lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach III (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/14902-warhammer-imperium-na-peryferiach-iii.html)

Campo Viejo 27-09-2015 05:15






Lato 2518 roku K.I.

Okolica Franzenstein, Las, Dzień Piąty, Około Południa



Pogoda dopisywała, ptaszki śpiewały, wiewiórki wspinały się po pniach, a komary chyba jeszcze spały.
Jeb żuł kiełbasę ciamkając. Yorri odkrajał plasterki ze skromnego pętka i na przemian wkładał mutantowi do otwierających się ust, to sobie. Ruda twarz patrzyła z bliska na krasnoluda, a gry tamten skrzyżował wzrok ze spojrzeniem kadłubka, Jeb szczerzył się wesoło pełnym, szczarbatym uśmiechem od ucha do ucha.

- Um… dziękuję… się najadłem… - beknął mutant po tym jak został na koniec jeszcze napojony.

Krwawa struga wydzieliny wyciekła z nieruchomych ust wąsatego blondyna, który szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w korony drzew.

- No i co, będziem tak tu pilnować lasu, Yorrku? – zapytał Jeb i ziewnął przeciągle.




Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, "Głupa Gęś", Dzień Piąty, Około Południa

Wszyscy prócz Eryka i Edmunda, no i rzecza jasna Yorriego wraz z najnowszym kompanem Chłopców ze Stirlandu, Jebem, zebrali się w Głupiej Gęsi. Kolorowy festiwal skąpany w słońcu już od samego rana huczał w najlepsze. Wesoła, skoczna muzyka, tańce wraz z beztroskim gwarem niosły się ponad zwyczajowy jazgot swojskich karczemnych pogaduszek.

Do południa wciąż mieli jeszcze z pół godziny, więc przed powrotem do roboty, okupowali swój stół przy oknie. Pumpernikiel przyniósł tacę smażonych talarków kiełbasy z cebulą i czosnkiem nawtykanych w stos zapiekanych, dużych jabłek i gruszek. Do tego w blaszanej misce maślane bułeczki, jeszcze ciepłe, chrupiące i obsypane makiem.

- Heintzowi się nie chwalcie. – postawił przed nimi na odchodne dzban grzanego jęczmiennego. - Się spisaliście. - bąknął karczmarz, westchnął, wytarł spoczone ręce w fartuch i poczłapał w głąb karczmy.

Przy stole obok mężczyzna w średnim wieku, który, z tego co kojarzyli Stirlandczycy, zdaje się medykiem był osobistym jednej z hrabin, grał w kości ze młodszym do siebie szlachcicem i niesamowicie przystojnym drugim młodzieńcem o szatach szykownych, lecz nie tak krzykliwych jak u zajmującego miejsce obok arystokraty.

Resztę bywalców stanowili trzej starzy weterani przy szynkwasie, kilku kupców z rodzinami i ochroną oraz grono stałych bywalców, czyli w podeszłym wieku miejscowych Franzesteinu. Był młynarz, był kowal i kilku innych z widzenia znajomych twarzy wieśniaków.

Za oknem widać było Heintza jak trutnia miedzy pszczołami służby. Kiełbasiarz właśnie konwersował egzaltujac się zamaszystymi gestami, z małżeństwem kupców, którzy zeszłego dnia padli ofiarami napadu. Niepodal przy namiocie wachlowała się od niechcenia córka barona, w którego włościach leżało między innymi Biberof i Obwerwill. Panienka chyba wyglądała kogoś nieciepiwie, a jej ochroniarze dyskretnie stali za jej plecami jedząc z talerzy kiełbasę z kapustą, co ją żona Pumpernikla gotowała cały wczorajszy dzień w wielkim kotle.

Jakiś niesamowicie wysoki i przeraźlwiie chudy jegomość, o twarzy przeszytej blizną od ucha przez usta, chodził w czarnym fraku pośród gośćmi na placu niczym bocian w szuwarach.

Gromada małych dzieci bogatych gości, czterech gładko ulizanych chłopaczków, ganiała za miejscowymi dziewczynkami, ubranymi w najlepsze, odświętne sukienki, spod których wystawały bose stópki. Ciągali za warkocze i wstążki, a one broniły się uciekając za fartuchy służących dziewek, zapewne matul, ciotek, sióstr lub sąsiadek.




Eryk wedle wiedzy przyjaciół spał na górze cierpliwe znosząc rany bez cienia skargi. W istocie o tej porze, Bauer swe posłanie zamienił w perfekcyjnie złożoną kosteczkę koca, na równiutko zaścielonym prześcieradle.
Na dnie plecaka spoczywała księga, której posiadanie mogło grozić stryczkiem.

Nowicjusz, uczesany i umyty, klęczał pod oknem w czyściutkiej liberii, na obu kolanach, z twarzą wzniesioną ku stojącemu wysoko na niebie słońcu. Ciepłe promienie łaskotały przylejony do ogolonej twarzy szyderczy uśmieszek młodzieńca. Czuł się dobrze, wręcz bardzo dobrze. Rana doskwierała, ale znośnie, zupełnie nie jak wcześniej. Wypoczęty i z trzeźwy, odprężonym umysłem, mimo tak ciężko zalegających na duszy spraw, mógł zejść lekko schodami zajazdu do pracy we Franzenstein.




Edmund skutecznie unikał tych, których spotkać nie pragnął, lecz znalezienie tego, którego wypatrywał przychodziło mu równie trudno. Czuł jak rozsadza go energia i jakaś wewnętrza siła pchała go do czynu. Pobudliwym się czuł, aż mu noga drgała nerwowym tikiem, co brać mógł za stres związany z tak niesamowitymi wydarzeniami, jak również przypisać Heintzowej miksturze, po której jakby nażarł się michę szpinaku przepitej winem w sam do ożywienia animuszu. W końcu dojrzał go, gdy tamten wychodził ze stodoły. Niesforne słomki wyplatał z długich siwych włosów. Kanincher z radością niemal wywinął młynka trzymanym w ręku workiem i przyśpieszywszy kroku ruszył przeciąć drogę idącemu do karczmy przygarbionemu Manfredowi.

