Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-01-2009, 22:51   #1
 
Ikoik's Avatar
 
Reputacja: 1 Ikoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodzeIkoik jest na bardzo dobrej drodze
Droga przez kanały była męcząca, śmierdząca i absolutnie wkurzająca. Babranie się w gównie nie należy do zajęć przyjemnych, Sara wolała już brodzić we krwi, ona przynajmniej tak nie cuchnęła... Dodatkowo musiała przez całą drogę wysłuchiwać przekleństw Pierwszego. Nie żeby jej przeszkadzały przekleństwa, o nie. Sama umiała nieźle przeklinać, choć głównie w najrozmaitszych niezrozumiałych językach. Przeszkadzało jej po prostu to, że bez przerwy nawijał, nie zastanowiwszy się przedtem ani razu. Dureń! Miała ochotę przypiec mu włosy, ale ograniczyła się do podgrzania jego krwi o kilka stopni. Przeklinał od tego jeszcze bardziej, ale cieszyła się, że cierpiał od tego co najmniej tak samo, jak ona od zwichniętej kostki.

Od razu niemal odrzuciła pomoc zaoferowaną przez Anthela, idąc cały czas o własnych siłach. Choć spowolniona przez nieczystości w których brodziła i nieszczęsną nogę, nie zostawała w tyle, gdyż jej własne normalne tempo było o wiele szybsze niż ich. Szła druga, mając nad sobą „magiczny” płomień. To nazywanie go magicznym irytowało ją niezmiernie. „Idioci, myślą, że wszystko, co nie do końca jest normalne to od razu magia. Ten płomień jest równie magiczny jak gówno w którym brodzimy. Gdyby wszystko, co niesłychane, byłoby magiczne, to kilku jej towarzyszy byłoby prawdziwie magicznymi kretynami.”-pomyślała.

Wtedy doszli do rozgałęzienia tuneli. Anthel zaczął wyczyniać swoje sztuczki, a Pierwszy znów przeklinał. Na prośbę magika zgasiła płomyk oświetlający im drogę. Poszli w prawo. Był to równie dobry wybór jak każdy inny, ale przynajmniej nie było tam żadnych niespodzianek, jeśli nie liczyć czaszki z którą b]Anthel[/b] zaczął rozmawiać.

-Czcigodny Anthelu, czy te kanały tak bardzo cię skołowały, że zaczynasz słyszeć głosy?-rzuciła jadowicie. Kuglarz nie odpowiedział i poszli dalej. Ta część podziemi była zdecydowanie starsza od innych. Bardzo możliwe, że prowadzi do wieży.

Niestety, prowadziła do komnaty. Była ona wykonana w identycznym stylu jak Wieże Czterech Węży. Zanim weszli, usłyszeli groźne syczenie. Sara przygotowała się do walki, ale okazało się, że w komnacie niczego nie ma poza ołtarzykiem. Zamiast ucieszyć ją, fakt ten bardzo ją zaniepokoił. Oczywiste bowiem było, że syczenie wydobywa się z węży.
-Nigwiharannatak-zaklęła w jakimś starożytnym języku-Teraz jestem już zupełnie pewna, że te wieże zbudował jakiś mag. Tylko dlaczego?. Tak czy siak nie wolno wam dotykać tych węży, jasne?

Następnie gruntownie obejrzała ołtarzyk. Z jakiego zakamarka swojej szaty wyciągnęła zwój pergaminu, po czym zaczęła kopiować inskrypcje. Skrobała swoim nożem, oglądała w świetle pochodni, którą kazała sobie podać. Ta pochodnia świeciła tak niezwykle jasno, że pozostali starali się nie patrzeć w jej kierunku. Na koniec wypalała na pergaminie ogniste linie na pergaminie. Gdy skończyła, wstała i powiedziała cicho:

- Anthelu, rzuć z łaski swojej tymi kretyńskimi kośćmi, żeby dowiedzieć się, którędy iść. A Ignacy niech sprawdzi pułapki przy reszcie drzwi.
 
Ikoik jest offline  
Stary 07-01-2009, 00:00   #2
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Apatia.
Tak, to słowo całkiem dobrze oddawało stan ducha krasnoluda. Jak każdy przedstawiciel tego brodatego ludu nawykły był do ciężkiej pracy, jednak nie przypuszczał, że ta robota będzie aż tak... gówniana?

Ubrudził się i zmęczył jak koń pociągowy po ciągnięciu wielkiego wozu pełnego beczek świeżo uwarzonego piwa...
"Piwo..." - rozmarzył się.
- Napiłbym się zimnego piwa... - mruknął, nie do końca zdając sobie sprawę, że w ogóle się odezwał.
Jakiś przechodzący strażnik, nie wiedzieć, czy z litości, czy z powodu chęci oddalenia od siebie zapachu towarzyszącego Detlefowi, wskazał mu drogę do izby w koszarach, gdzie mógł się nieco umyć, zjeść coś i wypić.
Krasnal pomaszerował we wskazanym kierunku niczym zombie.

Był na tyle zmęczony, że jego oczy walczące z coraz bardziej napastliwymi powiekami ledwo dostrzegły znajomy płaszcz. To był Belian!

Jakiś pryszczaty młodzieniec, pełniący najwidoczniej rolę posłańca, budził Quarsi i coś mu tłumaczył. Po chwili wyraźnie przestraszony oddalił się.

- Siemasz, Strażniku! - zagadał do Beliana.
- Chociaż skoro to ja tutaj jestem strażnikiem, to ty jesteś... Strażnikiem? - Detlef zastanowił się przez chwilę, po czym machnął ręką, ani myśląc dłużej zajmować się tym jakże arcyciekawym problemem filozoficznym.

- Nie wiem, jak sie tutaj dostałeś, ale mam dla ciebie...hmm, trudne słowo... PRAPOZYCJEM - spojrzał na Quarsi.
- Zara wyjaśnię... - rzucił krasnal widząc, że Belian nie ma pojęcia, co ten do niego plecie - ale pierwiej muszę się czegoś napić - dodał, podchodząc do stołu, na którym stały jakieś naczynia, talerze z resztkami chleba, sera, jakieś mięsko. Krasnolud podszedł do stołu, sprawdził pierwszy z brzegu kufel, drugi, i kolejny i aż zmartwiał.
- Mamo... to jest WODA... - jęknął, wyraźnie osłabiony.

- Najsampierw muszę się piwa napić. Gdzieś tu musi być piwo. Mój nos nigdy się nie myli w tych sprawach - powiedział poważnie.

- Masz tutaj list, który przyniosła ta ruda wiedźma - podał Quarsi pergamin - niby do sierżanta jakiego jest i on może cię wpuścić do wieży, i do Wyszemira też. Nie pytaj czemu, bo ja nie wiem, tam pono wszystko napisane jest.

- I tak sobie zmiarkowałem - mały grubas ciągnął dalej - że mógłbyś przekonać tego tam sierdżanta, żeby przydzielił ci jakiego strażnika do towarzystwa, kiedy będziesz po wieży chodził. No i to będę ja - szukaj mnie gdzieś na placu w pobliżu wieży.

- Aha - przypomniał sobie, coraz natarczywiej przeglądając każde możliwe naczynie w poszukiwaniu złocistego trunku - pono ta wieża jakaś magikowa jest, węże niby z kamienia, a jednak żywe som. Tak gadają strażnicy z koszarów - wyjaśnił. - W wieży siedzom jakieś inne, których ci z koszar nie za bardzo kochają. A do tego starucha dojście ma tylko kapitan. No i tera my też - mrugnął porozumiewawczo ślepiem.

- No i daj mi, z łaski swojej, jakieś zielsko na pobudzenie, bom styrany okrutnie - powiedział na koniec do analizującego wieści Beliana. - Może być to, co dałeś grajkowi - sprecyzował.
Nie zastanawiał się nad możliwymi skutkami ubocznymi specyfiku Quarsi. Padał na pysk ze zmęczenia, a do egzekucji było coraz mniej czasu. Nie mógł sobie pozwolić na odespanie pracowitej nocki.
- No, gdzie to piwo... - warknął zniecierpliwony.
W końcu jego sękate paluchy wymacały obiecująco chlupoczący bukłaczek. Nieduży, ale za to wypełnony po brzegi.
Drżącymi palcami rozsupłał rzemienie, wyjął korek i powąchał zawartość.
- Piwko... - wyrwało mu się.
Mimo, że nie było to porządnie uwarzone piwo krasnoludzkiej roboty, to jednak zapach chmielowych szyszek i goryczka spływająca po przełyku wynagrodziła mu tak długie poszukiwania.

