lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach III (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/14902-warhammer-imperium-na-peryferiach-iii.html)

Evil_Maniak 11-10-2015 19:04



Lato 2518 roku K.I.
Okolica Franzenstein, Las

Kanincher i Manfred wracali swobodnym krokiem ku Franzenstein. Leśna ścieżka szybko zmieniła się w główny trakt. Zdobiły go głębokie koleiny wozów, żłobienia podków i gdzieniegdzie odciśnięte ślady marszu. Oberwilczyk wydawał się zdenerwowany. Cała ta sytuacja zdawała się go powoli przerastać. Nigdy nie musiał się borykać z podobnymi problemami, tym bardziej w takie skali.

- Jak dobrze znasz Chaos? - zapytał Edmund - Czy są jakieś takie czary, które mogłoby zesłać wizje na śpiącego? Jeden z naszych krasnoludów miał okropną wizję Franzentstein w zgliszczach, pogrążonego w walkach z mutantami. Sam widziałem jak kadłubek mamrotał coś pod nosem, kiedy khazad leżał nieprzytomny.

- Na śpiącego? Bóg Snów ma pieczę nad tą domeną. Gdyby każdy sen był proroctwem... Zresztą dusze tylko ludzi należą do Morra. Temu krasnoludowi się śniło, który w chowańca się po lesie z mutantem zabawia?

- Drugi, wojownik co zdania nie potrafi ułożyć. A kim jest Tzeentch? - ciągnął dalej za język młody Stirlandczyk.

- Skąd znasz to imię?

- Benito, ten któremu łeb oderżnąłem, wspominał o nim - wskazał chłopak na zakrwawiony worek. - Niby tego demona czcili, znaczy ta banda mutantów z lochów - Stirlandczyk pochwycił wzrok łowcy. - Dobrze wiedzieć z kim mamy walczyć.

Łowca pokiwał głową w zasępieniu.

- Bóstwo to zakazane Chaosu. Walczyć przeciw niemu nie będziesz i… - zawiesił głos milknąć i szedł w ciszy, jakby zbierał myśli lub słowa. - … lepiej, abyś nie złorzeczył na głos beztrosko tym zakazanym potęgom chyba, że faworytem jesteś bogów … dla bezpieczeństwa.... swego - dodał wzruszając ramionami. - Wrażliwe mogą być, a nie wiemy, jaki zasięg ich i wejrzenia na ten świat. Kłamstwem niestety byłoby, gdybym rzekł, iż nie są potężne - Manfred zdawał się mówić całkiem na poważnie.

- Przepraszam - Edmund odpowiedział po chwili milczenia.

Manfred spojrzał na chłopaka ze zdziwieniem, ale nic nie odpowiedział. Szli w ciszy w kierunku Franzenstein. Wiatr szumiał przez leśne ostępy poruszając drzewami, snując swoją leniwą melodię. W oddali było słychać stukanie dzięcioła. Błogostan znowu przerwał Kanincher.

- A co jeżeli w mięsie jest spaczeń? Nawet jeżeli to nie Heintz tylko kto inny dorzucił plugastwo do jego kiełbas… Przecież wszyscy na festiwalu jedli jego sławetne wędliny. Więcej, płacił ludziom w pobliżu. Młynarz opowiadał, że jego żona dostaje zamiast pieniądzy mięsiwo… Jeżeli to prawda… Co nas czeka? - zapytał Stirlandczyk wyraźnie przejęty.

- Nie pleć synku, a na Herr Heintza nie chlap jęzorem, bo wytnę - Manfred zatrzymał się poirytowany. - Ty mi tu nie sugeruj, że kiełbasiarz w tym palce macza, a jak na siebie, to chłopcze coś dużo wiesz o Chaosie - popatrzył surowo. - Spaczeń w kiełbasach... - prychnał ruszając dalej. - Skąd ci takie pomysły w ogóle do głowy przychodzą?

Edmund zatrzymał się na środku leśnej ścieżki. Manfred zauważył ten fakt dopiero po kilku krokach. Słońce prażyło niemiłosiernie poprzez liście. Łowca zdjął kapelusz i podszedł do Oberwilczyka zatroskany, chłopak wydawał się wstrząsnięty.

- O co chodzi? - zapytał.

- Posłuchaliśmy mutanta - odpowiedział cicho Kanincher. - Wszystko co mówił miało jakiś tam sens, ale przecież mógł kłamać. Napewno kłamał. Kłamał jebany skurwiel. Powinienem go zatłuc, kiedy miałem szansę. Na Morra, zaufaliśmy tej nędznej kreaturze jak banda dzieciaków.

- Spokojnie. Już ja się z tym pomiotem rozprawię…

Lechu 11-10-2015 23:20

Krasnolud był jak szeroki, żylasty taran, na którego drodze mógł stanąć tylko ktoś równie potężny i przygotowany. Szlachta nie świadoma ataku zabójcy rozpierzchła się niczym woda w wychodku kiedy wpadał w nią potężny krasnoludzki, brązowy kloc. Heintz krzyczący w absolutnej panice i próbujący ukryć się za żoną kupca wyglądał jak małe, przestraszone, pulchne dziecko, które miało dostać na gołe dupsko od ojca kowala z obwodem bicepsa większym niż talia Berta. Byłoby to zabawne gdyby próba ratowania własnego życia mogła taką być.

Bert biegł zaraz za Erykiem. Gawędziarz niemal wpadł na młodą szlachciankę, którą przeprosił grzecznym ukłonem. Uwadze Winkela nie umknął ranny w głowę Kislevita starający się zatrzymać bieg zdarzeń, który... nie był podatny na jakiekolwiek zewnętrzne bodźce. Napędzająca los potężna, umięśniona, brodata maszyna mogła stanąć, ale tylko kiedy dokona swego dzieła zniszczenia. Dlaczego Gerrti tak wiele ryzykował aby zgładzić kiełbasiarza?

Dwa potężne cięcia krasnoludzkiego topora wystarczyły aby kiełbasiarz padł dygocząc przedśmiertnie jak niegdyś mięso, którym napychał swoje pyszne kichy. Posoka wypływająca z ust Heintza zwróciła uwagę Berta na tyle, że ten dopiero po chwili zobaczył oskarżycielski gest pracodawcy. W tym samym momencie gawędziarz miał w głowie już tuzin powodów, którymi wytłumaczyłby się na wypadek gdyby ktoś poza nim i Bauerem zobaczył gest konającego rzemieślnika.

Szlachta pierzchła na boki uciekając z niebezpiecznego placu. Wokół krasnoluda namnożyło się przeciwników, ale nie oni zwrócili uwagę Winkela. Młody gawędziarz zwrócił uwagę na zakrwawioną żonę kupca, która - jak okazało się po krótkich oględzinach - była umorusana we krwi kiełbasiarza i straciła przytomność. Gerrti pożegnał się z Bertem, ale ten wątpił aby brodacz zdołał zbiec. Zabójca narobił sobie zbyt wielu przeciwników aby zdołał odejść. Winkel jednak nie miał zamiaru go zatrzymywać.

Krasnolud biegł i bronił się dzielnie. Walczył niemal zabijając jednego z Kislevskich bliźniaków, ku któremu Bert rzucił się jako pierwszy. Nie musiał długo czekać aby pojawił się również osobisty medyk jednej arystokratki. Gawędziarz kojarzył go z kilku sytuacji podczas festiwalu. Gość sprawiał wrażenie obeznanego w tematyce.

- Pomóż mi panie porządkowy. - medyk rzucił do Berta zakasując rękawy. - Przynieś jakieś drzwi.

- Do mojej faktorii nieście. - żywo zaproponował niedawno przybyły Schwartz. - Mam duży stół, gdzie oprawiam zwierzynę i narzędzi sporo.

Lekarz żywiołowo kiwnął głową oglądając rany Kislevity.

- Nie chusiać go! - bretoński kapitan najemników rozkazał stanowczo. - Nikogo z festiwalu nie wypuś’ciać! - komenderował swoim ludziom. Był wściekły.

- Je ne pardonne pa… - warknął przez zęby kucnąwszy przy umierającym podwładnym i jego szlochającym bracie, na którego ramieniu położył ciężką rękę.

- Na szczęście mamy tu medyka z prawdziwego zdarzenia, a zatem istnieje szansa aby uratować Twego brata. - powiedział do Kislevczyka zmachany gawędziarz. - Nie martw się, a módl do Bogów aby udało się uratować biedaka. - Bert chciał podnieść najemnika na duchu. Sam chciał nie tylko pomóc, ale podejrzeć jak medyk zajmuje się mężczyzną. Może uda się mu czegoś nauczyć.

Kislevita strząchnął rękę Berta ze złością. Raczej nic nie zrozumiał ze słów gawędziarza.

- Eto vse vasha vina, vy kolot'!

Pięść młodego strażnika przeleciała tuż przed nosem Winkela, lecz Bert był szybszy lub po prostu miał szczęście asekuracyjnie robiąc krok do tyłu. Winkel nie rozumiał słów najemnika, ale po tonie jego wypowiedzi i czynach wiedział, że lepiej się od niego oddalić i dać uspokoić. Wojownik nie rozumiał całej sytuacji co przy jego ograniczonej inteligencji było całkiem zrozumiałe.

Campo Viejo 18-10-2015 08:53






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Kiełbasiany Festiwal, Dzień Piąty, Przed Wieczorem




Śmierć Herr Heintza wstrząsnęła całym festiwalem i mimo prób kontynuacji, nic nie było już takim samym. Przynajmniej nic nie zapowiadało, że do końca festynu atmosfera obróci się w beztroską, a goście przejdą do porządku dziennego nad mordem pierwszego gospodarza Franzenstein.

Nie ważne, czy bogacze osobiście i szczerze lubili kiełbasiarza. Gdy go zabrakło, nagle okazało się, że był niezastąpiony. Któż będzie teraz zaopatrywał ich stoły w masarskie wyroby z nie z tej ziemi? Łechtał błękitne i złotawe podniebienia? Ilu kupców stało teraz u gruzów ich wielkich planów, jakie wiązali z kiełbasiarzem? Większość jednak szczerze żałowała Heintza, jako ich człowieka. Jakim by nie był dla podwładnych i wspólników, to o swych gości, klientów i dobroczyńców dbał wyśmienicie dokładnie znając swoje miejsce.

