|
Eryk miał dużo czasu do namysłu, problem jednak tkwił w tym, że on już wszystko przemyślał. Spędził więc długie godziny nasłuchując krzątających się towarzyszy, obmyślających plan ucieczki czy przygotowujących broń z tego, co mieli pod ręką. Fakt, nie opróżniono piwniczki całkowicie, jednak zrobiono to na tyle rozsądnie, że nie znaleźli niczego, lepszego niż kawał deski. Według Eryka jakikolwiek opór w ich sytuacji był daremny. Dali radę się rozkuć, Bert przemycił nóż, ale cóż z tego, skoro są pod poziomem podłogi? Nie można zaszarżować, nie ma pozycji do walki, jak niby mieliby się stąd wydostać? To doskonale pokazywało, jak działa na ludzi perspektywa śmierci. Boją się na tyle, że nie są w stanie jej zaakceptować. Z jednej strony duch walki do samego końca godny jest pochwały, ale z drugiej, jak widać, zagłusza zdrowy rozsądek. Człek czy zwierz, gdy bliski śmierci z czyjejś ręki, zachowuje się tak samo. Po nieprzespanej, głównie przez chrapanie Kaninchera, nocy, Bauer czuł się nad wyraz dobrze. Mimo iż zamierzał jeszcze walczyć o prawdę słowem, to był przygotowany na śmierć. Hańba, która spocząć miała na jego nazwisku, bardziej go przygniatała, jednak mimo iż ze stryczkiem się pogodził, to na oczyszczenie swojego nazwiska miał jeszcze nadzieję. Gdy jednak zaprowadzono ich pod szafot, stracił nieco animuszu - powiedzieć, że gawiedź była mało przychylna to prawie jakby skłamać. Cała ta szlachta, mieszczaństwo i dostojni kupcy, gdyby im teraz pozwolić, rozdarliby ich na strzępy, własnymi nie sługów rękami. Tak przynajmniej odczuwał to Eryk, któremu teraz również ciężko było o zdrowy rozsądek i spokój ducha. - W masarni jest ukryte... - zaczął, gdy krasnoludom założono na głowy worki, jednak harmider był tak duży, że sam siebie słyszał. Już otworzył usta, już nabrał powietrza, by wykrzyczeć swoją kwestię, gdy oberwał ziemniakiem w skroń. Krzywdy mu to nie zrobiło, ale wytrąciło go z jego roli. Dłonie zaczęły mu drżeć z bezsilności, ale i ze złości, że lud ślepy jest i głuchy, i tylko śmierci się domaga. Zacisnął zęby i spojrzał na podwyższenie z szubienicą. Gdy belka zleciała, Eryk miał ochotę się zaśmiać, ale nie mógł, w końcu był zbyt blisko całej sytuacji. Gdy Manfred się odezwał, ledwo dostrzegalny kpiący uśmieszek pojawił się na jego twarzy. O tak, właśnie że to był znak od boga, że nie są sami, że jeszcze nie wszystko stracone. Pytanie tylko, od którego? Pojawienie się kruka tuż przez początkiem rzezi było tylko częściowym zaskoczeniem. Bauera naszła niepewność - czy Morr skierował ich tu, dając im szansę na niedopuszczenie do masowej przemiany, czy może aby, nieświadomie i pośrednio, ją wywołali? Cóż, istniała jeszcze jedna możliwość, że nie tyle sprowadzili to nieszczęście, ale po prostu musieli być przy nim obecni. Istnienie tego zdarzenia, a więc i jego konsekwencji, wymagały takiego zgromadzenia i ich w roli skazańców. Taką rolę im przeznaczono. Ale jeśli tak, jeśli tylko odgrywali narzuconą przez bogów rolę, to jak miało się to do ich życiowych wyborów? I dlaczego Morr, pan śpiących i umarłych, miałby się w to mieszać? Dużo pytań jak na sekundy, które minęły od pierwszego krzyku przerażenia do regularnej bitwy w centrum Franzenstein, i żadnej szansy na jakąkolwiek odpowiedź. Bauer, mimo iż jeszcze przed chwilą gotów był umrzeć, teraz nie zamierzał pozostawać biernym. Mimo iż poważnie zwątpił w pozostałych, teraz akurat musieli odłożyć różnice ideologiczne na bok i współpracować, aby nie zostać