Czarny kapelusz z szeroki rodem, franzensteinskiego stróża prawa, wyszczerbiony był zawadiacko i wyblakły od słońca i deszczu.
Stary Łowca Czarownic zajrzał do wora i oczy mu zabłysły młodzieńczym ogniem.

- Mów synu. – usiadł na trawie wsparty plecami o szopę.

Banita z Oberwill zaczął snuć opowieść. Starzec słuchał stalowym wzrokiem wpatrzony gdzieś ponad linię oddalonego od wioski lasu. Kiedy Stirlandczyk skończył, Manfred wstał, zacisnął pas ciaśniej o dwie dziurki, poprawił kapelusz i szarymi oczami ogarnął wieś pomału ślizgając się oczami po budynkach, namiocie i ludziach. Potem podszedł nieco zawianym krokiem do studni i wylał sobie wiadro zimnej wody na głowę. Prychnął.

- Prowadź zatem. – pchnął Edmunda lekko w ramię przed siebie. – Idziemy z tym łbem do leśnego gniazda Chaosu. – poprawił pistolety zatknięte za spodnie. - Za kłamstwa i oszczerstwa wytnę jęzor, żeby nie było, że nie uprzedzałem.

Edmund nie widział czy to jemu osobisty, własny język był zagrożony, czy raczej ten Jebowy, lecz przełknął mimowolnie ślinę ciesząc się, że póki co jego ozór był na swoim miejscu i miał się dobrze.

- Prowadź do tego mutanta. - rzucił Łowca sucho.






Alaron Elessedil 28-09-2015 12:55

Dowiedział jako Arno tylko się, że z Jostem Edmund nie wyszli, zrazu zastanawiać zaczął się godziny połowa małą zbyt czasu ilością nie było dla towarzyszy jego.

W chwili pierwszej zastanawiać zaczął się jak towarzyszy wyciągnąć swych, ale inaczej może wyjść zdołali. Godzina minie jeśli, a towarzyszy dalej uświadczyć mógł nie będzie nad wejściem zastanowić będzie trzeba się.

Tym spokojniej odetchnąć udało się mu, kiedy Josta w Głupiej zobaczył Gęsi.

Kerm 03-10-2015 19:20

Kundel, przeklęty biały ulubieniec pani z wyższych sfer, nie raczył zareagować ani na wołanie, ani na machanie kawałkiem smakowicie pachnącej kiełbasy. A bestia zżarta była, co Jost na własne oczy widział, no i do polowań nienawykła. Na własne łapy z pewnością by niczego nie upolowała, chyba że byłby to ślepy i kulawy królik.
Powinien się więc Fufu na smaczny kąsek się skusić... chyba że sam skusił jakiegoś drapieżnika i sam stał się kąskiem dla tamtego.
Dowodem na to ostatnie byłby z pewnością strzęp białego futra, lecz tego Jost nie znalazł. Pochodził więc jeszcze po skraju lasu, tudzież kilka metrów w głąb, zawołał psa parę razy po czym z poszukiwań zrezygnował.
Dwie setki chłopa mogłyby po lesie łazić i szukać... i nie znaleźć psa, dopóki ten nie zechciałby wrócić. Jak więc miałoby się to udać jednemu Jostowi?
Pozostawało tylko wrócić do kompanów i zdać relację. Nie z poszukiwań oczywiście, tylko z wizyty w kiełbasiarni.

* * *

Śniadanie...
Dobre śniadanie to coś, co lubi każdy. Dobre śniadanie z kiełbasą produkcji Heintza... Jost poczuł, że jego zamiłowanie do mięsiwa wszelakiego rodzaju ucieka gdzieś daleko, daleko...
Ograniczając konsumpcję do zapiekanych owoców i popijanych piwem przepysznych bułeczek Jost zdał kompanom relację z wizyty w kiełbasiarni.

Gdy w jego oko wpadł kroczący przez Franzenstein Gerrti, Jost obrócił się tyłem do okna i sięgnął po kolejną bułeczkę.
- Idzie Gerrti - szepnął do kompanów.

Sam nie miał zamiaru mieszać się w awanturę - po żadnej ze stron.
No, chyba że los go do tego zmusi. Wtedy... zapewne pomoże uciec kiełbasiarzowi.

Baczy 03-10-2015 19:32

Ile czasu spał? Mogło to być i pół dnia, tak jak kilka chwil. Nie wiedział i nie obchodziło go to, całą jego uwagę zaprzątała... pustka w głowie. Ale nie, że postradał rozum, co to, to nie. Pustka w znaczeniu czystość, klarowność, jasność umysłowa. Spokój. Ten stan, gdy o nic się nie martwisz, nigdzie się nie spieszysz, a wszelkie twoje potrzeby przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Zaiste, sam Sigmar musiał swą mocą Heintzowy trunek natchnąć.

Zorientował się, że klęczy w promieniach słońca, lecz nie stropił się tym. W owej chwili był w tak bliskim kontakcie z Młotodzierżcą, że nie przejmował się takimi błahostkami. Wiedział, że znajduje się w zajeździe i że ma jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia pracy, ale wiedział też, że zachowałby ten sam spokój, gdyby znalazł się gdzie indziej. Pełne oddanie Sigmarowi i bezgraniczna wiara w słuszność jego planów przepełniały teraz jego całą istotę, wybiegając daleko poza granice ciała. był bliżej niego niż kiedykolwiek, i jeszcze bardziej pragnął mu służyć. Przez moment chciał zacząć się modlić, ale zdał sobie sprawę, że nie musiał. Wszystkie myśli przepływały przez niego, pędząc do boga Imperium, zarówno te czyste, pochlebne, jak i przyziemne i ułomne. I nie było ani gromów i gniewu, ani pokrzepiającego ciepła, tylko zrozumienie. Nie znaczyło to, że Eryk postąpił słusznie, raczej tyle, że nie stracił w oczach bóstwa.

Uznał, że już pora zejść na dół. Przed wyjściem upewnił się, że obie księgi, które miały stanowić ewentualne dowody na winę Heintza, oraz złoto, które znalazł w grocie mutantów, spoczywają bezpiecznie na dnie plecaka. Wszystko było na miejscu, przebrał się więc, przytroczył pas z mieczem, i udał się do karczmy, zakładając, że tam spotka towarzyszy.