Błogość.
Tak, to słowo całkiem dobrze oddawało stan ducha krasnoluda.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...
Gob1in jest offline  
Stary 06-01-2009, 23:45   #3
 
Mono's Avatar
 
Reputacja: 1 Mono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwu
Zeszli do podziemi... Drugi niczego miłego się tu nie spodziewał było ciemno, mokro i śmierdząco. Było tak jak w każdym kanale. Cieszyło go to zważywszy na przestrogi głównego inżyniera. Choć smród był niewyobrażalny i uderzał w oczy Toma, to nie zauważył nic niezwykłego. Żadnego „licha”. Miał nadzieje, że tak zostanie…


Szli w milczeniu… a raczej wszyscy poza Pierwszym. Wiec bardziej na miejscu byłoby, że po prostu szli, a Sara oświetlała drogę swym płomieniem. Ben przez większą część drogi w kanałach złorzecząc na swoją dole zdążył obrazić matki, ojców a nawet wujostwo każdego z drużyny… i to po kilka razy… No cóż taka była jego natura, co niezmiernie denerwowało jego brata Bliźniaka.

Jemu się po prostu jadaczka nie zamyka – Burknął przez zęby Drugi.

Co rusz pojawiały się małe korytarze boczne, w których z ledwością zmieścił by się Ignacy, toteż duzi nie zaprzątali sobie nimi w ogóle głowy. Niepokojące dla Drugiego było to, iż cały czas słyszeli pluski wody, a nigdy do żadnego źródła tego hałasu się nie zbliżyli… co więcej owe pluski cały czas zdawały się utrzymywać jednakowy dystans do nich… jakby chciały… eeeeee nieważne pewnie mi się wydaje – stwierdzał w myślach Tom

Wcale nie podobało mu się to całe gówno, w które wdepneli, i w którym właśnie grzęźli… i to ugrzęźli w nim dosłownie i w przenośni. Cóż zadanie było trudne ale czasy jeszcze trudniejsze, a pieniądze potrzebne. Tak więc szli po kolana w cuchnącej breji. Chyba jedyną osłodą obecnej gównianej sytuacji była wizja skarbów, choć szczerze w tych warunkach była ona tylko dogasającym knotem świecy w ciemności…

Doszli do rozwidlenia. Po Anthel’owych „uga buga” drużynowy „pomyleniec” wybrał prawy korytarz… Drugi nie dawał znaczącej wiary w jego metody, a skoro korytarz i tak trzeba było wybrać to czemu nie za pomocą pomyleńca? Zawsze będzie w razie czego na kogo zwalić winę… miał nadzieje, że podróż skończy się na tyle pomyślnie by było na kogo zwalać…

Prawy korytarz oprócz podniesionej przez Anthela czaszki był usiany przeróżnymi przedmiotami… kawałki zbroi, do cna pordzewiałe sztylety, misy starych chełmów… Drugi przystawał czasem żeby coś obejrzeć, czasem nawet chował coś do swego ekwipunku - na wszelki wypadek. Grozę budziły kości, prawdopodobnie, przeszłych posiadaczy tych przedmiotów… były one zniekształcone, pogruchotane, a w niektórych można było odnaleźć ślady po kłach… Drugi nigdy czegoś takiego nie widział, wymienił tylko spojrzenie z Pierwszym… tak on też to zauważył.
Gorszym jednak niż to wszystko było jednak ciągłe wrażenie, że coś ociera się o nogi Drugiego w breji, w której szli. Co rusz starał się coś tam dojrzeć lecz nigdy nic tam nie widział nawet ruchu…

Po pewnym czasie na ścianach zaczęły być widoczne malowidła i znaki w dziwnych językach. Malowidła przeważnie ukazywały wielkie węże, choć czasem i smokopodobne jaszczury, anioły no i ludzi którzy są dla nich niczym… deptanych, zgniatanych…

Gdy maź zaczęła trochę opadać doszli do jakiejś komnaty. Słychać było ciche syczenie… syczenie dobiegające ze ścian…
 
Mono jest offline  
Stary 13-01-2009, 10:32   #4
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Miasto Ośmiu Węży, przystań.



Smród i żałosne wycie lodowego wichru znad umierającego miasta przywitały mały stateczek, który mimo przeciwności natury postanowił zawitać do tego świecącego pustkami portu. Jego kapitan nie był jednak szaleńcem czy głupcem, o nie. Był człowiekiem interesu a ten niebezpieczny rejs okazał się dla niego wyjątkowo intratną ofertą. Miał wszakże tylko jedną pasażerkę, białowłosą kobietę, która słono płaciła za jego usługi i nie wymagała wiele.

Serafin wolnym krokiem zeszła na ląd po dopiero co opuszczonym, oblodzonym trapie, o mały włos nie wywracając się na śliskiej powierzchni. Gdy wreszcie znalazła się na deskach przystani wyprostowała się wreszcie dumnie i z gracją pomaszerowała w kierunku miasta. Nigdzie jej się nie śpieszyło, do egzekucji staruszka zostało jeszcze trochę czasu, ale tym akurat się nie martwiła. Któraś z drużyn powinna przecież dotrzeć do niego, a ponad to wątpiła, żeby ten podstępny dziadyga nie miał jakiegoś planu awaryjnego.

Nie zdążyła postawić dobrze nogi na suchym lądzie a kilku młodzieńców zastąpiło jej drogę. Mieli na sobie obszarpane ubrania i sami byli umorusani jak nieboskie stworzenia. Zdecydowanie lepiej było nie spotkać takich w ciemnej uliczce. Na ich widok Serafin jedynie uśmiechnęła się, obdarzając ich swym pięknym uśmiechem.

- Dobrze was widzieć chłopcy…chodźcie. Postawie wam coś mocniejszego, a wy zdacie mi raport jak tam radzą sobie nasi wspaniali kandydaci.


NIEBIESCY

Skrzypek



- Obudź się śnieżynko. – cichy, łagodny głos gdzieś z oddali przywoływał Skrzypka. Ten miał wyjątkowo ciężki sen, co było skutkiem wczorajszego picia jak i niemiłych przygód, jakie musiał przetrwać. Powoli podnosił swoje ociężałe powieki, aż ujrzał…wredną gębę jakiegoś łysego mężczyzny.


Zanim Skrzypek zdążył przeanalizować fakt, iż znalazł się ponownie w okropnym gównie, spadło na niego pierwsze uderzenie prosto w żołądek. Mężczyzna jęknął i zwinął się z bólu. W pokoju znajdowało się z tuzin strażników, lecz nie dostrzegał nigdzie Alemira. Czyżby to on go wydał?

- Spokojnie malutki, oszczędzaj siły na późnie. Wierz mi nasza rozmowa będzie bardzo wyczerpująca. – rzucił wesoło łysol wstając z drewnianego krzesła, z którego obserwował Skrzypka. – Mamy pierwszego, teraz kolej na kolejnych.

Jakiś strażnik stojąca za Skrzypkiem narzucił mu wór cuchnący zgniłymi ziemniakami na głowę. Szybko mężczyzna został związany, przy czym strażnicy nie szczędzili mu kuksańców. Wreszcie postawili go na noga i gdzieś zaczęli prowadzić.

Nie zadawali żadnych pytań, czyli wyrok już był przesądzony. Czy tak miał się skończyć żywot Skrzypka?


Detlef, Belian

- Hmmm nie godzi się żeby ten łotr prosił o takie rzeczy! – oburzył się stary kapitan straży, po przeczytaniu listu od krasnoluda, który z kolei otrzymał go od Absynth. Dowódca nie wyglądał najlepiej, miał worki pod oczami, blade oblicze, a jego siwe włosy plątały się po głowie w nieładzie. Najwidoczniej miał kiepski poranek bądź nieprzespaną noc.

- Do cholery z nim! Możesz wejść, ale dostaniesz ochroniarza! – krzyczał i wymachiwał rękami nad głową. Zdecydowanie musiał nie lubić, gdy ktoś mieszał się do spraw straży, jego straży. Zlustrował jeszcze wzrokiem Beliana i zawołał.
- Ty za drzwiami wejść! – na rozkaz zjawił się Detlef, mężnie wypinając pierś. Wyjątkowo od niego capiło co też nie uszło uwadze dowódcy, który zmarszczył nos. – Spotka was szeregowy wątpliwa przyjemność towarzyszeniu temu panu w drodze na sam szczyt wieży gdzie ten zamierza obciąć kawałek brody naszemu więźniowi. Macie zapewnić s-z-a-n-o-w-n-e-m-u gościowi bezpieczeństwo. A tu proszę…-zwrócił się do Beliana i wręczył mu zwitek papieru. – Masz panie oficjalne pozwolenie wejścia do wieży. Żegnam.

Poszło łatwiej niż przypuszczali, choć glejt Strażnika nie działał i u kapitana to krasnolud zjawił się w samą porę i uratował sytuację. Wreszcie mieli znaleźć się w Wieży Czterech Węży.

Dwójka strażników strzegąca wejścia wpuściła ich jak tylko zobaczyły pozwolenie od kapitana i odprowadziła przybyszy wzrokiem.


