lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   Assasin's Creed: Zmierzch Templariuszy [historical sci-fi, autorski] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/11096-assasins-creed-zmierzch-templariuszy-historical-sci-fi-autorski.html)

Cas 01-05-2012 23:21

Kiedy tylko Bennet wszedł do kryjówki złodziei, uderzyła go jej pustota. Sala była praktycznie opustoszała, nie licząc kilku kieszonkowców siedzących i pijących w koncie. Oni pracowali za dnia.

Jervis skinął im głową i szybkim krokiem zbliżył się do drzwi prywatnej komnaty Alvareza, w której to Hiszpan przyjmował Anouk i Benneta. Kiedy nikt nie odpowiedział na pukanie ze zdziwieniem spojrzał na jednego z obecnych na sali mężczyzn.

- Hej, Vinie, gdzie szef?
- Oj... - rzezimieszek wytarł nos rękawem, ciągle trzymając butelkę. - Wyszedł. Powiedział że jego gość może poczekać w środku.
- I jak długo ów gość ma czekać? - Francuz postanowił wtrącić się do dyskusji.

Nie lubił takich sytuacji. Był nieobecny ledwie moment, a mimo to sala dosłownie opustoszała. To mogło wskazywać tylko jedno - lada chwila coś miało się wydarzyć. Brak posiadania większej ilości szczegółów był mocno irytujący, ale w tej chwili niewiele mógł na to poradzić. Choć nie byłby sobą, gdyby nie spróbował zmienić takiego stanu rzeczy.

- Alvarez powiedział że wraca niedługo, więc lada chwila możesz się go spodziewać - Jervis pchnął drzwi, ukazując pomieszczenie w którym za dużo się nie zmieniło. Jedyną rzeczą która tu przybyła, była mapa Londynu. Nad głównymi ulicami ktoś zaznaczył jakieś punkty czerwonym atramentem.

Skinął oszczędnie głową dając złodziejom znać, że przyjął informację do wiadomości. Nie był pocieszony, fakt. Na zewnątrz nadal zdawał się być jednak całkowicie pozbawiony emocji. Ciągnięcie rozmowy było równoznaczne ze stratą czasu. Miast skupienia na niej, przekierował swoją uwagę ku planie miasta.


Cokolwiek Alvarez planował, obstawił swoimi ludźmi wszystkie najważniejsze trakty w Londynie. Zaczynając od Southwark, poprzez skrzyżowanie za Mostem Londyńskim, a także Aldgate, Bishopgate i Gripplegate. Złodzieje obserwowali też cały plac, czyli którko mówiąc wszystkie drogi miejskie do Tower. W oczy Paryżanina rzuciły się dwie niejasności. Pierwsza, brak jakichkolwiek czujek przy zachodnim Newgate, będącym największą bramą miejską Londynu. Druga, aż cztery grupy dookoła Bridgewell Palace, a za razem więzienia z którego dwójka Assasynów wyciągnęła złodziei Alvara.

Po mniej więcej dwóch minutach Paryżanin usłyszał szybkie kroki niosące się echem na sali a kilka sekund później drzwi otworzyły się, ukazując Hiszpana we własnej osobie. Mężczyzna spokojnie zdjął płaszcz, poprawiając rękawice jeździeckie.

- O! Wspaniale że już jesteś... - zmarszczył brwi, gdy jego wzrok natrafił na mapę. Odwrócił się w stronę pijącej grupki. - Czy nie kazałem wam uprzątnąć ze stołu?
- Em...
- Ech. Nie ważne.

Obrócił powoli głowę w kierunku szefa londyńskich złodziei. Przez chwilę lustrował go badawczym wzrokiem, po czym przemówił, choć aż nazbyt oszczędnie.

- Dziwne.
- Cóż, tym słowem można by określić wiele rzeczy w tym mieście, więc proszę cie, panie du Paris, bądź bardziej precyzyjny - mężczyzna sięgnął w stronę mapy, chcąc zebrać ją ze stołu.
- ... i z każdą chwilą dziwniejsze - odwrócił się na pięcie i ułożył dłoń na rękojeści miecza. - O ile dobrze pamiętam, przybyła do ciebie para assasynów, nie jeden, stojący teraz przed tobą. Pamiętam też, że ten sam assasyn nie zdradził ci nic więcej poza swym imieniem.

Alvarez zamarł i westchnął, a jego brwi, oczy oraz wargi ułożyły się w sekwencję znaną na całym świecie jako "Cholera, za dużo paplam". Następnie spojrzał na Paryżanina.

- Przyłapał mnie pan. Czy to dostateczny powód żeby w ten subtelny sposób grozić mi mieczem? - Zapytał, unosząc brew. Odpuścił sobie ściąganie mapy i oparł się jedną ręką o stół, drugą kładąc na biodrze.
- To błąd sądzić, że najbardziej zagraża ci broń, którą widzisz u mego boku - uśmiechnął się, wodząc palcem po głowicy miecza. - Ostatecznie znalazłem się daleko od domu w towarzystwie osoby, która była na tyle głupia, by próbować mnie oszukać. Nie, nie grożę, gdyż bliżej memu sercu są znacznie subtelniejsze metody. Skąd mogę jednak wiedzieć czy ty i twoi ludzie darzycie je podobnym uczuciem?
- Głupia?! Ha! - Alvarez wydawał się szczerze rozbawiony tym wnioskiem. - Chłopcze, siedzę w tym wszystkim znacznie dłużej niż ty. Dostatecznie długo, żeby wiedzieć z kim mogę pogrywać a z kim lepiej nie ryzykować. I wybacz mi, Bennecie du Paris, ale masz potencjał ale nie przeżyłeś jeszcze dość długo żeby wiedzieć czym są prawdziwie "subtelne metody".

Uśmiechnął się lekko, mierząc rozmówcę wzrokiem.

- Więc proszę, mów, w czym cię oszukałem i co ci leży na sercu. Jeśli pytania zadasz we właściwy sposób, spodziewaj się szczerej odpowiedzi.

W tej jednej chwili Alvarez przypominał mu rodzinę i wszystkich tych samozwańczych królów podziemia poznanych w Paryżu. Bandę idiotów mających się za lepszych od niego. Ciekawa rzecz słyszeć krytykę z ust mężczyzny, którego właśnie pokonało się w jego własnej grze. Niech jednak ma swą brzytwę, niech ją chwyci i sądzi, że strosząc swe siwe pióra, zrobił na nim wrażenie. To wszystko czego było mu trzeba.

- Zatem zaspokój mą ciekawość i powiedz, kto zdradził ci nazwisko prostego bękarta, z którym przyszło ci robić interesy?
- Bękarta? Nie powiedziałbym tego na pierwszy rzut oka. Ale tak czy inaczej, twoje imię poznałem od wspólnego znajomego, cztery lata temu, w Paryżu. Niewiele się zmieniłeś od tamtej pory. Ale za to świat się zmienił. Ten którego ja znałem pod imieniem Asbjorn'a Storhoi'a ty obecnie tytułujesz Mentorem.

Alvarez chyba w ostatniej chwili opamiętał się i pohamował swoją dumę, żeby zrozumieć że nie docenił swojego rozmówcy. Zamiast tego zagrał w otwarte karty.

