Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-09-2012, 12:23   #261
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Pieprzone korki. Nawet o tej porze, która mogła być? Pewnie dopiero okolice dziesiątej. I jeszcze ten kretyński dzwonek komórki pasażera za uszami. Kalifornijskie słoneczko grzało przez szyby taksówki, piłkarskie proporczyki pod lusterkiem kołysały się. Taksiarz wykonał tylko jedno spojrzenie przez przybrudzoną tłustymi paluchami taflę i wrócił do obserwacji zatłoczenia ulicy.
Telefon, jak telefon. Pasażer z tyłu podniósł do ucha aparat i słuchał. Uważnie, ocenił Alfredo, bębniąc po pękniętym plastiku nad kierownicą.

- Gdzie? - odezwał się mężczyzna krótko, jakby z niedowierzaniem. W głosie, uznał taksówkarz, bo na gębie gościa nie było widać żadnych emocji. Ktoś po drugiej stronie coś odpowiedział.
- Nazwisko...? - zażądał do słuchawki pasażer. Alfredo niedbale rzucił kolejne spojrzenie na faceta. No tak. Pyta, ale dobrze zna to nazwisko. Widać. Wiesz, to po co się pytasz. Ciekawe, o co chodzi. Pewnie o dupę.
- Nie. - powiedział opanowanym głosem facet na tylnym siedzeniu - Biorę to.

- Oho...- pomyślał sobie Alfredo - ...patrzcie go. Myślałbykto. Kiler. Normalnie chyba chce, żebym pomyślał że to jakiś cyngiel. Pozer jebany.
Poświęcił jednak jeszcze jedno spojrzenie na pasażera i zaniepokojony sprawdził dyskretnie, czy bejsbolowy kij jest na swoim miejscu.
Przecież...Cholera wie, w sumie. W tym mieście więcej ich niż zapchlonych kotów. Zasrane korki.

- I’m on my way. - zakończył rozmowę pasażer, z miną Clinta Eastwooda chowając telefon. Zaraz jednak skrzywił się, przysuwając się do szyby i oceniając sytuację na drodze.
- O! Coś się zaczyna ruszać. - zablefował Alfredo, nie patrząc już więcej do tyłu.





THE FORGER'S WINGMAN, THE TOURIST


Łzy Cryera rzęsiście rosiły pościel. Głowa pulsowała, a huk broni Rulera nie chciał opuścić myśli chłopaka, w jego głowie raz za razem Solo naciskał spust, a Anthony raz za razem padał na posadzkę. Dłoń Fałszerza bezwiednie zaciskała się na kołdrze, szloch targał piersią.

Nagle zdał sobie sprawę, że dzwoni jego telefon.

Zapłakany podniósł głowę i spojrzał na wyświetlacz. Blackwood. Bardziej chyba mechanicznie niż podejmując decyzję Cyer podniósł aparat do ucha, nie podnosząc się z łóżka.
- Ufff, jak dobrze że jesteś. - po drugiej stronie Turysta wypuścił powietrze, słychać było hałas uliczny, trąbienie wozów - Szybko, potem ci wszystko wytłumaczę. Włączaj laptopa i nawiązuj połączenie z moim. Odpal satelitę.
- Ale...- szloch wyrwał się Johnowi, którego łeb pulsował równomiernie a ciało było gorące jak piec.-
- Nie ma czasu. Musisz mi pomóc. Proszę, zrób to.
Nadal jak w transie, Cryer powoli wstał i na drżących nogach podszedł do stolika. Laptop był tylko w stanie uśpienia, wystarczyło nacisnąć klawisz i wpisać hasło. Łzy dalej płynęły po twarzy, John wstukiwał kolejne znaki, ocierając twarz z łez i wydzieliny nosowej.

Gdy tylko nawiązał połączenie z maszyną Turysty, wyskoczyło okno jakiegoś przekazu od Blackwooda. Cryer nacisnął akceptację, a w drugim oknie odpalił program szpiegowski. Ujrzał nagle obraz, przekazywany mu z jakiejś kamery. Obraz o doskonałej jakości przedstawiał, chyba na żywo, sytuację widzianą z perspektywy tylnego siedzenia jadącej taksówki. Otoczenie wyglądało na otoczenie podobne do kwartałów otaczających studio.

- Jesteś! - Cryer prawie podskoczył, gdy usłyszał głos Blackwooda idący z offu, razem z przekazem wideo. Najwyraźniej to Thomas jechał taksówką, kamerując jadące przed taksówką samochody i nadając jednocześnie do Johna. - Dzięki! Posłuchaj...- nie czekając na odzew Turysta mówił szybko, wyraźnie i zdecydowanie - …to bardzo ważne. Widzisz ten wóz dwa pojazdy przed taksówką?

Turysta powtórzył szybko markę, kolor i numery rejestracyjne. Potem dorzucił adres, ulice którymi jechali.
- Tak...- odezwał się Cryer niepewnie, z wrażenia przestał nawet płakać i tylko co jakiś czas pojedynczy szloch wstrząsał nim jak fala.
- Nie możemy stracić go z oczu, rozumiesz? - nie przestawał nadawać Blackwood - To bardzo ważne, po drodze będę ci mówił więcej. Ruch jest duży, ja mogę go zgubić. Musisz namierzyć go przez satelitę i być ze mną w stałym kontakcie. Zrób to teraz i odezwij się, jak będziesz miał go na podglądzie. Proszę, pośpiesz się.

Cryer odsunął się i zawahał. Jeszcze godzinę temu zrobiłby to bez wahania...Ale teraz...Czy powienien? Kogo właściwie ściga Blackwood? A jeśli ma się to skończyć tym samym co stało się przed kilkunastoma minutami w hali studia? Czyjąś śmiercią?!

Milczał chwilę. Łzy jeszcze nie oschły na rozgrzanych policzkach, a serce waliło. Póki co, zamierzał pomóc Blackwoodowi. Co będzie potem, pokaże czas.

Palce zaczęły sprawnie biegać po klawiaturze. Na osobnym oknie podniebny widok Stanów Zjednoczonych zmieniał szybko skalę, migały tylko cyfry i ramki, pojawił się widok Los Angeles, potem jeszcze niżej, aż do kwartałów. Ręka Cryera przeszła do sterowania ręcznego, ostry obraz prześliznął się po widzianemu z lotu ptaka studiu, biegł szybko przez sąsiednie ulice, na które program wrzucił przezroczystą mapę z nazwami ulic. Cryer, który chwilowo zapomniał przez rosnącą ekscytację możliwościami programu o targających nim innych emocjach, wyłapał wreszcie okolicę którą mknęła taksówka Blackwooda. Przesunął płynnie obraz, który przeskoczył na widzianą z lotu ptaka ulicę, którą przesuwał się nissan. Ich cel. John chwilę pasjonował się tym, jak niczym Bóg, lekkimi ruchami dłoni, utrzymuje w polu widzenia jadący samochód. Zbliżył, mogąc przeczytać napisy na dachu samochodu, oddalił.

- Mam go. - odezwał się cicho do mikrofonu, dziwiąc się jak spokojny i chłodny stał się nagle jego własny głos.





THE ROOKIE, THE FORGER, THE TEAM


Sukin, objuczony niczym wielbłąd, powlókł się do dyżurki. Z tyłu wybrzmiewał dźwięk odjeżdżającej taksówki. Rosjanin obejrzał sobie górę dużego budynku, wyłaniającą się znad solidnego ogrodzenia i stanął przed okienkiem, gdzie latynosko wyglądająca gęba przyjrzała mu się dokładnie.
- Sukin. - potwierdził, a tamten zaznaczył sobie coś w rozłożonych przed sobą papierzyskach.
- Uprzedzono nas, że pan przybędzie. - powiedział bezbarwnie cieć w mundurku - Wchodź pan.
Po drugiej stronie furtki był jeszcze jeden facet, chudy, z warczącym psem. Tamten z dyżurki zaraz wyszedł za Sukinem i wcisnął mu coś do ręki.
- Czekajno pan. Tu masz pan kartę, do głównego wejścia, trzeba przejechać przez czytnik. A tu klucze do wolnego pokoju.
Hmmm...Czekał tu na niego nie tylko warsztat, ale i miejsce do życia. Obrzucając z daleka surową, pozbawioną polotu architektonicznego bryłę wielkiego studia Sukin nie spodziewał się czegoś szczególnego w tym względzie.

Cholerne wietrzysko smagało go po facjacie jego własnymi włosami, ale obładowany torbiszonami Sukin nie miał wolnej ręki by coś z tym zrobić. Powoli przemierzał asfaltową płytę rozglądając się uważnie. Doktor Sukin był człowiekiem spostrzegawczym. Ponadprzeciętnie spostrzegawczym, od dziecka przychodziło mu to z łatwością. Spostrzeżenia układały się w myśli i był coraz bardziej pewien, że robota będzie wykraczać poza suchy opis przedstawiony przez nieznajomego szefa. Te cholerne wielkie pieniądze musiały mieć swoją cenę. Zawsze miały. Sukin nie przyglądał się, ale widział mimo zapadającego wolno zmroku trzech biegających na terenie mężczyzn. Tylko jeden z nich, ten niższy i tęższy wyglądał na zmęczonego, nawet bardzo. Wlókł się obładowany obciążeniem, mokry od potu, poganiany przez jednego z dwóch pozostałych biegaczy. Znał takie sylwetki, takie twarze - zwłaszcza ten wielkolud swoją posturą i ruchami zdradzał swoją historię, a może nawet i swoje zajęcie. Niech mnie Putin zeżre, jeśli to nie jacyś wojskowi albo przynajmniej ochroniarze, pomyślał Rosjanin uciekając od nich wzrokiem - bo oni zauważyli go też i aż stanęli przypatrując mu się ciekawie z daleka. Ten cały trening też wyglądał na trening wojskowy, z całym tym wojskowym pokrzykiwaniem, ekwipunkiem na plecach i tak dalej...Nu, priekrasno...

Dalej kamery. Dochodził do głównego wejścia. Na budynku, jak czarne ptaszki pod okapami i na dachu - przestrzeń lizały spojrzenia prawie niedostrzegalnych kamer. Sukin nie był pewien, ale miał wrażenie że oprócz kamer było tam coś jeszcze, być może nawet uzbrojenie. No tak, zwykłe studio filmowe, fuknął pod nosem. Pewnie jakiś wojskowy program rządowy albo coś gorszego. Nie, nie ma nic gorszego. Z rozmyślań wyrwało go chrząknięcie. Ktoś czekał oparty o rozsuwane drzwi, niedaleko miejsca gdzie Sukin dostrzegł czytnik na kartę.

- Ach, więc to pan.

Młodzik. Nieopierzony szczaw, który wyglądał bardzo blado i do tego stał o kuli. In fact, jak mawiali tu amerykanie, był poszarzały i zmarnowany jakby właśnie wstał z grobu. Tylko dziwne, żywo taksujące Sukina oczy zdawały się temu przeczyć.
- Witamy w fabryce snów. To pewnie pana ma nam dziś przedstawić szef. - chłopak oderwał się od ściany i zaskakująco eleganckim gestem skłonił się lekko i podał swą rękę - William Eakhardt.

Teraz wzrok Rosjanina pobiegł w dół, bo przy tym geście chłopak skrzywił się jednak z bólu, a przyczynę zaraz można było dostrzec. Jedna noga Williama była opatrzona, świeżo opatrzona, coś musiało się wydarzyć i sądząc z rozmiaru opatrunku było to raczej coś poważnego. Sukin przyjrzał się też kuli, na której opierał się chłopak, była dość zdezelowana i ubabrana mocno farbą.
- Sukin. - torby uderzyły o asfalt. Ciekawe, myślał Rosjanin podając rękę. Czyściutki angielski akcencik. Uniwersytecki, powiedziałbym.

Rozmowa nie trwała długo, bo drzwi wejściowe same rozsunęły się z szelestem. Sukin zapomniał języka w gębie, działo się to zresztą z większością mężczyzn którzy pierwszy raz mieli sposobność spotkać się z Panną Fox. Może jednak naprawdę kręcimy ten film...- przeszło przez zelektryzowany umysł Rosjanina.
- Doktorze...- powiedziała zaskakująco oschle piękność, wynurzając się z ciemnego korytarza - ...proszę za mną. Poproszono mnie bym pokazała panu nowe lokum i miejsce wieczornego spotkania. Jest pan dwadzieścia minut przed czasem. Ale zmieniona została godzina zebrania, odbędzie się ono o dwudziestej. O tej porze pan Cold przedstawi pana innym, na głównej hali. Niech pan się nie spóźni.
- Nie zwykłem się spóźniać. - odparował Sukin.
Dziewczyna przewróciła oczyma i puściła go, gdy zabrał swoje pakunki i ruszył w pachnący stęchlizną korytarz.
- Nie znamy się jeszcze...- rzucił mijając ją - ...a jednak mam wrażenie że darzy mnie pani jakąś niechęcią. Czy jest jakiś powód?

Spojrzała zaskoczona jego spostrzegawczością. Nie uszło jego uwadze też to, że zaraz po tym pytaniu spojrzała na stojącego na zewnątrz młodzika. Chłopak uśmiechnął się blado, ale żadne nic nie powiedziało. Potem dziewczyna nacisnęła przycisk i automatyczne drzwi zasunęły się z dwóch stron. Zostali w półmroku korytarza.
- Tędy, doktorze. - ruszyła pierwsza w niewiadomym mu kierunku, w otwierającym się tu labiryncie małych uliczek.
Poprawił toboły, wzruszył ramionami i poszedł w jej ślady. Cóż było robić, zwłaszcza gdy facet miał przed sobą kroczące nogi, za którymi większość mężczyzn podążyłaby na koniec świata.

Tam, gdzie tabliczka obwieszczająca jego koniec. Albo jeszcze dalej.


Czuł się dziwnie, idąc przez ten dość słabo oświetlony gąszcz uliczek, magazynowych pomieszczeń i zamkniętych na głucho pokojów. Dwa razy spod nóg uciekły mu szczury. Dostrzegł na ścianach dziwne ślady, jakby... Jakby była tu kiedyś jakaś rozróba. W jednym miejscu...wydawało mu się że widzi nie do końca startą z posadzki brunatną plamę, przypominającą krew. A gdy wyszli na szeroki korytarz podobny do tunelu wzdłuż którego wiodły metalowe szyny, rozświetlony dla odmiany mocnymi ale migającymi czasem świetlówkami... Sukin popatrzył na prowadzącą go przez ten świat piękność i niedorzeczna myśl pojawiła się w jego głowie.