Wnętrze wieży było wyjątkowo słabo oświetlone a brak jakichkolwiek okiennic tylko potęgował panujący wewnątrz mrok. Kamienne schody, choć ponoć miały wiele setek lat, nie odznaczały się żadnymi śladami zużycia. Były idealnie wykute. Z każdym pokonanym schodkiem bohaterów zaczął ogarniać dziwny niepokój. Tak jakby jakaś obecność ich otaczała, ktoś lub coś przyglądało się im…

- POMOCY, ZOSTAWCIE MNIE!!! – jakiś szaleńczy krzyk rozległ się za jednych z mijanych drzwi. Jakiś więzień wydzierał się jeszcze przez chwilę, po czym zamilkł, lecz jego ciche kwilenie doskonale słyszał zarówno Detlef jak i Belian.

Byli coraz wyżej i coraz więcej potu spływało po ich karkach, a tajemnicza obecność przerodziła się w dziwne syczenie wydobywające się z murów. Czy to była kolejna magiczna sztuczka do odciągnięcia ich uwagi.

Wreszcie dotarli na sam szczyt i stanęli przed ostatnimi drzwiami, przed którymi stała dwójka potężnie uzbrojonych strażników. Na widok przepustki pokręcili głowami zdziwieni, lecz rozkazy to rozkazy…

Wyższy prawie dwumetrowy strażnik, przekręcił klucz w masywnych drzwiach i otworzył je na oścież ukazując kolejną przeszkodę, metalową kratę.

- O goście, jak miło! – ktoś zakrzyknął radośnie i nagle za kratą wyrosła smukła sylwetka staruszka, niechybnie Wyszemira. Dziadek uśmiechał się i patrzył na przybyłych z ciekawością. Po chwili jego chrapliwy głos rozbrzmiał z wielką siłą. – Ha! A już myślałem, że nikt poza tamtą pechową dwójką tutaj nie dotrze. Brawo chłopaki jestem z was dumy! Teraz rozwalcie strażników i pryskamy stąd!

Tego się nie spodziewali.

Usłyszeli za sobą dźwięk dobywanych mieczy…nie pozostało im za wiele możliwości.


Alemir


Próbował dobudzić Skrzypka, lecz bez wyraźnego rezultatu, tak, więc postanowił działać sam. Miał idealnie podrobione pismo od samego księcia., co mogło pójść nie tak?

Strażnicy przy bramie do koszar, gdy tylko ujrzeli samą pieczęć to od razu stanęli na baczność i zaproponowali eskortę do samego głównego dowódcy straży, który to rozkaz księcia jako jedyny mógł potwierdzić. Ten siedział w koszarach w swoim ciasnawym i śmierdzącym potem biurze.


- Pokażcie co tam macie dla mnie. – powiedział podejrzliwym głosem, co już się Alemirowi nie spodobało. – Już mi pachołek doniósł, że rozkazy samego księcia niesiecie.

W pomieszczeniu oprócz staruszka stało jeszcze dwóch innych strażników za plecami, „Trójrękiego”, którzy pilnowali jedynego wyjścia z pomieszczenia. Alemirowi nie pozostawało nic innego jak oddać podrobiony papier dowódcy. Staruszek spojrzał na kartkę najpierw wybałuszając oczy potem czerwieniąc się na całej twarzy, aż na końcu…wybuchnął straszliwym śmiechem.

- Hahaha aleś się wkopał bratku. Tak się składa, ze nasz Książe sam będzie doglądał dzisiejszej egzekucji, bo Wyszemir nie tylko go obraził, ale i przeklął jego całą rodzinę do piątego pokolenia i wyłożył mu czarno na białym, że blisko sześćdziesiąt lat temu chędożył jego babką toteż i nasz książę może być jego potomkiem…nie, takiego pisma książę by nie wysłał. – choć dowódca początkowo wyglądał na zmęczonego, teraz wyraźnie odzyskał wigor. – Skoro to nie książę cię przysyła musisz być z bandy Wyszemira…brać go!


Brązowi

Wszyscy


- Anthelu, rzuć z łaski swojej tymi kretyńskimi kośćmi, żeby dowiedzieć się, którędy iść. A Ignacy niech sprawdzi pułapki przy reszcie drzwi.

Ledwo przebrzmiały słowa Sary, a syczenie kamiennych węży wyraźnie przybrało na sile stając się wyjątkowo denerwujące. Jednak główną uwagę zebranych skupił mały ołtarzyk i symbole go pokrywające, które zaczęły świecić krwistoczerwonym blaskiem. Powietrze było wręcz gęste od magii, która wirowała wokół ołtarza. Ich wejście do komnaty musiało zapoczątkować najwyraźniej jakiś proces. Pytanie tylko co będzie jego wynikiem?


CZY JESTEŚ PANEM BRAMY?!


Potężny tubalny głos rozbrzmiał w sali zagłuszając całą resztę a gdy jego echo wreszcie ustało, również syk węży zanikł. W wielkiej komnacie niespodziewanie zapanowała przerażająca cisza. Ktoś lub coś czekało na odpowiedź.


PAN BRAMY ODPOWIEDZIAŁ I TWIERDZI, ŻE JESTEŚCIE PODŁYMI OSZUSTAMI!


To co stało się później było żywcem wyrwane z najczarniejszego scenariusza, jakiego nikt nawet nie śmiał przewidywać…

Kamienne węże do tej pory spoczywające nieruchomo, w jednej chwili ożywiły się i to dosłownie. Wypełzły ze ścian i sunęły początkowo powoli, przyśpieszając z każdą sekundą kierując się wprost na członków drużyny. Ogony magicznych strażników były nierozerwalnie powiązane z murami pomieszczenia toteż ich cielska wydłużały się do niebagatelnych rozmiarów.


Zebranym pozostawała jedynie walka z przeważającym wrogiem bądź ucieczka…

Tom nie zdążył uchylić się przed atakiem jednego gada, który zwinął się początkowo w kłębek a następnie wystrzelił jak z procy, powalając mężczyznę swoim ciężkim i twardym cielskiem. Wąż błyskawicznie zaczął owijać się wokół ciała jednego z bliźniaków, jednocześnie ciągnąć go w kierunku ściany. Robił to z tak budzącą grozę precyzją i dokładnością, że los człowieka zdawał się być przesądzony.

Czy brat pośpieszy mu na ratunek ryzykując własnym życiem? Co zrobi reszta?

Jeszcze kilka chwil a wszystkie drogi ucieczki zostaną zastawione…
 
mataichi jest offline  
Stary 14-01-2009, 13:40   #5
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Anthel uśmiechnął się smętnie, powolnym ruchem podrapał się po nosie.

-Tak, jestem panem bramy...

Rzucił na wiatr słowa do samego siebie. Brama, węże? Baszta miała miano od tych gadów. Nie mógł teraz uciec i zawrócić. Nie chciał. Czuł, że sprawa jest ważna. Jest jego przeznaczeniem jakiekolwiek by ono nie było. Walka z przeznaczeniem zawsze prowadziła do cierpienia. I nie można było jej wygrać. Świst poprawianego płaszcza przeciął się z głębokim oddechem maga. Samotna kropla potu galopowała z czoła na lico i wreszcie podbródek. Nawet gdyby miał zginąć czy cierpieć kilka pobliskich dni męki z ramienia Srebra i potem sczeznąć – to było przeinaczenie. Wyciągnął przed siebie swój kij niczym ostatnią barierę, wątłą zapałkę pomiędzy potęgą. Kij zatarł po posadzę gdy Anthel wykrzywił się w grymasie, srebrzysta poświata buchnęła nagłym błyskiem z jego czubka. Łagodne, księżycowe promyki niczym grad pocisków ruszyły po ścianach zaraz zacząć powolne cofanie się do kija. Oczy Anthela wydawały się teraz zupełnie patrzeć gdzieś indziej. Nagłym porywem wykreśl śmiecącym końcem kija okrąg w którym stał. Srebrnej barwy niczym rozlany, płynny metal. Gdzieniegdzie cienie tańcowały złowieszczo, mroźny wiatr zabawiał się jego włosami. Cierpiętniczy jęk dochodził z granicy między światem, a śmiercią?

Charon, jego mentor. Igraszki z czasem, kilkuletnie wyklęcie i zbieranie swego odkupienia. Pycha popchnęła pierwszych magów do okropieństwa. Bycie Magiem Cienia znaczyło tylko jedno – iść samotnie swoją ścieżką i strzec innych dróg. Znowu te wspomnienia. Z chwilą czynienia poważnej magii Anthelzawsze czuł na plecach ten trupi odór dawnych lat i zimny dotyk tego którzy jest wieczerza umarłych, wieczerzą która sam im zafundował swym gniewem. Tym razem tylko podpierał się na kiju, martwe oczy rzuciły się na węże. Nagłe wyjęcie swego srebrnego sztyletu, prawa dłoń poza srebrny krąg, błyskawiczne ciecia wprost po żyła. Jedno, drugie i następne. Krew kapała na podłogę., potem przerodziła się w strumień. Mag zbladł, krew leciała, srebrny krąg lśnił jeszcze trochę. Silny grzmot pękającej skały dobiegł uszu wszystkich.