Francuz powstrzymał uśmiech, który wręcz cisnął się na jego usta. Ludzie myślą, że wiek odciska swe piętno tylko na ciele. Naprawdę przykre jest jednak to co czyni z umysłem. Kiedyś być może traktowałby Alvareza z szacunkiem. Dziś lata chwały miał już za sobą. To czyniło go natomiast ledwie kurzem pod butami Benneta.

- Oto broń, której winnyś się obawiać - zdjął dłoń z rękojeści miecza i skrzyżował ręce na piersi. - Twe szczęście, że nie zwykłem używać jej by czynić krzywdę mym braciom.
- Twe umiejętności oratorskie? - Mężczyzna uniósł brew, siadając na fotelu. - A może coś innego, co mogłem przeoczyć?

Westchnął, masując skroń.

- Moje czasy minęły. Opuściłem zakon trzy lata temu, gdy ówczesny Mentor wydał rozkazy, które ugodziły nie tyle we mnie, co w moją wiarę w Bractwo. Może czasy się zmieniły, a może ja stałem się zbyt słaby. Tak czy inaczej ustępuję pola wam, młodym - uśmiechnął się ponuro. Naprawdę trudno było określić ile miał lat.

Nie był na tyle głupi, by paść ofiarą prowokacji Alvara. Przyglądał mu się przez moment, choć nie czuł współczucia. Ojciec nauczył go, by traktować swych starszych z szacunkiem. Dlatego pozwolił mu cieszyć się resztką swej legendy. To nie starsi ustępują pola młodszym. Oni zostają przez nich zepchnięci wprost w otchłań.

- Gdzie jest Anouk? - Doprawdy wolał zmienić temat. Uzyskał potrzebne informacje, nie było więc sensu marnować czasu na dalsze drążenie w przeszłości Hiszpana.
- Usuwa człowieka który umknął oczom Mentora, Adama Jonsona oraz twoim - odpowiedział spokojnie. - Ale nie obawiaj się, jest przygotowana i zdeterminowana. No i pozwoliłem sobie wysłać w tamte okolice kilku moich ludzi. Przed świtem powinna wrócić.

Splótł ręce, zasępiając się.

- I nie męcz jej o to. Jeśli zechce, sama ci powie.
- Czasami pewne rzeczy umykają naszemu spojrzeniu, gdyż nie skłaniamy się w ich kierunku. Jaką mam więc pewność, że w istocie nie wykorzystujesz jej do rozwiązania własnych problemów? - Wbił w Alvareza pozbawione emocji, piekielnie zimne spojrzenie, po chwili dołączył do niego podobny, spokojny głos. - Wreszcie jakim prawem narażasz mych ludzi, podczas gdy ja ratuję twoich? Zdajesz sobie sprawę, że za choćby jeden siniak na jej ciele ręczysz swą głową? I tak, to była groźba.
- Chciałem się przekonać czy Asbjorn coś zmienił. I tak, oceniałem was. Mimo że jesteście Assasynami, tak jak ja kiedyś, zarzuciliście Londyn i Wyspy Brytyjskie. Tylko ja, moi podwładni oraz nam podobni strzegliśmy do tej pory zwykłych ludzi przed efektami machinacji Templariuszy - złodziej uśmiechnął się samymi wargami. - Zostawiliście tutaj Adama Jonsona, który co prawda jest wierny waszej sprawie, lecz po za tym niczym nie różni się od bezdusznych Mistrzów wysyłanych tutaj przez dawnego Mentora. I to dlatego narażałem was. A raczej sprawdziłem, czy pozwolicie się narazić.

- Asbjorn zmienił sporo. Cieszę się - uśmiechnął się, tym razem szczerze. - A co do młodej Anouk, uratowałem jej życie, bo spróbowałaby go zabić tak czy inaczej. Z tym że jej plan zakładał wejście tam przy pomocy jej czterech braci i zabicie Cowarda w ogólnym zamieszaniu. Jej przyjaciele zginęliby w ciągu minuty, a ona sama trafiłaby w łapy żołdaków Cowarda.

Bennet nadal beznamiętnie przyglądał się Alvarezowi. Polityka nie była jego domeną. Starcy mogli przepychać się w najlepsze, mając się za bogów życia i śmierci. On wolał być w polu, własnoręcznie wprowadzać swoje plany w życie. Tylko w ten sposób mógł odczuć, że naprawdę coś zmienia.

- Dość - rozłożył do tej pory skrzyżowane na piersi ręce i powoli potarł obie skronie. Wszystko trwało dłuższą chwilę, dopiero kiedy skończył ponownie przyjrzał się Hiszpanowi. - Przybyłem tu po informacje. Dopełnij swojej części umowy i miejmy to już za sobą.
- Informacje i moje wsparcie. Możesz mnie nie szanować i uważać za relikt, Bennecie, ale mogę okazać się przydatny - mówiąc to, rozłożył mapę i wskazał na wcześniej zaznaczone punkty. - Rozstawiłem moich ludzi na dachach we wskazanych miejscach. Ich raporty zdecydowanie nie poprawiły mi nastroju. Theodor Blake z nieznanych mi powodów wycofuje ludzi z ulic i ustawia ich przy bramach oraz głównych traktach Londynu. Jednym wyjątkiem jest Newgate, ale powód jest bardzo prosty. Tam znajduje się główny posterunek oraz plac szkoleniowy dla rekrutów.

Hiszpan przerwał, pozwalając Bennetowi na krótkie poukładanie sobie faktów.

- Dodatkowo, po całym mieście rozlały się małe grupki Czarnych Gwardzistów Scatlock'a. Jeden z moich ludzi podwędził im to - z kieszeni wyjął dość prymitywnie narysowany list gończy. Delikatnie pociągła twarz, prosty nos, zmierzwione włosy i wyraźnie zaznaczona blizna na prawej skroni. Goniec.

- Szukają go. O ile dobrze wiem, szukali go wcześniej także ludzie Blake'a, z tym że oni kierowali się dokładnym opisem. No i zeznaniem jednego z rębajłów, którego złapali po rozróbie po której wspomniany mężczyzna zapadł się gdzieś w Londynie.
- Jak to możliwe, że jeden człowiek, w gruncie rzeczy zwykły, nieświadom niczego goniec. Jest w stanie umknąć oczom złodziei, assasynów i straży jednocześnie?

Powiódł raz jeszcze wzrokiem po mapie. Pomyślał o swych towarzyszach. Wiedział gdzie znajduje się Anouk, przynajmniej do pewnego stopnia. W chwili obecnej za nic nie mógł jednak znać miejsca pobytu Rico, Diego i Jacquou. Powoli zaczynało go to martwić. Londyn zmienił się w mrowisko, w którego sam środek ktoś postanowił wsadzić pochodnię. W całym tym chaosie każde z nich musiało natomiast radzić sobie w pojedynkę. To nie napawało optymizmem.