Założył słusznie, chociaż brakowało tam Edmunda, który zniknął zaraz po wypełnieniu szpiegowskiej misji w kiełbasiarni. To, co tam znaleźli, tylko potwierdziło ich domysły, jednak niewiadomą zostawiło sprawę masowej mutacji. Owszem, brak kiełbas czy mięsa można było zinterpretować w sposób pasujący do tej teorii, jednak to było za mało.

Bauera zastanawiało dlaczego Heintz poczęstował ich tym altdorfskim eliksirem. Po sobie wiedział, że faktycznie miał on moc stawiania na nogi rannych. A oni właśnie pozbawili kiełbasiarza lukratywnej umowy, a raczej osób, z którymi ową umowę zawarł. Czyżby zauważywszy w nich potencjał chciał ich zatrudnić na stałe, aby odpracowali zyski, jakich go pozbawili? Bo w innym przypadku, dlaczego miałoby mu zależeć na ich zdrowiu?

Obecność Gertiego wewnątrz palisady wymuszała działanie - jeśli nic nie zrobią, Heintz po prostu zginie, a wtedy ciężej będzie im coś znaleźć. A może łatwiej? Może straże opuszczą posterunki, skoro nie będzie im miał kto pieniędzy wypłacać? Ale jednak żywy i wystraszony Heintz, z groźbą topora Gertiego wiszącą nad głową, w przenośni tudzież dosłownie, mógłby wygadać się, jeśli faktycznie dodał spaczeń do kiełbasy. Co jak co, ale groźba śmierci dość skutecznie zachęca do mówienia. Ale jaki skutek to przyniesie, jeśli Heintza umysł przeżarł już Chaos?

Mogli nie mieć okazji się o tym przekonać. W oknie karczmy zauważyli bowiem Gertiego szykującego się do szarży na nic nie podejrzewającego, zabawiającego klientelę, Heintza. Wcześniej nowicjusz miał nadzieję, że krasnolud uderzy, gdy tylko kiełbasiarz oddali się od postronnych osób, ten jednak planował wpaść na ofiarę, zrobić swoje, i niczym taran przebić sobie drogę poza palisadę. A może chciał zostać, nie przejmując się strażą? Nie, najpewniej w ogóle nie myślał, co zrobi jak już zabije kiełbasiarza... Jakiż naiwny był Bauer, skoro myślał, że gdzieś na uboczu staną między tymi dwoma i wyciągną z Heintza wszystkie grzeszki, strasząc spuszczeniem Gertiego z łańcucha. On nie miał łańcucha, a i Heintz łgałby na potęgę. Nie kontrolowali niczego, a ich wpływ ograniczał się do tego, czy tę masakrę obejrzą z wnętra karczmy, czy z bliska. Ruszyli mechanizm w ruch i nie było możliwości go zatrzymać.

- Może go tylko rani, może zdoła coś wyznać przed śmiercią - powiedział Eryk, ni to do towarzyszy, ni do siebie, nieobecnym głosem, wpatrując się w biorącego rozpęd krasnoluda. Chwilę zajęło mu przetrawienie własnych słów, po czym ruszył do drzwi. Nie zamierzał ratować Heintza, ani wołać Gertiego (Jemu już nie ma do czego przemawiać, wszelkie prośby z góry skazane są na powodzenie. Wpatrzony w swój cel nawet by Eryka nie usłyszał.). Chciał po prostu znaleźć się przy kiełbasiarzu zaraz po tym, gdy ten otrzyma cios. Ciężko było liczyć, że wojownik pokroju Gertiego nie jest w stanie zabić mężczyzny jednym uderzeniem, ale istniała szansa, że nie będzie chciał tego robić. Może utrzyma go przy życiu tylko po to, żeby go zwyzywać, jak wtedy gdy pod mury podszedł. Wtedy byłaby szansa spojrzeć Heintzowi w oczy i spytać go o grzechy - czy z mutantami w konszachty się wdał, czy ludzkim mięsem kiełbasy doprawiał, oraz, wreszcie, czy jego nowa kiełbasa trucizną aby nie jest.

Fyrskar 03-10-2015 20:06



Lato 2518 roku K.I.

Okolica Franzenstein, Las, Dzień Piąty, Około Południa

- A wiesz, takoż i mi się to siedzenie w miejscu nużące się zdawać poczęło. - Krasnolud otarł nożyk krawędzią szalika i czknął. Schował ostrze na swoje miejsce i otrzepał się z igliwia. - Co robić proponujesz, Jebie drogi?

Jeb ożywił się.
- Toć mówiłeś, że zwiedzać tego grobowca nie chcesz teraz. Chcesz? Dasz radę sam mnie zanieść? A co w obserwacją szlaku jak ustalone było wcześniej? Żeby potem nie było nic na mnie... - seplenił ostrożnie. - ... że to mój pomysł…

- Spróbować cię zanieść mogę. - pokiwał po chwili namysłu krasnolud. - Zobaczymy, czy radę dam. Czekaj, opakuję się tobołkami i spróbujemy. - zarzucił na plecy wypchaną torbę i nie zważając na nabijającego się z niego Jeba, uniósł kadłubka i sapiąc z lekka ruszył do przodu. Odsunął sobie sprzed twarzy nieżywe oblicze Franza i starając się zignorować właściwą trupom bezwładność jebowego cielska, pokierował się tam, skąd niedawno przecież przybył. Do Czarnej Twierdzy, oczywista.

Starannie omijając grube jak dorosłego mężczyzny uda korzenie, przywołał sobie do włochatego łba zamysł pewnego rodzaju. Choć nieetycznym to było, być może w grobowcu, poza miejscem samym spoczynku dawnych kasztelu właścicieli, leżą jakiegoś rodzaju cenne precjoza. Oczy mu się zaświeciły. A jeśli niemoralne i pożałowania godne życie wiedli owi możni? To przecież grzechem nie będzie odebranie im, bez wątpienia nieuczciwie zdobytych, klejnotów. Poza tym, mile widzianym byłoby zmienienie nieco scenerii, choćby na czas krótki. Z tą myślą w głowie Yorri potykał się o splecione przemyślnie przez naturę krzaki jeżyn.



Lato 2518 roku K.I.