-Z mojej krwi ich ciało, ich moc częściom mego ducha...

Nie wiedział czy tylko myśli czy może mówi to na głos. Krwawe żyłki obcięły posadzę płynąc w dolinach pięknieć. Kolejne trzaski, kilka bezkształtnych brył wybałuszało się na zewnątrz. Przemieszana krew, ziemia i kamień posadzi. To wszystko zdawał się podtrzymywać sama ciemność. Nie minęło wiele wód rzeki czasu, Styksu nim pięcioro przykurczonych golemów stało gotowych. Prócz materii okalało je i trzymało co nieuchwytnego, tak obcego i zakazanego... Kolejna kropla poru postanowiła zrosić czoło Anthela. W powietrzu zapanowała cicha symfonia, jakby śpiew i gra zamorskiego instrumentu. Według maga to właśnie śmierć pogrywa kośćmi o życia świata.

-Jjjjaaa...

Nie dał rady wyksztusić z siebie słów. Niemożliwe sapanie pięciu golemów kroczących już do węży drażniło go. Ich ciała zdawały się pochłaniać światło tam gdzie przeplatała je ciemność miast skały i ziemi. Ręka z której spuszczono krew drżała, była zimna i już prawie jej nie czuł. Wysiłkiem chwycił swój kij oburącz i nabrał powietrza do płuc. Stęchły zapach przemieszanych z wonią zimnego wiatru dawał przedziwne wrażenie.

-Jestem Apsh.

Wymówił swe nowe lecz prawdziwe imię. Waga prawdziwych imion jest tak wielka, że dla osoby nie znającej nic z prawideł śmierci i losu – i tak są znamienne, i tak je pozna. Nogi zrobiły się ciężkie jakby kto wlał do nich ołów. Prawda była inna – to duch uginał się pod ciężarem Reguły Srebra. Nie miał już czucia w palcach, prawie martwy oddając cześć swego ducha na stworzone istoty przybliżył się do śmierci jeszcze bardziej kiedy to powołał się na autorytet jakby nie rzec... śmierci, zniszczenia?

-Jestem Apsh, pan wszystkich bram i tej bramy. Otwórz się!

Pociemniało mu w oczach, złośliwa dłoń popchnęła do przodu. Słabsza, poraniona dłoń zsunęła się z metalowego kija, druga nie dała rady utrzymać słabnącego ciała. Upadł na kolana pośrodku srebrnego kręgu. To wykańczało fizycznie. Istne szaleństwo, tak się poświęcać nie wiedząc czemu, mając tylko przeczucie, że udział dalej jest ważny. Nie czuł kamyków wbijający się w nogi. Księżycowa poświata kręgu wybuchła zdwojoną siłą jakby na przywitanie Anthela, jeż wkrótce upadnie całkiem na ziemię.

-Jestem panem bramy!

Zapach pieczonego chleba dotarł nozdrzy. Zupełnie jak w domu, tak by powiedział. Lecz będąc ciągle w wędrówce znał gamę zapachów chleba. Nie miał swojego stołu. Krwawy pot ogarnął ciało. Tumany szarego pyłu wzbije przez piątkę golemów znalazł się już wysoko, jego zapach dławił lecz jednocześnie lśnił w jakiś magiczny sposób. Anthel ostatnim wysiłkiem i próbą zakrzyczał.

-Biorą bramę w posiadanie na pierwsze i ostatnie imię Apsh!

Golemy zbliżyły się do węży przybierając przez ten czas grozy i majestatu jakby karmiąc się każdym skrawkiem ciemności, zarówno tej materialnej jak i mrokami duszy obecnych. W konturze srebrnego kręgu odbijał się świat. I Anthel zrobiwszy co miał tylko dalej w nim klęczał utrzymując ze wszystkich sił swój kij. Groziła mu tylko śmierć. Jakby nie rzec, on już ją znał i się nie lękał. Akceptował? Możliwe. Do krwawego potu połączyła strużka krwi wypływająca z nosa.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 19-01-2009, 02:20   #6
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
- Brać go! – krzyknął dowódca. Dopiero w tamtym momencie Alemir zrozumiał, że popełnił błąd. Nigdy nie powinien przychodzić do tego miejsca osobiście.

- Stójcie! – odkrzyknął, co było jego pierwszą reakcją. Uderzenie serca później już miał gotowy plan działania. – Czy wyście powariowali?! Jak śmiecie mnie aresztować?! MNIE KURWA! KSIĄŻĘCEGO POSŁAŃCA! Będziesz miał szczęście stary kretynie jeśli nie zawiśniesz na szafocie. Ja…
Jednak nikt się już nie dowiedział co zabójca chciał powiedzieć, bo to był koniec jego przemowy. Nie była ona bowiem obliczana na to, żeby przekonać słuchaczy do czegokolwiek, tylko aby ich na chwilę powstrzymać.
Klamra płaszcza, nad którą Alemir pracował mówiąc jednocześnie, puściła wreszcie i odzienie bezbłędnie poszybowało ku jednemu ze strażników za nim.
W następnej chwili zabójca już miał miecz i sztylet w rękach. Dalej poszło szybko.

Zabójca obrócił się biorąc zamach mieczem na drugiego ze strażników mierząc w ramię. Ten jednak zablokował cios swoją piką, na co Alemir jedynie się uśmiechnął i dźgnął go sztyletem pod żebra.

Młodzieniec zawył i osunął się na ziemię, jednak zabójcy już przy nim nie było – zajmował się bowiem drugim zbrojnym, który odrzucił już na bok płaszcz.
W tamtym momencie Alemir poczuł pieczenie w lewym ramieniu, słysząc jednocześnie uderzenie metalu o podłogę. Zaklął – staruch za nim rzucił sztyletem! Jakże wielkie szczęście miał zabójca, że dowódca chybił – rana na ramieniu nie była poważna.

Znów zaklął. Rzucony sztylet go zdekoncentrował i o mało nie zginął przez to, bo strażnik już miał go dżgać piką. Ten odrzucił ją jednak na bok mieczem i kopnął zbrojnego w brzuch, prawie natychmiast odwracając się ku dowódcy.
Na szczęście łysy staruch nie miał już więcej sztyletów – tylko miecz, z którym nacierał na Alemira.

„No chodź tu…” pomyślał zabójca. Kiedy dowódca zaatakował od góry, Alemir uskoczył w bok, przeturlał się i dźgnął starego pod pachę sztyletem.

- Ostatnie życzenie? – zapytał zabójca patrząc jak z dowódcy ulatuje życie.
- Pieprz… się… - wydyszał.
- Może innym razem – odparł Alemir i poderżnął starcowi gardło. Następnie skoczył ku ostatniemu żywemu strażnikowi, który najzwyczajniej w świecie próbował zwiać.

Zabójca zagrodził mu drogę. Przez ułamek sekundy mężczyźni patrzyli sobie głęboko w oczy – lodowaty błękit wzroku Alemira przeciw czystemu brązowemu przerażeniu strażnika.
Chwilę później jedno z tych brązowych oczu przeszywał na wylot sztylet wbity pod kątem w dolną szczękę młodzieńca.

Kiedy martwe ciało osunęło się bezszelestnie na ziemię, Alemir znów poczuł piekący ból – tym razem w prawej nodze. Zaklął stwierdziwszy że staruch musiał go zranić kiedy odskakiwał w bok.

Nie miał jednak czasu na opatrywanie rany – w każdej chwili do pomieszczenia mogli wpaść strażnicy, lub ktoś ze sprawą do dowódcy.
Alemir sprawdził szybko ciała strażników zabierając wszystko co mogło wskazywać na ich zawód – znaki, emblematy, przyczepione herby i wczepił je w to samo miejsce na swojej skórzanej zbroi.

Ewentualnie założył hełm lub inną część ubrania, która mogła się przydać.
Przypomniał sobie, czy idąc do tego biura widział żeby inni strażnicy mieli piki i zależnie od tego zabrał broń jednego z martwych strażników lub nie. Zależało mu na tym aby jak najlepiej wtopić się w tłum.

Na koniec wziął kilka głębokich oddechów i wyszedł z biura. Z całych sił starał się ukryć fakt zranionej ręki i nogi i nie utykać. Zresztą ból nie był taki straszny jakby się mogło wydawać. Jedynie dokuczał.

Jego cel był prosty – nie było czasu do stracenia, trzeba było ratować starca. Poszedł więc ku wieży mówiąc strażnikom przy wejściu, że dowódca sobie życzy aby Wyszemir w ostatnie godziny życia miał dodatkową ochronę zważywszy na „jego” ludzi na mieście.
 