- Wiem że mi nie ufasz, ale co dokładnie miał ze sobą? I kto wysłał go tutaj, do Londynu? - sam Ramirez też w skupieniu obserwował mapę. Mimo wszystko, Bennet nie był całkiem sam. - A co do zniknięcia w tym mieście, to nie takie trudne. Londyn to pieprzony kopiec termitów...
- Owszem nie ufam. Zresztą, odpowiedź na twe pytania i tak w żaden sposób nie przybliżyłaby nas do osiągnięcia celu - oderwał wzrok od planów miasta i wyprostował się. - Tracimy tu czas. W tej chwili potrzebuje mych ludzi.

- Sam nie jestem jednak w stanie od nich dotrzeć, a przynajmniej nie tak szybko jakbym chciał. Przyjdzie mi więc skorzystać z obiecanej przysługi. Potrzebuję twych środków by dotrzeć do moich towarzyszy - zatrzymał się i wyraźnie zacisnął szczękę. - Rzecz jasna poza Anouk.

Wrócił do mapy i wskazał dwa miejsca, zapamiętane na spotkaniu w "Trzech Koronach".

- Jeden z naszych miał udać się do karczmy "Córka Żeglarza", następnie zaś okolicznej stajni. Dwóch kolejnych na północ, do obozu szkotów, niedaleko szpitala.
- Rozumiem. Postaram się ściągnąć ich możliwe szybko. Tutaj, lub w dowolne miejsce które mi wskażesz - skinął głową. - Tobie zaś przydałby się porządny sen. Wątpię żebyś przyjął moją ofertę przenocowania tutaj, ale wiedz że jest i taka możliwość. A, i przed wyjściem jeszcze jednego.

Sięgnął pod stół, zdejmując ze sprytnie ukrytych haków wspaniale wykonaną szablę.


- To dobra broń, ale tutaj się marnuje. Weź go, zamiast tego twojego brzeszczotu. To syryjska szabla. Jedna z nielicznych wywiezionych z Masjafu.

Francuz przyjął podarunek i zaczął uważnie badać go wzrokiem. Alvarez mówił prawdę, ta broń była jedną z najlepszych jaką kiedykolwiek miał możliwość trzymać w dłoni.

- Dziękuje za ostrze i ofertę. Ze swoimi ludźmi spotkam się jednak w "Trzech Koronach". Być może to co mówisz o Jonsonie jest prawdą, ale to nadal assasyn.
- Jest prawdą, lecz ty nie masz się czego obawiać. To ty dowodzisz nim, a nie na odwrót. Powodzenia.
- Powodzenia - powtórzył po Alvarze i skinął mu głową. - Jestem pewien, że dane nam będzie jeszcze się spotkać, nim opuścimy to miasto. Tymczasem bywaj.

lordofvampie 05-05-2012 22:51

- Jeśli nie macie nic przeciwko, zajrzę i zobaczę jak idą... negocjacje. - rzekł Diego, wstając.
-O nie nie nie!- opatrująca wenecjanina kobieta zmarszczyła groźnie brwi, kładąc ręce na ramionach mężczyzny i sadzając go na łóżku.- Łeb masz twardy jak osikowy kołek, i chyba równie tępy, skoro chcesz latać w takim stanie. Masz siedzieć. I w sumie aż dziw że jesteś w stanie mnie irytować. Normalny człek by po takim czymś padł na miejscu.

Abdul przewrócił oczami i spojrzał wyczekująco na Jacquou.

-Więc?
-Ostatni kontakt znalazłem martwy. Tak samo jak reszta. Zabójca był wciąż wewnątrz , próbowałem go obezwładnić i wywiązała się walka. Przerwało nam przybycie jakichś ludzi. Najwidoczniej uratowali mi życie. On uciekł na górę a ja także się zmyłem. Zabójca był szkotem i nienawidził assasynów
.
- Ciekawe... - stwierdził Diego, spoglądając na Abdula.
Arab spojrzał na Lumiere’a z niepokojem. Po chwili z cichym westchnięciem potarł twarz dłońmi.

-Cholera... To złe wieści. Bardzo złe...- znów spojrzał na młodego assasyna.- Opowiedz wszystko dokładnie. I skąd wiesz że był szkotem? I nie mogłeś pozbyć się go ostrzem nadgarstkowym? Same komplikacje...
- Próbowałem. Zblokował ostrze i noże których nawet się nie spodziewał. Poznałem po akcencie a zresztą nosił kilt.
-Zablokował...- Dżabbar przeniósł wzrok na Diego, gładząc dłonią wąsy.- Ty też użyłeś ostrza. Przeciwnik miał szanse zareagować kiedy go dźgałeś?

Statystycznie mógłby, o ile znałby taką broń jak ukryte ostrze. Była to jednak broń znana tylko w kręgu Assasynów.
-Próbowałem go zagadać. Ale w końcu go drasnąłem w twarz.
Wenecjanin siedział w milczeniu. Na jego twarzy malował się uśmiech...


-Drasnąłeś... Heh! Dobre sobie. W całym swoim życiu spotkałem dwie osoby które przeżyły atak ostrzem nadgarsktowym. Pierwszy miał na sobie metalowy kołnierz, po którym osunęło się ostrze. A drugim był nasz obecny Mentor. Zaatakowałem go, gdy wkradł się nam do kryjówki.

Dżabbar pokręcił z niezadowoleniem głową.

-A mówił ci coś ten szkot? Albo poznałbyś wzór na jego kilcie?- wzrok saracena natrafił w końcu na uśmiechniętego Ladrosco.- A ty czego się cieszysz?! Mamy tu poważny problem!
- Jeśli ‘nienawidził’ asasynów, to chyba raczej słyszał kiedyś o naszym ostrzu. - odpowiedział na poprzednie pytanie, by po chwili przejść do obecnego - A cieszę się, ponieważ walka z kimś takim może być wyjątkowo ciekawym doświadczeniem. A ona nas, prędzej czy później, czeka. -
-Dopóki nie zatakowałem ostrzem nie wiedział że jestem assasynem.
-Czyli zna nasze Bractwo. Możliwe że to rzeźnik templariuszy...- Abdul zdecydowanie nie wyglądał na zachwyconego.- Ale jeśli to faktycznie szkot i miał kilt, na pewno jest to jego rodowa krata. Mimo że to głupie i niebezpieczne, szkoci nie pozwolą założyć sobie spodni...

-Ej!- leżący na łóżku niedaleko młodzian podniósł głowę i spojrzał morderczo na saracena.- A ty nie chcesz dać się wyszorować na biało, i co?!

Mężczyzna uśmiechnął się krzywo i pokręcił głową.

-Tak czy inaczej, w ten sposób nic nie zdziałamy. Przenosimy obóz w okolice Mostu Holeburn, na zachodzie Londynu. Diego, przekażesz to Adamowi, lub komukolwiek z naszych który obecnie dowodzi.- poskrobał się po zaroście i spojrzał na siedzącego niedaleko Angusa. Staremu szkotowi nic nie było, ale wolał upewnić się że bark nie odmówi mu posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie.- Jak się miewa stary Huggie’s?