- Cholera - westchnął do siebie, poprawiając wymykającą się coraz bardziej torbę - Czuję się jak w tych głupich filmach o Bondzie.

Po wyjeździe za żelazną kurtynę, jak każdy miał kiedyś czas zachłyśnięcia się nagłą wolnością. Niedostępne filmy z zachodu, zachłanne nadrabianie zaległości w tym temacie pamiętał dobrze. Obejrzał wszystkie części, nie raz. Nawet teraz miał te sceny w głowie. Tu, teraz. Zupełnie jak scena, gdy bohater przechadza się po kompleksie czy tajnej bazie jakiegoś czarnego charakteru, chcącego zapanować nad światem wcielenia zła. Ślicznotka to oczywiście jego prawa ręka, pewnie strzela z obcasów gwoździami albo umie truć pocałunkiem, a na razie oprowadza nieświadomego gościa po kosztującej fortunę machinie zagłady, którą zbudował pod dnem oceanu albo wewnątrz lodowca megaloman. Nawet ci żołnierze na zewnątrz się zgadzali, w bazie u szwarcharaktera zawsze kręcili się tacy, wystawieni specjalnie by szef mógł pokazać gościom swą siłę. Potrzebni będą rzecz jasna, gdy machina zagłady ruszy a czarny charakter rozpocznie swój plan zniszczenia świata lub przynajmniej objęcia go swym panowaniem. Obcasy zabójczej ślicznotki stukały. A gdzie jest wcielenie zła, z kotem na rękach?

- Tutaj...- kobieta pokazała uchylone drzwi, - jest największa hala studia, największy plan zdjęciowy. O dwudziestej odbędzie się tu zebranie.





Sukin zajrzał ciekawie przez szczelinę, było bardzo jasno. Na wielkiej zastawionej sprzętem przestrzeni, na środku górował olbrzymi częściowo drewniany podest. Nie było jeszcze nikogo, prawie nikogo z jego przyszłych współpracowników. Był za to on. Stał na środku podestu, pośród rozstawionych w prawie idealny krąg zwykłych krzeseł.

Ronald Cold. Półprofilem do wejścia. Kota na rękach nie było, był tylko telefon komórkowy. Ale usta nie poruszały się. Słuchał? Może właśnie skończył rozmowę, albo czekał dopiero na połączenie. Sukin wychylił się bardziej i nagle jego noga uderzyła w jakąś blachę. Trzask poniósł się echem pod wysokimi stropami. Schwarzcharakter opuścił wolno telefon i odwrócił się. Sukin, nieco speszony, machnął na powitanie ręką i wycofał się, sam nie wiedział właściwie dlaczego. Niecodzienny niepokój przeszedł go całego niby dreszcz, może to było coś w powitalnym uśmiechu tamtego, może to kwestia tego całego wyobrażenia szaleńca pragnącego destrukcji świata które tak łudząco realnie skondensowało się w obrazie tego momentu.

Po drugiej stronie ogarnął się, otrząsnął. Oparł się o ścianę i uśmiechnął do kobiety. Też coś. Mastermind. Masterplan, przejęcie władzy nad światem...Za dużo zachodnich filmów, brachu. To tylko nowa praca. Bardziej wymagająca, na pewno bardziej niebezpieczna. Nic więcej.
- Idziemy?
- Chodźmy. Pana pokój już niedaleko.

Klucze pasowały do któryś z kolei drzwi z całego ciągu na jednej ze ścian ciemnego korytarza. Pstryknęło światło, oczom Sukina ukazała się całkiem przytulna nora. Widywał gorsze.
- Szef mówi, że może pan sobie tu urządzać jak chce. - powiedziała dziewczyna. - Ja już pierwszego dnia pojechałam do meblowego. Nie wchodzi pan?

Sukin popatrzył jeszcze wgłąb korytarza, tam gdzie były drzwi innych mieszkańców tego budynku. Kim byli? Aktorami? Żołnierzami szaleńca? Naukowcami pracującymi nad nową, niebezpieczną koncepcją? Jeden z nich, niezbyt widoczny w półmroku korytarza stał pod jednymi z uchylonych drzwi, przyglądając mu się bez słowa. Bardzo spokojny, elegancki, chyba z brodą i czarnymi wąsami, w okularach i ciemnym krawacie. Gdzieś pod marynarką, na tle bielszej koszuli mignęła czarna rękojeść broni. Sukin odwrócił wzrok i wszedł do swojego nowego lokum, ręce bolały już go od dźwigania toreb. Teraz miał czas je tu zostawić, a pewnie nawet zdąży jerozpakować. Miał dwie godziny. Rozejrzał się uważniej.

- Ktoś tu ostatnio mieszkał. - zauważył do nieznajomej ślicznotki Sukin, zanim domknęła drzwi.
- Spostrzegawczy pan. - doceniła chłodno kobieta.
- Wyjechał?
Chwila milczenia.
- Można tak powiedzieć. - westchnęła i zerknęła na zegarek. - Do zobaczenia za trzynaście minut, doktorze.
- Jak pani na imię?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 05-09-2012 o 12:25.
arm1tage jest offline  
Stary 05-09-2012, 12:27   #262
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE SOURCE


Do Los Angeles przyleciał wcześniej. Boyle lubił być na miejscu wcześniej. Przysłuchując się komunikatom od załogi i ludziom krzątającym się już na swoich miejscach, założył powoli przyciemnane okulary. Pilot posadził maszynę z niejaką gracją. Przedostanie się przez wszystkie bramki, przeciśnięcie się przez wielonarodowościowy tłum jednego z najbardziej wykorzystywanych lotnisk świata jak zwykle, mimo dobrej organizacji, kosztowało sporo czasu.

Studio filmowe, które było Rendezvous Point z Malcolmem Whitmenem, Tom miał już sprawdzone i naniesione na swoją mapę. Choć położone w centralnej części Miasta Aniołów, tej nawiedzianej masowo przez turystów, wyglądało jednak na dość zwykłe, jedno z wielu do wynajęcia, studio ulokowane na kwartałach opanowanych głównie przez przemysł filmowy, i to różnych lotów. Turyści wybierali pewnie raczej pobliskie Mulholland Drive i wzgórza, te z napisem, ryty w świadomości masowej przez niezliczone źródła informacji.

Z lotniska do samego miasta było ponad dwadzieścia kilometrów. Milczący Boyle obserwował przesuwający się za oknem samochodu krajobraz, rozmyślając o mieście w którym przyjdzie mu rozpocząć kolejny rozdział swojego życia. Mimo, że wiedział sporo o LA, pierwszym skojrzaniem był dla Toma klasyczny obraz “Bullit”. Gdy teraz taksówka przebijała się w coraz bardziej charakterystycznym miejskim krajobrazie, Tom rozpoznawał dość charakterystyczny styl. Przypominały mu się sceny pościgu po karkołomnych muldach ulicznych, wąskich uliczkach na wzgórzach, wśród tropikalnej zieleni i typowej miejskiej zabudowy - dokładnie w takich przestrzeniach jakimi właśnie jechali. Trudno było zapomnieć, że według wielu autorytetów uznawane było praktycznie za najniebezpieczniejsze miasto Stanów, znajdujące się i w czołówce jeśli chodzi o cały glob. Tom znał statystyki poziomu przestępczości i raka gangów, toczącego aglomerację i wszystko dookoła.

Weźmy takie grafitti, myślał sobie Tom, obserwując kolejne malunki na mijanych ścianach. Znał pewnego człowieka, który orientował się w tym znakomicie i niegdyś opowiadał o tym szczegółowo Boyle’owi przy butelce Jacka Danielsa. Skomplikowany system oznaczeń, jak podskórna mapa. Ci, którzy potrafią je odczytać wiedzą w jakim rejonie panuje dany gang. Pomyłki czy nieporozumienia kosztują ludzkie życia.

Gdzieś wysoko pracował wirnik helikoptera. Zawyły syreny. Z przeciwległego pasa przemknęły dwa radiowozy na sygnałach, rozświetlając wieczór barwnymi eksplozjami światła. Tom nawet się nie odwrócił, taksówkarz zresztą też nie. Przecznicę dalej policyjny śmigłowiec wisiał nad domami niczym wielki owad, przeczesując punktowymi reflektorami ciemne zaułki. Jak w filmie. Ale to nie był film. To było miasto. Takie rzeczy były tu na porządku dziennym i nocnym.
- Ktoś spierdolił...- zauważył ze znawstwem latynoski taksówkarz.

- Taaa...- westchnął Boyle. Nie wdawał się w rozmowę. Drażniła go maniera w akcencie taksiarza. No, ale trzeba było się przyzwyczajać. Gadając z ludźmi w LA, od obsługi lotniska, przez taksiarzy, sklepikarzy i wszystkich których spotkasz tu na swej drodze, będziesz słuchał ludzi świergoczących po hiszpańsku. Myślisz, że to USA? Poczujesz się tu jednak inaczej. To jak inny kraj. Angielski nie jest tu językiem mas. Już teraz lokalni aktywiści walczą o uznanie hiszpańskiego za przyjęcie hiszpańskiego za głównego języka w stanie Kalifornia. Co będzie za pięć, dziesięć, piętnaście lat?

Dopiero zmiana miejskiego pejzażu wyrwała go z rozmyślań. Neony. Sklepy z pamiątkami. Mnóstwo kiczowatych miejsc. Sklepy z perukami. Salony tatuażów. Tłumy turystów, pchających się wszędzie jak karaluchy. Taksiarz wyzywał przez okno po hiszpańsku jakiegoś młodzika, który przeleciał mu z piwem w ręku przez maskę. Jesteśmy już blisko, pomyślał Boyle. Turyści, turyści, wszędzie turyści.

Tak łatwo stać się tu jednym z nich. Papiery, przygotowane na fikcyjną tożsamość, czekały sobie spokojnie w pogotowiu za klapą marynarki, inne miał nieco głębiej. Kiedy zaczynała się robota taka jak ta, lepiej nie było meldować się w hotelu pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Obowiązywały pewne zasady. Ostrożność zawsze jest w cenie.

- To tutaj, amigo. - wydął wargi taksówkarz i wyjrzał przez okno na fasadę hotelu - To na pewno tu?
- Nie twój zasrany interes, amigo. - Boyle podał mu rulonik banknotów pomiędzy prętami kratki oddzielającej go od kierowcy.






THE TEAM


Dwudziesta.

Skrzypienie desek podestu w końcu ucichło. Uczestnicy rozsiedli się na swoich miejscach, w większości bez skrupułów taksując wzrokiem zmieszanego nieco Sukina który zajął swą pozycję jako jeden z pierwszych. Wcześniej Rosjanin nie wychodził przez te dwie godziny z pokoju, zajmując się głównie rozpakowywaniem swoich rzeczy, więc nadal pozostawał niemal całkowitą tajemnicą.

Malcolm przechadzał się powoli, myśląc nad czymś i czekając na ostatnich - trzej faceci którzy skończyli chyba trening właśnie sadowili się na swoich pozycjach. Tych dwóch o wojskowych manierach tylko posapywało. Może...zmarszczył brwi Sukin, ten jeden wygląda mi skądś nieco znajomo? Niee, to raczej tylko wrażenie. Trzeci, wyglądający stosunkowo niegroźnie, ze zmęczenia osuwał się aż na krześle i walczył o każdy łyk powietrza. Z ich strony dobiegał słodki odór potu. Rosjanin rozejrzał się, poza tamtymi byli tu wszyscy których zdążył przelotnie zobaczyć, łącznie z wystrzałową laską Bonda szpanującą bezczelnie swoimi długimi nogami. Brakowało tylko faceta z dyżurki. William uśmiechał się lekko.

Tylko ten tęższy i śmiertelnie zmęczony uprzejmie unikał jego wzroku, a gdy go napotkał - uśmiechnął się pojednawczo i nieśmiało. Inni świdrowali go bezczelnie spojrzeniami. Sukin miał już swoje lata, wyglądał też dziwnie by nie powiedzieć ekscentrycznie. Ale miał wokół siebie aurę, która sugerowała traktować go poważnie. Po co go tu sprowadzono? Kim był? Naukowcem? Kolejnym wykładowcą? Niektórzy coś niecoś wiedzieli, a zaraz rzecz miała się ostatecznie wyjaśnić.

Ronald Cold przestał się przechadzać i podszedł do swojego miejsca, stając za nim. Sukin zauważył, że oprócz krzesła szefa, jeszcze jedno krzesło pozostawało puste. Ale Cold nie czekał już na nikogo, oparł dłonie na pałąku krzesła i zaczął:
- Państwo pozwolą, że przedstawię, zanim wy przedstawicie się sami. Ladies and gentlemen...Doktor Jewgienij Sukin.

Na chwilę zapadła głęboka cisza. Światło wysoko pod sufitem zamrugało, z cichym elektrycznym trzaskiem.

- And who the fuck is doctor Sukin?! - tubalnym głosem, wibrującym niskim tonem w otwartej przestrzeni, zapytał ten potężny zbir o mięśniach wykutych ze stali, którego spojrzenie przykuwało do krzesła niczym dziewięcocalowy gwóźdź.

Malcolm uniósł dłoń, z wyraźną intencją zakomunikowania: “chwileczkę, za chwilę przyjdzie czas na pytania”. Spojrzał na zegarek, a potem odczekał parę sekund. Następnie odezwał się, dźwięcznie i donośnie.

- Ale, jak niektórzy z was wiedzą, to nie jedyny nowy człowiek, który dziś do nas dołączy. Niektórzy...- Malcolm spojrzał przelotnie na Amy - ...mieli nawet okazję go już poznać.

Spojrzenie Malcolma, a za jego wzrokiem podążyły spojrzenia innych, przeniosło się na główne wejście. W pełnym blasku jarzeniówek, z czasem tylko przerywających swą pracę pojedynczymi mrugnięciami, do hali wszedł obcy większości zgromadzonych mężczyzna. Trzymał się prosto, na oko mógł mieć jakieś czterdzieści, może więcej, lat. Echo niosło pod wysokie stropy stukanie jego butów, gdy zbliżał się samotnie do podestu, a potem spokojnym krokiem wspiął się po stopniach i stanął na deskach, rozglądając się powoli po siedzących w kręgu osobach.