Gettor jest offline  
Stary 20-01-2009, 20:49   #7
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Krasnolud zdumiał się bezmiarem beztroski starucha.
"Stary dureń, psia jego mać!"
Nie czas był jednak na analizę, wątpliwego zresztą, stanu umysłowego więźnia. Strażnicy dobyli broni i zamierzali zrobić z niej użytek. A na chucherka nie wyglądali.
Nim się obrócił i wyszarpnął zza pasa broń, Quarsi zdołał już powalić jednego z adwersarzy.
"Skubany" - gwizdnął przez zęby - "Szybki jest..." - przyznał i rozsądnie postanowił nie przeszkadzać.
Belian tymczasem robił swoje. Po chwili i drugi strażnik padł na ziemię.

- Trzeba... - krasnal przerwał, słysząc dobiegające z dołu odgłosy. - Później! - machnął ręką. - Czekaj tu, postaram się coś wykombinować - rzucił do Quarsi, po czym zagarnął dłonią krew jednego z ludzi leżących na posadzce i pomazał narzuconą na jego własną zbroję strażniczą tunikę a także, po chwili wahania połączonego z lekkim grymasem niechęci - jedyną widoczną spod hełmu część twarzy, czyli policzek. Następnie, nie zważając na zaciekawione spojrzenie Beliana, wybiegł z pomieszczenia kierując się w dół, skąd dochodziły coraz wyraźniejsze, śpieszne kroki gwardzistów przybywających z odsieczą zaatakowanym kolegom.

Właściwie było to trochę na rękę brodaczowi. Po kilkudziesięciu krokach natknął się na lekko zdyszanych strażników wspinających się po niezliczonych schodach wieży.
Zrobił przerażoną minę i przycisnął splamioną krwią dłoń do równie skrwawionego boku.
- Ratujcie! To jakiś demon wcielony! - zawołał do zaskoczonych jego pojawieniem się strażników. - Zarąbał tego wielkoluda jednym ciosem, a mnie poranił okrutnie. Drugi jeszcze się broni przed tym... złoczyńcą! - spojrzał, jak reagują - Jest w celi tego mordercy Wyszemira! Chce go uwolnić! Pośpieszcie się! - dodał, nie dając mundurowym czasu na zastanowienie.
Przerwał znowu, widząc konsternację gwardzistów.
- Ja sprowadzę posiłki! Biegnijcie mu na pomoc! - zawołał rozpaczliwie, ponaglając ich. Pobiegli dalej.
- Uparci jak barany - Detlef splunął na podłogę. - Kto to widział, żeby strażnik próbował myśleć. To miasto schodzi na psy. Tfu! - mrucząc pobiegł za nimi.

Gwardziści wparowali do celi Wyszemira i staneli jak wryci. Miast przerażającego, plującego ogniem i siarką stwora pożerającego strażników ujrzeli samotną, okrytą płaszczem postać na środku. Co nie zmieniało faktu, że sposób, w jaki dzierżyła w obu rękach miecze był całkiem przerażający. Tajemnicza postać ruszyła do śmiertelnego tańca.
W tym samym czasie Detlef natarł na tyły gotujących się, by stawić czoła Quarsi, strażników. Jak na wetrana całkiem pokaźnej ilości potyczek, kilku większych bitew i niezliczonych karczemnych bijatyk, zaatakował z zimną determinacją, można by powiedzieć - profesjonalizmem.

W ręku ściskał swoją ulubioną broń - prosty w swej budowie, aczkolwiek morderczo skuteczny morgensztern. Ten konkretnie egzemplarz składał się z wytartego, dla pewniejszego chwytu owiniętego rzemieniem drewnianego trzonka, przechodzącego w głowicę opasaną metalową taśmą, w której z kolei tkwiły groźnie wyglądające stalowe kolce. W istocie, broń dzierżona we wprawnej i całkiem przyzwoicie umięśnionej ręce pokurcza potrafiła narobić niezłego zamieszania.

Głośne <klang!> i głuche stęknięcie oznajmiło walczącym o kłopotach jednego ze strażników. Ten zwalił się na ziemię zalewając się krwią płynącą spod hełmu przekrzywionego po ciosie obuchem krasnoluda. Miecz wypuszczony z tracących czucie dłoni brzęknął o posadzkę.
Działo się to błyskawicznie, jednak wystarczająco długo, by drugi z osłaniających pierwszą dwójkę strażników odwrócił się, by stawić czoła niespodziewanemu zagrożeniu.

Krasnolud machnął pałą na odlew, jednak gwardzista albo był lepiej wyszkolony, niż zwykle, albo wywołana strachem adrenalina przyśpieszyła jego reakcje tak, że zdołał uskoczyć, uderzając plecami o ścianę.
Detlef natarł ponownie, potężnym machnięciem morgenszterna odrzucając na bok zasłonę strażnika. Ten wykorzystał odsłonięcie się krasnoluda i krawędzią trzymanej w lewej ręce tarczy walnął małego grubasa w brzuch.

Detlef sapnął głośno, łapiąc oddech, i wyraźnie zły grzmotnął zuchwalca, wkładając w to całą swoją krzepę. Strażnik ponownie uskoczył, a krasnal nie trafił. Głowica morgenszterna krzesząc iskry odłupała kawał ściany, robiąc dziurę wielkości dwóch dłoni. Miecz strażnika, o dziwo wcale nie świszcząc, przeciął powietrze i zadzwonił o stalowe kółka pancerza kolczego krasnoluda. Ten wytrzeszczył oczy i, choć wydawać by się to mogło niemożliwym, jeszcze bardziej poczerwieniał na twarzy i zaryczał ogłuszająco, na co wyraźnie spękany strażnik zasłonił się tarczą. W jego oczach błysło coś na kształt... przeprosin?
- Ty żałosny chudzielcu! Ty pryszczaty miłośniku kóz! Ty... LUDZIU! - dokończył, nie mogąc znaleźć bardziej obraźliwego określenia na osobnika, który ośmielił się odciąć jeden z warkoczy, w które zapleciona była broda Detlefa.
- MOOOJAAA BROOODAAAA! - poszkodowany wydarł się, jednocześnie biorąc potężny zamach. Głos krasnala prawie całkowice stłumił cichutkie "Chcę do mamy!" strażnika, któremu walka zupełnie wywietrzała z głowy.

Okuta metalem drewniana tarcza trzasnęła niczym próchno, a metalowe elementy wygięły się, poddając straszliwej sile. Człowiek, skrywający się za praktycznie bezużyteczną teraz osłoną pisnął niczym panienka, wyraźnie porażony furią brodacza, i spróbował prysnąć.

Prawie mu się to udało, jednak w porę wyciągnięta noga krasnoluda podcięła uciekiniera, który runął na podłogę. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał przed ocknięciem się kawał czasu później, to okuty metalem, brutalnie wyglądający bucior Detlefa nieubłąganie zmierzający ku jego twarzy. Ciemność, która nastąpiła później łaskawie zaoszczędziła mu wrażeń towarzyszących podskakującej niczym kopnięta piłka głowy.

Kurdupel splunął na ziemię, poprawiając rynsztunek. Cisza, jaka nastała, świadczyła o tym, ze Belian sprawnie zajął się pozostałą dwójką. Ich spojrzenia spotkały się przez chwilę i prawie równocześnie skinęli głowami, doceniając się wzajemnie. Jak wojownik wojownika.

Chwilę ciszy przerwał Detlef.
- Wyszemir... - rzucił półgłosem. Wspólnie zaczęli przetrząsać kieszenie strażników w poszukiwaniu klucza do celi. Detlefowi, co prawda, do łapek przykleiła się również zawartość strażniczych sakiewek, ale w końcu był krasnoludem. Spłukanym krasnoludem.
"To w ramach... rekonpemsaty" - tłumaczył sobie. Poniósł przecież wydatki związane z uwolnieniem starca, więc należą się jakieś łupy. Belianowi nie proponował działki. Ten Quarsi w ogóle dziwny był. Ale podobało mu się, że nie gadał za dużo i wykonywał polecenia. Zdyscyplinowany. Dobrze. Dobrze walczący. To się ceni. "Ale mimo wszystko dziwny..." - podsumował.

Kilka chwil, które poświęcili na poszukiwania zakończyły się sukcesem. Trzy duże, całe pokryte patyną mosiężne klucze, wytartą gdzieniegdzie od licznych posługujących się nimi rąk, musiały być tymi do celi.
Z oczami, w których dostrzec można było nieme "A-ha!" podniósł je do góry, pokazując Quarsi, że znalazł.

Wstał, by podejść do kraty, którą odgrodzony był Wyszemir. Jednak coś, może dziwny, kpiarski wzrok starucha, a może jakiś odległy syk, do złudzenia przypominający odgłosy wydawane przez węże, kazało mu się zatrzymać w pół kroku. Spojrzał pytająco na klucze i na kratę. Podrapał się po policzku w zadumie, jeszcze bardziej rozmazując krew, której użył do małego, acz skutecznego fortelu.
Rozwiązanie przyszło samo. A właściwie - przypełzło.