Wzburzenie i gniew gości, wymieszany ze strachem, wstrząsem, szokiem z zabójstwa na festiwalu, niełatwym był do okiełznania. Szlachta domagała się sprawiedliwości, zwłaszcza, że plotka o spisku była na językach wszystkich. Wiele oczu bacznie obserwowało ochronę festiwalu, w tym Chłopców ze Strilandu, a szczególnie starego Manfreda.




Trup Szalonego Grerrtiego był nietykalny dla każdego od samego początku. Kiedy Hammerfist okazał zainteresowanie dla trupa Bretończyk stanowczo zabronił przeszukiwania zwłok. Próba zaniesienia krasnoluda na ubocze spotkała się z taką samą reakcją. Najemnicy uprzątnęli wszystkie trupy zabierając Heintza do jego domu, a Gerrtiego do karczemnej obory. Winkel pomagał przy transportowaniu ciężko rannego Kislevity do faktorii Schwartza, lecz gdy medyk zabrał się poważnie do roboty, powstrzymywany przez sierżanta bliźniak ofiary, ten, który nie tak dawno zamienił się z Winklem na wartę przy Kiełbasiarni, zażądał, aby Stirlandczyk wyszedł opuścił izbę. Lekarz kiwnął Bertowi głową, że sobie sam poradzi. Gawędziarzowi nie został nic innego jak wyjść z budynku odprowadzonym nieprzyjaznym wzrokiem Kisevity i czujnym spojrzeniem Schwartza.




Każdy z obsługi oderwany był dyskretnie od obowiązków przez innego sługę, prowadzony do karczmy. Głupia Gęś była pusta, nie licząc siedzącego za stołem ustawionym na środku sali, na podwyższeniu dla muzykantów, Manfreda. Stary Łowca Czarownic słuchał odpowiedzi udzielanych przez Chłopców ze Stirlandu. Nie przerywał. Nie dopytywał się głębszych szczegółów nadto, co oni sami zdecydowali powiedzieć. Nie dał po sobie poznać, co myśli. Na samym początku ostrzegł, że kłamstwo, w tak poważnej sprawie jak śmierć Herr Heintza, zawiedzie na szubienicę. Prawda, mogła tam zaprowadzić również, jeżeli świadkowie okazać się mieli winnymi, zamieszanymi w morderstwo. Eryk i Edmund wzięli sobie to ostrzeżenie do serca i zlękli się groźby. Czy Arno z Jostem i Bertem również przejęli się tym zapewnieniem, to była ich sprawa, lecz nie towarzyszyła temu bojaźń, bo nie dali się zastraszyć tymi słowami. Konsekwencji wynikających z implikacji i owszem, na pewno się obawiali, nie byli głupcami.




Wieczorem, przed zgromadzonymi gośćmi Łowca Czarownic stanął takim, jakim go jeszcze nikt chyba nie widział w wiosce. Zdawał się być wyższym niż zwykle i nosił się, jakby odjęło mu z dziesięć lat. Ogolony, rozwiane, rozczesane włosy, trzeźwe i skupione spojrzenie, czyste ubranie. Budził respekt pośród szlachty i tylko miejscowi jakoś tak, z niedowierzaniem, na krawędzi powątpiewania patrzyli na niego, jakby nie mogli uwierzyć, że wiejska pijanica, która przechwalała się po kielichu bujdami i żałosnym była obrazem i pośmiewiskiem… Cóż… Manfred wyglądał tego dnia zupełnie inaczej niż zwykle, inaczej się zachowywał i wyraźnie sprawiało mu to przyjemność.
A coraz więcej miejscowych patrzyło na niego jakoś tak inaczej, z odrodzonym respektem.

- Panie i panowie! – zawołał donośnie władczym tonem. - Obiecałem, że sprawa zostanie wyjaśniona! Zabójca Herr Heintza poniósł śmierć, lecz miał wspólników. Tak! To nie był nieszczęśliwy przypadek uchybienia bezpieczeństwa przez tych, w których dłonie złożone jest życie i zdrowie festiwalu! Oni pomogli krasnoludowi dostać się na teren festiwalu. Najęci do ochrony, okazali się śmiertelnym zagrożeniem dla pracodawcy! Szajka złoczyńców, podając się za najemników ze Strilandu została przeze mnie zdemaskowana! Uknuli intrygę oskarżając Herr Heintza o straszne zbrodnie współpracując z mutantami i od dawna terroryzując okolicę! Panie i panowie! – wyjął z kieszeni strzałę, którą wcześniej nosił Edmund. – Czarne Strzały! Karą jest śmierć!

Pomruki zaskoczenia oraz ekscytacji jak fale przetoczyły się przez morze zgromadzonych.

- Jutro stryczek czeka na Stirlandczyków, którzy usługiwali na festiwalu i, których poznać mogliście w tych ostatnich dniach! – wyjął kartkę zza poły płaszcza. - Bert Winkel, Jost Schlachter, Eryk Bauer, Edmund Kanincher, Yorri Rdestobrody i Arno Hammerfist!

Manfred poniósł rękę i do namiotu najemnicy wprowadzili pojmanych każdego z osobna, po przesłuchaniu, oskarżonych. Był wśród nich również i Yorri złapany w twierdzy przez Schwartza z gromadą miejscowych. Za skutymi w kajdany, wleczony był korpus trupa postawnego mężczyzny o jasnych włosach i wąsach, bez rąk i nóg, któremu z piersi wyrastała chuda, wystraszona, ruda twarz.

- Ich towarzysz mutant! – Manfred stalowym wzrokiem zmierzył Jeba.

- Ja… Ja… Nie miałem z nicym nic wspólnego.. Co ja, ja, ja mogłem? – jąkał ze łzami w oczach mutant leżący pośrodku namiotu, rozbieganym wzrokiem, jak zaszczute zwierzę starając się schować przed nienawistnymi spojrzeniami, lecz nie miał jak.

- Milcz! – Manfred rozkazał.

- Ja, ja…

- Stul pysk pomiocie Chaosu! – warknął Schwartz.

- Znam ten głos! – Jeb się ożywił patrząc na Stirlandczyków. – Chłopcy! Poznaję ten głos. To on!

Łowca wyjął zza pasa pistolet i bez zastanowienia wystrzelił niemal bez celowania z bliskiej odległości. Z twarzy Jeba została krwawa dymiąca miazga, a jucha obryzgała buty pojmanym Chłopcom ze Stirlandu.

Goście splunęli na zwłoki, ktoś rzucił widelcem, ktoś kopnął piach w kierunku kadłubka.

- Wedle ich dosyć przekonywującej i przebiegłej intrygi, za której opracowaniem stał Bert Winkel i Edmundem Kanincherem, trzej krasnoludowie i reszta bandy postanowili nie tylko zabić Herr Heintza, lecz również zostać bohaterami! Gdyby ich spisek nie został wykryty, kto wie, jaki finał festiwalu gotowali nam wszystkim!

- Na stos! Nie czekać do jutra!

- Strilandzkie psy!

- Chędożone Czarne Strzały!

Ludzie złorzeczyli, mężczyźni kobiety, dzieci.

- Ojeeejjjj. – głosik zaseplenił. – Nie cierpię tego! Znowu… - jęknął.

Usta na korpusie blondyna poruszały się z krwawej jatki po buzi Jeba wystarała nowa, ruda czupryna, mały nos, wąskie oczka.

Mutant zamrugał.

- To boli, wiesz? – Jeb z wyrzutem patrzył na Manfreda. – Dlaczego nie dacie mi żyć w spokoju? Mało się już nacierpiałem?

Jakaś matrona zasłabła w porę podtrzymana przez towarzysza.

- Pasożyt. – Łowca Czarownic westchnął.

Manfred chwycił trupa za blond włosy i ciągnąc za sobą wywlókł przed namiot. Z po drodze zabranej ze stołu lampy wylał olej na Jeba.

- Niech ogień Sigmara oczyści nas z plugastwa Chaosu! – przytknął podaną przez Schwartza pochodnię do twarzy wystraszonego mutanta, a zajęła się ogniem.

Przeraźlwy, pełen boleści krzyk rozdzierał niebo, w które Jeb wpatrywał się nim oczy wypłynęły na zwęgloną skwierczącą skórę policzków.

Po tym Jeb już nie powrócił.






Baczy 24-10-2015 20:17

Powrót Edmunda w towarzystwie Manfreda nie był tak dużą niespodzianką, w końcu krótko rozważali możliwość wprowadzenia byłego Łowcy Czarownic w swoje śledztwo, jednak był kolejnym przykładem samowolki byłego banity. Jakkolwiek dobre by jego intencje nie były, to jednak siedzieli w tym razem i nie powinien podejmować tak drastycznych kroków bez konsultacji z resztą. A może właśnie powinien? Eryk grał drużynowo, starał się szanować wolę przyjaciół i ustępować im, i do czego to doprowadziło? Nie wiedział, jak bardzo Sigmar był zawiedziony jego decyzjami, ale on sam nie mógł przeboleć własnych błędów. A Edmund, po prostu robił to, co nakazywało mu serce. Bo tego przede wszystkim wymaga usługiwanie bóstwom, serca i oddania, nie rozumu. Oczywiście, ślepa wiara może łatwo zawieść na manowce, ale w sprawach zetknięcia z Chaosem doktryna Młotodzierżcy, jak i prawo Imperium, były proste i konkretne do bólu, nie było tu miejsca na interpretację.