-Dobrze, zbiera się do wymarszu.
-Niech zaczeka. Wyślę do niego tego tutaj.- głową wskazał na Lumiere’a.- Niech dziadek pokaże mu wasze kraty. Może to coś pomoże. Diego natomiast, jeśli jesteś już na siłach, wracaj do “Trzech Koron”. Jeśli chcesz, dam ci kilku ludzi do obstawy.
- Nie trzeba, dam sobie radę. - odrzekł wenecjanin. Jego głowa została już opatrzona, był gotów do odejścia. Wstając, powiedział jeszcze
- Do zobaczenia. - I ruszył. Najpierw jednak skierował swe kroki do torturowanych przeciwników. Ciekawe, czy szkoci już coś z nich wyciągnęli...
-Nie wiem czy to wiele da... było ciemno a ja nie miałem czasu mu się przyjrzeć. Ale oczywiście spróbuję.
Abdul z zadowoleniem pokiwał głową.

-Idź do jedynego namiotu który jeszcze stoi i nie jest rozkładany.- następnie samemu wstał, zakładając koszulę a potem kamizelkę. Skrzywił się kiedy materiał dotknął rany.- Postaram się pojawić w Trzech Koronach możliwie szybko. Po drodze zbiorę informacje.

I wyszedł, zostawiając Lumiere’a. Po chwili młody francuz także zreflektował się i ruszył w stronę obozu. Pomijając złożone namioty, resztki po tych spalonych i popioły po ugaszonych ogniskach za wiele tam nie zostało.

No i był wspomniany namiot, ozdobiony licznymi szarfami. Przez materiałową ścianę widać było płonącą w środku świecę.
Młody francuz pewnym krokiem wszedł do środka.

Siedzący przy stole starzec podniósł głowę, dokładnie oglądając swojego gościa.

-Ach... To ty jesteś tym... przyjezdnym, tak?- uśmiechnął się samymi ustami i zatrzasnął oprawioną w skórę księgę. Odłożył ją do pokaźnej skrzyni z pozostałymi.- O ile dobrze zrozumiałem, zaatakował cię szkot ubrany w tradycyjną szarfę i kilt. Jeśli to prawda a on pochodzi z którejś z rodzin, na pewno będę miał wzór jego kraty.

Mówiąc to, wyjął kolejne tomiszcze. To było znacznie grubsze a pomiędzy każdą kartą widać było przerwę. Gdy otworzył je, oczom Jacquou ukazał się zbiór wycinków materiału z przypisami.

-Chodź. Załatwmy to możliwie szybko.
- Jak sobie życzysz.


Minęło kilkadziesiąt minut, w ciągu których często powtarzającą się frazą była “To ten?” oraz odpowiedź na nią “Nie”. Co jakiś czas rozbrzmiewało także “Jesteś pewien?” oraz “Tak” w charakterze odpowiedzi. Po mniej więcej godzinie staruszek ze znużeniem przewrócił kolejną stronnicę.

-To ten?

-Nie.

-To ten?

-Hmm... Tak. Chyba tak.


-Jesteś pe...-dziadek zamarł w pół słowa i jakby wybudził się z letargu.- Co?! Który to?!

Lumiere wskazał palcem, przypominając sobie szarfę i kilt, widoczne pod futrami i pancerzem.
- Jestem pewien.



Staruszek zmrużył oczy i powoli przeliterował zapisany obok bloczek tekstu w języku gaelic. Przetarł oczy i spojrzał jeszcze raz.

-Jesteś pewien, chłopcze... ? To prawie niemożliwe...

W tym wypadku nie było jednak wątpliwości. Na twarzy skryby malowało się zaskoczenie, strach i pewnego rodzaju nabożny szacunek.
-O co chodzi? Bardzo jest źle ?
-Żle? Nie jestem pewien... Ostatni członkowie tego klanu zostali podobno wybici do nogi, a ostatni znany mi zaginął prawie trzy lata temu. To krata klanu Wallace.


Wallace. Nazwisko jeszcze niedawno budzące strach w sercach wszystkich angielskich szlachciców mających ziemie na terenie Szkocji. Nim jednak Lumiere zdążył o coś zapytać, w progu namiotu pojawiły się trzy szczupłe sylwetki.

-Jacquou Lumiere?
- To zależy kto pyta.


Stary szkot odruchowo sięgnął pod stół, po pałkę na specjalne okazje. Intruz przewrócił oczami.

-Przysyła nas Alvarez. Na prośbę nijakiego Benneta mamy doprowadzić cię do Karczmy Trzy Korony. Jakieś wątpliwości?
- Nie ,żadnych. Ruszajmy.

Stary Hamish odprowadził wzrokiem assasyna, kiwając mu na pożegnanie głową. Wydawał się niemalże pocieszony faktem że czwórka intruzów opuszcza jego namiot. Chociaż co się dziwić, nie wyglądał na szczególnie towarzyskiego osobnika.

Ostatni raz zerknął jeszcze na wskazane przez francuza płótno.

-Wallace...- mruknął, zatrzaskując księgę.

Cztery postaci zniknęły już w ciemnościach nocy.

Imoshi 05-05-2012 22:53

- Niech zaczeka. Wyślę do niego tego tutaj. - głową wskazał na Lumiere’a.- Niech dziadek pokaże mu wasze kraty. Może to coś pomoże. Diego natomiast, jeśli jesteś już na siłach, wracaj do “Trzech Koron”. Jeśli chcesz, dam ci kilku ludzi do obstawy.
- Nie trzeba, dam sobie radę. - odrzekł Włoch. Jego głowa została już opatrzona, był gotów do odejścia. Wstając, powiedział jeszcze
- Do zobaczenia. - I ruszył. Najpierw jednak skierował swe kroki do torturowanych przeciwników. Ciekawe, czy szkoci już coś z nich wyciągnęli...


I chwilę potem stał już przed namiotem, słysząc dialog między żołnierzem, a niewidocznym "Panem tortur"
- Będziesz mówił?
- Aaaaargh! Aaa!- głośne chrupnięcie które dobiegło zza materiałowej ściany namiotu sprawiło że Diegowi włosy stanęły dęba.
- Masz jeszcze całą prawą rękę! A ja rozgrzane obcęgi. -
- [i]To był rozkaz! Tylko rozkaz!- żołnierz wrzasnął z przerażenia.
- To już wiemy.- niewidoczny oprawca brzmiał na poirytowanego.
Stojący pod namiotem strażnik spojrzał przelotnie na wenecjanina.
- Drą się i drą, a nic nowego nie mówią. Czego tutaj szukasz? Bo jeśli chodzi o ten namiotu, to Hamish zakazał wchodzić komukolwiek. - mężczyzna niedbale opierał się na trzonku oburęcznego topora. Diego chciał się temu przyjrzeć, ale stwierdził, że nie będzie marnował czasu na chodzenie i proszenie o możliwość wejścia...
- Chciałem tylko zobaczyć, jak idą... negocjacje. Ale słyszę, że nie najgorzej i nie najlepiej. - Zaczął Diego. Po krótkiej chwili dodał - Muszę już iść. Do zobaczenia. - I zmienił kierunek, na "Trzy Korony"...

