mając na celu powalenie przeciwnika, lub chociaż spowolnienie. Bezskutecznie. Atak zakończył się paradą silnego nieprzyjaciela. Pan Ladrosco przechodzi do obrony. Uniknął ciosu na odlew, dłonią w metalowej rękawicy wroga i odsunął się od niego o dwa kroki. Zauważył, że napastnicy zaczynają uciekać.
- Dasz sobie z nim radę? - zapytał Angus.
- Ta... - odpowiedział wenecjanin - Dołącz do pościgu. I pamiętaj, że potrzebujemy ich żywych. Martwi nie dostarczą nam informacji... -
Weteran upewnił się jeszcze, że nikt nie został, by zaskoczyć już pewnych swego obrońców, a następnie ruszył w pościg...

Szybki obrót wokół własnej osi zwiększający siłę uderzenia broni. I atak prosto w dryblasa. Ten spróbował sparować. Ostrze bułatu trafiło w trzonek topora i odcięło ostrze, skracając broń o połowę. Kiedy wenecjanin zakończył obrót, siłacz zablokował dłonią rękojeść miecza i uderzył złamanym orężem niczym pałką. Włoch dostał w twarz, ale nie stracił przytomności. Nie czuł też za bardzo bólu - adrenalina go zmniejszała. Teraz ukryte ostrze weszło do akcji. Dryblas wciągnął głośno powietrze i zwiotczał, kiedy wąska klinga ostrza nadgarstkowego wbiła mu się w szyję. Jego uchwyt na bułacie osłabł, a prowizoryczna pałka ze stukotem opadła na kamienną podłogę. On upadł w ślad za nią, ze świstem wciągając powietrze. Walka skończona...

Teraz dopiero pojawił się ból. Na skroni, i w okolicach oka. Jedną z rąk Diego włożył broń z powrotem do pochwy, drugą chwycił bolącą twarz. Cała wilgotna od krwi. Nie widział na lewe oko.
- Przydałaby mi się mała pomoc... - rzekł, gdy był już w zasięgu wzroku medyków. A dokładniej, medyczek. Dwie siostry zakonne szybko dopadły do rannego mężczyzny, sadzając go na stołku, obmywając mu twarz i sprawdzając czy oko jest całe. Po kilku minutach w kościele rozległy się cięzkie kroki, gdy wróciła reszta najemników. Angus uśmiechnął się krzywo, wypluwając na dłoń ząb.
- Szlag, kolejny... Tak czy inaczej, przegnaliśmy ich i tropiliśmy aż w okolice ulicy Świętego Piotra. Zgubiliśmy ich jednak.- usiadł ciężko na stołu a jego towarzysz ranny w nogę również został posadzony na łóżku. Siostry znały się na opatrywaniu ran.
- Niemniej, dobrze się spisaliście. Sprawdźcie jeszcze, którzy tam żyją, a którzy są martwi. Ci ogłuszeni mogą się nam przydać. -

lordofvampie 25-04-2012 19:23

Jacou szedł chwiejnym krokiem lekko się zataczając. Gdyby okazało się że to nie jego cel mógł po prostu udawać że za dużo wypił i bełkocze.
Mężczyzna na ławce siedział w bezruchu, okryty jakąś szmatą, a może szalem? Cholera jedna wiedział. Szkoci często używali szarf przepinających ich piersi w charakterze nakrycia głowy. Lumiere bez problemu zbliżył się pod ścianę karczmy, tuż pod taras. Przeszedł w bok uliczki tak by kontakt go nie zauważył i zaczął się wspinać.
Kiedy Lumiere wszedł bezgłośnie wszedł na taras i cicho przerzucił nogi przez sękatą barierkę, mężczyzna nawet się nie poruszył. Bezruch ten był permanentny, całkowity i nieodwołalny. Sprawił że włoski na karku assasyna uniosły się od złych przeczuć, które tylko potwierdziły się gdy księżyc wyszedł zza chmur.

Miękkie, białe światło odbiło się łagodnym refleksem od głowni krótkiego miecza, przyszpilającego mężczyznę do ściany. Drzwi obok których siedział zaskrzypiały pod delikatnym podmuchem wiatru.Chłopak zaklął pod nosem wyjął miecz i zaczął go przeszukiwać.