Czarna Twierdza, Dzień Piąty, Około Południa

Usilnie omijając wzrokiem ciemny, nieprzyjemny kształt zamkowej bryły, krasnolud znaną już ścieżką zszedł do podziemi. Wpierw była, tak jak spamiętał, zapadnia z tkwiącymi w dole naostrzonymi prętami z żelaza. W tą by wpadł, gdyby nie przeważył ciężar Jeba na ramieniu i nie wywalił się w przeciwnym do pułapki kierunku. Zbierając siebie i utyskującego Jeba, przypomniał sobie o toporach, zza drzwi wyskakujących, tymi już się zajął, rozbrajając je.

Kątem oka zerknął ku ołtarzyku, przy którym z pewnym trudem dało się dojrzeć zatarty i niewyraźny zarys jakiegoś znaku, nieledwie rozmazany kontur. Ktoś wyraźnie rozkuwał kamienie w posadzce, w ziemi pozostał dołek po przebiciu się przez podłogę. Yorri zamyślił się. Czy było to wcześniej? Chyba tak, ale dla pewności bacznie się rozejrzał.

Znalezienie otwarcia tajemnego przejścia przy trzech grobowcach zajęło mu sporo czasu, ale w końcu udało mu się je otworzyć. Mechanizm uruchamiał kamień, podobnie ukryty jak przy poprzednim. I na tym teraz stał. W środku były dwa groby. Wyglądały na nienaruszone, w przeciwieństwie do tych trzech spośród których dwa - środkowy i północny - nosiły znamiona wyraźnego szabrowania, bo płyty nadłamane były i przesuwane; trzeciego grobowca - południowego - w zasadzie nie było, bo został po nim tylko gruz na posadzce. Grobowce wyglądały jak sarkofagi, na których spały rzeźby, teraz połamane, zbezczeszczone, ale można było zauważyć, że figury są rodzaju męskiego. W ukrytym grobowcu było tak samo, same męskie groby. Dziwna rzecz, czy to kobiet nie chowano, czy inna tajemnica się za tym kryła?

- Jak myślisz - Yorri zlustrował uważnie zdobione rzeźbami sakrofagi i szeptem rzucił do mutanta. - kto leży w środku?

- A kto jeśli nie rodzina właścicieli? - Jeb był zaintrygowany. - Myślisz, że to może być ktoś inny?

- Zapewne to oni - przytaknął skwapliwie krasnolud. - Obejrzę sobie potem dokładniej te groby, a teraz chwilę odsapnę. - przysiadł na ziemi, i rozmasował mięśnie, nadwyrężone dłuższym spacerem i noszeniem mutanta.

Nim porządnie zdążył się rozłożyć, dało się słyszeć głosy, dwa męskie, rozmawiające między sobą i należące do kogoś buszującego na górze. Wymamrotał coś pod nosem. Że też akurat teraz tu przyszli! Coś znajomego zdało się słyszeć i Yorri wytężył słuch. Edmund! A ten drugi, nie byłby to ten stary czarownic łowca? Bogowie, dwaj ci fanatycy z miejsca stalą i ogniem potratują i krasnoluda, i mutanta. Trzeba było uciekać, póki nie wiedzą, gdzie są. Rdestobrody pochwycił Jeba na ramiona.

- Cicho sza - szepnął i jął się skradać na górę i do wyjścia. I, choć zdawałoby się to niemożliwym, nie tylko słowa pod nosem nie uronił, co niepodobne do niego było, nie tylko pasażerem o strop nie zahaczył, nie tylko w nic nie wpadł, ale uciekł z twierdzy z łatwością taką, z jaką dodawał dwa do dwóch, to jest: wychodziło mu pięć. Każdy wszak wie, że dwie dwójki dają piątkę. Tak już jest ten świat ułożony.

Krasnolud pognał w las, jak najdalej od nieszczęsnego kasztelu. Gdzie się kierował, tego nie wiedział, bo o znajdowaniu kierunków w lesie miał pojęcie równie liche, jak o historii imperialnej sztuki.


Evil_Maniak 03-10-2015 21:51


Lato 2518 roku K.I.
Okolica Franzenstein, Las


Pomimo zmęczenia udało się odnaleźć łowcę czarownic i przekonać go, przynajmniej na tyle, iż zdecydował się towarzyszyć Edmundowi. Miejsce gdzie powinien być Yorri i Jeb było oddalone od głównego traktu o kilka dłuższych chwil w stronę Czarnej Twierdzy. Niestety było nieubłaganie puste.

- Klnę się na wszystkie bóstwa, byli tutaj. Krasnolud i mutant – Kanincher przyłożył rękę do serca, ale mózg zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno Rdestobrody miał tutaj czekać, czy może jeszcze bardziej się schować w leśnych odmętach.

Manfred zaczął jednak dokładnie badać miejsce w którym stali. Wskazał na kilka połamanych gałęzi i wydeptane runo leśne. Wyraźne znaki bytności co najmniej jednej osoby. Ponadto łowca znalazł kilka rozbryzgów krwistej wydzieliny, a na stojące nieopodal krzaki ktoś oddał mocz. Znalazł jeszcze zauważalne ślady stóp, które prowadziły w kierunku Czarnej Twierdzy.

- Idziemy – łowca odezwał się po chwili, kiedy całkiem stracił zainteresowanie miejscem obozowania. Zlustrował też Stirlandyczka od stóp do głów, jakby po raz pierwszy od opuszczenia wioski dopuścił myśl, że chłopak mówi chociaż trochę prawdy.


Czarna Twierdza nie budziła już takiego respektu w świetle nadal wznoszącego się słońca. Ściany stojących ścian pokryte grubym mchem były ledwo widoczne z głębi lasu, jedynie szczątki wież górowały na zamkowym wzgórzu. Edmund poprowadził Manfreda taką samą ścieżką jaką przyszli do Twierdzy w nocy, główną bramą, schodami w dół i przez ukryte przejście w ścianie. Wyjaśnił łowcy jaki był plan ataku mutantów, gdzie miał być magiczny alarm Benito i gdzie stoczyli pierwszą walkę. Ich pokiereszowane truchła nadal zdobiły posadzkę tajemnego korytarza. Łowca kiwał głową ze zrozumieniem.

