lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach III (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/14902-warhammer-imperium-na-peryferiach-iii.html)

rudaad 26-01-2015 23:08

Wizyta w domu rzeźnika nie przyniosła żadnych dowodów na to, że Peter był nekromantą, za to na pewno był niechlują i obibokiem - tego Gowdie była pewna po dokładnym przewertowaniu wszystkich papierów zapisanych reikspielu i porozrzucanych bez ładu po izbie. Jeśli za bałaganiarstwo należy się według Łowcy Czarownic stryczek to kiepsko też przedstawiała się przyszłość Edmunda i Arno, którzy byli tam wcześniej niż ona. Szczygiełek natchniona tą myślą sprzątnęła przed wyjściem rozbite szkło z podłogi oraz doprowadziła pomieszczenie do stanu wcześniejszego - finezyjnego chaosu pozostawionego przez zawodowców. Zachowywanie pozorów - mała miała do tego oko i talent. Zupełnie jak do odnajdywania dawno zapomnianych błyskotek, zwłaszcza, że od znaleźnego Ranaldowie nie należała się dziesięcina. Nie do końca jasną było tylko sprawą czy znalezienie czegokolwiek podczas włamania jednak nie obejmuje jurysdykcji tego bóstwa. Choć nie czas był na samotne roztrząsanie tej kwestii, gdy pod oknem budynku toczyła się świetna zabawa. Kislevski ochroniarz, znany ponoć jako Igor, grał z miejscową dzieciarnią w piłkę, za co ta odwdzięczała się mu wszelkimi okrzykami radości jakie tylko przychodziły im do głowy. Widząc to zza wykusza okna Gowdie postanowiła cichutko opuścić swoje schronienie tą samą drogą, którą przyszła - byle tylko nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi postronnych i nawet głównych zainteresowanych jej ówczesną bytnością w zapuszczonej posiadłości. Nim jednak wyszła na ulicę w pełnym świetle dnia schowała dokładnie znaleziątko i otrzepała ubranie, które miało szansę wyjawić ślad jej niecnego uczynku sprzed chwili. Po dopilnowaniu wszelkich szczegółów przyłączyła się do beztroskiej zabawy z dzieciakami i wielkoludem, wbiegając do gry bez pytania o pozwolenie. Ciesząc się i śmiejąc razem z gawiedzią była złodziejka pozornie nie miała celu we wspólnym spędzaniu czasu z towarzyszem Morriaryty i Łowcy. Mimo to podczas gry wyrwało się jej parę słów w rodzimej mowie mężczyzny, o które zapytana przez umorusanego chłopca w wieku nie starszym niż pięć lat, dokładnie wyjaśniła, że oznaczają:

- “Pozhaluysta” - podaj.
- “YA zdes” - tu jestem.
- “Blin” - nie, nigdy nie słyszałam, a na pewno nie mówiłam!


Niesiona nurtem nowości dziatwa na koniec ubawu dała się wciągnąć Gowdie w realizację nieistniejącego planu. Po krótkiej chwili narady najstarsza dziewczyna poprowadziła chóralne podziękowanie dla Igora:

- SPASIBO!

i przyłączyła się do niego w drodze powrotnej - gdziekolwiek go ona nie prowadziła. Z zaróżowionymi od biegania policzkami i ciągle roześmiana Szczygiełek szła koło niego lekko prowadząc pogawędkę w kislevskim. Rozpoczęła ją oczywiście od pochwały za miło spędzony czas i jego nastawienie do miejscowych dzieciaków, co dało przyczynek krótkim opowieściom:

- Gdy sama byłam w wieku tych dzieciaków to nikt z dorosłych nie chciał się z nimi bawić. Choć może dlatego, że w ogóle niespecjalnie też ktokolwiek zwracał na nas uwagę... A zamiast piłki mieliśmy gałganek, który i tak, jeśli po złości nie został nam zniszczony lub ukradziony, to rozpadał się sam po kilku meczach. Wtedy trzeba było robić nowy, a o wytrzymałą szmatę w małym miasteczku ciężko, wszystko przecież można jeszcze nei raz wykorzystać i nikt takiej nie chce zgubić lub wyrzucić. Dlatego graliśmy nieczęsto, ale wystarczająco żebym się nauczyła! To były dobre czasy, a teraz są z nich dobre wspomnienia. Co ty tak pamiętasz ze swojego dzieciństwa, które przecież wiadomo, że nie mogło być aż tak dawno skoro ciągle znasz wspólny język z pacholętami? -

- Też pochodzę z małego miasteczka w Kislevie i też byłem sierotą, gdy zmarli mi dziadkowie. - Chętnie odpowiedział ochroniarz odwzajemniając usmiechy dziewczyny. Był wesoły i całkiem wygadany. - Tutaj dzieciom staram się pomagać zabawą przejść przez przez traumę ostatnich dni. A ty, skąd znasz języki? I te pomocne w porozumnieniu się z dziatwą i ten, który jest moim rodzinnym?