Mężczyzna zginął od ciosu własnego miecza. Ostrze było dobrze naostrzone, przeszło gładko i bez oporów, wbijając się głęboko w deski ściany. Szkot miał przy sobie jeszcze długi nóż z okrągłą ochroną dłoni oraz skórzany bukłak na szyi. Naczynie było puste, przybite do piersi denata. Lumiere skupia się i stara się spojrzeć tym swoim drugim czułym wzrokiem. Zdolność odziedziczona po przodkach którą raczej się nie chwalił ale bywała bardzo przydatna.
Lumiere cofnął się o krok, żeby lepiej widzieć.

Czerwona postać ubrana w kilt, pancerne karwasze oraz nagolenniki cicho zsunęła sie z dachu karczmy, podeszła bezgłośnie do stojacego przy barierce szkota i chwyciła go za włosy, ciskając nim o ścianę. Jednocześnie napastnik wyszarpnął miecz zza pasa swojej ofiary i obrócił sie w jej stronę, gdy ciężko uderzyła w ścianę.

Lumiere nie widział jtwarzy, bo liczne szale oraz skóry tworzyły na ramionach i głowie oprawcy pewnego rodzaju płaszcz z kapturem. Mężczyzna podszedł do ogłuszonego szkota, chwycił go za włosy i wyprostował, by nastepnie wbić miecz głęboko w jego pierś.

Następnie widmo otrzepało rękaw z kurzu, wyjęło zza pasa długi nóż i otworzyło drzwi prowadzące na parter karczmy. Stojący za nimi najemnik nie miał szansy na reakcje, gdy zimna klinga wbiła mu się w szyję.

Widmo zniknęło, a Lumiere, wracając do normalnego spektrum widzenia, dostrzegł przez uchylone drzwi dłoń drugiego z zabitych szkotów.
O cholera. Natychmiast zbiegł na dół z chęcią znalezienia czegoś przydatnego.Drugi zabity leżał z szeroko otwartymi oczami i rękoma szeroko rozłożonymi na boki. Napastnik musiał go w ostatniej chwili złapać i położyć na schodach, by hałasem nie zaalarmować reszty.

Zbiegający na dół Lumiere w ostatniej chwili schylil się, unikając utraty głowy z powodu miecza tkwiącego w ścianie mniej więcej na wysokości szyi assasyna. Obok leżał właściciel miecza, potężny szkot o szerokiej klacie i ramionach niczym cumy trzymające statki na przystaniach. Nic nie dała jednak jego siła, gdy spudłował a jego przeciwnik wbił mu nóż w oko. Broń dalej tam tkwiła a z rany sączyła się krew. Mężczyzna leżał na półpiętrze.Znowu użył wzroku orła rozglądając się po pomieszczeniu.Cóż, widmo zabójcy było przez kilkanaście sekund tylko rozmazaną smugą w ciemnościach, przez co Lumiere musiał mocno skupić się by wszystko dokładnie sobie poukładać.

Zaraz po zabiciu dryblasa na półpiętrze, zabójca zszedł na dół i cisnął dwoma nożami, strącając świeczki stojące na stole. Kiedy światło zgasło, a trzech pozostałych szkotów zerwało się z miejsc, jeden z nich mniej więcej w połowie tego ruchu był już martwy, z nożem do rzucania z tyłu głowy.

Jeden z jego towarzyszy dostrzegł w półmroku postać i rzucił się na nią niezgrabnie, dobywając miecza ze skórzanej pochwy. Napastnik pochylił się, unikając pierwszego ciosu i odskoczył na bok, ratując się przed płaskim sztychem. Trzeciego ciosu nie było. Odsłonięty szkot mógł tylko patrzeć, jak zabójca wbija mu ostrze wąskiego miecza prosto w pierś.