Pierwszy powalony przez Detlefa gwardzista poruszył się z jękiem, próbując odczołgać się w głąb korytarza. Krasnolud podjął decyzję i odwrócił nieboraka na plecy. Spoliczkował strażnika kilka razy, wyciągnął, nie wiadomo skąd, zaiwaniony z koszar bukłaczek zawierający trochę kiepskiego piwa i za pomocą tej kombinacji docucił strażnika, nie zważając na protesty ledwo kontaktującego żołdaka.
- No, wstawaj już, leniuchu - Detlef mruknął sympatycznie. Wręczył leżącemu pęk kluczy i wskazał na kratę, za którą stał Wyszemir.
- Dalej. Wypuść go stamtąd, a nie zrobimy ci krzywdy - powiedział do trzęsącego się strażnika. - Obiecuję - brodacz wyszczerzył się najsympatyczniej jak potrafił. - Idź już.

Krasnal pomógł ludziowi stanąć na nogach. Jeszcze raz pokazał mu furtę i popchnął lekko, acz zdecydowanie w jej stronę, kiwając głową w geście zdającym się mówić: "Tak, tak. Ty go wypuść, a my puścimy ciebie. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz..."

Detlef nie był tak głupi, na jakiego wyglądał. Nie zamierzał puścić strażnika, żeby ten ściągnął im na głowę całe koszary. Nie zamierzał go również zabijać - w głębi duszy, w co trudno uwierzyć jego bardziej, lub mniej przypadkowym ofiarom, był bowiem pacyfistą. Denerwował się i dawał komuś łupnia tylko wtedy, kiedy jakiś natręciuch sam się o to prosił.
Strażnika miał zamiar zwyczajnie palnąć w łeb i zostawić w stanie błogiej nieświadomości. Teraz jednak, by dodać temu ostatniemu otuchy, kiwał dobrotliwie głową "Tak, tak. Otwórz i rozejdziemy się w zgodzie"

Człowiek, mając przeciwko sobie dwóch, najwyraźniej wprawnych zabijaków, nie bardzo miał pomysł, co mógłby innego zrobić w tej sytuacji. Cała sprawa wydawać się mogła mocno podejrzana, jednak czy to z powodu urazu głowy, czy ze strachu, czy też z powodu niezwykłego daru perswazji Detlefa strażnik zrobił to, o co go proszono. Wsunął klucz do zamka i przekręcił.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...

Ostatnio edytowane przez Gob1in : 20-01-2009 o 20:51.
Gob1in jest offline  
Stary 21-01-2009, 01:48   #8
 
Mono's Avatar
 
Reputacja: 1 Mono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwuMono jest godny podziwu
Tom od jakiegoś czasu słyszał syczenie. Początkowo chciał obaczyć źródło hałasu lecz te zdawało się tlić w ścianach… o dziwo, w każdej ze ścian… Gdy w końcu zaprzestał wyjaśniania owej zagadkowej sprawy, z powrotem zwrócił uwagę na kamienne podwyższenie w centrum Sali. Przy ołtarzu byli już inni. Wtem rozbrzmiał potężny głos…

Drugi nie zauważył natarcia, był zbyt zaabsorbowany ołtarzem, który prawie hipnotyzował stojąc na samym środku komnaty. Rozciągał on wokół siebie dziwną aurę, dziwnie przyciągającą. Poczuł uderzenie… upadł… Gad oplótł go zanim ten zdążył zrobić cokolwiek.

Ssssssssssssss… - tym razem to nie tylko było syczenie węży teraz słyszał także świst wyciskanego z własnych płuc powietrza. Był taszczony w stronę ściany. W sumie nie miał czasu na niezadowolenie, przeklniecie czy nawet na pomyślunek jak do tego doszło. W przypływach i odpływach bólu spowodowanego ściskaniem ciała w ogóle trudno było myśleć. Drugi czuł jak podczas ściskania organy wewnętrzne zmieniają swe położenie w tułowiu…

Wąż poruszał się błyskawicznie. Przeszło mu tylko przez myśl: Kurwa muszę coś zrobić!!! Muszę! W końcu kto zajmowałby się moim Bratem?! Kto zmieniałby mu pieluchy?! Karmił… O dziwo pomimo, że organy wędrowały w jego wnętrzu, Drugi miał żart na swoim miejscu…
Tom gorączkowo szukał sposobu wyswobodzenia się. Szukał jakiegoś słabego punktu u gada. Twarde łuski, czerwone, magicznie błyszczące ślepia, co jakiś czas małe luki między twardymi jak cholera łuskami, które…
Czekaj czekaj, oczy! To może być słaby punkt! Tylko co ja mu zrobię skoro jestem skrępowany?! Ugryzę Go w oko?
– Myśli błyskawicznie przeskakiwały w umyśle. Ręce miał na tyle skrępowane, że nie mógł sięgnąć miecza… przynajmniej nie od razu... W tym momencie jak zniekształcone odbicie w tafli wody ukazały mu się wspomnienia jakby dalekiej i nieprawdziwej już , zamierzchłej przeszłości…

**********************

Nu pokrako! Chyżo na linę nierobie! – Pod wieżą skonstruowaną z drewnianych bali stał Kelen jego „zwierzchnik” i „mistrz”, a przynajmniej on kazał się tak mianować, dla Toma był on tylko instruktorem. Był co prawda przygłupawy, ale jak nikt inny znał się na sztuce cyrkowej i potrafił dobrze ją przekazać. Bywał surowy, złośliwy i chamski lecz wszystko to po treningu zamieniało się w mniej wymagającego i bardziej chamskiego gacha, który czasem potrafił nawet pochwalić postępy w nauce. Co było niestety rzadkością…
Drugi właśnie stał na stanowisku, to była pierwsza lekcja chodzenia na wysokościach. Był to popisowy numer cyrku, dlatego od razu chciano „rzucić go na wysokie szambo” jak zwykle się tam mówiło. Ogólnie do tej pory różnie był nazywany ale nigdy wcześniej nie pozwalał na wyzwiska jak te teraz. Ogólnie wypracowali już z Bratem pewien szacunek w cyrku i nie zamierzali go tracić. Obecnie jednak był zbyt przerażony wysokością i możliwością upadku z niej aby odpowiedzieć równie ładnym co zwykle: „Spierdalaj Psie”!
W końcu przemógł się i wszedł starannie układając nogi i pilnując równowagi. Szło mu świetnie jak na pierwszy raz, ale…

Gdy się obudził cały był obolały, a przy łóżku stał cap, który był odpowiedzialny za to całe gówno.
- Nużem mówił równo nogi, balansa ciałem łap, a ty nużesz jakoś tak nu nijak lazł – Widać, że gburowaty szkoleniowiec nieco zmiękł. – Nu następnym razem budziem ostrożniejszy w trenowaniu cię…
- I uważniejszy, milszy i tak dalej – dodał mrukliwie z małą dozą bólu w głosie – Zawsze tak mówisz, gdy mi się coś stanie! Trochę więcej rozwagi, może byśmy poćwiczyli pierw na sucho? A w ogóle słyszałeś ty kiedyś kurwa o jakiś uprzężach, zabezpieczeniach?– Powiedział ostro po czym chciał się podnieść gdyż było mu nie wygodnie. Jak się okazało leżał na czymś…
Jego lewa ręka była jakoś dziwnie wywinięta, jakby poskładana i bezwładna. Drugi spojrzał na Kelena tak agresywnie, że gdyby wzrok zabijał to ten w mgnieniu oka stałby się krwistą papką.
- Eeee nu ja nie pierwiejszy raz takie cóś widzę… wyleczy się, zobaczysz nastawi się potem poboli i się wyleczy…

Ręka leczyła się faktycznie długo i boleśnie, jednak po kilku miesiącach lewę ramie było już w pełni władne i użyteczne. Jeszcze w czasie leczenia Tom wrócił do treningów tych mniej niebezpiecznych lub takich jak fechtunek, przy których mógł używać tylko prawej ręki. Jednak cały ten czas w cyrku jak i później borykał się z pewną przypadłością… a w zasadzie z czasem zaczął odbierać to jako zdolność…

**********************
Drugi uśmiechnął się szpetnie sam do siebie co miało zwiastować rychłe nadejście bólu. Wiedział dobrze, że nie wywinie się z tego tylko i wyłącznie za pomocą swojej wielkiej chyżości. Szarpnął się… słychać było ciche „chrup”, które mogło być równie dobrze odgłosem wyłamywania palców przy przeciąganiu się. Jęknął, ból ten był mu już znany ale był też dotkliwy. niemiał on niestety czasu na to by się nad nim zastanawiać. Powoli ale konsekwentnie zaczął wślizgiwać się wężowi gdy ten luzował uścisk w trakcie swojego „marszu”. Wyszarpnął się… Wąż obaczył już brak swojej zdobyczy i już był gotowy na następny atak. Drugi jeszcze trochę przymroczony brakiem powietrza chwycił za swój brzeszczot, zachwiał się. Gad spostrzegł okazje i natarł… Tom uchylił się jakby nieświadomie, jakby umyślnie stracił w tym momencie równowagę. Drugi odetchnął mocno i wyprostował się trzymając miecz w prawej ręce - był trzeźwy i przygotowany do walki. Jego lewa ręka zaś była bezwładna i wisiała luźno – to była cena za jego wolność.