Dostrzegłwszy Amy, uśmiechnął się lekko i ledwo dostrzegalnie skinął głową, rozpoznawszy ją jako ślicznotkę będącą nie tak znowu dawno świadkiem jego gry w kasynie. Jeśli nawet rozpoznawał kogoś jeszcze, nie dawał tego po sobie poznać. Inni w odpowiedzi też taksowali go wzrokiem, widzieli go pierwszy raz w życiu, za wyjątkiem tylko tych którzy mieli go okazję już dziś raz widzieć. Ci, którzy mieli okazję, widzieli bowiem że nieznajomy w przyciemnianych okularach przyjechał do studia już wcześniej tego dnia, dopiero teraz jednak miał być przedstawiony grupie oficjalnie.

- Zapraszamy, Tom. - uśmiechnął się Ekstraktor, pokazując ostatnie wolne krzesełko - Proszę, usiądź, to miejsce czeka właśnie na Ciebie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 05-09-2012 o 12:31.
arm1tage jest offline  
Stary 09-09-2012, 06:42   #263
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację




Wysiadł z taksówki pod ciemną bryłą szklanego hotelu o opływowych kształtach. Jakże to miasto różniło się od innych. Downtown zdawało się być opustoszałe i co dziwne jakby typowo biurowe. Jakby ludzie nie chcieli w nim mieszkać. Pewnie dlatego po porannym korku, na ulicach widać było tylko kilku bezdomnych i spóźnialskich oraz wszędobylskie taksówki. Nie dziwił się mieszkańcom tego miasta wcale. Przejście od getta do downtown odbyło się niemal niezauważalnie niesione jakąś wczorajszą gazetą na wietrze. Pod hotelem było nieco ludzi. No tak. Zabłąkani turyści, którzy nie bardzo wiedzieli w która stronę iść. Było im zjeść śniadanie w pokoju. Centrum Miasta Aniosłów było specyficzne. Nawet restauracji nie było za wiele i nastawione były raczej na lunch. Przy windzie zobaczył tabliczkę, że w 1993 wykorzystana przy kręceniu In the Line of Fire z Eastwoodem i Malkovichem. Zadarł głowę do góry na opadający szklany wagonik wciśnięty między wieże drapacza chmur. Na szczęście nie miał lęku wysokości.

Godzinę później po zjechaniu na dół drugą windą, która również we wrześniu dziewiędziesiątego trzeciego, dorobiła się plakietki, że woziła tyłek austryjackiego gubernatora Kalifornii, kiedy był jeszcze przede wszystkim aktorem, Tom mknął ponad miastem po nitkach autostrady, co jak pajęczyna krzyżowała się nad aglomeracją. Tak. Los Angeles miało genialny system transportu łączący je doskonale z większością peryferii. Na dodatek wspierał republikańską segregację rasową, a więc klasową. Żeby dojechać pod zip code 90210 trzeba było przeciskać się ulicami, a więc mieć własny, prywatny samochód, a żeby nie narażać się na ogon gorliwych glin i rutynowe kontrole za każdym zakrętem wijących się w zieleni uliczek, trzeba było mieć wózek na miarę tutejszych rezydencji. Mieszańcy tych wzgórz ponoć pienili się nawet na myśl o podziemnym metrze pod ich miasteczkiem, bo do szkoły przyjadą kolorowe dzieci. W Hollywood było niby to samo. Tom chciał zobaczyć z bliska legendarny landmark. Okazało się, że usiąść na olbrzymich literkach świętego lasu można było tylko w filmie albo śnie. Na poziomie zerowym, trzeba było zadowolić się zwykłą uliczką oddaloną o kilka mil od napisu H O L L Y W O O D. Oddzielał go od ludzi pas niedostępnego lasku. Turyści musieli czuć się nabici w butelkę tak samo jak w downtown. Niemniej skoro już zadał sobie trudu, aby tam się znaleźć, Boyle poprosił przypadkowego przechodnia o cyknięcie mu fotki. Mężczyzna wziął do ręki telefon Toma i kliknął parę ujęć z głową turysty w czarnych okularach w kadrze, na tle zielonych koron i białej wizytówki pępka światowej kinematografii. W podziękowaniu Tom wręczył mu banknot pięciodollarowy, który po chwili grzecznościowego sprzeciwu, młody człowiek zatrzymał z uśmiechem na ustach. Nic to, pomyślał Tom nie tracąc samopoczucia. Rozejrzał się wzdychając. Słonko grzało przyjemnie. Ani chmurki na niebie. Zostaje zawsze aleja gwiazd i plaża. Hollywood Boulevard i chodnikowe gwiazdki zostawi sobie jednak na potem.

Bardziej zależało mu na spotkaniu Pameli Anderson na wybrzeżu Atlantyku. Jak każdy esteta był spragniony widoku pięknych, półnagich kobiet. Kiedy wyszedł na piach zdjął buty i skarpetki. Podwinął nogawki. Fale były małe. Z uspokajającym szumem rozbijały się delikatnie o żółty brzeg. Było wcześnie to i tłumów się nie spodziewał. Krajobrazy były dokładnie takie jak w Baywatch. Po jakimś czasie zaczęli się schodzić i plażowicze. Coraz więcej ludzi a raczej starych fok, lwów morskich i wielorybów. Woda była zimna. Słyszał, że to normalne. To nie Floryda, no ale do diaska gdzie są te dziewczyny? Rozejrzał się dokładniej poprawiając okulary. Średnia wieku zgadzała sie z wiekiem podstarzałego Davida Hasselhoffa a średnia talii dwuczęściowych kostiumów była proporcjonalna do rozmiarów Pameli Anderson. Szkoda tylko, że wzrostu... Całe szczęście nikomu nie przyszło do głowy nosić sznurków w tyłku i tłuste zady były obciśnięte pełnymi żaglami materiału. Przechadzając się po plaży zastanowił się chwilę. Właściwie czego mógł się spodziewać po publicznej plaży? No cóż, przynajmniej był to piękny dzień. Po spotkaniu z Malcolmem i jego ludźmi miał zamiar zaszaleć w Pasadenie. Na Miasto Aniołów nie miał co liczyć, chyba, że chciałby zabawić się w towarzystwie małych latinos, które łatwiej było przeskoczyć niż obejść, tudzież równie kaleczącej angielski Aishy, Latishy, Quasneshy i Ebony pod czujnym okiem Tyrona ze złotym zębem... Nie żeby był rasistą, bo nie był. Po prostu gentelmens clubs ludzi o bielszym odcieniu skóry były jakieś takie czystsze i przyjemniejsze dla oka i ucha, co potrafił docenić gruby portfel tych, których było na to stać. Z wieży ratownika, którym był wyrostek z high school, przez lornetkę obserwował linię brzegu a potem horyzont oceanu. Był cierpliwy i miał dużo czasu. Złapie trochę witaminy D. Na myśl cisnęło się dla Boyla tylko rozczarowanie, że szkoda, że team nie robił akcji w San Francisco. L.A. było tak samo przereklamowane jak tutejszy Dysneyland, o czym przekonał się na własnej skórze jego pięcioletni syn, kiedy Tom był jeszcze piękniejszy i młodszy. Syna wysłał na wycieczkę z jego matką. Tom musiał zająć się swoją. Nigdy nie miał wakacji tylko dla siebie.










Wizyta w studiu filmowym, za drugim razem tego dnia, była o ósmej wieczorem i spotkaniem. Zdawało się, że wszyscy są obecni i że czekają na niego. Świadczyło o tym jedno puste krzesło. Pozostały były zajęte przez przyglądających się mu ludzi. A więc to był team Ronalda Colda i Malcolma Whitmana w jednej osobie. Kobietę, co w MGM wisiała mu na ramieniu udając śliczny atrybut pana hiszpańskiej bródki, rozpoznał od razu. Robiła takie samo niesamowite wrażenie tak na deskach podrzędnego studia filmowego co reprezentacyjnego kasyna słynnej wytwórni.

- Zapraszamy, Tom. - uśmiechnął się Ekstraktor, pokazując ostatnie wolne krzesełko - Proszę, usiądź, to miejsce czeka właśnie na Ciebie.

- Dziękuję. Widzę, że już nie muszę się przedstawić. – Boyle powiedział pogodnym głosem i spokojnie usiadł na wskazanym meblu. Przyjrzał się po kolei każdemu z obecnych, na dłużej zatrzymując wzrok na znajomej kobiecie z kasyna. W milczeniu zaczął łuskać pistacje, po których garść sięgnął do kieszeni marynarki. Łupinki chował do drugiej. Zamieniając się w słuch przeniósł wzrok na Whitmana.

Whitman skinął głową Tomowi po czym odezwał się:
- Jak już wspomniałem wcześniej panowie uzupełnią skład. Doktor Jewgienij Sukin to Architekt. Specjalista od projektowania. Projektowania w najdrobniejszych szczegółach. Potrafi stworzyć makietę dajmy na to moskiewskiego kremla z zachowaniem proporcji długości murów, ich szerokości i wysokości, ilości baszt, wyglądu i struktury cegieł, pokrycia dachów, wyglądu okien, a także co już jest niezwykłym kunsztem wyglądu komnat. W związku z dolegliwościami profesora Eakhardta jego wkład w projektowanie i powodzenie misji będzie nieoceniony.
Drugi z panów to Tom Boyle. Wywiadowca, człowiek, przy którego pomocy poznamy najskrytsze tajemnice Marka. Z Tobą Tom – Malcolm spojrzał w kierunku mężczyzny w ciemnych okularach – wiążę także inną rolę. Oprócz tego co potrafisz najlepiej chciałbym abyś włączył się w planowanie. Obie funkcje i zadania łączą się ze sobą także liczę na Twój wkład w powodzenie misji. - Malcolm rozejrzał się po zebranych.

- Straciliśmy niepotrzebnie kilka dni. Czas, w którym mamy dobrać się do Marka na poziomie zero kurczy się nieubłaganie. Tym samym mamy coraz mniej czasu na planowanie i przygotowania. Dlatego … zaczniemy coraz częściej spotykać się we śnie. Pamiętajmy, że 5 minut na poziomie zero to 60 minut na pierwszym i to przy zwykłym somnacinie dostępnym na rynku. Jak widziałem mamy laboratorium oraz receptury na papierze. Trzeba je przetestować, a wtedy być może bez ryzyka będziemy mogli zwiększyć czas na pierwszym. Jeśli okaże się że i to za mało będziemy wchodzić głębiej. Ale to tylko w nagłych przypadkach. Bez potrzeby nie ponośmy niepotrzebnego ryzyka. Śniącymi będziecie po kolei. Zaczniemy od tych z was, którzy najlepiej poznali budynek i otoczenie.

- Tom – Malcolm zwrócił się do Boyle’a – potrzebujemy informacji o Marku, wszystkich jakie możesz uzyskać. Nie wiadomo co może się przydać przy planowaniu. Czasem drobny szczegół … jak na przykład strona w którą miesza kawę może okazać się bardzo ważna. Ważne jest też otoczenie, współpracownicy, nie mówiąc już o dotarciu do jego osobistego trenera i poznania zabezpieczeń. Tom … liczę tu na Ciebie.

Boyle przegryzając pistacje pokiwał nieznacznie głową, jakby w zadumie, ale nic nie powiedział. Nie przerywał dla ekstraktora, który miał jeszcze wiele do powiedzenia. Cierpliwie słuchał. Kiedy tamten skończył przemawiać i odpowiedział na pytanie osiłka, Tom odezwał się wprost do niego.

- Dobra pomyślę jak będę wiedział co z Markiem chcecie zrobić. Do tego czasu na mój udział w planowaniu liczyć nie możesz. – stwierdził oczywistość. - Moje pytanie więc jest tylko jedno. Konkretnie o co chodzi?

- O co chodzi … - powtórzył za Tomem Extractor – chodzi o zaszczepienie idei Markowi, że firma, która pracowała dla niego nie jest taka jak do tej pory myślał ... – Whitman po krótce przedstawił zlecenie nad którym mieli pracować. – Przy okazji chcemy także wyciągnąć z więzienia jedną osobę. To prawnik, który naraził się zleceniodawcom. Tyle jeśli chodzi sen. Co do poziomu zero wszystko pozostaje w sferze planów. Na razie mamy czas i miejsce gdzie chcemy dobrać się do Marka. Nad resztą będziemy pracować.

- Gdzie i kiedy? Dostaniecie wszystko co znajdę w tym temacie. Pokażcie też dotychczasową teczkę Marka. Zobaczę co już wiecie, żebym się nie powtarzał i nie tracił czasu. - zaproponował Tom. - No i oczywiście pomożemy twojemu mecenasowi przy okazji? - Tom uśmiechnął się nieznacznie.

Po uzyskaniu podstawowych informacji zamierzał zająć się wywiązywaniem z umowy, czyli pomocą dla teamu w realizacji ich zadań. W myślach ważył czy oby tylko warto było zmieniać wieczorne plany. Noc była zawsze młoda i pełna gwiazd. A on przecież musiał poznać tych ludzi lepiej w sposób, który umiał podobno najbardziej.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 16-09-2012, 16:16   #264
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś
Samochód jadący ulicą, widziany z oka satelity, był równie wyraźny jak pojazd z filmu w HD. Technologia była wspaniała, a śledzenie ludzi z nieba — emocjonujące. Cryer poczuł, jak lekki dreszcz przebiega przez jego plecy.

— Mam go — odezwał się do mikrofonu, dziwiąc się jak spokojny i chłodny stał się nagle jego własny głos.
— Po pierwsze — zaczął zadowolony Blackwood — możesz jakoś podsłuchać rozmowy telefoniczne Andersona? Musimy wiedzieć z kim się kontaktuje.

Pytanie wyraźnie zbiło Cryera z tropu.
— Eee... Eee... — Jego głos był teraz równie niepewny, jak zazwyczaj, a może nawet bardziej. Oczyścił gardło. — Eee... Nie... wydaje mi się. To... M-musiał bym mieć... Eee... Mógłbym się obejść bez podsłuchu... tak myślę... ale eee... nie wiem, to by zajęło... jakby, bardzo... naprawdę sporo czasu i eee... no. Na razie nie mogę.

— Dobra, po prostu go nie zgub — zdecydował Thomas, a taksówkarzowi dał do zrozumienia, że mogą zwiększyć dystans dzielący ich od celu.