Trzeci szkot, wyczuwając że został sam, zaczął uciekać. Nie zdążył, gdy biegnące po stołach widmo dopadło go, i przyszpiliło mieczem do drzwi wejściowych. Następnie napastnik wyjął ostrze z ciała swojej ofiary, wytarł je spokojnie o brzeg jej ubrania i rozejrzał się. Następnie wszedł do kuchni starej karczmy, upewniając się czy to wszyscy.
Kiedy Lumiere znów powrócił do normalnego sposobu obserwacji świata, usłyszał cichy szelest ze strony drzwi za którymi przed chwilą zniknął zabójca. On tam jeszcze był.Jacqoue podszedł do drzwi wyjściowych rozmyślnie tupiąc a potem wspiął się na deski wspornicze. Może miejsce nie było zbyt wygodne ale przynajmnieł widział co sie dzieje na dole będąc osłoniętym.
Po kilku sekundach drzwi otworzyły się bezgłośnie a zabójca wyszedł z kuchni, rozglądając się po zabryzganej krwią sali. Nie wydawał się przestraszony ani zdziwiony. Wydawał się sprawdzać wzrokiem czy któraś z jego ofiar jakimś cudem nie wstała, po czym cicho ruszył w głąb karczmy.Lumiere cicho skoczył na ziemie i ruszył za nim.Mężczyzna szedł dalej, rozglądając się. Przyklęknął przy jednym z ciał i sprawdził czy oddycha, następnie zbliżył się do schodów i z oczodołu potężnego szkota wyjął ostrze, uwalniając przy tym mała fontannę krwi, która bryznęła na deski.Lumiere zbllizył się na ile mógł do przeciwnika i zbierając w sobie siły skoczył na niego chcąc go przewrócić.
Mężczyzna obrócił się wokół własnej osi, bez słowa wyciagnął dłoń i chwycił Lumiera za rękaw, by w zwinnym półpiruecie posłać go na ścianę pod którą stał. Następnie odsunął się o kilka kroków, w milczeniu obserwując swojego napastnika. Nic nie mówił. Nie szydził ani nie wyzywał.
- Kim jesteś ?- zapytał zaskoczony Lumiere.
Obcy prychnął pod nosem, a francuz miał wrażenie że widzi jakieś ślady uśmiechu w mroku narzuconego na głowę kaptura. Mężczyzna rozłożył ręce, prezentując się w całej okazałości. Jego postawa jakby szydziła z pytania assasyna. Szeptała cicho "Jestem kim jestem".
-Dlaczego ich zabiłeś?
Zabójca przekrzywił lekko głowę, obserwując rozmówcę. Wyglądał jakby nie do końca rozumiał pytania.
-Kto cię nasłał?
Mężczyzna opuścił ramiona, przekrzywił głowę i lekko ugiął nogi, wręcz ociekając zniechęceniem. Widocznie miał tu spotkać tylko narowistych szkotów, a nie jakiegoś dziwnego faceta z francuskim akcentem, zadającego mu pytania.Lumiere poruszył się szybko dobywając noża i szucając nim w brzuch zbója Mężczyzna był równie szybki, i nie dał się zaskoczyć. Zrobił pół kroku w bok, chwycił płowę swojego płaszcza i zamachnął się nim, ciągnąc w górę. Ciśnięty nóż zaplątał się w fałdach materiału. Zabójca zaś skoczył na bok, gotując się na ewentualność kolejnych pocisków. Przez ułamek sekundy stracił Lumiere'a z oczu, przemykając za jedną z pionowych desek wsporniczych.Lumiere skoczył za nim by w dogodnej chwili uderzyć go ukrtym ostrzem.Zabójca zamarł, widząc jak assasyn podnosi rękę i uruchamia mechanizm wysuwający ostrze. Lumiere poczuł jak czas zwalnia, gdy wąskie ostrze z cichym furkotem przecięło powietrze, zbliżając się w stronę mroku kaptura jego przeciwnika.

Mężczyzna szarpnął głową do tyłu, zrobił jeden krok i chwycił nadgarstek chłopaka, w ostatniej chwili zatrzymując końcówkę ostrza cal od swojej szyi. Po raz pierwszy też, Jacquou zobaczył twarz zabójcy.

Byli mniej więcej w tym samym wieku, lecz podkrążone oczy zakapturzonego napastnika świadczyły o tym że w życiu przeszedł już wiele rzeczy. Francuz wolną ręką chwycił go za ramię i jeszcze mocniej nacisnął, prując sięgnąć jego szyi zabójczym ostrzem.

Poczuł ciarki na plecach, gdy jego przeciwnik uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski.

-Assasyn...- zasyczał przez zęby.

Lumiere przełknął ślinę i naparł jeszcze mocniej. Bezskutecznie. W tym samym czasie zabójca napiął mięśnie, znalazł stopą oparcie i pchnął, odrzucając od siebie assasyna. Jacquou wyhamował w ostatniej chwili, prawie opierając się o deskę podtrzymującą sufit.