Wąż zaatakował powtórnie. Drugi działał instynktownie… parada, unik, kontra ostrzem w przeciwnika i ugodzenie między kamienne przewężenie łusek gada. Usłyszał głuchy trzask… miecz nie wbił się głęboko i co gorsza nie zrobił nic poważnego dla beznoga. Trochę oniemiały tym nie zdążył w porę uniknąć kolejnego ataku i musiał go sparować na miecz – uderzenie było potężne. Cios sprawił mu ogromny ból i wytrącił miecz z ręki. Zwalony z nóg szybko się przeturlał na bok unikając kłów gada, którymi zaczepił się w posadzce. Brat przyszedł mu z pomocą, rzut Bena sztyletem był celny i trafił węża prosto w oko… żmija w konwulsjach zwinęła się lekko po czym skamieniała. Ściana zaczęła zabierać co swoje – wąż jakby ciągnięty przez wielki mechaniczny zegar rytmicznie przesuwał się w stronę muru.
Drugi zdążył tylko podnieść miecz, a już miał kilka następnych bestii na karku. Zamachnął się…

Wróć! te golemy to chyba nasi – przeszło mu przez myśl. Nie zauważył skąd się wzięły ale co za różnica!? Ważne, że były(chyba) po jego stronie. W rumorze bitwy usłyszał głos brata:
- Do przejścia, już! JUŻ!

Tom spojrzał w kierunku ołtarza i zobaczył wyjście. Następnie podbiegł do Brata i pierw na migi, starał się mu wytłumaczyć, że ma nastawić mu bark. Ten jednak cały czas patrzył na niego z jednym wielkim znakiem zapytania miast twarzy.
- Pociągnij mnie za rękę! - Ben dalej patrzał na niego tylko ze zdziwieniem – No już bałwańcu za rękę!Drugi pokazał głownią miecza o co mu chodzi – Tylko mocno, pamiętasz jak ci pokazywałem. Żwawo! Kur.. Psia wasza…

Ból był potężny ale ręka była mu potrzebna. Była boląca i nieruchawa ale za to mogła teraz pomagać w balansie ciała. Tom rozejrzał się i szacował sytuacje. A nie była ona ciekawa… Wszędzie walka, golemy, węże, huk i gruz. Jedyne słowo, które się nasuwało Pierwszemu na usta to: Rozpierducha.
Ben zaraz po nastawieniu ręki Brata pobiegł na pomoc półżywemu Anathel'owi - co chyba nie spotkało się z miłością golemów gdyż jeden go zaatakował. Tom osłaniał ucieczkę kamratów. Zanim jednak dobiegł jego brat dostał wielką bryłą kamienia rzuconą przez skalnego stwora… ugiął się lekko na nogach, a następnie wyprostował się i uciekał dalej w stronę portalu. Drugi popędził i zdążył odepchnąć Brata nim następny wielki kamień lecący w stronę towarzyszy dotarł celu. Biegli dalej.

Następnie zniknęli w przejściu…
 
Mono jest offline  
Stary 21-01-2009, 01:52   #9
 
Reputacja: 1 Aegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwuAegon jest godny podziwu
Belian był wściekły na Wyszemira. Zachowanie dziada wydało mu się nieodpowiedzialne, a przede wszystkim samobójcze. Prędzej, czy później, ten starzec zginie. Quarsi nie miał jednak czasu na rozmyślania.

Ledwie dźwięk wydobywanych z pochew mieczy dobiegł uszu Belian, jego miecze same wysunęły się z fałdów płaszcza prosto do rąk. Misja była najważniejsza, nie miał wyboru. Był mistrzem mieczy i wiedział, jak się nimi posługiwać. Jego oczy zapłonęły białym ogniem. Odwrócił się chwilę przed tym, jak miały spaść na niego miecze strażników i krzyżując swoje ostrza zablokował cięcia. Zaraz potem potężnie odepchnął ludzi i spojrzał na ich twarze.

- Nie musicie umierać. Wiecie o tym. Bo chociaż jest was dwóch, to na mnie i dziesiątka takich, jak wy, to byłoby mało. To miasto niszczeje, zgnilizna przeżera je od środka. Albo mi pomożecie, naprawicie swoje winy i dacie mu nowy początek, albo zginiecie. Wybierajcie. - Rzekł.

Strażnicy jednak nie słuchali. Ogarnięci szałem, prawdopodobnie zesłanym przez Wieżę, rzucili się na Quarsi. Nie miał wyboru. Musiał walczyć. Powietrze przeszyły dźwięki stali uderzającej o stal. Belian wirował w tym tańcu mieczy szybciej, niżby mógł to zrobić jakikolwiek człowiek, czy elf. Bez trudu parował ciosy, czekał, miał nadzieję, że strażnicy się opamiętają, ale nie. Nie miał wyboru. Szybki cios praktycznie rozpłatał jednego strażnika - jego zbroja była cała zniszczona, a przez cały korpus przechodziła równa linia cięcia. Zginął praktycznie od razu. Drugi już chciał wykorzystać sytuację, iż Quarsi się nieco odsłonił, ale nie spodziewał się takiej szybkości. Szybkie pchnięcie w serce zakończyło sprawę. Gdy Belian zabijał, starał się zadać jak najmniej bólu. Życie, chociaż najpodlejsze, na to zasługiwało. Wkrótce było po wszystkim. Dwa ciała leżały na podłodze pod kratą, a Belian wytarł miecze o kawałek płaszcza jednego ze strażników i nasłuchiwał, czy ktoś się nie zbliża. Wkrótce też dobiegł go tupot butów strażników o schody wieży. Dopiero teraz, po raz pierwszy, od kiedy wyszli z pokoju kapitana, popatrzył na twarz krasnoluda i lekkim gestem głowy wskazał mu drzwi. Detlef wiedział, co robić.

Niedługo później do celi wpadło czterech strażników, trzech z mieczami i jeden z halabardą. Wyglądali na nieco zdziwionych, że w pomieszczeniu jest tylko jeden osobnik uzbrojony w dwa miecze. Przezwyciężyli jednak zarówno zdziwienie, jak i strach i stanęli do walki. Quarsi właśnie chciał im powiedzieć, aby rzucili broń, jednak krasnolud był szybszy. Celny cios morgenszterna rozbił głowę jednego ze strażników. Belian skrzywił się widząc taki nieelegancki sposób zabijania. Kiedy kolejny strażnik zaczął odwracać się w stronę Detlefa, Strażnik zabrał się za pozostałych dwóch strażników, między innymi za tego z halabardą. Jednym mieczem odbił cios jednego strażnika, a drugim podbił nieco halabardę kolejnego. Nieznaczny ruch ręki Beliana spowodował, iż jego płaszcz zahaczył o tarczę strażnika z mieczem i zaburzył jego równowagę, pozwalając Quarsi na prześlizgnięcie się pod halabardą. Drugi strażnik się tego nie spodziewał, więc kiedy zaczął opuszczać halabardę, by zatrzymać dziwnego osobnika, było już za późno. Ten był już za jego plecami, a miecz właśnie wbijał się w szyjny odcinek kręgosłupa. Po pozbyciu się tego strażnika, kolejny nie powinien był nastręczyć więcej problemów. Tymczasem, Belian usłyszał przeciągły krzyk krasnoluda:

- Ty żałosny chudzielcu! Ty pryszczaty miłośniku kóz! Ty... LUDZIU! - MOOOJAAA BROOODAAAA!

Zastanawiał się, co się stało, jednak nie przeszkodziło to jego rękom w wykonywaniu skomplikowanych ruchów podczas ataku na pozostałego strażnika. Jeden potężny cios wprost rozłupał jego tarczę. Kolejny zaś, wykonany płazem powalił i ogłuszył go. Quarsi podejrzewał, że bez opieki medycznej jego przeciwnik może przeleżeć w tej wieży nawet kilka godzin. Może to i dobrze. Przynajmniej nie powinni go o nic oskarżyć. No i oczywiście nie zginie. Gdy się odwrócił, zauważył, że Detlef przeszukuje leżących strażników. Z obrzydzeniem patrzył, jak krasnolud zabiera sakiewki, jednak nie odezwał się ani słowem. Przypatrując się działaniom krasnoluda, zaczął nieco rozmyślać.