Ale to nie zbytnie rozmyślanie go zawiodło tym razem, tylko właśnie serce. Przyjaźń wzięła górę nad wiarą w Sigmara, a to nie powinno się zdarzyć. Jedyną szansą, aby to naprawić była szczerość w rozmowie z Manfredem.
- Czy miałeś coś wspólnego ze śmiercią Herr Heintza? - spytał spokojnym, ale zdecydowanym głosem były Łowca Czarownic.
- Tak. Chciałbym jednak, Herr Manfredzie, żebyś mnie zrozumiał. Oto, jak sprawy mają się z mojej perspektywy. Heintz współpracował z mutantami obozującymi pod twierdzą, wysyłał tam ludzi, takich jak my, a następnie, gdy mutanty już się z nimi rozprawiły, transportował ich ciała do kiełbasiarni, tajnym przejściem. Nie do przechowalni Morra, tylko do rzeźni. Ten krasnolud powiedział nam o tym przejściu kiedy spotkaliśmy go przy trakcie, w drodze do twierdzy. Kiedy wróciliśmy, ledwo żywi, Jost i Edmund dostali się do kiełbasiarni i znaleźli owo przejście prowadzące do ukrytej pod podłogą rzeźni. W głównym pomieszczeniu było czysto, ale tam na dole... krew, i ubrania łudząco podobne do tych, które mieli na sobie ochroniarze tileańskich rodów, które starły się w karczmie wczorajszego wieczora. Nie sądzę, żeby Heintz sam sobie brudził ręce, ale nie wierzę, żeby o tym nie wiedział. Rzekomo obawiał się wykradzenia receptur, ale chłopaki niczego takiego tam nie znaleźli, skąd więc taka ochrona? I żeby ktoś zdołał zrobić tam sekretne pomieszczenie bez jego wiedzy, i żeby nie zauważył, że mięsa przybywa? Ponadto, dzisiaj w samej kiełbasiarni nie było mięsa, a i kiełbas niewiele, co wydało się podejrzane. Chcieliśmy go wybadać, może znaleźć jakieś twarde dowody przeciwko niemu, i nie dać po sobie poznać, że coś wiemy, mógł kazać nas zabić pod byle pretekstem, gdyby poczuł się zagrożony. Gerti, ten krasnolud... miał być naszą ostatnią deską ratunku, miał zrobić zamieszanie, nastraszyć Heintza, aby wyciągnąć z niego prawdę. Chłopaki zostawili otwarte to ukryte przejście, ale krasnolud nie czekał, był zbyt nieobliczalny, i stało się, mimo tego, że wszyscy chcieli tego uniknąć... Zbłądziliśmy, wiem o tym. Ledwie przeżyłem tę noc, nie miałem sił, żeby chodzić... Wiem, że to żadna wymówka, ale... - Eryk zamilkł, spuścił oczy. - Czy Herr Heintz wysłał Cię kiedyś do twierdzy? Zawsze twierdził, że potrzebuje Cię przy sobie, prawda?
- Dlaczego kłamałeś, że krasnolud, kuzyn Hammerfista nie żyje? Gdzie on jest? - spytał, nie odpowiadając Bauerowi. Nie wyglądał ani trochę na strapionego jego pytaniem.
- To jest chyba błąd większy niż wpuszczenie Gertiego za palisadę. Nie samo zostawienie Yorriego, tak ma na imię drugi brodacz, tylko to, co zostało z nim... Mutant, jak się go zaknebluje, to nie stanowi zagrożenia. Nie ma rąk, ani nóg... Oni nie rozumieją, myślą, że on jest ofiarą, że jest dobry... - Bauer spojrzał ku górze. - Sigmarze, wybacz im. I mi, za to, że zabrakło mi sił, aby zabrać go z tego świata. - Przeniósł wzrok ponownie na Manfreda. - Jak mówiłem wcześniej, ledwie żyłem, nie miałem siły, a moi towarzysze, w porywie źle skierowanej dobrej woli, pilnowali go, żebyśmy ni ja, ni Edmund, krzywdy mu nie zrobili. Yorri był ranny i bał się, że straże zaszlachtują nas w bramie, a nie chcieli zostawić kadłubka samego, więc zostali w krzakach, jakoś w pół drogi do twierdzy.
- Czy posiadasz przedmioty należące do mutantów z Czarnej Twierdzy?

- Tak, znaleźliśmy w ich legowisku dwie księgi, obie są w moim plecaku, oraz sześć sztuk złota. Po potraktowaniu ogniem będzie je można rozdać najuboższym. Księgi miały być dowodami przeciwko Heintzowi, a przynajmniej jedna. Wygląda jak księga rachunkowa. Ciężko było mi coś wydedukować w moim stanie, tylko ją przejrzałem, ale jeśli porówna się je z zapiskami Herr Heintza dotyczącymi fabryki, może uda się znaleźć jakąś zależność. Zaś druga księga... - Bauer ściszył głos. - Księga ciągle zmieniających się aspektów, jeśli dobrze pamiętam. Jakieś czarnoksięskie tomiszcze, nie mogłem go tam zostawić, a i niszczyć przed wyjaśnieniem całej sprawy byłoby nierozsądnie.

Kontynuował dopiero po chwili, korzystając z przedłużającego się milczenia Manfreda.
- Nie jestem dumny z tego, co zrobiłem i na co zezwoliłem, nie będę uchylał się od kary. Jednak, proszę, doprowadź sprawę kiełbasiarni do końca. W ruinach twierdzy znaleźliśmy fajkę zdobioną w wizerunek smoka, taką, jaką widzieliśmy u Herr Schwartza. To jasne, że Herr Heintz nie działał sam, nie lekceważ moich słów i doprowadź zaangażowanych do odpowiedzialności. I... Wybacz moim towarzyszom, nie rozumieją, że od Chaosu nie ma powrotu. Bronią bezbronnego kadłubka, i mimo iż ja wiem, że powinien umrzeć, to wybacz im proszę ich naiwność i dobre serca. Ich krótkowzroczność jest spowodowana brakiem wiedzy, nie jakąkolwiek sympatią dla bóstw Chaosu czy jawnym sprzeciwem wobec prawa Imperium. Nie bądź dla nich surowy.

Naiwnością wielką wykazał się Eryk ufając, że Manfred weźmie sobie do serca jego słowa, że faktycznie przyłoży się do rozwiązania sprawy do końca. Ale też nowicjusz nie zrobił tego dla sprawy, tylko dla siebie. Prawda była jedynym, co mogło go uratować. Nawet, jeśli jutro zawiśnie, to nie jako łgarz, tylko człowiek pełen skruchy. Wolał to, niż życie we wstydzie i nienawiści do samego siebie.

Dziwne, że dopiero teraz, siedząc zakuty w piwniczce, pomyślał o tym, dlaczego Manfred nie jest już Łowcą. Był przecież sprawny, mimo niemłodego wieku, zarówno na ciele jak i umyśle. Czy coś się stało, co zmusiło kult do rezygnacji z jego usług? Mogłoby to tłumaczyć, dlaczego tak bardzo chce znowu stanąć zwycięski, podziwiany, przydatny. Do tego stopnia, że prawda nie ma większego znaczenia, liczy się tylko jego wizerunek. A jakże by on wyglądał, gdyby wyszło na jaw, że przez ostatnie lata służył u tej samej osoby, co garstka mutantów? Nikt by go palcem nie wskazał i oskarżeń nie rzucał, ale jednak, nie byłoby mowy o odzyskaniu szacunku i powrocie do fachu, którego brak mu do tego stopnia, że całe dnie spędza tylko przy karczemnym szynkwasie, snując opowieści z przeszłości.

Ambicja nie powinna przerastać wiary. Tak samo jak przyjaźń.

Fyrskar 24-10-2015 20:35



Lato 2518 roku K.I.
Okolica Franzenstein, Czarna Twierdza

Yorri dał się zaskoczyć. Nie był jednak żołnierzem bądź podobnym żołnierzowi jeśli idzie o czujność. Nie pomyślał o tym, że Manfred i miejscowi mogą wrócić. Wrócili, gdy skończył szkic jednej z pułapek i wracał do kadłubka. Nie miał szans uciec, miał krótsze nogi od prześladowców. A bacząc na honorowe słowo, spróbował zabrać ze sobą Jeba. Nawet nie pamiętał, kiedy zaczęli go bić. Ale pamiętał, kiedy skończyli, pamiętał jak owiniętego powrozem jak maszt na rzecznej barce, nieśli go do wsi, jego i mutanta. Wiedział, że popełnił błąd, ale nie miał czasu się na tym zastanawiać. Stracił przytomność.



Lato 2518 roku K.I.
Franzenstein


- Nie mieliśmy szans - powiedział spokojnie Bert patrząc przed siebie, w ścianę piwnicy. - Schwartz na pewno był z mutantami, a sposób w jaki “podaliśmy im” prawdę nie sprzyjał naszej wiarygodności. Jeb nie kłamał. Może Manfred również jest w to wmieszany? - zapytał sam siebie Winkel i niemal od razu kontynuował. - Szkoda, że tak głupio to rozegrałeś, Edmundzie. - gawędziarz spojrzał na dozorcę śluzy. - Gdybyś zostawił sprawiedliwość mądrzejszym od siebie może byśmy przeżyli. - młody Stirlanczyk się nie bał ani teraz ani wcześniej. - Zdradziłeś nas i wrzuciłeś w takie bagno, że nawet jak uciekniemy to żaden z tych ludzi nigdy nie uwierzy, że jesteśmy niewinni. Już zawsze w ich oczach będziemy banitami i niegodziwcami. Nawet jak uda nam się uciec. - Winkel był opanowany chociaż nie krył swojego rozczarowania postępowaniem Kaninchera.

- Mądrzejszym od siebie? - spytał Eryk kpiącym głosem? - Kogo masz tu na myśli? Jako jedyny z nas zachował się rozsądnie, nawet ja zawiodłem… Herr Manfred był naszą szansą. Znaczy byłby, gdyby nie bał się prawdy. Gdyby afera z mutantami okazała się prawdziwa, dla niego oznaczałoby to, że przez tyle lat nie zauważył tak haniebnego procederu. Wolał więc każdą inną wersję, wydedukował akurat taką. - Zamilkł na moment. - To nie Edmunda wina, że tu jesteśmy. Nasza, każdego z nas, za bratanie się z mutantem, naiwną wiarę w rozsądek widocznie obłąkanego Gertiego. Nie jesteśmy Czarnymi Strzałami, ale to przez nas Heintz nie żyje, zanim zdołaliśmy potwierdzić jego winę, i to my pomagaliśmy mutantowi. Jeśli tego nie widzicie, to, to… - Energia jakby wyparowała z Bauera, momentalnie oparł brodę na dłoniach i patrzył smutno w ciemność.

- Doprawdy, Eryku? - sarknął Yorri. Cały pokryty był purpurowymi sińcami. Gdy łowca i wioskowi złapali go w Czarnej Twierdzy, nie szczędzili mu ciosów i kopniaków. - Gerrti nie był obłąkany, zrobił dobrze, ale nie przemyślał, jakie mogą być konsekwencje jego czynu. A ten mutant był prawdopodobnie jedyną osobą w okolicy, która nie wlewała nam do uszu galonów kłamstw. Nie mam pretensji o to, że Edmund ruszył po łowcę. A że łowca jest bezużytecznym pijanicą i śmieciem bojącym się konsekwencji, to mogliśmy wydedukować już wcześniej. - Zawahał się. - Ale tego, że powiedziałeś o mnie i Jebie łowcy, tego ci, szlamotaty łbie, nie wybaczę - syknął w kierunku Kanichera, który jedynie machnął ręką podburzając kransoluda. - Ludzie nie uwierzą już naszym słowom, choćby miały wagę najszczerszego kruszcu. Jeśli uda nam się uciec, sami wymierzymy sprawiedliwość, bez wadliwego systemu prawnego. A potem… - Yorri zamilknął. Wątpił, by mieli szansę choćby na wydostanie się. - A teraz zastanówmy się, jak z tego wybrnąć.