-Długo czekałem na taką sposobność...- młody szkot kciukiem starł krew z rany na policzku, która powstała gdy Lumiere musnął ostrzem jego twarz. W dłoni zabójcy pojawił się korbacz na półmetrowym łańcuchu.
Chłopak dobył miecza.- A więc zatańczmy.
Zabójca uśmiechnął się tylko, stojąc nieruchomo. Jedynie delikatnie poruszał nadgarstkiem, wprawiając kulę na łańcuchu w kolisty, hipnotyczny ruch. Czekał.
Assasyn odskoczył próbójąc zachować dystans.
Zabójca uśmiechnął się z pogardą, idąc za młodym assasynem.

-W otwartej walce nie jesteście już tacy pewni siebie, co? Wy, Assasyni, zdrajcy i manipulanci. Oj, jak długo na to czekałem... Za długo!- machnął korbaczem, zmuszając Lumiere'a do cofnięcia się o kolejny krok. Kula świsnęła mu tuż przed twarzą, na chwilę odsłaniając bok przeciwnika. Jak na tak doświadczonego wojownika, błąd ten wydawał się wręcz nie na miejscu.
Lumiere zauważył jego błąd i postanowił go wykorzystać. Przygotował się do kolejnego ataku by gdy ten się odsłoni zrobić unik kontratakować.
Kula po raz kolejny śmignęła koło twarzy francuza, odsłaniając na cios bok napastnika. Assasyn zwinnie pochylił się i wyprowadził karkołomne pchnięcie, prosto w bok pewnego siebie zabójcy. Uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy ukrywana do tej pory lewa ręka przeciwnika wyłoniła się spod płaszcza, trzymając długi nóż.

Ostrze miecza Lumiera ześlizgnęło się po krótkiej klindze, a on sam wpadł na mordercę. Ten zaś puścił korbacz, unieruchomił rękę assasyna i uśmiechnął się.

-Za wolno.- i dźgnął. Mocno, celnie, celując w żebra chłopaka.

Uniósł wysoko brwi, kiedy ukryta pod jego ubraniem zbroja powstrzymała nóż, krzesząc iskry przy tarciu metalu o metal. Jacquou instynktownie poruszył nadgarskiem, uwalniając ostrze. Zabójca wrzasnął i doskoczył, kiedy czubek ukrytej broni przeorał mu czoło i policzek.

-Sztuczki. Tylko to potraficie.- warknął, wolną rękę dociskając do twarzy.- Zabiję cię!

Nim zrobił jednak krok, szybka od karczmy eksplodowała a przez salę przeleciał toporek do rzucania, wbijając się w podporę sufitu obok której stał wściekły zabójca. Na zewnątrz słychac było ciężkie kroki oraz głosy. Głosy mówiące po szkocku. Lumiere nie zrozumiał ani słowa, ale jego przeciwnik skrzywił się.

-Masz szczęście, psie. Następnym razem nikt nie kupi ci czasu.- warknął i ruszył biegiem po schodach na górę.
-Szczekaj zdrowo sunio. - Lumiere zaczął za nim biec.
Kiedy francuz wbiegł na górę, na tarasie nie było już nikogo. Pod karczmą zaś rozległy się wściekłe krzyki i zakapturzona postać odjechała w noc, niesiona przez konia stojącego do tej pory przed budynkiem. Lumiere usłyszał jak drzwi padają z łoskotem. Słowa jakie padły na widok martwych towarzyszy z ust szkotów na dole na pewno były przekleństwami.

Cholera.
- Zaklął w myślach.Wprawdzie uratowali mu życie ale nie wiedział czy przyjmą jego tłumaczenia. Pora się stąd zabierać. Ruszył w kierunku drogi którą tu przyszedł.

Makotto 28-04-2012 02:30

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_KYp4nUAqEs[/MEDIA]


16 luty 1308

Anouk Bellarose



Alvarez uśmiechnął sie tylko, siadając w jednym z foteli i grzejąc dłonie o kubek parującego napitku. Po krótkiej chwili upił łyk i spojrzał na dziewczynę.

-Twój cel, lord Coward, to niezwykle skrupulatny i prawie że paranoiczny typ. Zdaje sobie sprawę z tego, że zniechęcił do siebie praktycznie wszystkich, łącznie z pozostałymi lordami. Nie zmienia to jednak jego przekonań i stylu bycia, bo uparcie wmawia sobie że działa dla dobra Londynu.- złodziej westchnął, patrząc w ogień. Ciepłe powietrze i koc powoli przywracały Anouk do odpowiedniej temperatury ciała.