[i]„Całe to miasto jest jednym wielkim siedliskiem zła. Korupcja, złodzieje… gdyby udało się to powstrzymać. Nawet niszcząc miasto i starając się ocalić jak najwięcej dobrych ludzi. Dałoby się to zrobić. Na pewno. Wieża Czterech Węży. Na pewno w każdej z nich jest miejsce, w którym były rzucane czary antymagii, ochrony i te, które mają zapewnić żywotność kamiennym wężom. Gdybym tak je odnalazł, rozplótł czary i uwolnił energię do zniszczenia miasta i ocalenia wybranych? I przy okazji powalił te siedliska strachu i przemocy? Czy moja magia zdołałaby tego dokonać? Pewnie ze wsparciem obiektu mojej misji, tak… Może…”

Jego rozmyślania przerwał zgrzyt klucza w zamku. Belian uświadomił sobie, co zrobił Detlef. Jednak było już za późno. Nie mógł zrobić nic, by ocalić strażnika miejskiego. Teraz mógł tylko przyłożyć przeżute liście lecznicze do lekkiego rozdarcia swego płaszcza, z którego ciekłą strużka zielonego płynu, i czekać.
 
Aegon jest offline  
Stary 21-01-2009, 02:31   #10
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Przecież prostszego planu nie można było wymyślić: Znaleźć, wejść, uwolnić, wyjść, zgarnąć kasę. Prościzna. Prościzna w pojedynkę. W sześcioosobowej grupie jeszcze łatwiej. Wręcz dziecinnie prosto. Z tym, że już nie w szóstkę, już w piątkę. Chyba, że bladotwarzy, "jak on się zwał?", już uwolnił staruszka i wiał z kasą. Ale czy to możliwe? Zresztą nieważne. Mogli by to zrobić z zamkniętymi oczami, zwłaszcza zważywszy na zdolności Anathela. Trzeba to powtórzyć jeszcze raz: Prościzna...

- Anthelu, rzuć z łaski swojej tymi kretyńskimi kośćmi, żeby dowiedzieć się, którędy iść. A Ignacy niech sprawdzi pułapki przy reszcie drzwi. - Sara szybko załapała, że Anathel ma smykałkę do kierunków. Ale tak oto właśnie skończyła się ta rzeczona "prościzna".

CZY JESTEŚ PANEM BRAMY?!
- Rozległ się głos.

"O, tego jeszcze nie było. Jaki pan bramy? O co chodzi? Ooo... co to za wibracje?"

- OżeszWmordęKopanegoJeża - Pierwszy powiedział to tak szybko, że zdawało się jednym potokiem słów. - Widzicie to? - Paluch wskazywał ołtarzyk. Do tej pory maleńki, tera jakby urósł. Do tej pory zwyczajny, teraz jakby magiczny. Do tej pory ledwo zauważalny, teraz święcący czerwienią napisów i symboli.
- Makabraska! - Pierwszy stał z wyciągniętym paluchem i wytrzeszczonymi oczami.

PAN BRAMY ODPOWIEDZIAŁ I TWIERDZI, ŻE JESTEŚCIE PODŁYMI OSZUSTAMI!

- Przecież nikt się nie odezwał, no może ja. Ale nie mówiłem nic na temat nas czy oszustów. A już na pewno nieee....eejeeejeeeejj, spokojnie wężątka.
Pierwszy zaczął się lekko cofać. Ale gdzie? Wszędzie węże. I to nie żywe żmijki, które nie przebiją cholewy buta maluczkimi ząbkami, tylko kamienne wężyska, które kłapnięciem wyrwą i buta i nogę. Sytuacja zaczęła robić się nieciekawa. Zrobiła się gorsza, kiedy te gadziska zeszły ze ścian na posadzkę.
- One nie mają końca, Drugi! UWAŻAJ!!!!!!
Akcja była błyskawiczna. Jak ktoś widział jak Pierwszy wyciąga sztylet, to musiał się patrzeć akurat na miejsce gdzie ów sztylet był schowany. Tak samo błyskawiczny był rzut. Na nieszczęście ostrze odbiło się od od skóry beznoga jak od kamienia.[ No czekaj, przecież to jest kamień.] Tom natomiast był powoli miażdżony przez bestie i ciągnięty w stronę ściany. Kolejny sztylet był już w ręku Bena.
"Kurewskie skamienieliny. Co robić, co robić? Ooo jeszcze jest ich więcej? Duuużżżoo więcej."
Adrenalina działa, serce chodzi na najwyższych obrotach. Kilka głębszych wdechów. Trzeba się uspokoić, z większymi nerwami w parze idzie mniejsza precyzja. Wprawione oczy wyszukują szczegółów, uszy wychwytują szelesty. Słychać szept Anathela. Wąż coraz dalej. Raptowny grzmot, jakby pęknięcie skały, może posadzki. Wąż coraz dalej. Pierwszy przymknął oczy. Po chwili otworzył je ponownie. Kolejne odgłosy pęknięć, donośne i głuche zarazem. Nie mógł się dać rozproszyć. Pochwycił wzrok brata. Oczy, oczy gada. rozżarzone do czerwoności, niczym żyjące ogniki za szkłem. Ślepia prosto z piekieł. Ale co z Tomem?

- Drugi, ty łajzo, dałeś się złapać! - krzyknął, prowokując zarazem węża.
Tom natomiast zaczął się wiercić. Coś zrobił z ręką i wyślizgnął się z objęć bestii. No cóż, kojoty też tak potrafią. Złapane w sidła odgryzają sobie łapy żeby uciec.
Ben się zamachnął ale brat stanął mu na drodze, co dziwne, już z mieczem w jeszcze zdrowej ręce. I zaczął toczyć bój.
- Won mi z linii rzuty, łajzo! - lekko zbulwersowany przyglądał się jak Tom gania się z gadem. Lecz szansa dla ataku Pierwszego szybko wróciła, po tym jak jego krewniak przeleciał parę metrów w powietrzu. Zamierzył się do ponownego rzutu. Zatrzymał powietrze w płucach. Tylko świst i błysk w powietrzu. Trafiony. Wąż znieruchomiał na chwilę jak by sam się tego nie spodziewał. Zareagował po czasie. Coś na podobieństwo ognia i krwią trysnęło z pustego już oczodołu. Beznogi jaszczur zaczął wyć i rzucać się to na ścianę, to podłogę, to znowu o sufit. Po kilku dłuższych chwilach padł podrygując na ziemię a jego ogon zaczął się skracać przez co wyglądał jakby go ciągnięto w stronę ściany. Nagły hałas z za pleców odwrócił uwagę Pierwszego od kupy gruzy, która została z gada. Na środku sali, tam gdzie jest ołtarz, widnieje otwór. Drzwi jakby. Jakby portal. Trochę zawieszony w powietrzu, trochę lewitujący lekko nad ołtarzykiem. Sama rama. Można prawdopodobnie przez nie przejść.

Golemów było pięć. Zajmowały się wężami na tyle skutecznie, że nie dopuszczały ich do wyglądającego na bezbronnego Anathela. Ten na klęczkach podpierając się kijem, albo o kij. Wyglądał na rychłego trupa. Dużo czasu mu nie zostało. Aż dziwne było to, że miał jeszcze na tyle sił, żeby krzyknąć.
Kamienne golemy kontra kamienne węże. Co ich jeszcze może zaskoczyć?

- Do przejścia, już! JUŻ! - Pierwszy krzyknął ile sił w płucach, musiał przekrzyczeć syczenie węży, odgłosy wydawane przez golemy i cały ten harmider. Zostały mu tylko dwa sztylety i dwa daggery. To tyle jeśli chodzi o broń. Anathel ledwo klęczał na ziemi. Sara podgrzewała atmosferę. Tom natomiast głupio wymachiwał zdrową ręką, najwyraźniej coś chcąc. Ale co mu teraz może chodzić po głowie? Ben domyślił się dopiero jak tamten pokazał wywichnięty bark. Chciał go nastawić. Tylko pociągnąć. Jak by to "tylko" było znaczące.
Był bark, teraz pora na kuglarza. Skoczył w stronę maga cieni. Złapał go i chciał zarzucić na plecy. Chciał, bo dostał kamienną bryła po plecach. Na szczęście małą i na szczęście tylko go musnęło. Najwyraźniej stworzenia bronią pana nawet gdy zagraża im tylko ból brzucha, ewentualnie wymioty wywołane wstrząsami i podrzucaniem. Pierwszy odwrócił się, w samą porę, żeby zobaczyć kolejną bryłę lecącą w jego stronę. Dostał by prosto w biodro gdyby nie brat. Drugi zdążył go pchnąć. Golem stojący najbliżej nie mógł podejść, gdyż zajęty był dwoma wrogami i mimo widocznego osłabienia, oderwał kawałek skały z węża i z imponującą siłą rzucił nimi w nożownika. Ten obolały, chroniony przez brata zarzucił kuglarza na barki i ruszył w stronę wejścia. Anathel, najwyraźniej niezadowolony, mimo braku siły wiercił się jak ryba we wiadrze. Na szczęście, niezbyt intensywnie. Chwil parę zajęło dotarcie do ołtarzyka. Jeden krok, drugi i byli w przejściu.
A miała być prościzna.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172