- Tylko tego oskarżyciela nie ma.... Zresztą jego słowa nic nie są warte - powiedział półgłosem. - Ukrywanie mutantów grozi śmiercią - spojrzał Edmundowi prosto w oczy. - Lecz, teoretycznie… któż mógłby zyskać przez takie…? - niedokończył.

- Obydwoje wiemy kto, Heintz… i jego kiełbasy - Kanincher dodał z niesmakiem.

- Herr Heintz? - Manfred zasępił się. - Sprawdzę jego pracownię, lecz chłopcze, to poważne oskarżenia. Nie poparte dowodem, mogą wskazywać jakby komuś zależało na jego krzywdzie... na przykład grupie pracowników, którym zalazł za skórę... - spojrzał wymownie na Edmunda. - Nawet jeśli są ślady po trupach w kiełbasiarni, to nie muszą mieć nic wspólnego z Chaosem. Wielu pracowników przypłaciło życiem - rzekł i poszedł w głąb jaskini do kwatery mutantów.


Manfred wysłuchawszy historii Edmunda zaczął przeszukiwać „pokoje” mutantów, szczególnie kwaterę maga. Na jego twarzy było jednocześnie widać zdziwienie i ulgę, kiedy dowiedział się, że Sigmarycki nowicjusz odnalazł plugawą księgę. Wyraził jednak głęboką dezaprobatę dla pomysłu noszenia kadłubka, znaczy nie powiedział wprost, a jedynie pokazał to swoim gniewnym obliczem.

Kiedy nie znalazł nic ciekawego w pomieszczeniach mieszkalnych wspólnie z Kanincherem przeszli zbadać dalszą część lochu. Wspólnie odnaleźli wszystkie zaznaczone na mapie pułapki. Stary łowca obejrzał rzeczowo mechanizmy i stwierdził, że były naprawiane i ulepszane. Szczególnie widać było to na pułapkach z toporami. Sprężyna błyszczała nowością, a topór ociekał jakąś substancją, zapewne trucizną, co by tych nieco zręczniejszych, acz pozbawionych szczęścia, napastników pozbawić życia.

Zachodnia część lochów to były grobowiec jakieś rodziny, przypuszczalnie mieszkańców Czarnej Twierdzy. Dwa sarkofagi odznaczały się śladami plądrowania sprzed wielu lat, trzeci zamienił się w pokaźną kupę gruzu. Za jednym z nich odnaleźli też podobną pułapkę jaka czekała na nich w korytarzu, dół z drewnianymi palami czekał na nieuważnych śmiałków.

Manfred swoim sokolim wzrokiem odnalazł także przejście do tajemnego grobowca, którego groby były nienaruszone. Edmund gryzł się w swój złodziejski język, aby nie rzucić się na potencjalne skarby, acz teraz były ważniejsze sprawy, niż kilka starych… pięknych… klejnotów… i artefaktów…

- Wygląda, że to wszystko – stwierdził po chwili łowca. – Dziwne, że nikogo nie spotkaliśmy. Czy ten twój mutant, aby na pewno istnieje? Tak cześć twojej opowieści w żaden sposób się nie sprawdza – obdarzył Kaninchera badawczym wzrokiem.

- Jedynym powodem dla którego żyje jest nasza wspólna decyzja, że powinieneś go przesłuchać. Twoje metody zapewne wyciągnęłyby o wiele więcej informacji, niż nasze nieudolne próby. Inaczej sam bym go zabił – Stirlandczykowi oczy płonęły religijną furią.

- Dobrze, że do mnie z tym przyszedłeś Edmundzie. Lecz dowodów trzeba. Dowodów, które wskażą na winnego. Bo jak miał współnika, to ten tchórz chaosem się wysługujący, chronić go nie będzie. Nie kiedy się nim zajmę...

Kanicher spojrzał w oczy łowcy, schowane za kapeluszem, acz nadal widoczne i odniósł wrażenie, że Manfred faktycznie uwierzył. Ktoś faktycznie urządził sobie maskaradę, gdzie bandyci pomieszkiwali w ruinach zamku, a mutanty żyły od bardzo dawna na dole i prowadziły inny interes. Truchła tych maszkar, poukrywane pułapki i opowieść Stirlandczyka musiała dotrzeć do łowcy.

- Wracajmy do Franzenstein. Musisz mi pokazać tę ukrytą pracownie Herr Heintza.

Gdzieś w oddali zaczął płonąć oczyszczający ogień Sigmara.

Lechu 03-10-2015 23:12

Dziękuję wszystkim za dialog...
 
Niemal kompletna ekipa zajadała w najlepsze specjały karczmarza. Do południa mieli jeszcze jakieś dwa kwadranse, a zatem mogli zdążyć nie tylko z jedzeniem, ale i krótką, konkretną naradą. Ta była bardzo dyskretna - szczególnie w czasie gry skocznej, głośnej, wesołej muzyki, tańców i beztroskiej zabawy. Taca z pysznymi talarkami wśród owoców i micha pachnących, świeżych bułeczek nie ułatwiały skupienia się na detalach sprawy jakiej dotyczyć miała rozmowa Arno, Berta, Josta oraz - pojawiającego się na końcu zbieraniny - Eryka. Pumpernikiel stawiając piwo na stole podróżników wyglądał na naprawdę wdzięcznego. W tamtej chwili Winkel był w stanie uwierzyć, że karczmarz nie był w chaotyckim spisku z kiełbiasiarzem i myśliwym. Chociaż czy aby na pewno?

Poza podróżnikami w karczmie był cały wachlarz gości - starzy weterani, rodziny kupców, kilku wieśniaków, młynarz i kowal. Heintz w tamtej chwili zajmował się swoimi gośćmi. Cokolwiek można było powiedzieć o kiełbasiarzu to o swoich klientów dbał on niesamowicie...


Eryk wszedł do karczmy dziarsko. Nijak nie przypominał siebie jeszcze sprzed kilku godzin, kulejącego i bladego na twarzy.

- Witajcie. - powitał towarzyszy siadając przy stole, zdołał się nawet uśmiechnąć szeroko. - I jak, udało się wam coś ustalić? Gdzie Edmund?

- Dobrym pytanie jest to. - pociągnął nosem Khazad.