rozdartymi na strzępy. Nowicjusz idąc za przykładem Berta starał się przełożyć łańcuchy kajdan pod sobą, jednak nic nie wskórał, zabolała go tylko wczorajsza rana w klatce i osłabiony bark. Gawędziarz zdołał w tym czasie wyswobodzić Josta i Edmunda z pętli oraz ocucić krasnoludów. Na odzyskanie kluczy do kajdan nie było co liczyć, wściekły pies po mutacji zżerał właśnie sierżanta, który owe klucze miał przy sobie. Bez broni i z rękami za plecami nie było co zwracać na siebie jego uwagi. Biberhofianie salwowali się więc ucieczką w stronę stajni, ta jednak zamknięta była szczelnie na cztery spusty. Na szczęście szopa za nią już nie, a to w niej znajdowały się narzędzia, dzięki którym rozkuli łańcuchy. Było też czym walczyć - poza siekierą, którą nie oglądając się na nikogo chwycił Eryk, były widły, kilof i jeszcze kilka innych, lepszych od gołych desek którymi chcieli wywalczyć drogę z piwniczki, przedmiotów. Teraz można było walczyć o przetrwanie. Był to czas czynów, nie zaś słów. Bauer ruszył za Arno, który również nie zamierzał uciekać. Więcej, chciał wykorzystać swoje doświadczenie przywódcze i zorganizować obronę, uporządkować jakoś chaos, który zapanował wewnątrz palisady, jednak ludzie nadal widzieli w nich Czarne Strzały, morderców i sprzymierzeńców mutantów. Najpierw muszą im pokazać, że są po ich stronie. Może jeśli zobaczą, jak kładą trupem kilku wynaturzonych, zrozumieją, że powinni połączyć siły, choćby chwilowo, albo wszyscy zginą. Bauer po prostu robił to, do czego, jak wierzył, został powołany. Zaatakował najbliższego mutanta, zaangażowanego w walkę z jednym ze strażników. Może tak zjedna ich sobie, wtedy Arno będzie mógł wykorzystać swoją wiedzę taktyczną. Poza wybiciem jak największej liczby mutantów, starał się też dotrzeć do baronówny, a raczej pomóc ją chronić, wspierając jej ochroniarzy. |
Arno próbował uciec razem z drużyną, ale to nie miało większego sensu. Szybko ponownie zakuto ich w kajdany i ponownie przeszukano. Tym razem skutecznie, lecz nie miało to większego znaczenia. Nawet gdyby mieli przy sobie całą zbrojownię, to nie mieliby czasu ani możliwości, by próbować ponownie zdjąć okowy. Manfred wyzwany na sąd boży odmówił kategorycznie twierdząc, iż co do winy nie ma najmniejszych wątpliwości. Co zatem pozostało innego jak dumnie unieść głowę krocząc w pierwszym rzędzie wespół ze swym kuzynem, zaś miejscowy kowal i rzeźnik służyli za katów. Obaj ostrożnie zakładali najpierw worek, a później pętlę na jego szyję. Nie wiedział jak z Yorrim, bo niczego już nie widział. Tylko słyszał. Nieprzychylny im tłum oczekiwał na pierwsze trupy. Trupy nieludzi, sprawców wszelkiego zła. Hammerfist zdążył tylko pożegnać się z Yorrim i usilnie próbował wyobrazić sobie jak może wyglądać kuźnia Grungniego i czy przypadkiem nie czeka na niego jakiś wolny, rozgrzany do czerwoności piec z solidnym młotem na pięknym kowadle. Zastanawiał się co Mu powie, kiedy przed nim stanie i czy ktokolwiek wyjdzie przed szereg i oznajmi, że klnie się na honor własny i swego klanu, że ręczy za Arno z klanu Kamiennego Młota własnym honorem. Ciekawe czy spotka Gerttiego. Ciekawe czy zobaczy się z Yorrim jeszcze przed spotkaniem z Grungnim. Największe jednak wyrzuty sumienia miał z powodu zaufania, którym obdarzył Edmunda. Wyrzucał sobie, że jest głupim krasnoludem w przeciwieństwie do własnego kuzyna, który od razu w Czarnej Twierdzy przejrzał zdrajcę. Przez niego wisieć będzie nie tylko Arno, ale cała drużyna. Khazad nie mógł odżałować, iż poskąpiono mu przyjemności patrzenia na dyndającego niegdysiejszego kamrata. Nagle podłoże uciekło mu spod nóg i zapadła ciemność, z której nie spodziewał się obudzić. Powietrze z trudem przechodziło przez jego gardło. Słyszał czyiś głos. Szeroko otworzył oczy z rzężeniem łapiąc dech. Nie wiedział gdzie jest. Nie wiedział co się dzieje. Nie poznawał ludzi wokół. Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy to to, że nie tak wyobrażał sobie zaświaty. Dopiero po chwili dostrzegł mutantów. Jak w swojej wizji. Szybko skończył na nogi, a przynajmniej tak szybko na ile pozwolił jego obecny stan ciała. - Dziękuję - skłonił się szybko niebiosom widząc wszystkich druhów w dobrym zdrowiu. Grungni musiał skumać się z Morrem. Dlatego jeszcze żyli i nawet nic szczególnego im się nie stało. Pomijając kilka stłuczeń, ale który khazad uskarżał się kiedykolwiek na stłuczenia? Te nawet szczególnie uciążliwe nie bywają. Nie poświęcał jednak bogom zbyt wiele uwagi. Będzie czas na należyte podziękowanie jak tylko uda im się wykaraskać w jednym kawałku z całego zamieszania. A dało się to zrobić nie na sposób kapłański, ale najemniczy. Czyli uwolnić się i lać po mordach. Nagle świat zwolnił dla Hammerfista, kiedy rozglądał się pospiesznie po polu bitwy. Płonący namiot. Mogli tam być niezmutowani goście. Manfred walczący za dwóch albo trzech ludzi, ale nie podejmował najmniejszych starań w zorganizowaniu obrony. Kretyn. Wojen nie wygrywa się rąbanką. Pufcio zmutował i pożerał sierżanta. Baronówna żyła z całą pewnością chroniona przez jej ochroniarzy. Pumpernikiel zamknął się w karczmie. Niziołek uciekał do stajni. Schwarz strzelał z kuszy z okna faktorii. Diagnoza była oczywista: bez organizacji defensywy festiwal zapewne padnie, a z nim wszyscy żywi. Natychmiast zgodnie popędzili do stajni nie widząc sposobności do przebicia się do kuźni. Tam Arno bez większych trudności byłby w stanie oswobodzić każdego. Co prawda obręczy z nadgarstków na szybko nie mógł zdjąć, ale za to zniszczyć ogniwko łańcucha bez żadnego problemu. Dopisało im jednak jeszcze trochę szczęścia, gdyż dobiegając do stajni, pomimo niziołka zamykającego się na wszystkie spusty znaleźli w przystającej, a nawet połączonej ze stajnią szopie między innymi młotek i dłuto, którymi musiał operować Bert jako jedyny, któremu udało się przełożyć ręce na przód. - Patrz tu. Jak metal jest inny tu widzisz? Walić należy tu, bo łączeniem ogniwa jest to. Miejsce najsłabsze. Lekko wal, nic nie stanie się jak poprawić dwa czy razy trzy będziesz musiał - rzekł Bertowi brodą wskazując odpowiednie miejsce na Winklowych okowach, po czym odwrócił się. - Mać jego kurwancka! - warknął khazad czując uderzenie w palec. Poboli trochę, ale który krasnolud przejmował się byle stłuczeniem? Hammerfist natychmiast przejął do Eryka dłuto, a od Berta młotek. Kolejny był Yorri jako znający się na kowalstwie. Jost był następny, a potem Eryk. Arno chciał jeszcze rozkuć Berta, zaś Edmunda nie miał zamiaru. Nie miał czasu na pomoc zdrajcy. Musiał wracać na pole bitwy z czym zgadzał się z Erykiem, zaś Przepratywacz nie palił się do walki, czemu nie należało się dziwić. Zaproponował za to, wielce rozsądnie, rozpoznanie sytuacji w bitwie. Biegiem ruszyli z powrotem na pole bitwy, podczas której Arno wrzeszczał przedstawiając plan: - Eryk, do nędzy kurwy! Samojeden śmierć znaleźć możesz tylko. Żeśmy osłabieni kapkę szczególnie. Bronić ocalałych w namiocie trzeba. Z ochroniarzy formacją