W tym momencie dostrzegł Andersona rozmawiającego przez telefon i zaklął cicho pod nosem. Chwilę jechali w ciszy i skupieniu. Powoli zbliżali się w stronę głównej rzeki Los Angeles — Los Angeles. Mimo dystansu Thomas po raz drugi zauważył że Jack z kimś gada. Rozmowa trwała krótko. Dosłownie dwa lub trzy zdania.

Gdy byli już na jednym z wielu mostów łączących dwie części miasta, Blackwood dostrzegł coś, czego Cryer zobaczyć nie mógł. Anderson wyrzucił jakiś niewielki przedmiot przez otwarte okno wprost do wody. Thomas mógł się założyć, że to telefon, i gdyby dysponował większym składem natychmiast nakazałby odnaleźć zgubę. Niestety w tym momencie nie miał takich możliwości — musiał polegać tylko na sobie.

No i na fałszerzu.

— Cryer, przeskanuj jego wóz wszelkimi dostępnymi nam filtrami. Informuj mnie na bieżąco.
Cryer, zestresowany, wypuścił powietrze z płuc i zaraz zabrał się za testowanie wszystkich dostępnych opcji. Ponieważ tak naprawdę korzystał z programu pierwszy raz, trochę mu zajęło połapanie się w jego możliwościach.
— Mmm... Eee... Włączyłem tę... no, termowizję... — oznajmił w końcu. — I jest tylko jedna osoba w samochodzie. O to ci chodziło? Nic innego nie widzę.
— OK. O to chodziło — usłyszał w odpowiedzi.
— Jeszcze jedno. Na dachu samochodu jest napis “MEGArent”. I jakiś adres. Eee... Mówi ci to coś?
— Nie — odparował niemal natychmiast Turysta, Cryer mógł co prawda poszperać w necie za tym hasłem, ale Black nie chciał, by przez przypadek zgubili cel.
W jednej krótkiej chwili czarne myśli Thomasa urzeczywistniły się.

— Cholera, chyba gdzieś skręcił, masz go? — zapytał zdenerwowany Thomas.
— Czekaj, czekaj... Eee... tak. Skręcił w lewo... Teraz! Na tym skrzyżowaniu! Dobra... eee... jest kilkaset metrów przed wami. Widzicie go? — Fałszerz otworzył okno z widokiem z kamery. — Jest tam, trochę po prawej stronie. Właśnie skręca. Eee... Koło, koło tego dużego domu... Tego domu na rogu... Widzicie? Okej. Właśnie tak. Teraz jedzie prosto.

Samochód skierował się w inną stronę miasta. Choć taksówka Blackwooda trzymała się w bezpiecznej odległości, tak że czasami śledzony pojazd całkiem znikał z z pola widzenia Turysty, to Cryer czuwał i zawsze był w stanie podać kierunek, nawet jeśli trochę się przy tym jąkał. W międzyczasie informatyk gorączkowo wypróbowywał różne funkcje aplikacji, której używał, aż w końcu odkrył, że może zablokować widok na pojeździe tak, aby satelita automatycznie za nim podążała. To były naprawdę sprytne algorytmy wykrywające kształty. Cryer widział wcześniej programy wyszukujące twarze na obrazie, ale poziom złożoności tego tutaj był niesamowity.

Ostatecznie dotarli pod ogrodzony teren pełen wozów, na który wjechał ich cel. Po drugiej stronie parkingu znajdował się niewielki, parterowy budynek ze sporym napisem w czerwonym kolorze: „MEGArent”. Zagadka tej nazwy została zatem rozwiązana, być może ku pewnemu zawstydzeniu członków zespołu, którzy wcześniej się nie połapali. Taksówka Thomasa przejechała powoli wzdłuż siatki ogrodzenia, po czym zatrzymała się przy chodniku. Na obrazie z kamery widać było młodego mężczyznę wchodzącego do środka budynku firmy wypożyczającej samochody.

— Co dalej. Czekamy? — zapytał milczący do tej pory taksówkarz.
— Tak, ale tylko Ty — zdecydował Thomas po czym rzucił kierowcy dwa studolarowe banknoty. — Poczekaj z 10 minut.

Taksówkarz wyglądał na bardzo zadowolonego. Stwierdził, że będzie czekał nawet do końca świata. Przed wyjściem z wozu Thomas zdążył jeszcze zauważyć, jak gościu chowa dwie stówki pod siedzenie.

— Cryer, podaj mi wymiary budynku. Miej też na oku dach jak i tylne wyjścia. Informuj mnie o jakimkolwiek ruchu w tych miejscach. Nasz ptaszek mógł się przebrać, weź to pod uwagę, nie chcemy go teraz zgubić. — Thomas starał się analizować na bieżąco wszelkie możliwe ruchy przeciwnika.

— Ymmm... — Po drugiej stronie łącza Fałszerz podrapał się po głowie. — Jakieś... pięć na dziesięć metrów? Nie ma tam nic specjalnego. Eee... Z góry trochę słabo widać, ale eee... nie wydaje się, żeby miał jakieś inne wyjście. Na dachu, na dachu nic nie ma.

Normalnie John uznałby to za przygodę życia, jakby nagle znalazł się w filmie szpiegowskim. Ale obecnie miał pewne zastrzeżenia.

— Kim jest ten Anderson? — spytał bardzo cicho.
— Naszym celem — odparł wymijająco Blackwood. W tej chwili nie miał czasu czegokolwiek tłumaczyć.

Thomas podszedł do pierwszego lepszego wozu, zupełnie jakby był nim zainteresowany. Stał przy nim chwilę i niby zaglądając do środka uważnie obserwował otoczenie. Brama była otwarta dla klientów, by mogli sobie oglądać sprzęt, a oprócz Blackwooda kręciło się tam też paru mężczyzn. W budynku znajdowało się prawdopodobnie biuro, gdzie nabywcy załatwiali wszelkie formalności. Niestety nie było widać środka, jednak wszystko wskazywało na to, że Anderson chciał oddać wóz. Albo wymienić go na inny.
— I jak Cryer? Żadnego ruchu? — zapytał kierując swoje kroki w stronę samochodu, którym przyjechał Jack.

Cryer siedział przy biurku, opierając głowę na ręce i stukając palcem w usta. Gdy Blackwood wysiadł z samochodu, wziął kamerę ze sobą. Obraz z niej wciąż znajdował się mniej więcej na wysokości jego głowy, ale Turysta chyba jej nie trzymał, gdyż widać było jego opuszczone ręce, gdy machał nimi, idąc. „Ciekawe”, pomyślał Cryer. Oczywiście w tym momencie już go wcale nie dziwiło, że ten człowiek posiada super-nowoczesny lub nietypowy sprzęt. „To pewnie mikro kamera”, uznał, zastanawiając się, czy kiedykolwiek widział coś podejrzanego na okularach Blackwooda.

Pytanie samego Thomasa wyrwało go z zamyślenia.


Post napisany wspólnie z aveArivaldem i MG.
 

Ostatnio edytowane przez Yzurmir : 16-09-2012 o 16:21.
Yzurmir jest offline  
Stary 16-09-2012, 16:30   #265
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
Post napisany wspólnie z Yzurmirem i MG.

— Eee... Jest... ruchu... trochę jest, ale... eee... on chyba rozmawia z kim w środku. Więc eee... nigdzie nie wychodzi. Tylko rozmawia. W środku są... trzy inne osoby. Anderson rozmawia z jedną. Eee... druga jest chyba... chyba... tak mi się zdaje... w tym samym pokoju. Eee... Trzecia robi coś nieco dalej. Kim on jest? — powtórzył swoje wcześniejsze pytanie, tym razem nieco głośniej. — Eee... T-ten... ten... Anderson.

“Cholera gość najwyraźniej nie odpuści” zawyrokował w myślach Tom.
- To Jack. Pamiętasz Jacka Andersona, tego którego spotkaliśmy w Wenecji? Pilnował nas gdy śniliśmy. To właśnie on.
— Ach! — wykrzyknął Fałszerz. — On! No tak. Dlaczego go śledzimy?
“Cholera sam nie wiem...” - zawiesił się Thomas. “Jak mu to wytłumaczyć... Ahhh... Dobra, chyba nie zaszkodzi odrobina szczerości...”
- Mam co do niego złe przeczucia. - wydusił po dłuższej chwili milczenia - Doskonale znał się z Anthonym, który... no, sam rozumiesz...

— To... tyle? — wybąkał nieśmiało Cryer. — A co... co zrobisz... Co... Eee... Czego się spodziewasz? I co chcesz z nim zrobić?
- Po prostu upewnimy się, że nie zagraża naszemu zadaniu. I nam samym.
– Yhm... – mruknął Cryer cicho i zmarszczył brwi. W zamyśleniu wlepił wzrok w czerwono-żółtawą plamę na ekranie, która wiła się, wypuszczając z siebie nibynóżki, gdy Anderson gestykulował. – Hmm...

Tkwił tak o kilkanaście sekund za długo.

— O! Czekaj! Właśnie wyszedł z budynku — ostrzegł, tylko że było już za późno. Anderson przechodził już pomiędzy pierwszym rzędem samochodów, podczas gdy Blackwood wciąż stał przy jego wozie.

Thomasowi w jednym momencie podskoczyło ciśnienie. “Schowaj się! Natychmiast!” - wykrzykiwał rozsądek, którego natychmiast posłuchał schylając się za jednym z samochodów. Cryer obserwował to wszystko z podnieceniem. Najwyraźniej Jack nie zauważył Blackwooda, gdyż przeszedł przez cały parking, nawet się nie rozglądając, i skierował się wprost do taksówki, którą Turysta tam przyjechał. Tam oparł się rękami o otwarte okno, nachylił i rozmawiał chwilę z kierowcą.

Do Blackwooda natomiast podszedł jeden z pracowników wypożyczalni.
- W czymś pomóc? - zapytał grzecznie spoglądając z góry na klęczącego Thomasa.
- Eeee... sprawdzam tylko ogumienie. - ściemnił stukając palcem w oponę pojazdu - Dziękuję, nie potrzebuję do tego pomocy. - dodał chcąc spławić młodego chłopaka.

Gdy tylko mężczyzna się obrócił Thomas podniósł się lekko i patrząc ostrożnie przez szyby samochodu zlustrował okolicę. Taksówka stała jak stała, a Anderson odszedł o niej parę kroków i nieruchomo czekał przy krawężniku. Blackwood nie musiał czekać długo na rozwój sytuacji. Pod wypożyczalnię podjechała powoli inna taksówka, robiąc na ulicy nieco hałasu. “Oho, tłumik niedługo do wymiany”, pomyślał bezwiednie. Jack ożywił się, kierując ku niej swoje zdecydowane kroki...

“No tak... najłatwiej wyłożyć się na najbardziej oczywistej z opcji...” - przywołał w myślach mądrą sentencję. Chociaż nie. Dobrze, że wysiadł, inaczej spotkałby się z Andersonem twarzą w twarz...
Turysta odczekał jeszcze chwilkę, a gdy tylko drzwi taksówki zamknęły się za Jackiem, ruszył z powrotem do wynajętego wcześniej taksiarza. Nie spieszył się. W końcu Cryer miał wszystko na oku.

Taksówka z wadliwym tłumikiem odjechała i włączyła się do ruchu. Krótki czas później Blackwood wsiadł do swojej. Taksiarz uśmiechnął się i odpalił maszynę.
- Dalej za nim? - spytał spokojnie a w odpowiedzi otrzymał tylko jednoznaczne spojrzenie Thomasa odbijające się w lusterku.
- Co mu powiedziałeś? - zapytał po chwili.
- Spokojna czaszka, szefie. - zmrużył oko taksiarz - że zajęty jestem, nie? Zadzwonił po wózek i myślał że to ja.
- Doskonale. Cryer, masz go? Dokąd ruszył? Jesteś w stanie ustalić gdzie zmierza? - Thomas wypluł z siebie serię pytań.
- Przepraszam że pytam... - nie wytrzymał tymczasem taksówkarz naciskając mocniej na gaz - ...jesteście... z policji... czy coś?
- Eeee... A, tak! - odparował wyrwany z rozmowy Black - Wydział wewnętrzny, proszę nie zadawać zbędnych pytań.
- Tak... jest. - mruknął taksówkarz, ale widać było że jest nieco uspokojony tą wiadomością.

John zaczął stukać głośno w klawisze, przełykając nerwowo ślinę.
— Gdzie on jedzie? — ponaglił go Turysta. Cryer klikał jak szalony, starając się odnaleźć Andersona. Przesuwał kamerę po głównej ulicy i po jej odnogach, ale z każdą sekundą samochód, którego szukał, oddalał się, a on wciąż nie wiedział w którą stronę.
— Czekaj, czekaj, czekaj... Zgubiłem go, ale jeszcze... mogę... Tylko poczekaj... — mamrotał przestraszony swoją porażką. — Zaraz... Zaraz! Mam!

Dostrzegł taksówkę i pokierował Blackwooda w jej kierunku. Przez jakąś minutę czy dwie kierowca Turysty starał się zrównać z tym drugim wozem, który jechał całkiem szybko przed siebie z pasażerami całkiem nieświadomymi tego, że ktoś ich goni.
Wtedy jednak przeczucie albo doświadczenie podpowiedziały coś Thomasowi.
— Cryer — powiedział, przechylając kamerę, aby spojrzeć obok sznura samochodów, za którym jechali. — Jesteś p e w i e n , że to właściwa taksówka?

Cryer przełączył się na termowizję i przeskanował pojazd. Nagle zaczął się jąkać.
— Eee... Eee... Jak teraz patrzę to... Ym... T-tam... Tam są dwie osoby. To znaczy... eee... poza kierowcą.
Obydwaj widzieli, że do taryfy wsiadał tylko Anderson. Blackwood przybliżył widok w kamerze. Para z tyłu samochodu zdecydowanie nie była tym, kogo ścigali.

Turysta w furii uderzył ręką o drzwi samochodu.

— Szukaj dalej — warknął, a sam wychylił się do swojego kierowcy i kazał mu jechać w kierunku, w którym, jak mu się zdawało, ruszyła taksówka Andersona. Być może mieliby więcej szczęścia, gdyby zrobili to od razu, lecz teraz trop był chłodny. Przez jakieś dwadzieścia minut kręcili się tu i tam, ale w strumieniach samochodów ani na poboczach nie dali rady wyłapać tego, który należał akurat do ich celu. Taksówkarz zaproponował, że pojedzie do najbliższego lotnika, jednak Blackwood z rezygnacją odmówił i zamiast tego kazał się zawieść z powrotem do miejsca, w którym wcześniej rezydował wraz z Jackiem.