Bishopsgate, przez którą dotarli do obozowiska wraz z Lumierem okazała się znacznie bardziej obstawiona niż kiedy szli tamtędy kilka godzin wcześniej. Łucznicy, poborowi i wartownicy wydawali się bardziej rześcy niż byłoby to wskazane o tak późnej porze. Na szczęście Aldgate, druga z bram była już słabiej obstawiona, przez co mężcyźnie udało się cicho prześlizgnąć się do Londynu, korzystając z furtki dla strażników. Diego w ostatniej chwili uskoczył w bok, gdy z pobliskiego posterunku straży wyłoniły się trzy patrole. Jeden poszedł wzdłuż muru, drugi w stronę Mostu Londyńskiego a trzeci ulicą w stronę przyczajonego w zaułku assasyna. Pięciu zbrojnych w tarcze i miecze oraz sierżant w długim, szkarłatnym płaszczu.

Diego... czekał. Po prostu. Nie za bardzo mógł walczyć z taką raną. Sytuacja była denerwująca. W takich chwilach żałował, że nigdy się nie uczył biegania po dachach, pozwoliłoby to uniknąć takich momentów.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Wydech.
Nie pomagało. - Spokojnie... - powtarzał sobie w duchu wenecjanin. Jednak jego głowa już pracowała, szukając planu, który mógłby go ocalić. Jedyna nadzieja była w tym, że strażnicy to tchórze, i wzięliby nogi za pas, widząc przed sobą potężnego wojownika, o którym mieli już okazję usłyszeć, dzięki walce w porcie. Jego dłoń trzymała za rękojeść miecza od Dżabbara, którego zapomniał oddać...

Kiedy wydawało się że walka będzie nieuchronną i najpewniej tragiczną w skutkach koniecznością, jeden ze strażników krzyknął gniewnie kiedy jakiś młody mężczyzna wypadł z zaułka i w biegu zerwał mu mieszek. Sierżant obrócił się, marszcząc brwi.
- Stój! Blake nakazał nie schodzić z posterunków!- skarcił popędliwego podwładnego.- Idziemy dal... EJ! -
Oficer wrzasnął gdy nadgniłe jabłko uderzyło w jego czaszkę, a drugi młody człowiek dołączył do pierwszego. Mężczyzna poczerwieniał z wściekłości.
- Brać... tych... GNOJKÓW! -
Kiedy Diego zaryzykował wyjrzenia ze swojej kryjówki, zobaczył tylko pięć oddalających się postaci. Na karku poczuł dotyk zimnego metalu.
- [i]Diego Ladrosco? I nie ruszaj się. Nie zdążysz.- głos napastnika był lekko zachrypnięty.
Cóż za zdziwienie. Włoch mimo pełnej gotowości do walki, został strasznie zaskoczony. Ale kim był napastnik? Strażnik? Nie... niemożliwe. Strażnicy nie powinni znać jego imienia i nazwiska. W takim razie kto? Przyjaciel? To wyjaśniałoby to wsparcie złodziei... Cóż, jeśli to przeciwnik, to tak czy owak go zabije. Założył, że to sojusznik. Może naiwnie, jednak wolał w to wierzyć, aniżeli teraz modlić się, w obawie przed śmiercią.
- Taa... a kto pyta? -
- Ktoś, kogo szef ma u was dług. - nacisk zniknął a gdy Diego obrócił, się zobaczył dość mało przyjemną twarz. Pociągłą, z wyłupiastymi oczami i otoczoną długimi, brudnymi włosami. Za mężczyzną stało jeszcze trzech. Wszyscy ubierali się w ten sam schemat kolorów. Buro i nie rzucając się w oczy.



- Mamy cię ściągnąć do "Trzech Koron". Dobrze żeśmy się pośpieszyli, bo szkoci powiedzieli że wyszedłeś od nich prawie pół godziny temu. Jestem Jervis. -
- Dobrze więc... chodźmy. - odpowiedział Pan Ladrosco, nie czekając na reakcję ruszył swym powolnym krokiem. Kim on, do cholery był? Dzieckiem, potrzebującym opieki? Chociaż z drugiej strony, bez pomocy zapewne znowu zostałaby przelana krew. Najpewniej jednak tym razem nie jakichś podrzędnych strażników, tylko wenecjanina...
Kolejnym problemem okazała się nie straż, lecz Czarni Gwardziści. Strażnicy patrolowali tylko ulice w okolicach swoich posterunków, przez co po przejściu kilku ulic przestawali być problemem. Żołdacy lorda Scatlock'a natomiast... węszyli wszędzie, rozbijali się i męczyli każdego przechodnia który miał pecha zjawić się rano na ulicy. W jednym rynsztoku leżał nawet żebrak, skopany na śmierć.
- Cholera... Nie dobrze.- idący przodem Jervis wyjrzał za róg.- Duża grupka. Dosłownie pod gospodą. Dwunastu. Naradzają się jakby... -
- Jakieś pomysły, jak ich ominąć? - zapytał Pan Ladrosco.
- Możemy standardowo obrzucić ich zgnilizną, okraść albo spróbować z nimi walczyć. To ostatnie z pewnością zajmie ich uwagę, ale w razie czego będziemy potrzebować wsparcie jeśli nas osaczą. -
- Nie, jest ich za dużo. Wątpię, żebyśmy dali im radę. Odciągnijcie ich uwagę, a ja wejdę do środka. -
Jervis skinął głową i wraz ze swoimi ludźmi ruszył ulicą. Szli cicho i powoli, nie wydając przy tym żadnego dźwieku i trzymając się cieni. Dopiero na znak Jervisa rzucili się na zbrojnych, sięgając do noszonych przez nich zbroi, hełmów oraz sakiewek. Po krótkiej akcji, dwóch żołnierzy zostało bez nakryć głowy, jeden bez pochwy na miecz i jeden bez całkiem sporej sakiewki. Wszyscy rzucili się wściekle za oddalającymi się postaci, zostawiając za soba młodego dowódcę który chyba prowadził ten patrol.
- Wracać tu! Wracać tu, bando warchołów! -
Diego zaczął iść, jakby nigdy nic w kierunku krzyczącego dowódcy, odwróconego do niego plecami. Nie był co prawda specem od skradania się, ale w zamieszaniu szanse na usłyszenie go zmalały. Gdy był już wystarczająco blisko, jedną ręką uderzył kapitana w potylicę, a drugą uciszył ewentualny krzyk. Przeciwnik padł ogłuszony. Jego ciało zostało wrzucone do rynsztoku, poza długim sztyletem, który został przywłaszczony przez Pana Ladrosco. Wenecjanin przypiął go sobie do pasa, pod płaszczem i wszedł spokojnym krokiem do "Trzech Koron".

shaggy 06-05-2012 20:56

- Może nie uwierzysz, ale trafiłem na naradę wroga. - powiedział Rico nie odrywając wzroku od rycerzy. - Plotka którą roznieśliśmy może stać się przyczyną przedwczesnego zejścia przywódcy mojej grupy, lord Coward działa nieumyślnie na korzyść wroga, a do Londynu dotarła jakaś brakująca skrzyni z niewiadomą zawartością, która notabene znajduje się w tym magazynie. Coś jeszcze?

-Nie rozumiem o czym ty gadasz, ale już do tego przywykłem.- Mark wzruszył ramionami, obserwując budynek.- Tamten cały Jonson, z Trzech Koron, też cały czas pieprzy o czymś od rzeczy, i finalnie każe mi gdzieś iść, kogoś szpiegować albo coś ukraść...