- Bardzo nieprzyjemnie to wygląda. - odparł Jost, po czym po cichu, stale sprawdzając, czy nikt obcy przypadkiem nie słyszy, opowiedział o odkryciach w kiełbasiarni.

- Nieprzyjemnie, ale nie ukrywajmy, że nie tego się spodziewaliśmy. - powiedział równie cicho Bert spoglądając po swoich towarzyszach. - Ja również nie widziałem Edka. Musimy na niego uważać, bo nierozsądny chłopina jeszcze w coś się wpakuje… - uśmiechnął się krzywo Winkel.

- Nie wiem, dokąd poszedł. Nie widziałem go od chwili, gdy rozdzieliliśmy się po opuszczeniu kiełbasiarni. - stwierdził Schlachter.

- Czyli co, teraz czekamy, aż Gerti wykona swój ruch? - spytał Bauer. - Pozostaje sprawa domniemanego spaczenia, ale skoro nie znaleźliście nic podejrzanego - spojrzał na Josta - ja bym to odczytał jako dobry znak.

- Ja się na spaczeniu nie znam, ale nie widziałem tam nic, co mi by się z tym skojarzyło. - odparł Jost.

Arno skrzywił się paskudnie.

- Niepotrzebnie całkiem nagadałem się. Z wypłaty nici całej. Darmośmy pracowali, skoro wewnątrz Gertti jest już. A i gębę topór w czaszce zamyka skutecznie. Męczennikiem zostanie teraz, sprawiedliwym jedynym zbrodniarzem miast. Na szkaradnika dowody pierw znajdować mieliśmy. - pokręcił głowa brodacz.

- No i to, zobaczyli coście miarą nie podoba żadną mi się. Kiełbasy dużo było tej? Na osób tyle i dwa dni całe jeszcze wystarczyć może jej? - zapytał Josta. - Dziwnym nie wydaje wam się, że ochrona osobna zatrudniona jest szczególnego nic skoro nie ma tam?

- Aż tyle tego dobra tam nie ma. - odparł Jost. - No i mięsa żadnych zapasów. Mam wrażenie, że na dobre wiejskie wesele by nie starczyło.

Hammerfist pokiwał głową.

- Specjalna do niczego ochraniania ochrona, w kiełbasiarni kiełbas na lekarstwo jak i mięsa żadnego. Dla mnie jak to właśnie znakiem jest najgorszym. A jeśli myśmy kiełbasami być mieli za mutantów sprawą? Do Heintza domu sposobem jakim dostać wypadałoby się i kiełbasiarnię raz jeszcze. Do Schwarza faktorii i Pumpernikla przetrząsnąć karczmę. Kislevici chronić muszą coś, a Schwarz i Pumpernikiel zamieszanymi chybi ani są w proceder cały. - mówił cichcem Arno.

- Nie wiem czy to dobry pomysł Arno. - powiedział cicho Bert. - Dom pracodawcy nachodzić, karczmę i warsztat myśliwego? Nie mamy tyle czasu przyjacielu i to zakrawa już na zbyt poważny proceder. - dodał Winkel.

- Tak i ja uważam. - poparł Berta Jost. - Nie możemy szperać w każdym domu.

- Kislevici pilnują, aby nikt zejścia do piwniczki nie znalazł. To, co tam robił to wystarczający powód dla takiej obstawy, nie musi znaczyć, że coś innego tam jest. - odpowiedział nowicjusz krasnoludowi. - A na włamania również się nie godzę, nawet nie wiemy, czego szukać. Niepokoi mnie jednak fakt, na który zwróciłeś uwagę. Brak nie tyle mięsa, co przede wszystkim kiełbasy. Nie zrobi jej w godzinę, nawet jakby miał mięsiwo, a przecież interes po festiwalu na pewno się rozkręci, ludzie odjeżdżając będą chcieli się obkupić, a on… Tak, jakby to wszystko miało stracić znaczenie po festiwalu, jakby twoja wizja była prawdziwa… Może faktycznie będzie poczekać, aż Gerti się ujawni i spróbować siłą wyciągnąć prawdę z Heintza lub Schwartza. Może udałoby nam się pokierować gniewem Gertiego, powstrzymać go na tyle, żeby Heintza przestraszyć i wypytać? - zaproponował Bauer nieśmiało, jakby sam nie był pewien swoich słów.

- To bardzo dobry pomysł Eryku. - odparł Bert kiwając głową. - Jeden z nas może w chwili pojawienia się zabójcy ocalić Heintza zabierając go gdzieś na bok i pytając dlaczego on tak bardzo chce jego śmierci. Można mu podpowiedzieć, że krasnolud mówił coś o mutantach, niegodziwych planach Heintza. Może podpuszczony kiełbasiarz się wyda. W nerwach ludzie robią takie rzeczy… Ja mogę to z niego spróbować wyciągnąć.

- Plan całkiem niezły. - zgodził się Jost. - Jeśli tylko uda się odciągnąć Heintza. Bo gdy go Gertie rozkawałkuje, to nikt już z kiełbasiarza nie wyciągnie ani jednego słowa.

- Na z Gerttim rozmowy późno zbyt jest już. Bert nawet zdaniem moim zatrzymać nie da rady go. Śmierć zatrzymać może go już. Od początku samego prawiłem, że Gerttiego wpuścić w każdej zdąży chwili się. Drabiną nawet. Teraz w ruch wszystko poszło już, a Zabójcy przeciw wystąpić zamiaru nie mam. - wzruszył ramionami Arno. - I dalej Kislevitów nie podoba ochrona mi się przed Heintza domem. Na temat nic nie wiemy ten. - dodał.

- Jeśli Gerti uderzy, i jeśli narobi przy tym zamieszania, a szczerze mówiąc, subtelności się po nim nie spodziewam, ochrona popędzi w jego stronę, a jeśli nie, sami ich tam skierujemy. Wtedy można będzie wejść i rozejrzeć się. Ale tylko tam, myślę, że nie więcej, niż dwie osoby. Reszta postara się dotrzeć do Gertiego i Heintza. Jeśli ochrona będzie tam na czas, zajmą krasnoluda na tyle, żebyśmy mogli przycisnąć kiełbasiarza. I nie mówię tutaj o odwoływaniu się do jego sumienia - tu Eryk spojrzał na Berta - tylko o przyciśnięciu go do muru i jasnej deklaracji: prawda albo spotkanie z Gertim. - Teraz największa uwagę poświęcał Arno, to on najlepiej nadawał się do zastraszania, a i chęci ku temu miał największe. - Wiem, dużo zależeć będzie nie od nas, tylko od rozwoju sytuacji. Możemy zastać Heintza martwego, albo Gerti padnie pod ostrzem Manfreda, ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Pomyślcie, co można ulepszyć. - zmotywował towarzyszy.