- Czy zrobiłem dobrze czy źle to inna rozmowa. Może kiedyś będzie nam dane się o to pokłócić. Na tę chwilę chciałbym was szczerze przeprosić za efekt moich czynów. Yorri, mam nadzieję, że jeszcze dasz mi mordę, tak jak obiecałeś - Edmund uśmiechnął się do Rdestobrodego.

- Kto na tym zyska? - powiedział Jost wracając do pierwotnego tematu. - Tylko i wyłącznie Manfred, psia jego mać. W piękny sposób zamaskuje swoją niewiedzę, co do działalności Heintza. Najwyraźniej nie darmo został odesłany na emeryturę. No i wsiąkł w to środowisko, zapuścił korzenie. Przestał być Łowcą, stał się starym pijakiem, który tylko dzięki temu, że na nas zwalił winę, zyska sławę, miast okryć się hańbą i mianem ślepca.

- Dobrze mówi - wtrącił swoje trzy grosze Rdestobrody.

- A wydostać się? Na razie tylko widzę możliwość przejścia bez pomocy tamtych tam - Jost wskazał kciukiem do góry - do Ogrodów Morra.

Rozejrzał się dokoła. Jak na razie nie wyglądało, by w jakikolwiek sposób można było się stąd wydostać. Tunelu, przy pomocy paru rozwalonych półek, raczej nie można było wykopać.

Kerm 24-10-2015 21:13

Nie dało się ukryć, że z własnej winy i przez własną głupotę znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. No, duży w tym udział miał Jost. Gdyby nie on...
No ale teraz nie było co gdybać.

Jedyna droga wyjścia z piwnicy prowadziła przez klapę w suficie. Trochę za wysoko, by dotknąć wyciągniętymi rękami. Nawet podskok nic by nie dał. Na dodatek w pomieszczeniu znajdującym się nad ich głowami ktoś rozmawiał.
Ale po chwili głosy ucichły.
Jost skorzystał z pomocnych dłoni Edmunda i wspiął się do góry, by spróbować, czy da się podnieść klapę. Ale nawet nie spróbował. Gdy tylko jego głowa znalazła się niedaleko klapy usłyszał, jak jakiś najemnik rozmawia z żoną Pumpernikla.
Zszedł na dół.
- Gadają - poinformował Edmunda.

Wyjść nie można było - ani górą, ani przez ścianę, ani przez podłogę.
Czekać bezczynnie na śmierć?
Jost rozejrzał się po piwnicy, usiłując dostrzec coś, co nadałoby się na broń.
Mieliby rzucać w przeciwników pęczkami cebuli, czy czymś większym? Beczkami?
Zdewastowanie jakiegoś mebla i przerobienie go na prowizoryczną maczugę? Tylko jak walczyć, mając na rękach żelazne, połączone łańcuchem bransolety...

Niewielki nóż, jak jak za sprawą kuglarskiej sztuczki pojawił się w rękach Berta zdał się Jostowi niewiele wartą zabawką... dopóki Edmundowi nie udało się otworzyć kajdan Berta. Jost był zaskoczony, ale i nieco zazdrościł Bertowi, który dzięki zręcznym palcom Edmunda pozbył się okowów. A później był jeszcze bardziej zaskoczony, gdy owa wolność od kajdan stała się i jego udziałem.
- Dzięki - powiedział cicho, ale nad wyraz szczerze.

Szczęście to było coś, czego Jostowi ostatnio brakowało. Co prawda sam, dzięki Edmundowi, pozbył się kajdan, ale jego wiara w to, że próba w jego wykonaniu zaowocuje sukcesami, była nad wyraz niska.
No i może ów brak wiary sprawił, że w jego wykonaniu próby otworzenia zamków okowów kompanów nie powiodły się.

- Może udamy, że jesteśmy skuci - zaproponował - i jak się wydostaniemy z piwnicy zaatakujemy strażników?

Alaron Elessedil 25-10-2015 00:16

Wściekły był Hammerfist. Braci z gór złość niczym była w porównaniu z jego, a na myśl sposoby morderstw różnych do głowy przychodziły mu.

Duszony kajdan łańcuchem Edmund. Mózg wylewający pęknięciami w czaszce się. Żebra jak gałązki trzaskające. Wewnętrzne obrażenia rozległe.
Zrobiłby może i tak, gdyby nie silniejsza jeszcze rezygnacja i rozczarowanie w gardzieli stojące.

W pomieszczeniu zamknięty pod ścianą siedział samotnie i mamrotał cichutko do Grungniego modlitwy. Dawno nie modlił się.
Nie za siebie prośby wznosił jednak, a o towarzyszy własnych uwolnienie. Poza Edmundem, naturalnie. Słusznie na stosie tego widziałby nie za krzywdy doznane na skórze własnej. Za zdradę na druhach swych. Za wydanie na śmierć ich. Po dwakroć wybaczyć tego nie można mu. Po dwakroć przeklęty za to być winien. Po dwakroć umierać winien i po stokroć cierpieć.

O siebie Arno nie modlił się, bo winę swą w drużyny niedoli u siebie także widział. Winy poczuciem, oskarżeniem niesłusznym wywołanym kierował Hammerfist się o nieufności wobec Edmunda zapominając. Sam złodzieja byłego do wejścia promował.
Pokazywało się, że kuzyn mądrym zaufanie bezpowrotnie gubiąc, a on jak but głupim był.

Z sytuacji tej wyjścia nie widział żadnego. Dobrego żadnego, bo za wyjście dobre ucieczki i skrywania przed sprawiedliwością się nie uznawał.
W ucieczki sukces nie wierzył także. Jost szanse miał. Edmund. Bert nawet i Eryk, ale Arno i Yorri?

Jakąś wykazywali zwykle skuteczność. Większą mniejszą lub. Z najlepszymi umiejętnościami i staraniami zawsze. Popłacało.

Ze wszystkimi razem miał zamiar uciec. A dalej? Jeszcze nie myślał o tym.

Lechu 25-10-2015 08:53

Przepraszam oficjalnie za spóźnienie w tej kolejce...
 
Śmierć Heintza była czymś niesamowitym i - dla niektórych - niepojętym. Kiełbasiarz zginął od topora na własnym festiwalu, gdzie był otoczony liczną ochroną. Bert - mimo iż wiedział do czego zdolny jest krasnoludzki zabójca - wątpił szczerze w możliwości Gerrtiego. W końcu jak jedna kierowana nienawiścią osoba jest w stanie zabić kogoś w otoczeniu tuzina ochroniarzy i innych przychylnych mu ludzi? Jak pokazał los Winkel mylił się i brodacz nie tylko ukatrupił Herr Heintza, ale i niemal zdołał zbiec...

Gawędziarz widział oczy zatrzymujące się na dłużej na nim i jego przyjaciołach. Czuł wręcz namacalnie nienawiść najemnika z Kislevu chociaż jako jedyny z prawdziwym oddaniem rzucił się na pomoc jego rannemu bratu. Chciał mu pomóc. Czuł się po części odpowiedzialny za jego krzywdy chociaż będąc kogoś ochroniarzem trzeba liczyć się z licznymi - czasem nawet śmiertelnymi - obrażeniami. Skoro tak było to dlaczego doświadczony bajarz czuł się tak źle? Tak jakby sam ściął tego chłopaka toporem? Bert - nie ważne jak bardzo by grał - był miłym chłopakiem z dobrym sercem, którego najwyższym priorytetem byli przyjaciele. W tym pełnym agresji, oszustwa i zgnilizny świecie jedynie oni mu zostali, bo dom i rodzina były bardzo daleko...


Bert nie był bardzo zdziwionym kiedy jeden sługa odciągnął go od obsługiwania gości. Prowadził do Głupiej Gęsi, gdzie na wysokim, górującym miejscu siedział Manfred. Starszy łowca wyglądał komicznie. Pijak, który chciał się pobawić w łowcę, którym był przed wieloma laty. Mimo iż jego wygląd robił wrażenie to Bert się nie bał. Gorsi od niego próbowali na nim zastraszania i ślepo wierzyli, że ich próby były udane. Kiedy tylko pijaczyna w skórze łowcy próbował zastraszania Winkel tańczył wedle jego melodii. Grał. Robił to co potrafił najlepiej. Jedynie bardzo dobry obserwator zobaczyłby, że gawędziarz nie jest naturalnie wystraszony. Zdecydowanie lepszy od starego Manfreda, który nieudolnie próbował wrócić do dawnych dni. Dni swej chwały.

Kłamstwo mogło zaprowadzić na szubienicę nie tylko Berta, ale i jego towarzyszy. Najgorsze jest to, że nie miał czasu porozmawiać z kompanami ani ustalić co będą mówić w razie przesłuchania. Oczywistym było, że Arno i Jost zachowają fason, ale gawędziarz martwił się o fanatyczną część grupy. Co jak Edmund i Eryk powiedzą całą prawdę i chcący wrócić na stare śmieci Manfred nie pociągnie śledztwa tylko zbije szafot i będzie liczył, że to wystarczy aby na nowo stać się łowcą? Pijak i leń na dodatek. Winkel musiał kłamać, ale nie tak otwarcie i zuchwale jak wcześniej. Musiał polegać na niedomówieniach jedynie w krytycznych sytuacjach kierując się otwartym kłamstwem. Musiał też być ostrożny.

- Czy miałeś coś wspólnego ze śmiercią Herr Heintza? - zapytał grający groźnego odświeżony pijak.

- Ze śmiercią Pana Heintza nie miałem nic wspólnego. - odpowiedział pewnie Bert. - Jego zabójcę jednak miałem okazję poznać na polecenie świętej pamięci pracodawcy. Jakiś czas temu, przed wyruszeniem naszym do Czarnej Twierdzy, krasnolud ten był pod bramą strasznie obrażając Herr Heintza. Wtedy też odgrażał się, że go zabije co Pan Heintz słyszał. Wyszedłem wtedy do tego krasnoluda, ale nie udało mi się poznać powodu jego złości. Do dzisiaj nie wiem co zrobił temu mordercy Herr Heintz.