Na rany Chrystusa, na co ja się tak produkuje? - pomyślał.
- No to może inaczej... dowiedziałem się więcej niżbym potrzebował. Daleko tak właściwie jesteśmy od tego klasztoru?

-Jakieś dwa skrzyżowania. Niedaleko.- złodziej podrapał się po karku i spojrzał za odpływającymi Tamizą zwłokami tragarza.- To on niósł ten cały pakunek? Musi być ważny, skoro zadźgali z jego powodu człowieka.

- A co ważne jest dla wroga, ważne jest i dla nas. - przytoczył cicho słowa mistrza Templariuszy.

Chwile później Rico biegł już po dachu sąsiedniego budynku, zostawiając w dole Marka, biegiem po dachach szybko znalazł się po drugiej stronie ulicy, a gdy dotarł na zadaszenie magazynu, przeszedł na koniec by sprawdzić tylne drzwi. Cztery metry pod nim siedział człowiek. Złodziej przeszedł dwa kroki w lewo, by zobaczyć go z boku. Człowiek siedział na beczce, zaś obok stała halabarda.

Strażnik... - zauważył - Czy oni nigdy się nie kończą? Ale zaraz...

Strażnik chrapnął w sposób przypominający flegmę i mało co nie spadł z siedziska, obudził się na chwile, zachwiał się i upuścił butelkę. Machnął tylko na nią ręką i znów wpadł w objęcia Morfeusza. Uznając to za dobry znak, Andriejowicz zszedł po ścianie na bruk i podszedł na palcach do drzwi magazynu. Zardzewiała kłódka nie stanowiła dla niego wyzwania, a gdy znalazł się w środku, otuliła go ciemność, na szczęście nie musiał długo czekać by przyzwyczaić się do ciemności bo poszarzałe okna wpuszczały dosyć blasku księżyca. Po paru minutach znalazł to czego szukał z przodu magazynu, skrzynie tak ciężką, że nie mógł jej podnieść. Nie miała żadnego zamknięcia, a pełna była szarawych kul większych od pięści.


Co to jest? - gdy podniósł jedną z kul do światła, zdziwił się jej chłodem i wagą. - Metalowa kula?

Włożył ją do ukrytej torby na plecach, wszystkich nie ukradnie, były za ciężkie. Ale może dzięki tej jednej asasyni dowiedzą się, co dokładnie planują Templariusze. Zamknął skrzynię i wymknął się z magazynu, zamykając z powrotem kłódkę.

Gdy biegł po dachach w kierunku Trzech koron dziękował w duchu, że Mark na niego poczekał, lot na sznurach od bielizny i upadek w siano, zdezorientowały złodzieja i nie wiedział w którą stronę biec do tawerny. Właśnie szedł po linie konstrukcyjnej przecinającą ulice niedaleko klasztoru dominikanów gdy kątem oka zauważył ruch na dachu na końcu ulicy. Przystanął, patrząc w tym kierunku, ale niczego nie zauważył. Dwie ulice dalej bieg przerwał patrol odzianych w czarne tuniki żołnierzy, Rico poczekał aż przejdą nim wznowił bieg.
Chwila... - Adriejowicz stojąc już po drugiej stronie dachu spostrzegł ruch - Co to jest? - dziwna sylwetka mignęła miedzy kominami na skraju widzialności, uderzenie serca później, już jej nie było. Poczuł się niepewnie, postanowił opuścić to miejsce jak najszybciej. Pośpiech niestety w niektórych wypadkach jest niewskazany, biegnąc niedaleko budowy jakiegoś dwupiętrowego budynku, lina konstrukcyjna pękła alarmując czteroosobowy patrol stojący na dole. Gdy lina pękła Rico ledwo udało się złapać krawędzi dachu.

- Tam ktoś jest!

- Złaź!

- Na pewno coś ukradł, po dachach łażą tylko złodzieje.

- John, ty potrafisz się wspinać, łap go!


Gdy polak był już na górze, świsnęło mu obok ucha parę kamieni. Puścił się biegiem, przeskoczył na niższy dach i wzdłuż niego na kolejny, po krzykach wywnioskował, że strażnik nadal go ściga. Skoczył na ścianę wyższego budynku i wspiął się na szczyt, przebiegł kawałek i poślizgnął się na lodzie, jadąc na tyłku zdążył złapać się krawędzi.

Zobaczy palce jak nikt, no - pomyślał próbując uspokoić myśli i nie zwracać uwagi na obite plecy. Chwycił się kawałka gzymsu tuż pod dachem, teraz wystarczyło być cicho, a zadaszenie go ukryje. Nie zdążył uspokoić wściekle bijącego serca, jak usłyszał kroki tuż nad sobą. Kilka nerwowych chwil gdy kroki chodziły nerwowo to w lewo, to w prawo.

- Tam jesteś!

Rico o mało nie puścił gzymsu, a ku jego zdziwieniu odgłos kroków oddalił się, spojrzał w tamte stronę i zobaczył widmową sylwetkę daleko od niego, złodziej aż mrugnął ze zdziwienia, ale gdy otworzył na powrót oczy, sylwetki nie było, jakby nigdy nie istniała. Po paru chwilach znów biegł po dachach, a strzecha umówionego miejsca zbliżała się z każdą chwilą.

Makotto 07-05-2012 23:05

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=DPq4AEQQ8_Y[/MEDIA]


16 luty 1308


Noc zaczęła wchodzić już w tą fazę, gdzie światło księżyca oraz gwiazd osłabło, uliczne lampy wypaliły się a horyzont długo miał jeszcze czekać na pierwsze promienie jutrzenki nad swoją krawędzią. Był to czas znany tylko strażnikom, zabójcom, złodziejom i życiowym nieudacznikom. Okres, w którym psy nie raz budziły się tylko po to by z przerażeniem wbić się w najgłębszy kąt swojej budy i skomleć cicho. Okres, w którym owce z przerażeniem przeskakiwały przez płot swojej zagrody.

Godziny mroku. Absolutnej ciemności.

I to była właśnie taka noc. W teorii ciemność oznaczała brak światła. Jednak to było coś zupełnie odmiennego. Czarny całun, niemalże namacalny, okrył wszystkie te uliczki i dzielnice Londynu, których nie stać było na utrzymanie ludzi dość odważnych, by w czasie absolutnej ciemności zapalać lampy na ulicach. Ludzie bogaci nie znali tego pierwotnego strachu, gdy natura wdzierała się siłą na zamieszkałe tereny, przypominając cichą groźbą, do kogo pierwotnie należała ta ziemia.

Żyli jednak ludzie, którzy taką ciemność witali niemal jak starego przyjaciela, towarzysza, z którym nauczyło się żyć i korzystać z jego dobrodziejstw. Często byli to zimni, wyrachowani zabójcy, którzy wiele lat temu zdławili w sobie wszelkie, ludzkie uczucia. Byli to także złodzieje dość szaleni lub zdesperowani by w tak dziką noc wychodzić na włam. Byli też rębajły, siepacze i wojownicy fortuny, którzy w trakcie brutalnego życia przestali obawiać się czegokolwiek po za otchłanią zezwierzęcenia oraz szaleństwa.