Grzaniec zaś, który okazał się niedoprawiony żadnymi podejrzanymi środkami, zapewnić miał jej ochronę przed katarem czy grypą. Kichnięcie w nieodpowiednim momencie było często powodem przedwczesnej śmierci wielu dobrych złodziei czy skrytobójców.

W końcu renegat podjął znowu.

-Jednym z głównych zadań moich ludzi, jest obserwacja portu oraz wszystkich przesyłek wysyłanych do budynków rządowych zza granicy. Dzięki temu wiem, że Coward faszeruje się wszystkimi znanymi odtrutkami, remediami oraz ziołami chroniącymi przed śmiertelnym otruciem. Niszczy tym sobie organizm, ale niedostatecznie szybko żebyśmy mogli uznać to za korzystne dla nas. Jest odporny, albo uodporniony na wszystkie znane w Europie jady oraz trucizny.- Grigore oderwał wzrok od mężczyzny i spojrzał z pewnym niepokojem na Anouk. Hiszpan musiał mieć bystry wzrok lub szybko oceniał ludzi, skoro tak celnie określił, w czym specjalizuje się cyganka.

Wymianę zaniepokojonych spojrzeń przerwał dźwięk małej buteleczki stawianej na stole.

-Na swoje nieszczęście, nie przewidział jednak, że ktoś zamówi toksynę spoza Europy.- Alvarez z zadowoleniem uśmiechnął się, patrząc na przeźroczysty płyn oznaczony symbolem białego kwiatu.- To ekstrakt z bielunia. Bardzo toksycznej rośliny okrytej czarną sławą na terenie kraju Turków. Nikt nie zna odtrutki na jej zabójcze działanie, przez co lepiej z tym uważać.

Grigore już otworzył usta, żeby o coś zapytać, lecz Alvar uniósł dłoń, kręcąc przy tym głową.

-To nie wszystko. Obawa o własne życie naszego drogiego zarządcy sprawiła, że zaczął ściągać sobie na zamówienie różnego rodzaju garderobę z Niemiec. Cienką, wyprawianą skórę, kamizelki kolcze oraz ozdobne półpancerze.- Anouk skrzywiła się w duchu, rozumiejąc do czego zmierzał jej rozmówca. Coward nawet nie spodziewając się ataku, miał na sobie odzież ochronną mogącą skutecznie powstrzymać jej szpilkę. Opcją było zaaplikowanie trucizny w szyję, ale to natomiast od razu zwróciłoby uwagę otoczenia. Dźgnięcie w nogę zaś, mogłoby być niewystarczająco bliskie sercu.

Alvarez sięgnął do pasa, wyjmując zza pasa bransoletę składającą się z posrebrzanych pierścieni, ułożonych jeden nad drugim. Mężczyzna z pewnym trudem umieścił ozdobę na nadgarstku, marszcząc przy tym brwi.

-Ech, chyba mi się przytyło.- uznał z niezadowoleniem, oglądając przedmiot pod światło. Anouk uniosła delikatnie brew gdy Alvarez poruszył nadgarstkiem a spod jego nadgarstka wyłoniło się wąskie, srebrzyste ostrze. Było krótsze od tych, które dziewczyna widziała u Diega oraz Lumiere’a. Sam jego obudowa zaś nie przypominała karwaszu, przez co łatwiej było ją przeoczyć.



-Moje stare ostrze.- wyjaśnił, oglądając broń z pewnym sentymentem. Po chwili jednak spoważniał, spoglądając na Bellarose.- Jest puste w środku, lecz niesamowicie ostre i wytrzymałe. Nie nadaje się co prawda do otwartej walki, ale bez problemu przebije każdy pancerz. Jest też bezpieczniejsze od noży i sztyletów umazanych w truciźnie, bo nie ma szans żeby toksyna z niego wypłynęła.

Schował ostrze do wnętrza bransolety i zdjął ją, kładąc obok butelki.

-Te dwie rzeczy są twoje. Pozwolą ci one odciąć zgniła kończynę w radzie Londynu, jaka jest Coward

-Ale gdzie go znajdziemy?- zniecierpliwił się w końcu Grigore, nieco poirytowany iście hiszpańską manierą rozmówcy. Alvarez spojrzał na niego z niesmakiem, żeby po chwili roześmiać się.