- Czy posiadasz jakieś informacje, które mogą pomóc w śledztwie w sprawie śmierci Herr Heintza? - Manfred zachowywał się jakby pisał książkę, a nie zajmował się analizą słów przesłuchiwanego.

- Nie posiadam takowych informacji jednakże jestem gotów pomóc o ile zajdzie taka potrzeba. - powiedział Winkel. - Jestem uczciwym człowiekiem i będę dążył do odkrycia prawdy i obnażenia sprawiedliwości. Jeżeli mógłbym jakoś Panu pomóc wystarczy słowo. Na każde Pańskie pytanie odpowiem zgodnie z moją wiedzą.

- Dlaczego kłamałeś, że krasnolud, kuzyn Hammerfista nie żyje? Gdzie on jest? - zapytał Manfred, który chyba zapomniał aby w trakcie przesłuchania nie odsłaniać swoich najlepszych kart. Taki mówca jak Bert w ułamku sekundy potrafił naturalnie poprowadzić rozmowę i dostosować się do wiedzy łowcy. Ten zardzewiały głupiec mógł jedynie polegać na rozbieżności w słowach członków grupy. Był jak dziecko, które stary pedofil prowadził za rączkę w jedynie sobie znane miejsce.

- Kłamałem, bo chciałem sprawdzić czy Herr Heintz współpracuje z mutantami oraz dlatego, że brodacz został z Jebem. Człowiekiem, któremu pewnego dnia wyrósł z ciała szkodnik, pijawka. Tamten co prawda już nie żyje, ale Jebowi obiecaliśmy, że go nie zabijemy jak pomoże nam ustalić co się działo z grupą mutantów. - Bert tłumaczył spokojnie, ale Z dobrze odgrywanym przestrachem. - Mieliśmy również dowódcę bandy, Benito, ale Edek zagalopował się w swojej wielkiej wierze i go zabił. Tak zacny człek nie był w stanie wytrzymać jego obecności nawet jak ta pozwalała na dowiedzenie się jeszcze więcej. Benito przed śmiercią ujawnił, że mutanty współpracowały z ludźmi z wioski. Na pewno wymienił Herr Schwartza. W Twierdzy znaleźliśmy fajkę z rzeźbioną głową smoka. Identyczną jak ta trapera. - mina Manfreda mówiła sama za siebie. Starca nie interesowała prawda. Chciał odbębnić swoje, a werdykt i tak był z góry ustalony. Szafot.

- Czy posiadasz przedmioty należące do mutantów z Czarnej Twierdzy? - zapytał lokalny pijak.

- Mam jedno znalezisko i jestem gotów je Panu przekazać. - powiedział Winkel wyciągając ze swoich pakunków zawinięty w materiał drogocenny przedmiot. - W zasadzie nie mam pojęcia co to jest, ale wygląda na cenne. Zauważyłem, że potrafi wykonywać dziwne refleksy świetlne. Przekazuję w Pana odpowiedzialne dłonie mimo iż Pańskie źródło nie mogło o tym przedmiocie wiedzieć...

Na koniec rozmowy Bert dowiedział się więcej niż Manfred mimo iż to staruszek był przesłuchującym. Łowca wiedział, że Yorri z Jebem byli poza wioską i krasnolud żył. Wiedział też, że grupa miała kontakt z brodatym zabójcą. Jedynie Edmund mógł mu udzielić takich informacji, bo Jost i Arno nie mieliby powodu, a Eryk - mimo głębokiej, chwilami ślepej wiary - cieszył się olbrzymim zaufaniem Berta. Winkel podejrzewał, że Bauer nigdy by ich nie zdradził będąc rozerwanym między niemal fanatyzmem, a przyjaźnią. To właśnie Eryk był w najgorszym położeniu, a Bert razem z nim. To był jego najbliższy przyjaciel. Pracowali razem we wsi, pracowali razem z łowcą Imre i dużo później również. Znali się jak łyse konie, a zatem nie uśmiechało się Bertowi zostawić zaślepionego wiarą Eryka...


Kiedy wprowadzili Berta był on bez wątpienia zaskoczony. Jak niewinny człowiek, na którego skórze stary, uczesany i wypachniony pijak chciał wrócić na stare stanowisko. Jeb i Yorri również byli na miejscu. Głupota Manfreda podczas przesłuchania obnażyła tylko jego słabe możliwości dedukcyjne. Pewnie łowcą czarownic nie był, bo nie potrafił dobrze skleić trzech faktów nie mówiąc o rozwiązaniu nawet prostej sprawy. Wszystko ułożył sobie zgodnie z własną wolę - tak jak mu pasowało i było najlepiej. Czarne Strzały? On by ich nie poznał nawet jakby jeden z nich kopnął go w ten zapijaczony zad...

Z tego wszystkiego najbardziej Winkelowi było szkoda Jeba. Ta istota nie była niczemu winna. Nie miała rąk, ni nóg. Cierpiała każdego dnia dawnego życia i kiedy nadarzyła się okazja los doświadczył go i skazał na śmierć z rąk starego pijaka grającego łowcę. Co wiecej ten głupiec Manfred jedynie pokazał, że sam był w to wplątany. Bert był tego pewien, bo staruszek strzelił w twarz Jeba dokładnie w momencie kiedy ten poznał Schwartza. Czyżby Manfred bał się, że i jego czyny wyjdą na jaw? A może bał się, że zaraz wyjdzie na jaw taka oczywistość jak ukartowane przez niego śledztwo, które składało się raptem z przesłuchania kilku przestraszonych młodzieńców? Schwartz był winny, a Manfred - nawet jak zaślepiony pozwalał na współpracę z mutantami - był jego wspólnikiem. Głupota była dostatecznym powodem aby przestać być łowcą czarownic, bo kto jak kto, ale reprezentant Sigmara musiał mieć trzeźwy i bogaty umysł. Przez lata picia tanich trunków Manfred mógł jedynie udawać łowcę, bo takim nie będzie już nigdy...


- Nie wierzę abyśmy na nic nie wpadli. - powiedział niemal bezsilnie do siebie Bert jednak po chwili ruszył śladem Josta i zaczął szukać czegokolwiek co dałoby im szansę wydostania się z piwniczki. Zatrzymał się kilka chwil później pod klapą. - Może podsadzimy Josta albo Edmunda i trzymamy kciuki, że uda się otworzyć? - zapytał gawędziarz optymistycznie.

Arno przyglądał się rozparty o ścianę. Wyglądał na pogodzonego z odejściem do Grungniego.

- Co powiem ja wam wiecie? Że głupi nawet wie jak z Czarownic Łowcami trzymanie kończy się. Że od w Biberhof incydentu czasu jak od zarazy morowej trzymaliśmy z dala się i zawsze na dobre wychodziło nam to. Czarownic Łowcom gotowe pod nos ich podstawić trzeba, cośmy raz nie jeden dowiedli. A przychodzi teraz tu taki kretynek wesoły i towarzyszy wydaje na śmierć swych. Bo zechciało mu tak się. Bo raz kolejny samowoli drużynie na przekór zachciało się mu. Wiecie co cieszy jednak mnie? - wyszczerzył się Khazad. - Że pod stopami i jemu rozpalą chrust. Nauką wystarczającą będzie może to. A wystarczyłoby planu ustalonego przy Gerttim trzymać nam się: dowody zbierać da ile się, a potem wystawiać dopiero je. Na sąd boży Heintza wyzwać i Gerttiego wystawić albo drabinę choćby dać mu. Drabiną wlazł gdyby to powiązać kto zdołał nas by? - wzruszył ramionami Hammerfist. - A Gertti zdrowym był na umyśle. Po mojemu przez Heintza zabójcą został i słowo honoru dał swego, że sprawcę zabije rękami własnymi i ty, Eryk oślepłeś chyba. Na mózg wiara rzuciła się chyba ci. Wygodnie zapomnieć o tym, że ostrzeżeniu mutanta żyjemy dzięki jeszcze. Mutant gdyby ostrzec nie raczył nas, to Heintz i Schwarz korony kolejne za rzeczy nasze już liczyliby. Wam mówię, że i Pumpernikiel siedzi w tym. Z kuśką chybaś na rozumy zamienił się, bo mutantów słowa właśnie w rzeczywistości znajdowały potwierdzenie. To nie oni kłamali ciągle nam, a ci, co na śmierć wysłali nas. Heintz. Schwarz. Pumpernikiel. A Manfred? Kolejny tylko to pajac. Jak Czarownic Łowca każdy. Jost najlepiej pamięta ze wszystkich chyba nas jak koncertowo inny Czarownic Łowca sprawę zjebał nekromancką i myśmy robotę musieli za niego odwalić całą. Ot zdziwienie żadne, żeśmy w sytuacji znaleźli takiej się - wyglądało na to, że Arno chciał wyrzucić z siebie wszystkie słowa przed śmiercią. - A sensu ucieczka w sobie sama żadnego nie ma. Z Imperium musielibyśmy nogę dać, ale nim udałoby nam się, to dorwać pięć razy zdążyliby nas. No, Jost szanse największe na umknięcie ma. Albo liczyć możemy na we śnie widzianą przeze mnie masakrę - dodał bez przekonania. - Jedna jeszcze na wolność jest możliwość. Na stosie ni szubienicy końca nie będę miał swego. Manfreda na boży mogę wyzwać sąd. Co szkodzi mi? Zabiję go? Wolnymi będziemy. Mnie zabije on? Wolnym ja będę tylko. Tylko nie zgodzi jeśli się, to musiał kombinować dalej będę… - zakończył Arno posępnie.

- Cokolwiek. Musimy mieć tylko plan i teraz wyjątkowo musimy się go trzymać. Jakikolwiek by nie był. - Edmund mówiąc te słowa ustawił się pod klapą i złożył ręce tworząc schodek. - Panie Jost, zapraszam.

Jost poczekał, aż dobiegające z góry głosy ucichły, po czym skorzystał z propozycji Edmunda.
Niestety... Gdy tylko jego głowa znalazła się niedaleko klapy usłyszał, jak jakiś najemnik rozmawia z żoną Pumpernikla. Zszedł na dół.

- Gadają. - poinformował Edmunda.

Bert nagle stanął jak wryty. Przypomniał sobie coś co w obecnej sytuacji mogło być ważne. Miał nóż. Tak mały, że sam o nim zapomniał. Najemnicy nie wykryli go w trakcie obszukania, a on kłamał nieświadomie, że nic nie ma. Podszedł do Edmunda i powiedział tak cicho, że jedynie on i Schlachter mogli to słyszeć.