Byli też Assasyni.

Karczmarz Thomas, właściciel trzech koron przycisnął do piersi mały, drewniany krzyż, w przerażeniu opierając się o ścianę tuż obok drzwi swojej sypialni. Mieszkał w małym pokoju tuż za główną salą „Trzech Koron”. Ostatni klienci opuścili jego lokal kilka godzin temu, przez co mógł wcześniej położyć się spać.

Coś było jednak nie tak. Coś złowróżbnego sprawiło, że obudził się w środku nocy, w absolutnej ciemnicy wymacał świecę i z wielkim trudem zapalił ją leżącą tuż obok zapałką. Skrzywił się, czując smród siarki i zamrugał niepewnie. Mały, drżący płomyk nie tyle oświetlił pokój, co sprawił, że mrok stał się mniej gęsty. Mężczyzna z trudem przełknął ślinę, podniósł kaganek i ruszył w stronę drzwi sypialni.

W chwili, gdy uchylił je nieco, wzrokiem lustrując absolutną ciemność głównej sali jego karczmy, gwałtowny podmuch zgasił mały płomyk broniący go przed całkowitym mrokiem. Mężczyzna z trudem powstrzymał się od krzyku, zatrzasnął drzwi i z łomoczącym sercem przylgnął do ściany.

Od strony głównego wejścia słyszał przerażający zgrzyt nienaoliwionych zawiasów i powolne kroki. W swoim umyśle widział tą przerażającą postać. Długi płaszcz, mgłę wlewającą się do środka przez rozwarte odrzwia. Na twarzy, ramionach i stopach czuł przeszywający chłód.

-Boże, dopomóż… Chryste, dopomóż…- wyszeptał w mrok. Ale nikt nie słuchał.

Dwa piętra wyżej i kilkaset metrów dalej nikt nie zwrócił uwagi na dwie postacie przemykające w ciemnościach. Dachy niczym nie różniły się od roztaczających się pod nimi ulic. Jednak dwie przyzwyczajone do mroku indywidua potrafiły prawie, że wyczuć swoją drogę w tym zdradzieckim labiryncie. Ciemność wydawała się tłumić ich kroki i pochłaniać każdy dźwięk.

Pierwsza z postaci weszła do karczmy przez okno na pierwszym piętrze, cicho podważając drewnianą okiennicę szerokim nożem. Druga wykorzystała tylne drzwi do karczmy, kopniakiem usuwając stary zamek ze swojej drogi.

Obie spotkały się na piętrze, niemalże wpadając na siebie. Po krótkiej szamotaninie, cichych przekleństwach i skrzypieniu podłogi, jeden z walczących wylądował na ścianie, z bardzo ostrą klingą przy gardle. Trzymający go niemal równocześnie poczuł podobny chłód metalu pod pachą, gdzie zbroja go nie chroniła.

-Ktoś ty?

-Lumiere?

-Rico?

-Tak, to ja. Puść mnie wreszcie. Gdzieś tu musi być dra… Aj!

-Co się stało? Co się stało?

-Walnąłem się małym palcem w drabinę…

Cały wszechświat znał jedną, prostą zasadę. Jeśli ktoś miał uderzyć stopą w twardy, drewniany i z założenia nie mający się gdzieś znajdować przedmiot, zawsze uderzał w niego małym paluszkiem u stopy, doznając jednej z najmniej groźnych, ale cholernie bolesnych kontuzji.

Kiedy obaj weszli na poddasze zobaczyli mały płomyk świecy stojącej przy stole. Jedna z trzech postaci stojących dookoła odwróciła się w stronę nowo przybyłych. Wielkie ostrze na plecach i wystająca nad barkiem rękojeść wskazywała na Diego.

-Dobrze że jesteście.- siedzącym przy stole okazał się Bennet.- Gdzie wasza obstawa?

-Mark wrócił do karczmy, gdy zaczęło się ściemniać.

-Moi to samo.

-Dobrze.- Bennet skinął głową.

Rico rozejrzał się. Nic nie widział, ale potrafił wyczuć, że piątą osobą w pomieszczeniu nie jest cyganka.

-A gdzie Anouk?

Nikt nie zdążył odpowiedzieć, gdy na dole rozległy się ciężkie kroki. Po chwili przez otwór w podłodze wyłoniła się masywna sylwetka. Ciemna twarz wydawała się ginąć w mroku, nawet przy świetle świecy.

-O. Chyba jesteśmy w komplecie.

Abdul.

shaggy 17-05-2012 15:51

Rico, gdy zobaczył, że nikt nie kwapi się do relacji podszedł bliżej stołu, wyciągnął z torby metalową kule i położył na stole.
- Za nim do tego dojdę, muszę wam powiedzieć parę faktów. Plotka rozsiana, o to się nie martwcie, ale może nam przysporzyć parę problemów. - tu spojrzał na Benneta. - Od wynajętego przez Marka człowieka, dowiedzieliśmy się, że ktoś za interesował się koniem i plotką. Śledząc go doszedłem do klasztoru Dominikanów, Mark powiedział, że to jedna z większych świątyń, a teraz uwaga, tym sposobem trafiłem na naradę Templariuszy która się tam odbywała.

- O plotkę nie musisz się martwić. Nie będzie potrzeby wywabiać kuriera, wiem gdzie można go znaleźć. Póki co chcę wiedzieć możliwie wszystko czego się dowiedzieliście. Ta narada brzmi nader interesująco. - przezwał złodziejowi Bennet.

- Na spotkaniu były cztery osoby. Człowiek którego nazywają Mistrzem, stary mnich, lord Calvin i sir Scatlock. Usłyszałem, że niejaki Lord Coward, działa nieumyślnie na ich korzyść i ma wprowadzić prawa im wygodne w razie nie powodzenia pierwszego planu, o którym nie powiedzieli. Kurier ważny jest dla nich tylko dla tego, że jest ważny dla nas. Niejaki Blake wycofuje swoich ludzi z miasta i daje im patrole tylko w pobliżu posterunków, a to zwiększy zasięg patroli Templariuszy. Chcą usunąć człowieka który interesuje się koniem kuriera, więc dobrze, że wiesz gdzie jest. I na koniec, mówili o brakującej skrzyni która czeka w magazynie. Gdy wyszedłem trafiłem na ten magazyn, człowieka który niósł skrzynie, dźgnięto nożem i wepchnięto do rzeki. A to - wskazał na metalową kulę przed sobą. - jest tylko część zawartości. Cholernie ciężka skrzynia, pełna metalowych kul. Jak na razie, to wszystko.- odszedł od stołu i oparł się o ścianę.

-Miałem dostarczyć parę listów. W trakcie zadanie zaatakował mnie jakiś szkot nienawidzący asasynów. Nie wiem co to oznacza ale pochodzą z klanu Wallace. - wyrwał się Lumiere.

-Wallace?- Abdul spojrzał z pewnym zdziwieniem na Jacquou a potem na Adama. Stojący w cieniu asasyn zmarszczył brwi.

-Dziadyga pewnie się pomylił.

-Hamish nigdy się nie myli.- Saracen spojrzał niechętnie na towarzysza.- Wiesz co to może znaczyć. Powiedz im.