-Wybaczcie. Chyba się starzeję skoro tak się rozgadałem.- sprężyście wstał z fotela, odkładając kubek na stół.- Lord Coward próbuje przekonać do siebie możliwie wielu lordów, wydając bogate i zakrapiane alkoholem przyjęcia. Jest właśnie na jednym z nich, w swojej rezydencji przy moście na Waiting Street. Jego dom jest niesamowicie dobrze strzeżony. Łucznicy na dachach, straż na piętrach no i rzecz jasna w ogrodzie. Drzwi też pilnuje kilku drabów, więc wejście siłowe odpada.

-Ja i moi bracie odciągnęlibyśmy ich od drzwi, a Anouk weszłaby

-Tak, odciągnęlibyście ich, zginęli od strzał tych na dachu a Anouk złapaliby, gdy tylko wkroczyłaby do holu.- Alvarez machnął ręką na towarzysza dziewczyny, kręcąc głową.- Macie jednak szczęście, że goście Cowarda, oprócz alkoholu i dobrego żarcia, lubią przy stole i rozmowach, patrzeć na piękne kobiety. Moja przyjaciółka prowadząca zamtuz w dzielnicy doków, odpowiada za tancerki i akrobatów mających zabawiać gości w czasie bankietu.

Alvarez uniósł brew, uśmiechając się przy tym.

-Jeśli już wyschłaś, to zostaw swojemu przyjacielowi o gorącej głowie całą broń i trucizny, zakładaj ostrze i idź w okolice mostu. Za kilkanaście minut Charlotte’a powinna iść tam ze swoim tęczowym orszakiem.- mówiąc to, napełnił ostrze nadgarstkowe trucizną i podał je Anouk.

-To jak? Przekonałem cię co do mojej przydatności, seniorita? A teraz wybacz, bo twój przyjaciel jest już w drodze do mojej kryjówki. Mam dla niego informacje. Może zajmę go nimi na tyle, że nie zauważy twojej nieobecności.


Jacquou Lumiere, Diego Ladrosco da Venezia


Po prawie godzinie marszu Jacquou z doczłapał w okolice mokradeł otaczających obóz. Mimo ochrony jaką zapewniała mu zbroja, czuł tępy ból żeber w miejscu gdzie ranić miał go nóż przeciwnika. Kimkolwiek był ten napastnik, na pewno nie brakowało mu umiejętności. Walka wręcz, bronią oraz wyostrzone zmysły. Do tego nie dał się zaskoczyć nadgarstkowym ostrzem, i do tego ucieszył się gdy Lumiere użył go przeciwko niemu.

Assasyn skrzywił się, przypominając sobie szalone ogniki w jego oczach.




Co gorsza, wyglądało na to że był Szkotem. Początkowo mogło się wydawać że noszony przez niego kilt służył jako kamuflaż, umożliwiający mu łatwiejsze wejście do karczmy. Ale po co skradać się, jeśli można było wejść głównymi drzwiami i zabić niczego nie spodziewających się najemników nim zrozumieliby że wpuścili do swojej siedziby zdrajcę.

No i jeszcze szkocki akcent. Nikt nie potrafił naśladować tego nosowego przeciągania „R” w czasie trwania dowolnego wyrazu. Tak przekształcone aparaty mowy mieli tylko Szkoci.

Idąc przez mokradła i rozmyślając, chłopak o mało nie przewrócił się przez coś metalowego leżącego w mętnej wodzie. Dopiero po bliższych oględzinach, okazało się że to ciało. Trup miał na sobie czarna tunikę, kolczugę a z okolicy nerek wystawał mu bełt. Kimkolwiek był, musiał uciekać i na odchodnym dostać cudny podarunek. Adrenalina pozwoliła mu biec, lecz po przebiegnięciu kilkuset metrów do mózgu dotarł smutny fakt. Mimo że biegł, był już martwy.

Lumiere ostrożnie wyprostował się, pozostawiając ciało w wodzie i skupił wzrok na jeszcze odległym obozowisku. Dopiero teraz zdał sobie sprawę że wisząca nad nim łuna była znacznie większa, niż ta która powstałaby od płomieni z kilku ognisk.

-Szlag by to!- assasyn zaklął cicho i zaczął energiczniej przebierać nogami. W gruncie rzeczy mógłby pójść drogą, ale liczne światła przy północnej bramie Londynu wskazywały na to, że było tam znacznie więcej straży niż kiedy szli tamtędy z Diego.

Pozostał więc mur oraz krótki spacer przez w połowie zamarznięte grzęzawiska.