- Czekajcie chwilę. Mam mały nóż w bucie. - powiedział po czym sięgnął po wspomniane narzędzie co nie było łatwe będąc spiętym kajdanami. - Nasze szanse rosną co nie, Arno? - zapytał pokazując kozik z taką dumą jakby wydobył miecz ochrzczony przez samego Sigmara.

Hammerfist uśmiechnął się lekko.

- Sytuację poprawia naszą to, niewiele choć. Niewielkie w broniach mam doświadczenie takich. Ale pokazywać nie powinieneś go. Zaraz Czarownic Łowca wiedzieć o nim będzie ze świętojebliwych powodów jakich. - odparł zgryźliwie Arno. - Sztylet atutem naszym być może, ale sytuację do tego stworzyć najpierw by było trzeba. - powiedział po chwili khazad i podciągnął się bardziej do pozycji siedzącej. - Do Heintza domu próbować by można było dostać się, coby dowodów na winę poszukać jego. Albo do Schwarza i Pumpernikla. Tylko straże są tam. I przekraść trzeba by się było. Porwać któregoś próbować takoż można i barykadą stanąć. Pilnować z nas jeden by mógł zakładnika, a reszta próbować śledztwo prowadzić. - rzekł, lecz w jego głosie nie słychać było wiary w pomysłów własnych powodzenie.

- Arno ja raczej myślałem o prostej, szybkiej ucieczce. - powiedział Bert. - Obawiam się, że takie kombinacje w naszym położeniu nie są możliwe, a poza tym jakby nas na nich nakryli powiesiliby od ręki zamiast czekać do dnia następnego. - dodał Winkel. - Zatem nie ma co prowadzić śledztwa tylko nawiać. Jak chcecie możemy próbować kooperować z innym Łowcą Czarownic, wyłożyć mu wszystko co wiemy, a ten albo nas spali albo przyjedzie tu i spali całą wieś, razem ze Schwartzem i Manfredem.

- Ucieczka brzmi dobrze, nie mamy szans na równą walkę, za dużo straży i innego pospólstwa. - stwierdził rzeczowo Kanincher. - Umie ktoś otwierać zamki? Może chociaż te kajdany uda sie nam zdjąć?

- To wyroku odroczenie śmierci. Prócz dni kilku nie daje nic nam, bo i uciec gdzie byśmy mieli? Granice wszelkie dalekimi są. - odparł Hammerfist nie wierząc w sposób wyraźny w powodzenie propozycji którejkolwiek.

- Banickie życie wcale... nie jest… takie złe… - Kanincher wydmuchał przez zaciśnięte zęby wciskając na oślep nóż w zamek kajdan. Nagłe sapanie Oberwilczyka przerwał ciężki dźwięk metalu, który spadł na wydeptaną ziemię. Ręce Berta były wolne.

- Słuchaj Arno bardziej od siebie doświadczonych w uciekaniu. - pouczył z lekkim uśmiechem krasnoluda Bert, rozmasowując sobie równocześnie nadgarstki. - Może teraz ja spróbuję? - zapytał Winkel przejmując kozik i mając zamiar jako pierwszego uwolnić Edmunda.

- Arno, pomyśl o tym jako o strategicznym odwrocie. Musimy się przegrupować i wrócić z nowymi siłami. W dalekiej przyszłości. - Kanincher mrużył oczy patrząc na ostrze niedaleko jego nadgarstków.

- Arno, może ty spróbujesz? - zaproponował Jost. - W kuźni pół życia spędziłeś.

- Może ja spróbuję? - zaproponował Yorri. - To nie może być trudniejsze od rozbrajania pułapek.

- Złe nie jest? Jak dla kogo zależy - burknął Khazad, po czym wstał i przyjrzał się kajdanom.
- Yorri szanse będzie większe miał. Otworzyć mógłbym ja z hutniczym piecem i w ręku młotem. Może nawet bardzo niezbyt ręce spętane udałoby uszkodzić się. - odchrząknął. - A zastanawialiście kiedyś się czemu Khazadzi w skrytobójstwach i złodziejskich sztuczkach biegli niezbyt są? - zapytał Arno wspominając niedawne tak w lesie skradanie się.

- Nie mamy czasu na tak biegłe studiowanie brodatej fizjonomii Arno. - powiedział Bert nieudolnie próbując otworzyć zamek w kolejnych kajdanach. - Otwieranie czegoś takiego nawet dla mnie jest czymś niesamowicie trudnym, a zauważ, że jestem wysoki, chudy i bez brody. Tutaj bardziej chodzi o szczęście niż umiejętności. Przynajmniej w moim przypadku… - Winkel nie miał najwięcej wspomnianego dlatego otwieranie zamków nie szło mu najlepiej.

Jost był zaskoczony, ale i nieco zazdrościł Bertowi, który dzięki zręcznym palcom Edmunda odzyskał wolność. A później był jeszcze bardziej zaskoczony, gdy owa wolność od okowów stała się i jego udziałem.

- Dzięki. - powiedział cicho, ale nad wyraz szczerze.

Kozik stał się ich jedyną szansą na wolność, a dwie pary kajdan już leżały na ziemi. Edmund podszedł do Sigmaryckiego nowicjusza, który posępnie spoglądał na drużynowe zmagania.

- Twoja kolej. - Kanincher spróbował złapać za łańcuch skuwający dłonie Eryka.

- Darujcie, temat z rzyci zmieniłem całkiem. Na myśli to miałem, że rasa ma do skradania nie została przez Grungniego stworzona. - rzekł Arno.

Campo Viejo 25-10-2015 19:52






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Kiełbasiany Festiwal, Dzień Piąty, Noc



Czas płynął inaczej niż zwykle. Ciemności panujące w piwnicy wyostrzyły inne zmysły. Z namiotu melodią dobiegały nuty sentymentalnej zadumy nad życiem i śmiercią Herr Heintza z Franzenstein.

Eryk gotował się na odejście ze Starego Świata. Nadzieja zdawała się być ulotną. Miłość do przyjaciół wiodła na bezdroża. Wiara oblekała całunem ciemności. Samotność dotykała tak namacalnie, że nie sposób odnaleźć własnej duszy do duchowego towarzystwa. Sigmar musiał być bardzo, bardzo daleko od tego miejsca, a pustka jego nieobecności wypełniała po brzegi bezkres łaknienia nowicjusza. Był sam i sam miał umrzeć. Bez chwały. Bez patosu. Bez łaski. Spotka przeznaczenie na końcu zaciśniętego na szyi sznura. Umrze we wzgardzie i zostanie zapomniany dnia jutrzejszego. Lecz nie w domu. Baronówna wieści zaniesie i rodzina się dowie o hańbie. Matce serce pęknie. Bracia wstydzić się będą do końca życia, a jego imię nie będzie wypowiadane, więc w pamięci dzieci, przyszłych pokoleń Eryka Bauera nie będzie na zawsze.

Winkel, jak każdy w piwnicy, czas miał na zadumę. Walczył z myślami i wyborem. Iść jak baran prowadzony na rzeź, czy kurczowo trzymać się życia zębami i pazurami walcząc, by tanio skóry nie sprzedać? Tylko, że nie był wojownikiem i walczyć umiał tylko tyle o ile. W takich jednak chwilach, kiedy przychodził czas ostateczny, nie ważna była wielkość psa w walce, lecz wielkość walki w psie. Siedział wsparty o ścianę nieopodal milczącego Eryku, pogrążonego w ciszy zadumy, modlitwy, medytacji lub zwątpienia. A może tylko zasłuchanego w jakąś arię, którą jakieś artystki wspólnie tkały aksamitnymi głosami, które unosiły się ponad namiotem, znajdywały drogę do piwnicy, sącząc się pod ziemię spomiędzy szpar w karczemnych deskach. Zostać z przyjacielem na śmierć, czy walczyć u boku druhów o życie? Oto było pytanie.

Arno stracił nadzieję. Z zasadzie nie trzeba było pisać czarnych scenariuszy. On już został przecież rozpisany ich rękoma. Teraz, na spokojnie, tylko głupiec nie widział, że zaprzepaścili wszystkie szanse. Byli niemal na samym szczycie, mieli przewagę wysokiego terenu, niebite karty na ręku, ba, nawet ostrze prawdy zadawało się być w ich dłoniach. A jednak zdołali pogrążyć samych siebie pozostawiając w ustach niesmak wielkiej przegranej. Kiedy szło o życie, to powiedzenie łatwo przyszło - łatwo poszło, nabierało całkiem innego wydźwięku. Tak jak w hazardzie zacierała się granica między wygraną a prawie wygraną, to tutaj, ta różnica nie była do odrobienia innym razem. Życie miało się tylko jedno. Prawie wygrana była tylko przegraną. Czy to był dobry sposób na odejście z tego świata? Gorszym mogłoby być chyba tylko utopienie się w cudzych rzygach lub skręcenie karku po nadepnięciu na własną brodę. Czy śmierć tego, któremu życzył jej, była jakimkolwiek pocieszeniem i dostarczycielem satysfakcji, to już była sprawa drugorzędna. Może podobnie jak śmierć tego, któremu obiecał solennie, że mu rudy włos z czoła nie spadnie…

Pod ziemią, jak pod ziemią, w innych okolicznościach krasnoludom było nawet na rękę. A tu, po zmroku, im bliżej świtu, atmosfera przypominała grobową. Yorri, mimo tego samego zakucia w kajdany, zachował więcej optymizmu od kuzyna. Kilka tygodni zaledwie przebywał w towarzystwie nowych przyjaciół a już miał rozstawać się nie tylko z nimi, lecz i życiem. Co powiedziałby o tym wszystkim jego rodzice? Wujostwo? Rodzeństwo? Razem z Edmundem i Jostem działali w ciemnościach, knuli sposoby wydostania się z więzienia, ucieczki, uzbrajali się w prowizoryczny oręż broni improwizowanej.

W końcu przyszedł czas odpoczynku przed jutrzejszym ostatnim dniem festiwalu ich życia. Wielki finał. Nie wszyscy jednak mogli na długo zmrużyć oko. Jedni rozważali bezsennie bijąc się z myślami. Innym donośne i niewzruszone chrapanie Edmunda pogrążonego w zdawałoby się śnie sprawiedliwego skutecznie spędzało zalążki zasynania z powiek. Do smrodu od toalety z drewnianego wiadra w kącie piwnicy szło się prędzej przyzwyczaić.