Jonson westchnął.

-Cóż, najpewniej nie jest to istotne, ale mieliśmy kiedyś terminatora z klanu Wallace. Ale to stare dzieje.

-Adam!- Dżabbar stanął przy stole, opierając dłonie na drewnie.- Nie bagatelizuj. I nie spłycaj sprawy!

-Ech, dobrze! Mój bezpośredni zwierzchnik i ówczesny Mentor wspierał cztery lata temu powstanie Williama Wallace’a. Powstanie załamało się gdy Wallace’a złapano.

-Ówczesny Al-mualim zdecydował że nie może narażać swoich ludzi więc akcja ratunkowa dla Williama została wstrzymana...- Dżabbar skrzywił się i spojrzał wyczekująco na Jonsona.

On jednak milczał.

- Dość mam tej dziecinady - Bennet podparł głowę na prawej dłoni i zwrócił się do londyńskich asasynów. - Uraczycie nas wreszcie tą uroczą opowieścią, czy naprawdę mam uznać was za tak bezgranicznie nieudolnych?

Imoshi 24-05-2012 21:29

- A czemu miałbyś myśleć że nieudolni nie jesteśmy? - saracen uniósł brwi. - Bo jesteśmy. Nie jestem typem wodza ani myśliciela. Jestem strategiem i taktykiem wojennym, więc próbowałem pomóc nielicznym sojusznikom w tym mieście. Adam zaś... -
Spojrzał na towarzysza. Jonson wzruszył ramionami.

- Jestem złodziejem, oszustem i zabójcą. Nikt nie mówił że kimś innym. Dawny mentor zostawił nas tu, nie widząc sensu w walce o Londyn. “Przegrało powstanie, przegra i garstka”. Tak powiedział.- pokręcił głową.- A wracając do tematu Williama Wallace’a... Terminatorem, który zniknął po jego śmierci, był jego bękart. Nauczyciel trenujący go ruszył za nim lecz nie udało mu się chłopaka zawrócić. -

- A nauczyciel? - Francuz zadał pytanie, choć prawdę powiedziawszy znał już odpowiedź.

- Nie zdołał go zawrócić. I odmówił gdy jego przełożony rozkazał mu zabić chłopaka, uznając go za zbytnie zagrożenie. -

- I miał rację. Ten zdrajca morduje naszych.

Dżabbar westchnął, odpuszczając sobie kłótnię z towarzyszem.

- Tak czy inaczej po kłótni także odszedł, mówiąc że nie podda tego miasta. Nikt nie wie gdzie jest teraz, i czy w ogóle żyje. -

- Coraz damné lepiej - wtrącił Jacquou.

- Tutejszy przywódca gildii złodziei niegdyś był jednym z nas. Jak rozumiem to również wam umknęło? - Bennet pokręcił zrezygnowany głową. - Wiem, że przy kilku okazjach mieliście z nim do czynienia. Istnieje szansa by on był tym tajemniczym nauczycielem, którego imieniem nadal nikt mnie nie uraczył? -

- Firat ibn Demet... -

No i wszystko jasne. Jaki głupi europejczyk rozróżni araba od opalonego hiszpana. Alvarez musiał gratulować sobie tego fortelu. Adam zaś zmarszczył brwi.

- Nigdy nie widziałem Firata na własne oczy i wątpie żeby ten hiszpański fircyk był jednym z nas... -
Abdul zaśmiał się. Było to śmiech pusty i zrezygnowany.

- A ty uparcie twierdziłeś że tylko zrażę do nas tych złodziei. Ale tak czy inaczej, mam jeszcze jedną wiadomość. Więźniarka z jednym więźniem i sporą eskortą opuściła tymczasowy posterunek pod Tower i zawiozła swój ładunek do posterunku przy Newgate.- mówiąc to, wyjął zza paska zwinięty kawałek papieru. - W ostatniej chwili złapał mnie gołąb gdy tutaj wyruszałem.

- Ja zaś po tym jak działacie nigdy nie wziąłbym was za członków bractwa - Bennet rzucił surowe spojrzenie Adamowi. - Zna imię me, mentora który wysłał nas na tą misję i prawdopodobnie wszystkich tu obecnych. Takiej wiedzy nie zdobywa się patrząc na nasze ręce z boku. Przy następnej okazji pogratuluj mu doskonałej gry aktorskiej, kto wie może jeśli ładnie poprosisz i ciebie czegoś nauczy. -

Kończąc podniósł się energicznie ze swego krzesła i przeszedł po sali. Słowa Abdula potwierdziły jego przypuszczenia. Przyszła więc pora na zakończenie bezowocnych dyskusji.

- Sytuacja w mieście zrobiła się dość napięta. Przyszło nam dzielić cele z nie jednym, a dwoma innymi graczami. Po pierwsze Scatlock, którego siepacze już krążą po mieście. Nadal nie widzi, że znalazł się na straconej pozycji, niemniej jednak jest źródłem chaosu, który może pogrążyć nas wszystkich jeśli nie będziemy zbyt ostrożni. -

Bennet zatrzymał się, dając reszcie chwilę na przyswojenie informacji. Przyszło mu rozegrać kluczową partię, musiał więc dołożyć starań, by wszyscy byli należycie przygotowani. Każde słowo, które miał im przekazać mogło okazać się istotne.

- Po drugie Blake. To on w chwili obecnej więzi gońca. Jego ludzie nie bez przyczyny wycofali się w kierunku bram, dając Scatlockowi szansę za wypełnienie Londynu swymi gwardzistami. Jedyne miejsce, które pozostawił bez wsparcia to właśnie Newgate. Wcześniej nie miałem pewności, ale po słowach Abdula wszystko stało się jasne - skierował ku wojownikowi swe spojrzenie i skinął głową. - Nie mam wątpliwości, że właśnie tam znajduje się nasz cel.
- Nie stawiałbym Scatlocka na tak straconej pozycji, Bennet. Jego ludzie zaatakowali także kompanię najemną Abdula. Templariusze nie stali się chyba dość nierozważni, by tak po prostu atakować ludzi przychylnych władcy Anglii. Obawiam się, że jego działania mogą być częścią planu naszych wrogów. - rzekł Diego, zbliżając się do metalowej kuli pozostawionej przez Rica. Chciał się jej dokładnie przyjrzeć...
Piętnaście centymetrów litej, twardej i dość gładkiej stali bardzo starannie odlanej na kształt kuli. I do tego ciężki stop, nie byle jaka stal z której robiono noże do patroszenia królików i przepiórek. Cóż... jedyne skojarzenie jakie miał wenecjanin, to kule do balisty, ale te są większe i lżejsze. Do czego to mogło służyć?

Abdul zaś skinął głową.

- Nie zmienia to jednak faktu że naszym głównym celem teraz jest ten kurier... -
- Ale cóż zrobimy, teraz, zmęczeni? Moim zdaniem powinniśmy teraz poświęcić choć trochę czasu na odpoczynek... nie sądzicie? - spytał Diego. W sumie, bez względu na odpowiedź miał zamiar już za chwilę się położyć. Rana wciąż dawała o sobie znać, ku smutkowi wenecjanina...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:43.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172