Przez cały bieg poprzez sięgającą łydek wodę, Lumiere próbował zrozumieć co takiego mogło się stać. Po drodze minął jeszcze kilka ubranych na czarno trupów, z różnymi ranami na ciele. Były ślady po mieczach, toporach a jeden mężczyzna uciekał z oszczepem w nodze. Jacquou miał szczęście, że nie nadział się na tą część uciekinierów która żyła.


***




Świdrujący uszy dźwięk piszczałek sprawił, że Lumiere zatrzymał się na poboczu drogi prowadzącej do obozowiska. Namioty płonęły czerwienią, oświetlając wszystko dookoła. Długa kolumna najemników opuszczająca zniszczony obóz przypominała francuzowi pochód śmierci. Zacięte, ponure miny, okrwawiona broń dumnie niesiona przez mężczyzn oraz samotny dudziarz idący między nimi.

I dwa odkryte wózki pchane w środku kolumny. Kimkolwiek byli ubrani na czarno napastnicy, ponieśli ciężkie straty, wcześniej zabierając ze sobą ośmiu najemników. Jacquou odprowadził wzrokiem poległych, po czym ostrożnie podszedł do jednego ze Szkotów.

-Co się stało? Gdzie jest Dżabbar?- zapytał, starając się zachować spokój. Brodacz wskazał głową na szpital, w którego kierunku ciągnęła procesja. Assasyn skinął tylko głową, biegiem ruszając w stronę świątyni.


***


Wenecjain wyglądał okropnie.




-Szlag, uważaj.- Diego skrzywił się lekko, czując jak opatrująca go zakonnica ostrożnie usuwa kolejne drzazgi z jego skroni. Kobieta nie skomentowała jego języka, mocząc szczypczyki w wodzie i wracając do roboty.

Siedzący na łóżku naprzeciwko Dżabbar uśmiechnął się ponuro, nie przejmując się zbytnio raną pleców, opatrywaną przez inną zakonnicę.

-Allah Akbar, asadirk.- powiedział po arabsku.- Udało nam się przeżyć. Mamy niewielu rannych, a przy ich przewadze liczebnej powinniśmy zostać wybici do nogi.

-Ich?

-To byli Czarni Gwardziści Scatlock’a.- wyjaśnił, spluwając.- Ta hiena zapłaci za to. Jeśli nie nam, to królowi. Nie wiem co takiego musiało się stać, że ta szuja odważyła się otwarcie zaatakować kompanie najemną przychylną królowi.

-Księciu.

-R’adah!- machnął ręką, nie przywiązując większej uwagi do takich rzeczy jak tytuły.- Nie zmienia to faktu, że Edward na pewno zażąda wyjaśnień. Musieli przy okazji przebić się przez ludzi Blake’a. Oni mieli pilnować murów dzisiaj w nocy.

Ladrosco skinął głową, z ulgą przyjmując koniec zabiegów mających przywrócić go do dawnej sprawności. W sumie, to jedynym problemem było podbite oko. Spuchło i bolało, ale nie był to stan jakiego wenecjanin nie doświadczył w przeszłości. Nie raz zdarzało mu się oberwać w łeb w ojczyźnie lub w karczmach dowolnego kraju, do którego trafił.

Ze stanu zamyślenia wyrwał go zadowolony krzyk Abdula.

-O! L’mier! Dobrze że jesteś!

Francuz stanął pomiędzy dwójką wojowników, patrząc to na jednego, to na drugiego.

-Wymawia się Lu-miere… Z resztą nie ważne! Co tu się stało? Pod obozem leży góra trupów i do tego wy też nie wyglądacie najlepiej.

-Od takich zadrapań się nie umiera. Dostarczyłeś listy?

-Ja…- Lumiere aż podskoczył, gdy gdzieś pod budynkiem klasztoru rozległo się nieludzkie zawodzenie. Dżabbar uśmiechnął się tylko, ściszając głos.

-Moi chłopcy przekonują jeńca żeby zaczął mówić. Więc, co z rozkazami?


Bennet du Paris




Dwie ciemne postaci przemknęły od zaułka do zaułka, przebiegając przez jedną z głównych ulic Londynu. Obie zakapturzone i tajemnicze praktycznie zlewały się z zacienionym murem domu, pod którym stały. Wyższa wyjrzała ostrożnie, obrzuciła otoczenie badawczym wzrokiem i zaklęła.