Schlachter przebył długa drogę od czasów, kiedy był małym pastuszkiem beztrosko doglądającym małą trzódkę świnek. Pierwszy zawód miłosny na Angeli Apfel zdawał się być, w porównaniu do problemów, z którymi mierzył się przez ostatnich kilka lat, szczeniackim wspomnieniem. A jednak przyjść miało umrzeć bez zaznania uczucia miłości. Nie zakochał się drugi raz w nikim. Nigdy nie był urodziwym, lecz życie na szlaku nie oszczędzało również wnętrza, zostawiając blizny szpetnych wyborów. Jost był jednym z tych ludzi, którzy potrafili działać w szachu trzymając głos sumienia. Może to zdolność tłumienia emocji, a może tylko mała wrażliwość. Schlachter bez zmrużenia okiem zdawał się być zdolnym do dogadania się z każdym i wszędzie, a kiedy było trzeba zatopić w ich ciałach ostrze. Mutanty, szalony zabójca trolli, kiełbasiarz, tilleańskie grupy przestępcze. Jeb zdawał się nie robić na Joście żadnego wrażenia. Mutant wyrósł z piersi blondyna w swym szaleństwie myśląc, że to on był kiedyś człowiekiem i żył nadzieją nim zostania. O ile szczere uczucia przyjaźni targały wrażliwszymi sercami Winkela i nawet Hammerfista a potem i Rdestorodego, to Schlachter był ani zimny, ani gorący. Ani się z nim bratał, ani by mu przeciwny, jak byli Eryk i Edmund, których wiara w porządek Imperium i posłuszeństwo wyznawanym przekonaniom były równie ważne, co nić sympatii i współczucia w sercach tych pozostałych. Czyż nie Schlachter gotów był na rozkaz Heintza położyć Gerttiego trupem? I wcześniej, czyż nie uważał, że najlepszym sposobem na pozycie się problemu tilleańskich ochroniarzy jest dobicie ocalałych i pochowanie głęboko pod ziemią niewygodnych świadków? Jako ostatni rozmawiał z krasnoludem, którym posłużył się jak narzędziem do zabicia Heintza, a potem w duchu liczył na rychłą śmierć sojusznika, kiedy pod ręką sam nie miał łuku, aby posłać mu strzałę w plecy po wykonaniu za niego morderczego czynu? Wiara w winę Heintza była niezłomna, lecz cóż, jeśli okazałoby się, że kiełbasiarz był winnym jedynie swego chamstwa i skurwysyństwa, które wychodziło z przedsiębiorcy w kontaktach z konkurencją i podwładnymi? Czy byłoby Jostowi czegokolwiek żal i na jak długo? Noc była długa. Dzień nadchodził. W międzyczasie Jost odkrył w sobie nowe predyspozycje, nad którymi mógł się wcześniej nie pochylać i nie zdawać sprawy. Z takimi cechami zimnego wyrachowania kroczyła profesja wyszukanego zabójcy lub pospolitego bandyty. A może to był tylko głos duszącego się sumienia lub budzące się podszepty zakazanych bóstw?





Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Kiełbasiany Festiwal, Dzień Szósty, Poranek


Krzątanie się na górze zwiastowało porę świtania. Wstawał kolejny dzień ich młodego życia. Czy zajdzie zostawiając ich pośród żywych, jak każdy, który minął do tej pory, odkąd wyszli z łon matek - to miało się okazać. Choć wszystko wskazywało na to, że wyzioną ducha, to nawet obojętny na los Chłopców ze Strilandu, kolejny dzień w imperialnym kalendarzu, nie zwykł chwalić siebie przed swym zachodem.

Poranne, kolejne próby oswobodzenia krasnoludów i Edmunda z żelaznych bransolet zdobionych wspólnych łańcuchem, spełzły na niczym. Nie było śniadania podanego z kuchni, a zapachy dolatywały z góry przyjemne dla każdego podniebienia. Wyglądało na to, że nawet ostatni posiłek im nie przysługiwał.

Klapa otworzyła się po upływie kilku godzin wpuszczając do piwnicy strugę światła, w której snopie szaleńczo tańcowały tumany kłębiącego się kurzu.
Na dół spuszczona została drabina.

- Wyłazić! - rozkazał sierżant najemników.

Próba ucieczki i oporu została zduszona w zarodku. Prowizoryczne pałki i gołe pięści nie miały szans przeciwko ostrzom i bełtom kusz zbrojnych. Zostali na nowo skuci, lecz tym razem z rękoma za plecami.




Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Kiełbasiany Festiwal, Dzień Szósty, Południe



Przywitało ich słońce, pod którymi oczy mrużyły się oślepione dniem z aromatem pieczeni z kuchennych rożen festiwalu. Ciepłe promienie na policzkach grzały, a letnia bryza od łąk niosła świeżo koszoną trawę. Kolorowe motyle jakże piękniejszymi były od eleganckich i barwnych strojów arystokracji. Twarze miejscowych tak proste i czyste, bo na wspomnienie przywodzące te z Biberof i Oberwil, były nieprzychylnie podobne do tych z wyższych sfer.

Szli wzdłuż namiotu przez rozstępujących się tłum festiwalowych gości pod gradem złorzeczeń, kuksańców, rzucanych pomidorów, jabłek i kamieni. Tych ostatnich nieszczędzonych zwłaszcza krasnoludom.

- Krasnoludzkie pomioty!
- Mordercy!
- Tchórze!

Pufcio siedział wyczesany w wielkich poduszkach dekoltu baronowej i zajadle jazgotał skrzekliwym oszczekiwaniem Chłopców ze Strilandu. Zgrzebłe wory z otworami na głowy przykryły niczym szkaplerze różowe liberie skazańców.
Szafot był nowiutki, pachniał świeżym drewnem. U belki wisiały dwie pętle muskane podmuchami letniego zefira. Ustawieni w kolejce, mieli odchodzić z tego świata parami.

Ptaki śpiewały, pszczoły bzyczały, tam płakał rozdzierająco niemowlak, tam parskał koń. A wiolnczeliści grali w najlepsze coraz szybciej.

Arno Hammerfist i Yorrim Rdestodrody.
Jost Schlachter i Edmund Kanincher.
Bert Winkiel i Eryk Bauer.

Tłum czekał z niecierpliwością delektując się każdą mijającą chwilą. Nie był to jak finał festiwalu okraszony dobrym, imperialnym wieszankiem. A zadyndać miały nie byle kryminalne łachudry. Sławni bandyci, wyrachowani mordercy, spiskowcy i poplecznicy Chaosu we własnych osobach.

Krasnoludom tych kilka stopni podestu szafotu zleciało tak szybko, że nim się obejrzeli stali naprzeciw opluwającego ich tłumu. Potem na ich głowy nasunięto worki po kartoflach, w których dla Arno i Yorriego było duszno i ciemno. Katem był miejscowy kowal i rzeźnik, którzy starali się okazać szacunek zadaniu, które im powierzono, jak i tym, których wyprawiali na drugą stronę. Działali pewnie i w skupieniu, lecz nie byli brutalni.

Nikt nie pytał ich o ostatnie słowa. Założono pętle na szyje ściągnięte ludzką dłonią prawie tak, jak zakłada się uzdę na konia. Oba krasnoludy zachowały zimną krew. Nogi im nie drżały, lecz wargi i nozdrza, lecz tych nie było widać nikomu.

- Do zobaczenia kuzynku. – rzekł Yorri i pociągnął nosem.
- Aye. – odparł wyprostowany dumnie Hammerfist.

Może chciał coś jeszcze powiedzieć jeden, albo drugi, lecz zapadnia uciekła im spod nóg niespodziewanie, ot tak, natychmiast.
Rdestobrody jeszcze odruchowo kopał nogami w śmiertelnych drgawkach, kiedy Arno już tylko dyndał.
Jęk zdziwienia tudzież pomruki zawodu wydobyły się z setek gardeł uczestników festiwalu.

- Umrzyj wreszcie! – krzyknęła z oburzeniem jakaś kobieta.

Belka z linami spadła z konstrukcji pod ciężarem krasnoludów posyłając ich na ziemię.

- Hańba! – stojący w pierwszym rzędzie szlachcic rzucił o trawę talerzem.

W zamieszaniu kaci stwierdzili miedzy sobą, że belka szafotu nie była porządnie umocowana, co pokazali Łowcy Czarownic.

- Zapewniam wszystkich, że to nie jest żadna boska interwencja! – Manfred zwrócił się do wszystkich oglądając sznury. - Mocowania nie zostały należycie zabezpieczone. Zbrodniarze zostaną straceni przez powieszenie, aż do śmierci.

W tym czasie, kiedy miejscowi naprawiali konstrukcję, na tacach niesionych przez służbę, wyjechały miedzy tłum stosiki kiełbasy udekorowane pietruszką i sterczącymi z plasterków patyczkami.

- Panie i panowie! Prezentujemy wam oczekiwaną przez wszystkich kiełbasę wedle najnowszej receptury Herr Heintza. Heintzówka! – Hans Pumpernikiel starał się jak mógł dorównać charyzmą wspomnianemu nieboszczykowi.
Zawiedzeni goście, w oczekiwaniu na kontynuację egzekucji chętnie sięgali po poczęstunek.

Yorri i Hammerfist stracili przytomność i tymczasem zostali odciągnięci na bok, gdzie pomału zaczynali dochodzić do siebie.
Przyszła pora na Josta i Edmunda. Wkrótce stali z pętlami na szyjach. Z workami na głowach.

Kruk przysiadł na belce ciekawym okiem łypiąc na zgromadzenie.

- Aaaaaaaaaa!!!!!!

Krzyk z namiotu rozdarł dzień jak jasny błysk błyskawicy przeszywa czarne nocne niebo.
Tłum zafalował.
Czysta, naga trwoga z gardeł wraz z bólem wstrząsnęła festiwalem.
Panika.

Eryk z Bertem widzieli jak w tłumie z szat arystokracji wraz z pękającymi ubraniami, pruje się skóra, mięśnie i ścięgna. Jak deformują się ich twarze i stawy. W okamgnieniu. Szok tych ludzi dorównywał bólowi, lecz ich oczy szybko traciły resztki człowieczeństwa. Stojący najbliżej, nieważne czy rodzina, przyjaciele czy obcy byli celem ataku ohydnych kreatur coraz mniej przypominających ludzkie oblicza. Ich ciała pokrywały łuski i sierść. Wyrastały szczypce, macki, rogi, skrzydła i ogony. Mutacja goniła mutację. Niektórzy maleli, karłowacieli, inni pęcznieli i rośli ponad innych. Walczyli między sobą w krwawej matni nie wybierając przeciwników inaczej jak chęcią destrukcji wszystkiego i wszystkich.