Cryer, który klikał coś na swoim komputerze, odezwał się po raz pierwszy, gdy Turysta wręczał kierowcy zwitek banknotów.
— Wybacz — pisnął. — Wiem, że zawaliłem. Naprawdę nie chciałem. Po prostu... takie rzeczy są dla mnie nowe i bardzo się tym wszystkim zdenerwowałem i... i chyba dlatego mi nie wyszło. Byłem zbyt zestresowany. Mam nadzieję, że to... że to nie popsuje naszych... relacji...? Dość dobrze nam się współpracowało...

Cryer wyraźnie usłyszał jak Thomas nabiera powietrza głęboko w płuca i powoli je wypuszcza. Taksówka już odjechała. Ufał Cryerowi, wierzył w jego umiejętności. Ta akcja musiała się udać nawet mimo tego, że dla fałszerza nowy sprzęt jak i jego możliwości były niemalże nieznane.
No ale nie wyszło im. Bywa. Każdemu może się podwinąć noga. To zdarza się najlepszym...

Ale nie Blackwoodowi, nie tym razem, nie w tej misji! Fuck!
- Nie było źle, ale musimy to jeszcze przećwiczyć. - odpowiedział zgorzkniale, nie chwaląc ani nie potępiając Cryera chociaż w myślach wyobrażał sobie jak dusi gościa - Daj znać Malcolmowi co zdziałaliśmy. - “Albo raczej co schrzaniliśmy.” - Rozłączam się. Jakby co to dzwoń.

Zaraz po tych słowach stream z kamery Blackwooda zastąpił czarny, niemy obraz.
 
__________________
Wieża Czterech Wichrów - O tym co w puszczy piszczy.
aveArivald jest offline  
Stary 20-09-2012, 09:50   #266
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
post wspólny z Vivienne

Amy Fox siedziała w pomieszczeniu, które od kilku dni było jej mieszkaniem. Siedziała na podłodze, oparta o drzwi wejściowe. Łudziła się chyba, że nikt nie może pokonać bariery stworzonej z cienkich, płytowych drzwi i jej ciała, chciała wierzyć, że tu jest spokojnie i bezpiecznie.
Trzęsącą się lekko dłonią wybrała numer, po czym przyłożyła telefon do ucha. - Odbierz - szepnęła.
- Ramos - oznajmiła słuchawka już po pierwszym sygnale, jakby Antonia czatowała na kontakt z komórką w ręku, dzień i noc. - Jak TO się stało?
- Co? - zapytała zrezygnowanym głosem.
- Jak to się stało - wyjaśniła cierpliwie Antonia - że Smith kopnął w kalendarz.
- Skąd... skąd wiesz?!
- Amy, kochanie... w wolnej chwili zastanów się nad źródłosłowem terminu “wiedźma”. Co się stało Smithowi?
- Nie wracaj tu Antonio. Nie ma po co. Malcolm kazał zabić Pointa - zawiesiła na chwilę głos - ot tak sobie... właściwie.
Milczenie przeciągało się. Wreszcie Antonia wypuściła z sykiem powietrze.
- To. Bardzo. Ciekawe - wyskandowała cichutko. - Możesz teraz rozmawiać? Powiedzieć coś więcej?
- Yhm - szepnęła dostosowując się do głosu rozmówczyni - Smith powiedział, że plan jest bez sensu, że na pewno się nie uda i jesli tak to ma wyglądać to odchodzi - mówiła szybko - i wtedy padł rozkaz.
- Kto go wykonał?
- Solo.
- Oczywiście - wycedziła Antonia. - Po co ja się pytam w ogóle... Amy, co z Willem? Nie mówię o ranie... Wiesz, o czym mówię. Jaki teraz jest?
- Nie rzuca się na nas, nie szaleje, wydaje się być sobą. - westchnęła - Nie miałam czasu spokojnie z nim porozmawiać. - No i nikt nie wierzy, w to, że - zastanowiła się - chodzi o to, że wszyscy myślą, że to Dominic. Ale to teraz nieważne. Malcolm będzie Cię szukał.
- Willowi - pouczyła poważnie Antonia - wstaw pod łóżko miseczkę z kuchenną solą. I skłoń go, żeby zrobił coś, co on potrafił, a Dominic nie. Może niedowiarkom otworzą się oczy. A Malcolm, pewnie, że mnie będzie szukał. Sama mu powiedziałam, w jakim kierunku - żachnęła się cierpko. - Licząc naiwnie, że będzie mnie szukał z walizką zielonych. A teraz to zastanawiam się. Zastanawiam się, czy Christopher by mnie zabił. Na rozkaz, jak Smitha. Zastanawiam się - i nie wiem. Ty wiesz, Amy?
- Myślę, że mógłby zabić każdego z nas - syknęła. - Ale nie znam go, nie mogę być tego pewna. Po co ta sól? - zmieniła temat.
- Bo to ty jesteś tutaj doktorem od duszy, Amy. Dyplomowanym. Ja jestem od dupy. A sól pomaga. Chroni. Oczyszcza myśli. Warto czasami pochuchać na zimne, hm?
- Od duszy - prychnęła - nie powiedziałabym. Poza tym nie znam Chrisa... ale jak ktoś strzela w Pointa bez momentu zastanowienia... jest zdolny do wszystkiego - zamilkła na moment. - I jeszcze ta jego twarz nieskalana myślą - powiedziała do siebie.
- Wolę już nietkniętą oryginalną myślą twarz Rulera - rzuciła lekko, chyba zbyt lekko, Antonia - Niż wilcze oczka Pointa, mierzącego mi łeb w ramach wyszukanie idiotycznego planu, opartego na błędnym przeświadczeniu, że jestem jego, kurwa mać, żołnierzem. Amy... zostaw to, hm?
- Antonia, ale on nikogo nie zabił. A Malcolm tak. Rękami Rulera - powiedziała poważnie.

- Dobrze, nie zostawiaj tego - przyzwoliła Antonia. - Nie wiem, co siedzi Malcolmowi w głowie, choć ogólnej wizji mogę się domyślać, bardzo bym chciała znać szczegóły. Męczy cię to też. OK, rozumiem. Naprawdę. Idź i osacz Rulera, na osobności. Zapytaj się go... Czy gdyby to nie Smitha dotyczył rozkaz Malcolma, czy gdyby zamiast Pointa miał zabić papugę o nazwisku Mart - czy też pociągnąłby za spust? Ha, pójdźmy nawet dalej. Czy gdyby Point nie w moją głowę mierzył, ale w wypakowany paragrafami łepek Marta, też słuchałby pokornie rozkazów, też by wierzył, że władza wie, co robi? Zapytaj się go. Odpowiedź może cię zaskoczyć.
- O czym ty mówisz? - spytała marszcząc brwi - z resztą, nieważne.
- O twoim przekonaniu, że ludzie to monolity bez jednej skazy czy zmazy - wypaliła Antonia lekko znudzonym głosem. - Zaskakującym przekonaniu, jak na psychologa, serio. O twojej złości na Chrisa mówię, która się może przerodzić w coś niedobrego. Zapytaj go. Zobaczysz rysę, wielką jak krater po meteorycie tunguskim. A potem możesz mu powiedzieć... że ja uciekać nie mam zamiaru. Będę siedzieć tam, gdzie Malcolm wie, że będę. I będę sobie na niego czekać. Nie ukrywając się bynajmniej, żeby mógł mnie znaleźć bez problemu - on i jego spluwa.
- Niewiele wiesz o moim przekonaniu Antonia. Niewiele wiesz o mnie - syknęła - więc nie oceniaj.
Po linii przez tysiące kilometrów przebiegł chichocik Antonii. Naprawdę śmiała się jak wiedźma.
- Czyżbym widziała jakiś pazur? Rewelacyjnie. Nie oceniam. Fakty stwierdzam. A ty z Rulerem serio porozmawiaj. Jeśli myślisz, że po nim to nie dupnęło... to jesteś w błędzie. Dowal mu. A może częściej będziesz oglądać ślady myślenia na jego gębie.
- Porozmawiam. Choć nie ma dla mnie wytłumaczenie na zabicie swojego współpracownika. Na zabicie kogokolwiek bez powodu.
- Zatem zanim wyjedziesz z Martem, zapytaj go o powód, dla którego to zrobił. Bo zawsze jest jakiś. Przytul Willa przede wszystkim. On ciebie najbardziej potrzebuje. I chyba żadne polecenia Malcolma nie będzie w tej chwili ważniejsze. Tak myślę. Ale co ty myślisz, przecież nie mam pojęcia? - zapytała niewinnie i zaśmiała się znowu, po czym odłożyła słuchawkę.

Antonia założyła nogę na nogę i obserwowała szarańczaka, zasuwającego po czerwonej wykładzinie. To by było doprawdy paradne, gdyby Malcolm po obietnicy "usłyszysz go zaraz" dołożył starań, by Antonia prócz usłyszenia słodkiego, tubalnego głosu Ruhla mogła sobie Chrisa jeszcze obejrzeć... jako ostatni widok w swoim życiu. To by było takie wytworne! Romantyczne poniekąd... Niemniej, nie było co na to liczyć. Malcolm znał Antonię krótko, ale niestety zbyt dobrze. Wiedźma była przekonana, że kogokolwiek zobaczy w Rio ze spluwą, nie będzie to Chris. Nie sądziła, że Whitman zaryzykuje i postawi ich w takiej sytuacji. Nie po tym, jak Antonia na fali uniesienia wyrąbała mu przez telefon, że zostawiła Chrisa z własnej woli, by nie miał konfliktu hierarchii, biedaczek. Nie po tym, bo wyznała mu w zasadzie wprost, że Chrisa nie wzięła jeszcze w obroty. A w sytuacji zagrożenia życia zrobiłaby to przecież na pewno. I może by zginęła... a może Malcolm dostałby z powrotem Chrisa wyglądającego niby tak samo, ale z kręgosłupem moralnym przeżutym i wyplutym przez czarownicę.

Antonia jednak Chrisa przeżuwać i wypluwać nie miała zamiaru. Tak jak nie planowała sięgać do swojego bogatego arsenału wiedźmy, by zaczerpnąć stamtąd sposób, który niezawodnie ustawi Solo właściwy cel w życiu. Taki, w którym Ruler smaży swoje bicepsy na Copa Cabana, a na ręczniku obok odpowiedniego odcienia nabierają wdzięki Antonii, przysłonięte tu i ówdzie wiśniowym bikini. Nie. Życie jest sztuką wyborów, której trzeba się uczyć. Inaczej każda decyzja będzie tylko iluzoryczna, a życie stanie się błądzeniem po labiryncie, w którym każda droga prowadzi do tego samego miejsca. Tak też wyrąbała Chrisowi w mailu, zanim pogoniła Melbę do żwawszego pakowania bagaży.

- Muszę być w Rio jak najszybciej. Ktoś chce mnie zabić... jak ktoś ma taką fantazję i jaja, grzeczność wiedźmy wymaga, by dać się szybko znaleźć.
 
Asenat jest offline  
Stary 20-09-2012, 10:03   #267
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Punkt dwunasta w rytm naciskanego przez Malcolma pedału gazu przed studiem rozlegał się ryk czerwonego sześćset sześćdziesięcio sześcio konnego smoka domagającego się kolejnych galonów wysokooktanowego paliwa. Gdy tylko pozbawiona osobowości, albo raczej zaszczepiona innymi bytami postura Dominica zasiadła na fotelu pasażera czerwony pocisk pomknął w kierunku bramy studia zostawiając za sobą dwa czarne ślady na asfalcie. Brama unikając spotkania z wierzgającym na masce koniem otworzyła się w ostatniej chwili. Stojący przed dyżurką strażnik jeszcze tylko przez kilka sekund słyszał ryk oddalającego się samochodu.

***

Po powrocie ze szpitala Whitman wysłuchał relacji Blackwooda i Cryera ze śledzenia Andersona. Turysta mówił sprawnie bez zająknięcia. Whitman miał natomiast wrażenie, że stojący za nim Cryer, pomimo szerszej postury próbował robić wszystko by zmieścić się w cieniu Blackwooda.
Malcolm nie sądził aby Anderson próbował im zaszkodzić. Byłoby to nieracjonalne działanie, a chłopak miał przecież całe życie przed sobą. Ekstraktor z podziwem odniósł się do sprzętu będącego w posiadaniu Turysty. Nagle Whitman wyciągnął list od Antonii. Przeczytał go szybko jeszcze raz.

Powiedziałam Putinowi we śnie, że gdy w sile swych lat spotka go cios i upadek, tylko młodzieniec z amuletem za uchem poda mu rękę i będzie mógł go ocalić. Teraz tym młodzieńcem jest Will.
Powiedziałam Putinowi we śnie: Dwóch masz wrogów, którzy mogą cię przywieść do upadku. Trzech masz przyjaciół, którzy mogą cię przed nim uchronić. I jednego fałszywego druha, który może wbić ci nóż w plecy.
Te słowa są ważne i będą ważne. Skorzystaj z nich mądrze, tak jak zawsze mądrze korzystałeś z moich rad.


- Thomas – odezwał się do Blackwooda – myślę, że skorzystamy jeszcze z Twojego sprzętu. A Ty – Malcolm przechylał się to na lewą to na prawą stronę Turysty próbując wyłowić spojrzenie Fałszerza – zajmij się komputerem Anthonego. Dysk nie powinien być uszkodzony.

***

- Doktorze Sukin. Na początek proszę rozeznać się w najbliższym otoczeniu. Będzie wtedy Panu łatwiej pracować na pierwszym poziomie. Może Pan zaglądać do każdego pomieszczenia i radze jak najwięcej zapamiętać. Amy – Malcolm spojrzał w kierunku Fałszerki – jeśli chcesz wygodnie mieszkać, powinnaś pokazać doktorowi swoje lokum. On też będzie śniącym. To samo tyczy się pozostałych – Whitman przerwał na chwilę, oblizał wargi, po czy ponownie odezwał się do Sukina. - Nie wiem co z projektem, który Panu powierzyłem. Wietnam. Chciałbym, żeby naniósł Pan do niego pewne zmiany. Nie będzie tego zbyt wiele. Na szczęście dżungla się nie zmienia. Chodzi o czas. Wszystko dzieje się w czasie obecnym. Zadanie polega na uprowadzeniu pułkownika dowodzącego grupą byłych żołnierzy Vietkongu … biały człowiek. Żołnierze to nie tylko weterani ale także ich dzieci. Wychowani przez dżunglę mordercy. Oddział zamieszkuje jakieś miejsce w dżungli tworząc komune. To najemnicy od każdej brudnej roboty w zależności od tego ile ktoś jest wstanie zapłacić za ich usługi. Naszym zadaniem jest uprowadzenie dowódcy. Co do broni oraz naszego ekwipunku może się Pan konsultować z Blackwoodem, Koroniewem oraz Ruhlerem … myślę, że Panowie są z tym na bieżąco. Proszę też pomyśleć o dotarciu do miejsca np. zaprojektowanie i umiejscowienie śmigłowca … albo łodzi, jeśli wioska będzie w okolicach rzeki. Tylko podpowiadam, liczę tu na Pana inwencję.