przebić możemy się tam! Przy okazji khazad rozglądał się za jakąś porządną bronią i tarczą bądź puklerzem. Gdyby sytuację na polu bitwy ocenił na możliwą do wygrania wskoczy na najbliższe podwyższenie, za które mogła służyć nawet szubienica, jeśli tylko nie będzie musiał się do niej przedzierać przez zmutowanych gości. Wtedy zbierze tyle powietrza ile zdoła i zakrzyknie z całą mocą tubalnym głosem: - Do mnie żołnierze! Formacją na skurwysyny! Nie napierdalanka to, a wojna! Do mnie po ocalałych! Chronić gości festiwalu! Podwyższenie, miecz, tarcza i trzymanie się razem z Erykiem i Jostem. To mu było teraz potrzebne. Gdyby ochroniarze posłuchali go i nadchodzili do niego uformuje klin stawiając na szpicę najsilniejszych i najmniej poszkodowanych w bitwie. A przynajmniej takich, którzy tak wyglądają na pierwszy rzut oka. |
Yorri stawiał kolejne kroki. Miał kaczkowaty chód i dobrze o tym wiedział. Nie dbał jednak o to, czy bawiło to zebranych dookoła ludzi. Kim oni byli? Nie mieli dość rozsądku, by zastanowić się nad tym wszystkim. Wbijali swój pusty wzrok w Stirlandczyków i bez refleksji przyjęli do siebie to, co przekazał im Manfred. Ochrzcili ich mordercami i mieli za nic prawdę. Gruby worek nie tłumił obelg. Nie musiał. Rdestobrody miał za nic ich pokrzykiwania. Oto lud, który nie pamięta, jak krasnoludy lało swoją krew na skały Przełęczy Czarnego Ognia, by mogło powstać ich Imperium. Oto idzie dwóch kuzynów, którzy mają w sobie krew tych, którzy sobie z żył upuszczali i upuszczają wciąż juchę, by ludzie nie musieli poznać grozy i mogli żyć w spokoju takim, jaki tylko był możliwy w tym świecie. Krasnoludowi było ich żal. Przejdą przez życie korzystając ze swych bogactw, objadając się słodkościami i popijając to drogimi trunkami. Zapłacą złotem za modny obraz, ale pięknym widokiem, jaki na nim przedstawiony, w prawdziwym świecie wzgardzą. |
Bert nie wiedział jak postąpiłby postawiony przed wyborem ostatecznym: Iść na śmierć u boku Bauera czy uciekać z całą resztą? Winkel był świadom, że więź łącząca go z Erykiem była silna, ale czy nie osłabiłby reszty zostając z nim? Czy Arno, Jost, Kanincher i Yorri nie mieliby mniejszych szans na ucieczkę bez gawędziarza, który nauczył się w życiu wychodzić z każdej sytuacji bez unoszenia broni? Piękna, melancholijna pieśń na pewno nie ułatwiała mu wyboru tylko wpychała w pełen zadumy i jeszcze większej rozterki stan. Bert nie miał pojęcia jak długo dumał, a ile spał, ale nie był ani zdecydowanym, ani wypoczętym. Poranne pobudzenie nad klapą jego więzienia zwiastowało bliski koniec chociaż Winkel nie czuł tego za bardzo. Bał się, ale nie tak jak wystraszone potworem dziecko. Myślał o tym ile jeszcze by chciał się nauczyć i jak wiele przeżyć. Marzył aby jeszcze kiedyś zobaczyć rodzinę i pomóc jej w tych ciężkich dla wioskowych ludzi czasach. Nikt jak gawędziarz nie był pełen werwy kiedy zabrali się za uwalnianie krasnoludów i Kaninchera. Edek był całkiem wysportowany, a pomoc takiego wojownika jak Arno byłaby nieoceniona w trakcie ucieczki. Ich próby były jednak marne - podobne jak efekty. Wyjście z piwnicy miało być czynem niesamowicie bohaterskim i zaskakującym. Było, ale prowizoryczna broń sprawiedliwości była niczym w porównaniu ze stalą i okutym drewnem głupców prowadzonych przez zardzewiałego łowcę czarownic. Bert pierwszy raz stracił nadzieję kiedy skuto mu ręce na plecami. Spojrzał wtedy jednak na Yorriego, który z grupą był całkiem niedługo. Jaki dawał przykład temu