Jost z Edmundem nie wiedzieli, co się dzieje. Lecz słyszeli, a wyobraźnia bywa czasem lepszym malarzem koszmarnych obrazów i niż rzeczywistość. Kowal z rzeźnikiem z przestrachem uciekli zeskakując z szafotu.

Winkel z Erykiem nie byli już pilnowani, bo pilnujący ich najemnicy mieli pełne ręce roboty rąbiąc w najbliższe mutanty, jakby wciąż mieli nadzieję, że ludzi i siebie da się uratować. Manfred dwoił się i troił w centrum tłumu rąbiąc mieczem w pomioty Chaosu. Ludzie w panice tratowali się nawzajem. Namiot zaczynał zajmować się ogniem. Kapitan najemników wydawał rozkazy. Sierżant padł pod ciosem jednego kłapnięcia paszczy stwora sierścią i pyskiem do złudzenia przypominającego Pufcia. Weterani również walczyli z wynaturzeniami, a coraz więcej gości zmieniało się w straszne, krwiożercze bestie.

Zapewne kwestią chwil był atak szaleńczych mutantów na skazańców, wciąż niemogących się dokładnie pozbierać z tego wszystkiego, a już muszących radzić sobie z chaosem krwawej matni finału festiwalu.




Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Kiełbasiany Festiwal, Dzień Szósty, Południe


W oknie Czerwonego Zajazdu, w pokoju na piętrze, stał wysoki, tyczkowaty mężczyzna o kwadratowej szczęce, który chodząc zdawał się kroczyć na szczudłach. Na ręku miał, tak jak trzyma się dziecko, zdeformowaną czaszkę, z której wyrastały zamiast korpusu ośmiornicze macki. Twarz mutanta była kiedyś ludzka, lecz oczy prawie zanikły zostawiając małe, pomarszczone dziurki otoczone porami. Za to w miejscu ust tkwiła nieproporcjonalnie wielka paszcza.

- Panie, dokonuje się. – rzekł nienaturalnie niskim głosem wysoki sługa.
Mutant ze spęczniałą, rozrośniętą czaszką obleczoną nagą skórą na znak aprobaty pomachał z satysfakcją wijącymi się ramionami oślizgłych macek.

Do pokoju wszedł nieco pokracznie mały halfling. Wyjęte z kieszeni płaszcza dłonie zmienione były w długie szpony.

- Piękna zemsta, panie. – pokiwał głową z podziwem oglądając rozpętane dzieło zniszczenia.

- Mmmmmmmm… - w kącikach ust paszczy małego stworka zagościł uśmieszek satysfakcji na twarzy rzeźbionej bólem i nienawiścią.




Kerm 31-10-2015 15:12

Jost powoli acz niezbyt chętnie żegnał się z życiem. Zbyt wiele w owym życiu nie dokonał. W każdym razie nie tyle, ile by mógł, gdyby żył dłużej.
Czy zmarnował to życie?
Bez wątpienia kilka rzeczy by zmienił, parę błędów popełnił. Na przykład nie wyjechał, zanim Gerrti nie zasiekał Heintza. Co do śmierci kiełbasiarza to Jost wątpliwości nie miał. Najmniejszych nawet. Należało się, mordercy. Za wuja Hildrica na przykład.
A czy czegoś żałował? Tego, że plan wydostania się na wolność spalił na panewce, bo to, co spotkało Arno i Yorri'ego dowodziło, że nawet gdyby Sigmar we własnej osobie zjawił się na miejscu kaźni, to i tak w niczym by to nie zmieniło sytuacji skazańców.
A o interwencji tak ważnej osobistości nie było nawet co marzyć.

- Nie szarp się! - Jeden z prowadzących Josta wojaków bez powodu walnął go pod żebra. - Ciesz się, że to nie stos, miłośniku mutantów! - dodał.
- To podobno wcale nie boli, jak wieszają! - dorzucił z ironią drugi najemnik.

Droga na podest minęła Jostowi jak mgnienie oka. Zdawało mu się, że ledwo zdążył odetchnąć dwa razy, a już zakładano mu na głowę śmierdzący worek, a na szyję linę.
Jost wciągnął powietrze. Po raz ostatni, jak sądził.

Powiadają, ze w ostatnich sekundach życia człowiek widzi przed oczami obrazy, przedstawiające całe jego życie.
Jost nie widział nic z tego - jedynie ciemność, rozjaśnioną przez nieliczne punkciki światła, przebijające się tu i ówdzie przez ciasną tkaninę.
To podobno wcale nie boli, przypomniały mu się słowa, jakie wypowiedział przed chwilą eskortujący go strażnik. Słowa, w które przyszły wisielec nijak nie potrafił uwierzyć.

Zacisnął zęby, czekając na trzask dźwigni i nieunikniony ból... który nie nadszedł.
Okrzyk "Aaaaaaaaaa!" z pewnością nie wyrwał się z jego gardła. Z pewnością nie... I z pewnością nie był to stojący tuż obok Edmund...
A potem, miast trzasku otwierającej się zapadni, Jost usłyszał pełne przerażenia okrzyki, wrzaski umierających ludzi. I tupot stóp, rozbiegających się na wszystkie strony.

- Co się dzieje? - spytał.

Jedyną odpowiedzią były coraz głośniejsze wrzaski bólu i przerażenia, a pełne paniki okrzyki jakoś nie potrafiły podnieść go na duchu. Niewiedza okazywała się gorsza, niż jakiekolwiek złe wieści. Przez kaptur nic nie widział, ale to by go nie powstrzymało od próby ucieczki na oślep. Jednak nie mógł wysunąć głowy z pętli, więc świadomość, że przy nieostrożnym kroku mógłby się sam powiesić zatrzymała do w miejscu.

Wrzaski i ryki nie cichły, a odmieniane na różne sposoby słowa Uciekać! Zabić! Mutant! sugerowały, że stało się coś, w co wcześniej Jost ani przez moment nie wierzył - na Kiełbasianym Festiwalu pojawiły się mutanty.

I nagle z szyi Josta zniknęła pętla, a z głowy ściągnięto worek. Kątem oka Jost dostrzegł Berta, jak ten ściąga worek z głowy Edmunda.
Słowa podziękowania zamarły Jostowi na ustach, bowiem sceny, jakie rozgrywały się dokoła, na moment odebrały mu głos. Najwyraźniej mutanci napadli na Franzenstein, wybierając akurat tę chwilę, gdy wszyscy zainteresowani byli egzekucją, i teraz trwała bezpardonowa walka, której Jost nie zamierzał się przyglądać. Miał wrażenie, że bez względu na jej wynik on i jego kompani będą na przegranej pozycji - zwycięzcy mutanci ich rozszarpią i zeżrą, a jeśli zwycięstwo przypadnie byłemu Łowcy Czarownic, to ten dopilnuje, by egzekucja została dokończona.
Pozostawała ucieczka.
Schodząc ostrożnie z szafotu Jost zastanawiał się, w którą stronę uciekać. Na początek najchętniej schroniłby się w jakimś budynku i tam spróbował uwolnić, ale - jak zdążył zauważyć - wszyscy co rozsądniejsi zdążyli już pozamykać za sobą drzwi i nie wpuszczali do środka nikogo, nawet tych, co uciekali przed mutantami.
Dobrym wyborem byłaby kuźnia. Kowal narzędzia miał, by kajdany rozwalić, broni garść pewnie też by się tam znalazła, by można było stającym na drodze mutantom z łbów wybić nieodpowiednie myśli.
Ale... między kuźnią a szafotem, u stóp którego stał właśnie Jost, kłębiły się tłumy walczących ze sobą ludzi i mutantów. Nad wyraz łatwo byłoby oberwać od kogokolwiek. Wszak odziani w worki pracownicy nieboszczyka Heintza z pewnością nie cieszyli się sympatią żadnej ze stron.
A wiec stajnia, czy teren budowy, gdzie z pewnością można by znaleźć jakieś narzędzia?

Nim zdążyli dobiec do stajni Huffelpuff zaryglował wrota. Najwyraźniej i on wolał się trzymać z daleka od skazańców. Na szczęście przylegająca do stajni szopa była bardziej gościnna.
W szopie przy wydatnej pomocy Berta Jost pozbył się udającego szatę pokutną worka. Co prawda różowe wdzianko było równie charakterystyczne, jak worek, ale pozwalało na nieco więcej swobody, nawet uwzględniając skute na plecach ręce.
- Przejdziemy do stajni? - Jost wskazał poddasze, z którego można było przejść do sąsiedniego budynku.
Propozycja została zignorowana. Może dlatego, że wszyscy skupili swą uwagę na Bercie, który przyłożył się do próby rozwalenia kajdan. Łup, stuk, puk... i łańcuch, który krępował dłonie Arno pękł.
A po paru chwilach i Jost stał się właścicielem dwóch niezbyt gustownych obrączek, niepołączonych już łańcuchem.

Stojące pod ścianą widły były niezbyt uniwersalnym orężem, ale lepsze były od gołych rąk. Z tego też powodu znalazły się w rękach Josta, który machnął w powietrzu zdobytą bronią, by wyczuć jej wyważenie.

Gdy wreszcie ostatnie okowy pękły, pojawiła się konieczność odpowiedzi na pytanie "co dalej?".
Uciec? Wzmocnić siły tych, co schronili się w stajni? Wspomóc tych, co walczyli na placu?
Teoretycznie ta pierwsza opcja była najbardziej logiczna. Uratować życie i wypiąć się na tych, co chcieli ich powiesić. I gdyby Jost był sam, to pewnie by tak zrobił. Jednak Arno rwał się do ratowania ludzi, podobnie jak i Eryk. A Jostowi wiele można było zarzucić, ale nie to, że pozostawia kompanów w potrzebie.
- Podejdźmy kawałek i zobaczmy, jak wygląda sytuacja - zaproponował. - Ilu jest mutantów, ilu obrońców.
Gdyby tych pierwszych było dużo, dużo więcej... Może lepiej by było wyprowadzić z Franzenstein jak najwięcej ludzi, niż ginąć w beznadziejnej walce.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:27.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172