- Piotrze – Malcolm zwrócił się do Koroniewa – czy wiadomo Ci coś o zabezpieczeniach nałożonych na teren przez Anthonego? Nie chciałbym, żeby ktoś przypadkiem sikając za studiem odpalił ładunek nuklearny.
-Niestety obecnie nie jestem nic w stanie powiedzieć- ale wg mnie na pewno stworzył jakieś zabezpieczenia. Mogę spróbować poszukać tych niespodzianek, ale najlepiej jakbym nie robił tego sam. Nie wiadomo, czego można by się spodziewać po Morozowie- powiedział spokojnie Koroniew.
- Ok. Weź kogoś do pomocy. Lepiej jakbyśmy zrobili to własnym zakresie, nie chcę robić widowiska i ściągać tu ekipę saperów. Bądźcie ostrożni … - zupełnie niepotrzebnie dodał Whitman.

- Amy – Whitman spojrzał na Fałszerkę – w którym szpitalu jest profesor i jaki jest stan jego zdrowia? – Bzdurne i niepotrzebne pytanie – pomyślał Ekstraktor w kontekście jego wcześniejszych odwiedzin u Willa.
Fałszerka powoli wstała z krzesła. Ruszyła wolnym krokiem w kierunki siedzącego naprzeciw niej Malcolma. Z tylnej kieszeni dżinsów wyjęła kilka papierków. Za chwilę jeden z nich powędrował w ręce szefa. - Wizytówka lekarza, który operował Willa - powiedziała - pod spodem masz też nazwę szpitala. Z tego co wiem... ciało Willa żyje.
Coś jeszcze - zapytała stojąc nad nim. W tym samym czasie reszta papierków znów znalazła się w kieszeni na jej pośladku.

- Tak, jest jeszcze jedna rzecz ale o tym później - odpowiedział Extractor chowając wizytówkę.

- Reszta tyczy się wszystkich. Po pierwsze od dzisiaj unikamy włóczenia się bez celu po mieście. Wiadomo do czego doprowadziło to ostatnio. Jeśli ktoś wychodzi poza teren chce o tym wiedzieć, jeśli mnie nie ma, melduje o tym Amy. Po drugie pracujemy nad planem. Od teraz robimy to wspólnie. W Wenecji poczyniliśmy pewne ustalenia. Jak na razie mamy tylko pomysł co do miejsca. Reszta to jeden wielki znak zapytania. Także zabieramy się ostro do pracy. Po trzecie nie widzę tu Chemika. Do czasu powrotu Antonii działamy bez niej. Tyczy się to także snu treningowego w Wietnamie.


- Czekam na odpowiedzi oraz pytania. – Malcolm usiadł na krześle.

- Ja mam pytanie - oznajmił bezceremonialnie Ruler, wstając z krzesła - o co chodzi z tym Wietnamem? Mamy tam lecieć czy co? Potrenować sobie strzelanie na żółtkach? Kogoś odbić?
- Tak Chris. Mamy tam lecieć na pierwszym poziomie. Możemy sobie postrzelać. Zauważyłem jak świerzbią was ręce. Mamy porwać dowódcę. Po co? To trening. Myślę, by po dotarciu do Marka na pierwszym poziomie urządzić mu niezłą jazdę. Zacząć sen od mocnego wejścia. Wietnam powinien być dla nas na niezłym poziomie trudności. Czym trudniej na treningu tym lepiej pójdzie nam we właściwym śnie. Przy okazji … potrafisz pilotować?

- Raczej nie, ale może mógłbym improwizować - uśmiechnął się Christopher.
- Ok. W takim razie zdajemy się na Architekta. – odpowiedział Malcolm. - Czy to będzie śmigłowiec, jeden czy może dwa, czy też łódź desantowa pozostawiam pańskiej inwencji doktorze Sukin. Ważne, żeby były z obsługą i uzbrojeniem.


Malcolm opowiedział o miejscu gdzie chcą dobrać się do Marka na poziomie zero, zapewnił też Toma, że odstanie wszystkie informacje jakie udało im się zdobyć. Potem zwrócił się po raz drugi podczas tego wieczornego spotkania do Amy:

- Mam tutaj profil psychologiczny Marka. Między innymi dlatego pozostałem w Berlinie na dłużej. Chciałem aby sporządził go ktoś stamtąd. Amy zapoznaj się z tym. Ciekaw jestem czy dodasz do tego coś od siebie. - Whitman podszedł do miejsca zajmowanego przez Fałszerkę i wręczył jej teczkę z dokumentami.

- Rzucę okiem - powiedziała cicho. - Napisał go ktoś, kto zna osobiście Marka?
- Nie, na pewno nie - odpowiedział szybko Malcolm.
- Wielka szkoda - powiedziała bardziej do siebie - przejrzę to.
- Czy to jest cały team? - zapytał Boyle omiatając wszystkich wzrokiem. - Czy jest ktoś nieobecny?
- Nie to nie jest cały team - odezwał się Whitman, spoglądając na Toma z dziwnym wyrazem twarzy - naszą Chemiczkę poznasz niedługo.
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 20-09-2012 o 10:07.
Irmfryd jest offline  
Stary 20-09-2012, 11:28   #268
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
rozmowa z Malcolmem

-Malcolm...

Dojrzały mężczyzna w ciele chłopaka, któremu kolejne lata nie będą już dane zatrzymał się przed szefem całej grupy. Odprawa dobiegała końca. Zastępca szefa, który leżał na podłodze w zasięgu ich wzroku podobnie jak Will także nie zamieszkiwał już swojego ciała. Przez moment zastanowił się gdzie w takim razie jest teraz Smith? Ostatnio miał okazję do coraz częstszego rozważania podobnych kwestii. Kolejne słowa wisiały w powietrzu, ale najtrudniej było zacząć.

-Możemy... Musimy porozmawiać.
Powiedział głosem opanowanym na tyle, na ile mógł sobie pozwolić.
-To ważne - dodał, żeby podkreślić wagę swoich słów nie spuszczając z oczu twarzy Ekstraktora.

- Najwyższy czas - odparł pozbawionym emocji głosem Malcolm.

Brew Willa bezwiednie drgnęła jakby nie spodziewał się takiej reakcji swojego rozmówcy. Z jednej strony dobrze, że w ogóle chciał z nim rozmawiać a z drugiej jego intencje wciąż pozostawały nieodgadnione.

-Mógłbym prosić jeszcze trochę czasu? Kilka godzin na zajęcie się raną.. jaką nabawiłem się po bliskim spotkaniu z... Christopherem. Sądząc po tym co się przed chwilą wydarzyło miałem raczej szczęście niż pecha.

- Czasu? Ok. Potrzebujesz opieki. Hmmm … może wynajmę pielęgniarkę. Wolisz blondynkę czy brunetkę … a może rudego kociaka z nogami do szyi w takim białym fartuszku i czepku z dużym czerwonym krzyżykiem na głowie? - ton głosu Malcolma w ogóle się nie zmienił - Miałeś szczęście … hmmm … szczęśliwców trzeba nagradzać. Wiem. Wynajmę trzy a Ty sobie wybierzesz. Tak … tak będzie najlepiej. No to mamy uzgodnione. Wypoczniesz, nabierzesz sił, a potem wszyscy razem dobierzemy się do Putina.

-Nie rozumiem.. - twarz młodego chemika rzeczywiście wyrażała lekką konsternację.
-Wiesz w ogóle z kim rozmawiasz?
Malcolm poruszył ustami, ale nie wypowiedział żadnego słowa. Przekleństwo, które cisnęło mu się na usta zniknęło wraz z przełkniętą śliną.
- Czego nie rozumiesz? Zlecenia, obowiązków, tego po co tu jesteśmy? – Ekstraktor mówił opanowanym głosem.

Podobnie jak jego rozmówca, profesor także próbował zachować obojętność chociaż w świetle ostatnich wydarzeń o których przypominał mu znajomy kształt na podłodze... Teraz już należnie okryty.

-To akurat rozumiem jak najbardziej Malcolm. Może nie rozumiałem tego dokładnie jak zwerbowałeś mnie w Tokio, ale po Wenecji wiele stało się jaśniejsze. Jestem Architektem, więc robię to co do mnie należy.

- Nie wiem co ćpałeś. To co zrobiła Ci Antonia we śnie mogę tylko sobie wyobrazić. Możesz jej za to podziękować albo powyrywać kudły. Nie interesuje mnie to – nieodgadniony wyraz twarzy Malcolma nie znikał. - Powiem Ci czego ja potrzebuję. Widziałem pudła ze sprzętem laboratoryjnym, cholernie drogim i cholernie potrzebnym. Mamy sprzęt a ja muszę słono płacić za somnacin. Antonia narozrabiała i spieszyła. Nie mam chemika. Chcę żebyś przestał się użalać nad swoją nogą i zabrał się do składania labu i produkcji somnacinu.

Rzekomy chemik jedynie westchnął spodziewając się tego. Mimo wszystko starał się zapanować nad sobą.

-Z tym może być problem bo z chemii miałem problemy w liceum.... Jakieś 20 lat temu.
- Miałeś problem z chemii ... niedobrze … niedobrze dla Ciebie. W takim razie będziesz musiał szybko nadrobić materiał. Jak wróci Antonia każę zrobić Ci klasówkę. – Malcolm oblizał wargi - A teraz z łaski swojej weź się do roboty.

-Cieszę się, że tryskasz humorem, ale nie owijajmy w bawełnę. Malcolm to naprawdę ja... Mam ci opowiedzieć o swoim życiu? Rodzinie? Studiach? Przypomnieć ci jak się poznaliśmy? Jak z Anthonym wydostaliście mnie z więzienia, które sam stworzyłem? Możesz nawet zbadać mnie wariografem kiedy będę to robił.

- Myślisz, że tryskam humorem? Ok. Zastanów się zatem co zrobię gdy naprawdę się wkurzę. - Ekstraktor przekrzywił głowę i z dziwnym wyrazem twarzy przyglądał się przez chwilę rozmówcy - Powtarzam Ci synu. Wcale nie jest mi przykro z powodu tego, że Antonia namieszała Ci w mózgownicy, równie dobrze mogła wmówić Ci, że jesteś dalajlamą. Nie wiem jak się w tym odnajdziesz i co z tym zrobisz. Szczerze mówiąc wisi mi to. I tak miałeś więcej szczęścia niż rozumu, że żyjesz. Ja oczekuję od Ciebie somnacinu … i to jak najszybciej.

-To może ja zacytuję jedne z ostatnich słów naszego wspólnego znajomego. Wybacz jeśli niezbyt dokładnie: ”To nie jest Dominic. Dominic Nobody nie żyje, co zdiagnozowała policja, lekarze, Amy i Blackwood.” Możesz teraz powiedzieć czemu nie chcesz uznać pewnych dość oczywistych faktów?
- Bo nie biorę pod uwagę słów trupa - Malcolm kiwnął głową w kierunku leżącego pod płachtą ciała - Zresztą mało z tego co mówił miało jakikolwiek ciąg myślowy. Chyba mu na koniec odbiło. Oczywistym faktem dla mnie jest, że przyćpałeś, miałeś śmierć kliniczną, procesy życiowe Ci spowolniły, łapiduchy nie poznali się i o mało co ktoś nie pochował Cię żywcem. Jesteś wierzący?

-Powiedzmy, że... Zaczynam inaczej postrzegać pewne sprawy od jakiegoś czasu. Nie wiem co to ma za znaczenie. I nie wiem czemu uważasz, że wszyscy wokół łącznie z rzekomo Blackwoodem, Smithem, Antonią, resztą “łapiduchów” a nawet Amy, która zna mnie najlepiej mogą się mylić. Co do jednego masz rację... Antonia zrobiła mi coś czego nie rozumiem. Coś w co sam do końca nie wierzę.. Widziałeś ją już w akcji, wiesz co potrafi. Nie wiem na czym opierasz swoje podejrzenia, ale jeśli się mylisz.. To właśnie tracisz swojego Architekta.

Will ugryzł się w język. I tak prawdopodobnie powiedział już za dużo a przecież nie mógł od razu odkryć wszystkich kart. Z całą pewnością nie był do końca gotów na tą rozmowę.

- Czemu nie wierzę? Bo oglądam to wszystko z dystansu. Chemiczka to wiedźma a wiedźmy paplają trzy po trzy. Do tego ma charyzmę i umie sprawić, że ludzie wierzą w to co mówi. Gdyby nie to, że nie mam innego poza … niedysponowanym Tobą … Dominicu, Williamie czy tam Miquelu … chemika, skreśliłbym ją. Mój Architekt leży w szpitalu, nie miałem czasu nawet go odwiedzić i dowiedzieć się co i jak. Wiesz co? … Po tym jak zabiorą Smitha wybierzemy się razem do szpitala. Może wtedy zrozumiesz, że to tylko zainfekowany Antonią umysł każe Ci tak myśleć.

-Nie zdziw się jak twój “Will” zaślini ci twarz z radości na twój widok...A gdybym... Udowodnił ci to inaczej? Zaprojektował co tylko chcesz? Pokazał coś czego młody mr. Nobody na pewno by nie potrafił?
- Możesz projektować … w wolnym czasie. Tylko jak to się ma do faktu, że ja nadal potrzebuje somnacidu?

-Nie nauczysz starego psa nowych sztuczek. Nie mam doświadczenia w materii o której mówisz. Jestem nauczycielem nauk historycznych do jasnej... Jeśli chcesz Somnacidu to sugeruję Ci żebyś wziął pod uwagę powrót Antonii albo znalezienie sobie innego Chemika.
- Nie potrzebuje doradców. O 12 jedziemy do szpitala. Potem podejmę decyzję - lodowatym głosem odpowiedział Ekstraktor.