Słońce stało wysoko nad wioską skąpaną w blasku wypełniającej ją, bawiącej się szlachty i bogatego kupiectwa. Było ciepło, niemal bezchmurnie, liczne instrumenty grały za sprawą utalentowanych muzyków... a Gerrti z gotowym do ataku toporem ruszył w kierunku Heintza?! Bert przez sekundę zastanawiał się czy ktoś z gości czy obsługi widział krasnoluda. Sam kiełbiasiarz na pewno pominął zabójcę skupiając się na włażeniu w wielkie, tłuste dupska kupieckiego małżeństwa. Kiedy Eryk ruszył na zewnątrz Bert pognał tam również. Chciał to widzieć, słyszeć i być przy Bauerze gdyby cokolwiek miało mu grozić. Może ostatnio nie dogadywali się idealnie, ale nadal byli przyjaciółmi... Poza tym w chwili śmierci Heintza nikt nie potrafiłby zadać pytania tak celnie i skutecznie jak Bert.

Campo Viejo 05-10-2015 07:41






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Piąty, Południe



Krasnolud biegł truchtem nabierając coraz większego rozpędu. Nagie, owłosione torso zbitej masy mięśni lśniło w południowym słońcu. Tatuaże zdawały się poruszać swym życiem. Ostrze dwuręcznego topora gibało się ruchem wahadłowym wzdłuż ziemi, obok starych, znoszonych kamaszy khazada. Kiedy wbiegł między ludzi ten, kto nie zauważył Gerttiego, leciał na bok pchnięty siłą mocarnych barów zabójcy. Promienie zatańczyły na ostrzu oręża ślizgając się oślepiającym blaskiem. Topór był wzniesiony oburącz do ataku a wszyscy, łącznie z Haintzem, usłyszeli bojowy krzyk szarżującego krasnoluda.

Kiełbasiarza zamurowało. Nogi ugięły się i trząść się począł, zbyt zaskoczony i przerażony, aby zachowywać logię przemyslanego działania. Próbował zasłonić się za równie wystraszoną małżonkę kupca.

- Brać go! Ratunku! - krzyczał.

Bauer wybiegł z Głupiej Gęsi pierwszy. Nowicjusz przesadził susem wszystkie stopnie werandy i biegł sprintem ku Heintzowi. Drzwi nie zdążyły trzasnąć, gdy wypadł z nich Winkel, który zdążył ominąć w ostatniej chwili młoda szlachciankę. Z szarmanckim dygnięciem poprosił o wybaczenie nie zwalniając. Schlachter nie miał zamiaru mieszać się w żadną ze stron, więc stanął w progu niedomkniętych drzwi i obserwował. Arno nie ruszył się z miejsca. Zlawszy resztę grzańca z garnca do swego kufla obrócił głowę i przyglądał się przez okno wydarzeniom.

Zza kuźni wybiegł również okrwawiony Kislevita z obnażonym mieczem. Jucha spływała chłopakowi z rozciętego łuku brwiowego. Rozcięta skóra zwisała ze skroni zalepiając spuchnięte oko czerwienią.

- Stat! Stat! – darł się na całe gardło, a głos jego ginął w krzyku paniki i wzburzenia, który wywołała szarża krasnoluda.

Pierwszy cios spadł na Hentza niczym grom z jasnego nieba. Ostrze przeorało pierś kiełbasiarza, na tyle płytko, aby niewytrącony z rytmu Gertti płynnie mógł przejść do drugiego ciosu, i na tyle głęboko, aby ofiara nie była w stanie robić nie więcej, niż zastygnąć pod uderzeniem, jakby nagle zaskoczona, że to już koniec. Drugie uderzenie wrąbało się w szyję padającego na kolana człowieka. Krew obryzgała Gerttieggo oraz postronnych. Krasnolud wyszarpnął kopniakiem oręż, a padnięty na plecy, konwulsyjnie drgający Heintz, z wybałuszonymi oczami i buchającą z ust juchą wpatrywał się wyhamowanych przy nim Chłpców ze Strilandu. Jego drżącą ręka, ostatnim wysiłkiem, wysunęła się ku Erykowi i Bertowi, a wykrzywiona z bólu twarz wpatrywała się w nich z oskarżycielskim gestem wytkniętego palca.

Tymczasem Gertti stał na placu przed namiotem, nie licząc dogorywającego Heintza i dwójki Biberhofian, niemal sam, bo goście pierzchali na wszystkie strony w popłochu. Chwilę potem, z miedzy uciekających ludzi wyskoczył kislevski młodzieniec. Od południa nabiegał jego bliźniaczy brat. Przez namiot przeciskał się bretoński kapitan najemników. Z karczmy wybiegło trzech weteranów i dobyło mieczy. Kiedy Kislevita zaczął krążyć wokół łypiącego spode łba na wszystkich krasnoluda, rozbiegający się goście odsłonili również kilku swych, gotowych do walki ochroniarzy. Oprócz Heintza, na placu leżała również małżonka kupca, z twarzą zalaną krwią, której czerwone lamy wgryzały się w jasna suknię krzykliwym kontrastem. Szlachetna i bogata gawiedź zatrzymała się szerokim półkolem podsycając do ataku.

- Na co czekacie?!
- Zabić mordercę!
- Do broni!
Gertti łypnął do Eryka i Berta.
- Bywajcie! – uśmiechnął się półgębkiem.

Zerknął ku niebu i ucałował zakrawiony topór. Przodkowie mu świadkami, że przysięgę wypełnił. Zerwał się znienacka i pognał wprost na południową bramę, zręcznie parując, niby od niechcenia, cios kisevskiego miecza. Zapewne miał jeszcze plany zajecia sie tym, czym zabójcy trolli poświęcają swe życie i mógł weszcie ku nim wrócić.