-Co się dzieje?- w ciągu przeprowadzonej akcji Bennet musiał przyznać Jervisowi jedno. Znał się na swojej robocie i miał instynkt. Tak jak leśniczy potrafił przetrwać w leśnej głuszy, tak złodziej musiał zadbać o swoje życie w gęstwienie budynków.

Mężczyzna pokręcił głową, stając pod murem.

-Nie podoba mi się to.

-A dokładniej?

-Nie ma straży.

Du Paris od razu zrozumiał niepokój złodzieja. W Paryżu każda akcja zawierała ten nieprzyjemny, losowy element, jakim byli strażnicy miejscy krążący po ulicach. Gdyby któryś z podwładnych Benneta poinformował go, że na ulicach nie ma straży, odwołałby pewnie dowolnego rodzaju akcję, tylko po to by rozeznać co się dzieje. Miasto bez straży było jak chlew bez much.

-Jak często takie coś się zdarza?

Jervis cmoknął zdenerwowany.

-Nawet w noc przed pogrzebem starego króla na ulicach kręcili się żołnierze. Za mojego pobytu tutaj podobna sytuacja była tylko raz. Kiedy wszystkie oddziały wysłali najpierw do Pałacu Westminsterskiego, a potem do Tower. W dzień kaźni Williama Wallace’a.

Bennet zwilżył wargi językiem. Każdy w Europie znał to imię. Od Rusi po wybrzeża Hiszpanii, każda karczma znała przynajmniej mit o szkockim buntowniku, który strzelał piorunami z oczu a jego pierd powalał rosłego mężczyznę. Każdy Anglik i Szkot natomiast znał historie jego śmierci. Podwieszenie, wypatroszenie i poćwiartowanie. Edward Laskonogi zadbał o to by jeden z jego głównym problemów konał w cierpieniach. Wzbogaciło to tylko legendę.

-Ruszajmy więc. Im szybciej będziemy u Alvareza tym lepiej.- zarządził w końcu, kładąc dłoń na ramieniu złodzieja. Jervis skinął tylko głową.

-Racja, jesteśmy już blisko.

Nikt oprócz kotów nie zwrócił uwagi na dwie postacie biegnące środkiem ulicy.


Rico Andriejowicz


Dwóch lumpów leżało w zaułku obok kościoła Dominikaów, nieprawo majtając nogami ponad spadkiem oddzielającym główną ulicę od tej po której poruszać miały się towary sprowadzane do doków. Jeden z nich pociągnął łyka z glinianej butelki i podał ją towarzyszowi.

-Te, Sam

-So?

-Syszałeś?

-So?!

-Jakby ktoś ten… No… Klapę sunął. I plumło.

-Do wody plumło?

-Do rynsztoka.

-Tam ciągle pluma. Śpij

W tym samym czasie Rico z niewielkim trudem wysunął się z wąskiego, zakratowanego okienka na pierwszy rzut oka przypominającego kanał. Wykopana przez niego krata z pluskiem wpadła do rynsztoku, ale on nie zamierzał pójść w jej ślady.

Mocniej chwytając się kamiennego bruku ponad swoją głową, okręcił się i usiadł ciężko tuż nad zamarzniętą warstwą nieczystości płynących do Tamizy. Rzeka była niedaleko i tylko dzięki przymrozkowi nie czuł jej smrodu.

Słyszał za to ciężkie kroki. Równe, dające niejasną sugestię wojskowości. Andriejowicz ostrożnie wstał, podszedł do ściany budynku i wyjrzał za róg, w stronę doków.

Dwóch rycerzy eskortowało jakiegoś uginającego się pod ciężarem skrzyni mężczyznę. Czarne tuniki, miecze w rękach i sztywny sposób poruszania się sugerowały że to ta dwójka spod drzwi. Sam tragarz wszedł do jednego z magazynów na nabrzeżu i wyszedł po chwili, wyciągając rękę do jednego ze zbrojnych.




Nim Rico zdążył się połapać, stojący za jego plecami żołdak wyjął kord i bez wahania wbił mu go w plecy. Mężczyzna sapnął, zatoczył się i z pluskiem został wepchnięty do wody. Strażnicy porozumieli się wzrokiem i stanęli przy wrotach magazynu.

-Tym razem numer ze mną nie przejdzie.- Polak spojrzał na wynurzającego się z cienia Marka.- To ci sami których wywabiłem spod kościoła. Dowiedziałeś się czegoś?


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:16.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172