-Jeśli to ma cię przekonać... To niech będzie. A teraz pozwól, że zajmę się swoją nogą.
- Niech będzie? Nie pytałem Cię o zgodę. Co do nogi, myślę, że w szpitalu lepiej się tym zajmą. Można powiedzieć, ze niefortunnie wstrzeliłeś sobie kołka. Zamiast w ścianę to w nogę. Przy odpowiednim banknocie przejdzie.

Z całą pewnością było to niefortunne zdarzenie. Bardzo dyplomatyczne panie Whitman. Naprawdę bardzo dyplomatyczne. Wszystko byleby stworzyć pozory szczęśliwej “rodziny”. Profesor nie powiedział jednak swoich myśli na głos.

-Mamy czas na mój pobyt w szpitalu?
- Pobyt w szpitalu? Z takim draśnięciem? Niech ktoś to opatrzy i tyle. Do Putina się zagoi.

-Jeśli chodzi o to.. To nie ma sprawy. Antonia już się tym zajęła kiedy byłem nieprzytomny. Tak przynajmniej dowiedziałem się od Amy. Nie miałem tylko czasu jej stosownie podziękować, ani nawet przyjrzeć się jak źle to wygląda.
- Antonia … szkoda, że nie zrobiła Ci czegoś innego. Skoro nie ma sprawy tym lepiej. Punkt 12 jedziemy odwiedzić Williama.
-Dziwnie będzie odwiedzić samego siebie - odparł natychmiast Eakhardt okazując niezachwianą pewność siebie.
-Jeśli, więc to wszystko.. To do zobaczenia o 12.
- Dziwnie to dopiero może być. O 12 przed studiem - zakończył rozmowę Whitman.

 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 20-09-2012 o 11:36.
traveller jest offline  
Stary 20-09-2012, 11:32   #269
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
dialog przy udziale Asenat i Vivianne

Jego pokój wyglądał jak jakaś rytualna strefa kultu. Pozbawiony mebli, zdemolowany, z trumną pod ścianą nadawałby się może na lokum dla wampira albo religijnego fanatyka. Nagle zatęsknił za domem. Domem, który wciąż gdzieś tam był w starej, dobrej Anglii. Właściwie to, że jest to jego pokój dowiedział się od Amy bo od przyjazdu do L.A. nie było czasu, żeby wpaść tu chociaż na chwilę nie licząc tego szalonego eksperymentu. Jego torby leżały spakowane w rogu tak jakby dopiero co przyjechał. W innych okolicznościach to miejsce i wydarzenia jakie miały tu miejsce byłoby dla niego ciekawym studium do nauki, ale teraz musiał zetrzeć po prostu ślady ostatnich wydarzeń z tego... pożyczonego ciała. Nie mógł zrobić tego tutaj a z tego co się orientował zwolniły się ostatnio dwa pokoje. Wziął swoje bagaże i nogi poniosły go w miejsce które wydało mu się nie wiedzieć czemu oczywiste. Pokój zmarłego niedawno Anthonego Smitha. Nie wiedział ile zostaną jeszcze w studiu filmowym, ale musiał przecież gdzieś mieszkać. Drzwi były zamknięte, jednak spróbował użyć klucza, który otwierał jego “rytualną komnatę” i o dziwo zamek ustąpił. To znaczyło, że wszystkie klucze pasowały tu do wszystkich drzwi. Jaki więc był sens w zamykaniu się? Nie rozwodził się jednak nad tym - przynajmniej miał gdzie się podziać. Miał w tej chwili do zaspokojenia najbardziej przyziemne potrzeby. Przede wszystkim był szalenie głodny. Takiego ciągu na dnie żołądka nie czuł chyba od lat studenckich. W dodatku trzeba było spojrzeć na ranę za której opatrzenie musiał zapewne podziękować Antonii. Musiał do niej zadzwonić w tej i w kilku innych sprawach. Może ona pomogłaby mu przekonać Malcolma, znała go przecież znacznie lepiej. Musiał próbować wszystkiego. Jaka była alternatywa? Ucieczka? Jak już to z Amy. Wątpił jednak w to, że Ekstraktor nie spróbuje ich odnaleźć. Mógł jeszcze udawać Warda jednak... W końcu wydałoby się to i przestałby być potrzebny grupie. Wciąż układał to sobie w głowie i za każdym razem brzmiało to dla niego co najmniej idiotycznie dla kogoś racjonalnego i twardo stąpającego po ziemi. Jak więc miał przekonać do tego kogoś innego kto nie widział tego na własne oczy? Czysta fantastyka, nawet bez podstaw naukowych, którymi można by to wytłumaczyć. Coś czego nie da się wyjaśnić, ani zrozumieć a jednak istnieje... Może wszystko sprowadzało się do kwestii wiary? Jeśli nawet on sam nie wierzył w to dość mocno to z całą pewnością wiary tej nie zabrakło Amy i Antonii. Rozmowa podczas, której przekonały go wreszcie do tego szalonego pomysłu teraz jak żywa dźwięczała mu w uszach.



- Życie. Mam do zaoferowania życie - mruknęła Antonia, sama nie do końca wierząc w to, co mówi. To, co chciała zrobić, prawowierni Żydzi określili by mianem niekoszernego, Arabowie halal - i w sumie nieważne były słowa, ważny był sens. To było coś zabronionego i brudnego. - Jest ciało i jest dusza, Will. Czy ty to ciało, czy ty to dusza? Czy kiedy robimy, co robimy w naszej sprawie - działasz swą duszą czy działasz ciałem? Ciało to tylko naczynie, które zamyka to, co jest tobą. Twoje naczynie ma dziurę i dusza zaczęła się wylewać... Proponuję ją przelać w inne, zanim wycieknie do końca. A to... - wskazała palcem na pierś Architekta. - To możemy zostawić do naprawy garkolepowi Friedmannowi. Będzie mogło być znowu twoje, jeśli się uda. Friedmann daje ci 10 procent. Ja ci daję... jakieś 40-50. Ale nie mamy czasu i musimy działać szybko.

-Co za bzdury.. Rozumiem ludzką wiarę w wyższe byty chociaż sam się z nią nie identyfikuję.Nie wyśmiewam czyiś przekonań, ale z całym szacunkiem kobieto, ale jeśli oczekujesz, że uwierzę w coś takiego, że można dowolnie przelewać życie z jednego ciała.. bo o to ci chodzi prawda? - Will spoglądał w oczy Brazylijki próbując wyczytać z nich cokolwiek.

-Chyba jesteś bardziej szalona niż myślałem - dodał odwracając wzrok.

Architekt chodził po pokoju drapiąc się po swoim dwudniowym zaroście i kręcąc głową z niedowierzaniem. Spoglądał to na jedną to na drugą kobietę. Jeszcze nawet nie zaczął oswajać się z tym, że ma raka a jego “naczynie ma dziurę” a już musiał zaufać którejś ze stron na niepojętym dla niego poziomie.

-Amy chyba ty też nie wierzysz w to wszystko?

- Nie do końca - powiedziała cicho po chwili namysłu. - Skoro uwierzyłam kiedyś, że możliwe jest to co robimy, i zaczęłam wchodzić do snów obcych ludzi i mieszać im w głowach...- skupiła wzrok na Willu. Westchnęła. - Nie mogę powiedzieć, że w coś nie wierzę, póki tego nie sprawdzę.

-Czy wy żeście wszyscy zwariowali? - ton profesor się zmienił a gestykulacja rąk świadczyła o tym, że mężczyzna chce się odwołać do ich rozsądku. Rozumiał Antonię, ale Amy?
-Mam wyobraźnię, ale potrafię odróżnić fikcję od... Tego co rzeczywiście jest możliwe. Te wszystkie niezwykłe rzeczy, które dokonywało każde z nas działo się w snach. Rak... To nie żaden sen, to coś realnego.

- Co z tego gdzie się to działo? - głos Amy był nieco podniesiony. - Zaczep człowieka na ulicy i zaproponuj mu, że nauczysz go włamywać się do umysłów innych ludzi w czasie snu. Gwarantuję Ci, że w najlepszym wypadku spotkasz się z bluzgami wymierzonymi w twoim kierunku, a w najgorszym przyjadą po ciebie rośli panowie i zapakują w kaftan.
- Ty zachowujesz się właśnie jak ten człowiek. Zamknij się więc na moment i wysłuchaj propozycji Antonii – mówiła tak szybko, że musiała zrobić przerwę na głęboki oddech. – Jeśli chcesz zabawić jeszcze na tym świecie – powiedziała, sama dziwiąc się temu jakim tonem i w jaki sposób mówi - nie odrzucaj żadnego rozwiązanie zanim go dokładnie nie przemyślisz. I myśl szybko.

Tam daleko, za szybą oddzielającą salę od Los Angeles zaczęła się już gra tysięcy świateł. Centralne części miasta-molocha nieprzeliczonymi punktami okien i ulicznych reklam rozbijały ciemność, która niepostrzeżenie już nadeszła. Znikające i pojawiające się naprzemiennie światełko znaczyło trasę lotu śmigłowca, przelatującego wysoko nad drapaczami chmur.

-To może uwierzmy także w białe niedźwiedzie pijące coca-colę co? To jest ciężka i prawie nieuleczalna choroba. Amy swoim zrezygnowanym w walce z rakiem pacjentom także zalecałabyś słuchanie “cudotwórców” i picie magicznych fiolek? Masz rację, samo wysłuchanie nic nie kosztuje, ale... - Architekt urwał na moment i przypomniał sobie podobną rozmowę odbytą wcale nie tak dawno temu. Rozmowę owianą senną mgłą zniekształcającą wspomnienie. Być może jednak wszystko ma swoją cenę.

- Moi pacjenci... żaden z przeciętnych obywateli tej planety nie dostałby nawet szansy wysłuchania chorych pomysłów Antonii. Gdybym była na Twoim miejscu łapałabym się wszystkiego, co może zatrzymać mnie na tym świecie. Bo chyba masz jeszcze po co żyć, co? Przestań w końcu być pieprzonym racjonalistą i zacznij zauważać, że życie nie jest tak proste i oczywiste jak ci się wydaje Will.

Antonia czekała spokojnie, aż emocje opadną. Patrzyła w okno i, choć jej oczy były suche, płakała nad Dominikiem, nad Willem i Amy, i nad sobą także. Nad konsekwencjami, które ją spotkają, bo spotkają na pewno. I nad swoją córką, nad tym, że wówczas nie pojawił się nikt, kto potrafiłby uczynić cud.
- Ludzie są silni - powiedziała cicho i łagodnie. - Zawsze byliśmy. I każdy z nas z mlekiem matki wyssał tę siłę i bunt. Jesteśmy, kim jesteśmy tylko dlatego, że ze wszystkich istot w nas najmocniejszy był brak zgody. Na wszystko. Także na śmierć. Zwierzę, gdy czuje dotyk końca, godzi się z nim i pokornieje. Człowiek walczy do ostatniego oddechu, a nawet poza nim. Mocniej zaś walczymy, gdy odchodzą ci, których chcemy zatrzymać. Oby cię to nigdy nie spotkało, Will, uwierz mi po prostu na słowo. Kiedy umiera twoje dziecko, pójdziesz do każdego, kto da cień nadziei, choćby i słabszy i cieńszy niż ostrze noża. Dziwisz się, że ja i Amy łapiemy się cienia nadziei? Nie patrz tak na mnie, nie jestem ciemną wiedźmą, Indianką z zapadłej głuszy nad Amazonką, która nie odeszła dalej niż dzień marszu od swego barłogu. Jestem bruha, ale jestem też lekarzem. Widziałam setki razy, jak medycyna dokonywała... cudów. Tak to się wtedy nazywa, że lekarze dokonali cudu. Tak naprawdę to żaden cud, tylko sztuka, która wyrosła z naszego buntu wobec śmierci. Trudna, twarda sztuka, w której jednak są jasne reguły. Friedmann jest człowiekiem tej sztuki, i kapłanem jasnych reguł. Powiedział ci: 10 procent. To i tak dużo, Will, człowiek z ulicy nie dostałby twojej szansy. Moja sztuka jest tak samo stara jak sztuka Friedmanna, narodziły się w tym samym momencie. Kiedy pierwszy człowiek płakał nad poranionym bratem. Kiedy odkrył, że śmierć można odpędzić. Że wypalenie rany może ją zamknąć, że potrzaskane kości można wepchnąć z powrotem na ich miejsce, w akompaniamencie ryku bólu. To były okrutne czasy, i za każdym razem, gdy człowiek wypalał drugiemu żagwią otwartą ranę czy nastawiał kości, bogowie rzucali monetą. Jednak wtedy ludzkość odkryła, że są wśród nich tacy, których bogowie kochają. I jeśli rzut wypadnie źle, rzucą jeszcze raz. Czasami... aż do skutku. To dlatego ja mogę dać ci więcej szans niż Friedmann. Tak, tam gdzie sztuka Friedmanna ma jasne reguły, moja ma tylko czarny ocean, bez dna i bez brzegów. On ci wyjaśni szczegółowo, co się będzie z tobą działo. Ja ci tego nie wytłumaczę, choćbym nawet chciała... czy mogła. Ale mogę ci obiecać, że jeśli się zgodzisz, będę z tobą pośród fal tego oceanu czerni. Nie puszczę twojej ręki. Nie dam cię zabrać. Będę wrzeszczeć tak długo, aż bogowie zapłaczą nad tobą i rzucą monetą, i rzut będzie pomyślny dla ciebie.

Mężczyzna nawet nie mrugnął, nie odwrócił wzroku w bok. Wydawało się, że ta chwila ma kluczowe znaczenie. Do tej pory sam nie był pewny co myśli o tej kobiecie. Jeśli chodzi o Amy to uczucia były bardziej krystaliczne. Chociaż jego znajoma pani psycholog była dość żywiołowa i stosowała dość niekonwencjonalne formy pomocy. Obu im wyraźnie zależało na nim skoro były tu w tym trudnym dla niego momencie. Skoro uparcie próbowały mu wbić do głowy swoje racje. Racje, których nie akceptował, z którymi się nie zgadzał, ale cóż więcej mu pozostało? Przełknął ślinę i chrząknął donośnie. Zdziwił się jak bardzo zaschło mu w gardle. Wiedział co musiał powiedzieć, ale czuł się jakby zapomniał jak właściwie funkcjonuje ludzki ośrodek mowy. Czy to wahanie? Zamknął oczy i otworzył usta z których popłynęły trzy krótkie słowa.