Młodzieniec nie odstępował i ciął z tyłu za krasnoludem, lecz sztych minął się nieznacznie z khazadem. Drugi bliźniak na drodze Gerttiego nie był mu również przeszkodą, bo kolorowa szczota fryzury nie wymijała wcale najemnika. Kislevita padł pod toporem na drogę, a drugi z braci zatrzymał pościg padając hamując na kolanach nad jego ciałem. Bretończyk, stojąc obok Bauera i Winekla, celował właśnie w plecy zwycięskiego Gerttiego, który gnał ku bramie rechocząc i sypiąc niewybrednymi wyzwiskami pod adresem Heintza, znanymi tym, co je już mieli wcześniej okazję słyszeć.

Z naprzeciwka krasnoluda nadbiegał kolejny najemnik z bronia gotowa do użytku, a stojące przy namiocie matki zatykały dziatkom uszy miast oczu, choć widok wybebeszonego kiełbasianego barona do przyjemnych nie należał.






Baczy 10-10-2015 18:49

Heintz zginął zdecydowanie za wcześnie. To nie tak, że Erykowi było go żal, ale powinien on umrzeć wiedząc, że został zdemaskowany, i że śmierć jest bezpośrednią karą za jego chciwość i brak szacunku tak do ludzkiego żywota, jak i samych bogów. To oskarżycielskie wskazanie ich palcem, które Eryk chciał przedstawić przed ludźmi jako wyciągniętą po pomoc do duchownego dłoń... Może zrozumiał wtedy, że nie tylko zabili mutanty ale i zdołali dowiedzieć się szczegółów na temat ich współpracy, a może po prostu skojarzył ich z Gertim, raczej nikt inny za palisadę w nocy nie wychodził, więc i zetknąć się z krasnoludzkim berserkerem nie mógł. Jego gest pozostał raczej niezauważony, albo zinterpretowany zgodnie z intencjami Bauera. Chociaż ten naprawdę chciał dać mu jeszcze kilka chwil życia, aby wyciągnąć z niego prawdę, więc i w jego zaangażowanie nikt nie mógł powątpiewać. A że nie gonił za krasnoludem...

Jak pokazał bretończyk, na Gertiego były lepsze sposoby niż dążenie do bezpośredniego starcia. Wystarczył jeden celny bełt, tyle wart jest krasnoludzki pogromca. Biberhofianie żadnego interesu w jego zgonie nie mieli, chociaż wraz ze śmiercią zamachowca ludzie powinni być nieco spokojniejsi. Z jednej strony żal mu było krasnoluda, któremu w jawny sposób pomóc nie mogli, ale z drugiej ktoś tak porywczy i, powiedzmy sobie szczerze, szalony, sam prosi się o śmierć. I nadal nie wiedzieli, dlaczego tak bardzo pragnął śmierci Heintza. Niby Schwartz powiedział, że pracował kiedyś dla kiełbasiarza, ale nic konkretnego z tego wywnioskować nie można było.

Władze wioski i współpracownicy kiełbasiarza starali się wprawić na nowo festiwalową machinę w ruch, nalegając, aby goście zostali do jutrzejszego wielkiego finału. I tutaj znowu wydarzenia biegły nie po myśli Biberhofian, którzy ciągle mieli gdzieś z tyłu głowy przerażającą wizję Arno. Nie mogli skorzystać z chaosu powstałego przez zabójstwo, ponieważ zbyt szybko doprowadzono służbę do ładu. Poza tym, ciągle brakowało Edmunda, oraz zamknięto wszystkie bramy do odwołania.

Eryk zmył krew z rąk w strumieniu i wrócił do swoich obowiązków. Uważał, że warto pozostać przy obecnych włodarzach festiwalu i pomagać im w utrzymaniu porządku, może później uda się coś od nich dyskretnie wywiedzieć na temat finałowej kiełbasy.

Kerm 10-10-2015 21:24

Jost przez moment wpatrywał się w rozgrywającą się przed jego oczami scenę. Nie do końca wiedział, co zrobić, a nie mógł przecież stać i patrzeć.
- Strzelajcie! - krzyknął, po czym sięgnął po miecz i, niezbyt się spiesząc, ruszył w stronę Gertti’ego.
Nie chodziło nawet o to, że nie miał zamiaru atakować szalonego krasnoluda, ale stawanie między Gerrtim a bełtami czy kulami wydało mu się mało rozsądne.
A wszak sam zachęcił wszystkich do strzelania. Nie mówiąc już o tym, że sam by strzelał, gdyby nie to, że nie miał pod ręką łuku. Bo i po co komu łuk, we wsi...
No ale okazało się, ze było w błędzie. Człowiek uczy się przez całe życie.

Dotarcie do leżącego krasnoluda zajęło Jostowi znaczniej mniej czasu, niż wymagałoby dogonienie biegnącego.

- Uważajcie, może jeszcze żyje! - Jost zachowaniem pewnej ostrożności podszedł do krasnoluda. Ta rasa była nad wyraz twarda... i odporna. Schlachter odkopnął na bok topór, który wypadł z ręki Gertti’ego. Chciał sprawdzić, czy bełt Bretończyka był tak skuteczny, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka.
I był. Strzał kapitana najemników skutecznie rozwiązał wszystkie problemy krasnoluda. Tudzież ewentualne problemy z nim związane.

Piękny strzał, pomyślał Jost. Że też mi takie nigdy nie wychodzą...

- Trzeba go wynieść - wskazał na truposza, odpowiadając w ten sposób na słowa kapitana najemników, tego samego, który ubił krasnoluda, potem machnął ręką w stronę stodoły. - Nie może tu leżeć, na oczach wszystkich.

O tym, że imprezę już i tak szlag trafił, nawet nie warto było mówić. Ale jeśli ktoś chciał ratować choćby resztki festiwalu, to trup na środku placu raczej tego nie ułatwiał.
A Jost, chociaż dalsze losy festiwalu wcale go nie obchodziły, miał zamiar robić to, do czego go wynajęto, chociaż wynajmujący spacerował już po ogrodach Morra.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:57.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172