początkującemu poszukiwaczowi przygód? Nie mógł się załamywać i tracić wiary. Nadzieja była dopóki tylko żył on i jego przyjaciele. Kiedy szli nieopodal namiotu Bert dostał jabłkiem w twarz. Jako, że owoc trafił całkiem blisko ust gawędziarz był w stanie zlizać odrobinę soku, którego smak był... normalny. Ani zbyt kwaśny, ani słodki, niezbyt również cierpki. Winkel nie chciał zapamiętać swojego ostatniego smaku jako zwyczajny - zupełnie niczym się nie wyróżniający. Gdyby kiedyś miał okazję opowiedzieć o tym dniu jabłko byłoby słodkie niczym poczucie sprawiedliwości wyczytane w opasłych, sędziowskich tomiszczach. Zdecydowanie mniej szczęścia od Winkela miał Arno, który dostał chyba tuzinem pomidorów i kilkoma całkiem sporymi kamieniami. Krasnolud szedł jednak niczym tytan odporny na ciosy głupiego, szarego ludu, który chłonął słowa głupiego, nie potrafiącego przyznać się do wieloletniej niedołężności Manfreda. Kiedy okazało się, że mieli podchodzić parami Bert był nieco zawiedziony. Liczył na przynajmniej trzy pętle, a najlepiej sześć aby każdy miał takie same szanse na przeżycie. Pierwsi mieli zostać powieszeni brodacze, którzy cieszyli się największym ostracyzmem ze strony zgromadzonych idiotów. Bert nie był w stanie powiedzieć nic mądrego do odchodzącego Arno. Chciał go jakoś pocieszyć, ale nie udało mu się wydukać nic więcej niż: - Do zobaczenia po drugiej stronie, przyjacielu. Co to miało znaczyć? Czy te słowa nie były przyznaniem się do utraty nadziei, z której trzymania się Winkel był towarzyszom znany? Gawędziarz był chyba bardziej znany z dialogu, którego - nawet w takich chwilach - nie mógł sobie odmówić. Biberhofianin nie opuścił wzroku kiedy zapadnia poszła w dół. Patrzył jak z krasnoludów ucieka życie. Nie bał się. Czuł tylko wstyd za łowcę czarownic, który poprowadził to śledztwo gorzej niż ślepe, niedorozwinięte dziecko. Kiedy pękła belka i Khazadzi padli na ziemię Bert nie wiedział co o tym myśleć. Czyżby ktoś chciał ocalić przybłędy, na których życiu nikomu ze zgromadzonych nie zależało? Winkel wyobrażał sobie Czarne Strzały pomagające im w ucieczce tylko po to aby ludzie dalej wierzyli, że dali umknąć prawdziwym bandytom. Bo czy było dla zbira coś lepszego niż myśl, że może bezkarnie rabować? Prawdziwa Czarna Strzała nie byłaby przecież już zagadką tylko poszukiwanym za konszachty z chaosem, ucieczkę z własnej egzekucji Bertem Winkelem z Biberhof. Wyobraźnia gawędziarza była jednak zbyt mało obszerna aby przewidzieć coś co - niby przypadkiem - brał z przyjaciółmi wcześniej pod uwagę. W tych ostatnich chwilach Bert był ciekaw jak smakował owoc najnowszej receptury Herr Heintza. Czy sławny kiełbasiarz przeszedł sam siebie? Dekoracje na pewno były staranniejsze za życia chamskiego pracodawcy. Bert nie skończył myśli kiedy ludzie zaczęli mutować. Jedni otrzymywali dodatkowe kończyny, inni chwytne ogony, dodatkowe pary oczu, sierść, łuski, szczypce, czujki... Winkel nie był w stanie zrobić nic niż zacząć myśleć nad ucieczką swoją i swoich przyjaciół. Jost i Edek stali z workami naciągniętymi na głowy nie będąc świadomymi tego co właśnie miało miejsce. To ich Bert miał zamiar uświadomić jako pierwszych... Później należało zająć się Arno i Yorrim. Mimo iż sytuacja była bardzo nieciekawa Bert musiał przyznać, że wolał śmierć w walce o życie niż podrygując na śmierdzącej pyrami linie. |
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:56. |
|
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0