-Dobra, zróbmy to.

Zaraz jednak spoważniał i dodał bo inaczej nie byłby pewnie sobą:
-Znaczy... Może zacznijmy od... O czym dokładnie tu mówimy?

Na ustach Amy pojawił się słaby, ale jakże szczery uśmiech. Była pewna, że Will zgodzi się teraz na wszytko, co zaproponuje Antonia. Skoro schował swoje sztywne zasady i poglądy do kieszeni i przystał na szaloną propozycję Brazylijki znając zaledwie mglisty zarys planu, miały go w garści. Fox spojrzała na chemiczkę z nadzieją wypisaną na twarzy.

- Mówimy o zamianie dusz. Wczoraj się nie urodziliście, na pewno słyszeliście o takich przypadkach. Gość zasypia wieczorem, a rano budzi się w innym ciele. A więc... to możliwe. Ryzykowne, jak wszystko - ale możliwe. Will, jeszcze tego nie wiesz i przykro mi, że w takim momencie się dowiadujesz. Przykro mi, że muszę to zrobić, ale nie mam wielkiej możliwości manewru. Nie mam, cholera, wyboru, i ty w sumie też nie masz. Przejdźmy do rzeczy. Dominic nie żyje. I to w jego ciało zamierzam zapakować twoją duszę - Antonia miała kamienną twarz indiańskiego wodza, ręce złożone obok siebie na kolanach i ten bezruch i spokój był tak nienaturalny, że było jasne. Antonia tylko wysiłkiem woli panowała jeszcze nad sobą i swoimi odruchami.

Architekt sam dziwił się sobie, że kiwał spokojnie głową słuchając Antoni. Właściwie to czemu miał jej nie wierzyć? To brzmiało jak sen i może w istocie nim było. Przez myśl przemknęła mu myśl czy może tego nie sprawdzić. Dotknął wolno kolana i szukał czegoś co najwyraźniej było ukryte przed wzrokiem kobiet.<Will używa totemu bo jest lekko zeschizowany>

-Dominic nie żyje. Rozumiem. Mówisz o zamianie ciał z martwym chłopakiem. Rozumiem. Chyba już nic mnie dzisiaj nie zdziwi...Muszę komuś uwierzyć i równie dobrze mogę wam - spojrzał na obie kobiety - skoro i tak nie mam już czasu.

Powinien się kłócić, wyjść z pokoju, ochrzanić dziewczyny za dawanie płochych nadziei, zawołać Friedmana, ale... Zamiast tego zawierzył intuicji, która przeważyła nad rozumem i zdrowym rozsądkiem.

-Szczegóły... Chyba powinniśmy najpierw uzgodnić szczegóły. No chyba, że już wszystko rozplanowałaś Antonio...

Reszta potoczyła się już szybko.



Tylko co o podobnych sprawach myślał Malcolm? Wydawało się, że podobne to co Anthony. Tu akurat Point i Ex mieli raczej podobnie zdanie. W innych sprawach widocznie niezbyt. Sporo go ominęło skoro doszło do czegoś takiego. Przed oczami wciąż widział tą sytuację. Pewny i niezachwiany głos ich przywódcy, taki jaki oczekiwano by od lidera. Prawie rozmazane ruchy Christophera Ruhlera i rozpaczliwą próbę człowieka, który walczył do końca. Człowieka, który pod pewnymi względami jeszcze długo będzie go inspirował do zdecydowanych działań. Przypomniał sobie te ich nieliczne wspólne spotkania. Mimo charakteru ich znajomości obaj traktowali się z szacunkiem a nawet rzadko spotykaną wśród ludzi ich pokroju - bądź co bądź kryminalistów - sympatią. Poczuł potrzebę wzniesienia szklanki z czymkolwiek w geście saluty za Anthonego Smitha. Zajrzał do małej lodówki i rzeczywiście była tam połówka jakiejś wschodnio-europejskiej wódki. On jednak wyjął butelkę niegazowanej wody i wziął spory łyk. Postawił ją na lodówce i zajął się poszukiwaniem czegoś jadalnego. Nie było tego wiele. Raptem kilka kiełbasek, jakieś owoce, serki, jogurt. Po prostu dieta cud Point-Mana. Nie był pewien czy Anthony jadł cokolwiek od pobytu w Los Angeles. Willowi jednak wystarczyło to chwilowo, żeby uzupełnić braki żywieniowe. Wybrał numer panny Fox. Po piątym sygnale włączyła się poczta głosowa.

-Amy... Myślałem o Tobie.. Chyba potrzebuję pogadac. Jestem w pokoju Smitha, więc jakbyś miała chwilę... A jak szczęśliwym zbiegiem okoliczności jesteś na mieście to byłbym wdzięczny za jakiś t-shirt w moim “nowym rozmiarze”. No to pa.

Rozłączył się i poszedł do łazienki. Rozebrał się do bielizny z za dużych ubrań profesora, które wyglądały na nim wręcz komicznie. Nałożył je na siebie po wybudzeniu żeby jakoś wyglądać na odprawie, ale teraz czuł ulgę mogąc je w końcu zrzucić. Antonia zapewne zajęła się rzeczami Nobodego a ubrania Smitha podobnie jak jego własne leżały na nim jak twór pijanego krawca. W wolnej chwili trzeba będzie wybrać się na zakupy. Przypatrywał się krótką chwilę swojemu odbciu w lustrze. Odbiciu, którego nie poznawał. Przemył twarz i zmył pozostałości po malunkach Brazylijki. Nie poczuł się przez to bardziej sobą, ale w tej chwili był wdzięczny za każdy dar losu. Ból w nodze jakby zelżał chociaż wciąż miał problemy z chodzeniem. Po zdjęciu zakrwawionego opatrunku stwierdził, że nie jest tak źle jak się spodziewał. Zaraz zaśmiał się na głos zdając sobie sprawę, że jeszcze niedawno mógłby zemdleć na widok dziury we własnym ciele. Obmył ranę z zaschniętej krwi i obandażował na nowo opatrunkami z apteczki Smitha. Kolejną dobrą rzeczą było to, że halucynacje, które widział i słyszał najwyraźniej znikły - miał nadzieję, bezpowrotnie. Mógł spokojnie przemyśleć sytuację i spróbować wpaść na plan. Na jakiś plan, który rozwiązałby chociaż część z jego problemów. Na uwadze miał to, że wyjazd do szpitala by odwiedzić jego drugie “ja” zbliżał się z każdą minutą.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 20-09-2012 o 11:36.
traveller jest offline  
Stary 21-09-2012, 00:19   #270
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
Akcja ma miejsce między pościgiem za Jackiem a powrotem do studia na 12:30 :)

Blackwood stał pośrodku pokoju, w którym przez ostatnie parę dni mieszkał z Andersonem. Oparł się o jedną ze ścian, skrzyżował ręce na piersi i przymknął oczy. Słuchał odgłosów ulicy dochodzących z zewnątrz. Przez otwarte okno, z którego niedawno osłaniał ich prywatny “anioł stróż”, wpadało do pomieszczenia ciepłe, miejskie powietrze.

Oczami wyobraźni, ponownie obserwował rozmowę telefoniczną Jacka z Extractorem. Nie trudno było dostrzec, że młody był wstrząśnięty. Z trudem hamował gniew ale w jego oczach czaiło się też coś innego. Między ściągniętymi brwiami turysty pojawiła się pionowa zmarszczka. Thomas nie po raz pierwszy widział to spojrzenie. Był tam... strach... Tak, zwykły i jakże ludzki strach. Pod koniec rozmowy jednak, Jack stał się zdecydowany i jakby zimniejszy, z bardziej zaciętą twarzą. Oddał telefon Blackowi i nie odwracając się plecami do turysty wycofał się do swojego pokoju.

Zamyślony Thomas patrzył na drzwi pomieszczenia, do którego wszedł agent. Z trzymanego bezwiednie w dłoni telefonu wydobywały się jakieś dźwięki. Ekstraktor prawdopodobnie mówił coś do Thomasa ale ten zignorował to wtedy całkowicie i po prostu się rozłączył. Dlaczego? Czy słusznie postąpił biorąc sprawy w swoje ręce? Ile razy już podejmował takie decyzje? Co gdyby Malcolm upierał się by wpuścić Andersona żywego?

Po chwili pojawił się znów Jack, jednak tym razem taszcząc ze sobą torbę podróżną. Spojrzeli sobie ostatni raz w oczy po czym młody wyszedł bez słowa. Dokładnie wtedy, nagle, całkowicie znienacka, ogarnęło go złe przeczucie. Co powinien zrobić? Instynkt podpowiadał by rzucić się za nim, dopaść i uciszyć raz na zawsze potencjalne zagrożenie, jakim bez wątpienia był ale istniały też inne możliwości. Mógł odpalić satelitę i śledzić go z tego oto pokoju. Chociaż nie. Prędzej czy później zgubiłby cel.

Ale czy w ogóle był sens go ścigać? Anthony nie żyje. Zostawił jakieś zabezpieczenie na wypadek swojej śmierci? Jak dobrze Jack znał Anthonego? Był mu coś winien? Będzie się mścić? Co z tego, że Anthony nie żyje? Ma to jakieś znaczenie? Dlaczego Anthony nie żyje?

Moment! Ostatnie pytanie olśniło Blackwooda. Stał wtedy bez najmniejszego ruchu, jak kołek.
- Dlaczego Anthony nie żyje? - powiedział cicho do siebie i nagle wiedział co robić. Porwał klucze leżące na stole, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Na klatce schodowej wdusił przycisk jednej z wind a po chwili jechał już na sam dół w całkowitym milczeniu. W głowie jednak dudniło mu jak dzwon tylko jedno zdanie, które usłyszał zanim w studiu padł pierwszy strzał...

“Złamałeś najważniejszą zasadę ... z teamu się nie odchodzi...”

Sterczący pod ścianą Thomas wzdrygnął się. Nie znał Ekstraktora od tej strony, ale musiał przyznać, że zasada była doskonała a przecież cel zawsze uświęca środki. Nie mogli sobie pozwolić na dezercję.

"Chociaż..." - zastanowił się Black wracając myślami do Jacka... Przeprowadził z Andersonem udaną akcję snajperską, później śledztwo, poznał trochę chłopaka. Dużo gadali. Jeszcze przed paroma chwilami student, którego myśli krążyły wokół krągłości Amy stał się wrogiem, celem, pionkiem do zbicia. No nic, bywa i tak. "Chociaż... czy to jest w porządku?"

...

Nieważne. Nie czas na wewnętrzne rozterki. Istotne było to, że nie dopadł Andersona, który mógł nawet nieświadomie odkryć przed nim karty. "Obyś nie chciał ze mną grać, bo taka gra może skończyć się tylko w jeden sposób" - pogroził młodemu w myślach.

Był pewny siebie. Bez wątpienia. Technologie na szczęście miał po swojej stronie. W czasach globalizacji ludzie nie zdawali sobie nawet sprawy z tego z jaką łatwością można uzyskać dostęp do ich najbardziej prywatnych informacji. Numery telefonów, adresy, znajomości, miejsca pobytu, nawet bezpośredni podsłuch - wszystko było na wyciągnięcie ręki. A przynajmniej takie się Thomasowi wydawało. No właśnie. Do tej pory nie miał takich problemów ale okazało się, że potrzebował kogoś do pomocy. Wrzucił Cryera na głęboką wodę, podobnie zresztą jak zrobił to Koroniew z tymi swoimi treningami. Wiele wymagali od fałszerza a był to przecież specjalista od snów, nie od rzeczywistości. Do tej pory Thomas przypuszczał że nie ma tu chyba zbyt wielkiej różnicy, chociaż... Kto wie? Mimo wszystko miał cichą nadzieję, że Cryer sprosta wszelkim oczekiwaniom.

- Dobra, koniec tych rozmyślań. - powiedział sam do siebie chcąc się wyrwać z zamyślenia - Zobaczmy Jack, czy nam coś zostawiłeś... - założył czarne rękawiczki i przechylił głowę w bok tak, że aż chrupnęło.

Anderson nie był pierwszym lepszym chłopakiem ściągniętym przez Anthonego. Umiał zacierać ślady ale tamtego dnia za bardzo się spieszył. Blackwood obrzucił spojrzeniem główny pokój i pierwsze co przyszo mu do głowy to odciski palców, których całe mieszkanie powinno być pełne. Podszedł do jednej z szafek aneksu kuchennego szukając mąki. Gdyby dysponował wtedy najnowocześniejszym sprzętem wszystko byłoby prostsze, ale w mieszkaniu Jacka musiał polegać na prowizorce.

Otwierał i przeglądał każdą z szafek. W jednej znalazł naklejkę z adresem i numerem właściciela mieszkania a w reszcie - pustkę. Mąki brak. No tak, przecież żarli na wynos, opakowania po dwóch pizzach wciąż leżały na blacie. Cholera, jakiś proch, cokolwiek! Spojrzenie turysty padło na zwykłą książkę telefoniczną leżącą obok pustych pudeł z “Ristorante Gallo Nero”. Otworzył ją delikatnie. Jedna ze stron była założona ołówkiem.

BINGO!

Czyżby zaznaczony numer był jakimś tropem wartym uwagi? Wzrok Thomasa zjechał linijkę niżej. “Ristorante Gallo Nero”... No tak... Ołówek jednak się przydał. Nie minęło wiele czasu gdy Thomas zaopatrzony w starty na proszek grafit zaczął szukać śladów.

Naczynia i sztućce umyte, tekturowe pudło się nie nadaje, klamki od drzwi jak i okien bezmyślnie obmacał. Po dłużych poszukiwaniach okazało się jednak, jak zawsze zresztą, że nigdy nie da się całkowicie zatrzeć po sobie śladów. Blackwood odnalazł i sfotografował odcisk palca z poręczy łóżka Jacka, umywalki oraz książki telefonicznej. W łazience dodatkowy bonus: jeden włos. Chyba Andersona. Przynajmniej kolor się zgadzał.

I to wszystko. Kompletny brak jakichkolwiek innych śladów czy tropów. Nic... Zero... Z czym tu wracać...?
- Fuck this...
 
__________________
Wieża Czterech Wichrów - O tym co w puszczy piszczy.
aveArivald jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172