- Znam kislevski, bo wychowywały mnie kapłanki Shalylii, z których niejedna nie była miejscowa. To jednak było dawno w Halsted. - odpowiedziała bez zastanowienia specjalnie nie zdradzając niczego na temat swojego dwuletniego okresu przyuczenia na skrybę.

- Dokąd więc zmierza sierotka z Halsted? Chyba, że jest ona kimś więcej teraz? Nie możliwością byłoby przecież zostać jedynie sierotą przez całe życie i dorobić się do tego jeszcze czeredy towarzyszy, którzy są… kim? - zapytał wojownik zmuszając byłą złodziejkę do mocnego zastanowienia się.

- Kim? Nie wiem, ale jeden ten taki wygadany to Bert, nowicjusz to Eryk, ten mały i burkliwy, co się nie umie wysłowić, więc pewnie dlatego nawet nie próbuje to Arno, drugi krasnolud zna się na pompach wodnych, ale nie pomnę jak ma na imię i jest Edmund. To ten co nie potrafi przespać wszystko. - z wysiłkiem wymieniła połowę imion towarzyszy, bo drugiej jeszcze nie spamiętała. Pozostało wytłumaczyć się - W sumie pierwszy raz ich wczoraj na oczy widziałam, a sama jestem… cóż z Halfsted i niewiele więcej, no może poza tym, że chciałabym nauczyć się rysować, ale do tej pory tej sztuki nie opanowałam, może przyniesie mi szczęście ta droga lub jej cel, bo zmierzamy, jak większość ludzi w tej części Imperium, za pracą na festiwal do Franztein. Wy chyba jednak tam nie idziecie, więc dokąd los was prowadzi?

- Ja jestem od kilku lat współpracownikiem znanego w Stirlandzie Łowcy Czarownic. Zrobiliśmy tu porządek, a raczej robimy tu porządek z nekromancją.

Jakby na potwierdzenie swoich słów Igor wskazał na wisielca, skręcając jednak wcześniej niż stał szafot i idąc do karczmy by zasiąść w ławie przed wejściem, która była pusta. Na wskazanie na trupa Gowdie lekko skuliła się we własnych ramionach. Do stołu nie usiadła, nie tylko żeby zachować pozę zagubionego dziecka, ale także żeby się nie narzucać. Stała jak ta sierota jedynie obok, gotowa w każdej chwili do ucieczki, gdyby odpowiedź na jej pytanie miała skończyć się czymś więcej niż tylko pouczeniem, którego się spodziewała:

- Bardzo straszny był ten tam… nekromanta? Nie ma aby na pewno tutaj więcej nekromantów skoro jeszcze tutaj zostajecie robiąc porządek z nekromancją jak mówiłeś... albo czy zwyczajnie boicie się, że ten tam się sam ożywi?

- Nie ożywi się ten na pewno. Nie bój sie. - i nic więcej nie powiedział zmieniając szybko temat - Ile masz lat? - i równie beztrosko, przyjaźnie wyjaśni powód zainteresowania - Masz ochotę na dobre dupczenie jeśli nie masz chłopa wśród towarzyszy? Nie miałem kobiety od kilku tygodni.

Gowdie na propozycję ochroniarza rozdziawiła jedynie usta pozostawiając wrażenie, że jej stan raczej szybko się nie zmieni. Nikt nigdy nie zaproponował jej czegoś takiego, a sama nie miła odwagi spróbować nawet zapytać. Jej sytuacja życiowa rozbijała się z wyobrażeniami kislevity o wydarzenia sprzed lat, gdy usłyszała gdzieś w starym Halsted, że w burdelu można by się zatrudnić za wikt i opierunek. Poszła spróbować, ale jej nie przyjęli, Była wszak mała, chuda, niezbyt urodziwa, piegowata i roztrzepana. Wyglądem bardziej przypominała chłopca, charakterem niziołka. Nic dziwnego, że nikt na tak wyglądająca ulicznice się nie pokusił, a burdelmama nie miała zamiaru ryzykować, że wyrośnie z niej coś jeszcze mniej opłacalnego.

Dziewczyna niechętnie odepchnęła od siebie owe wspomnienie i spróbowała się opanować. Gdy nadludzkim wysiłkiem woli udało się jej zamknąć usta, za chwilę już je znów otworzyła:

- Współczuje Ci, ale dalej raczej szczęścia nie masz, bo sama nie jestem jeszcze kobietą. Za to matula chłopaków, z którymi graliśmy w piłkę wyglądała na oczarowaną tobą i całkiem samotną. - powiedziała po kislevsku za chwilę dodając już w ogólnym języku używanym w Imperium:

- Radzisz sobie w staroświatowym, czy trzeba będzie Cię przedstawić? - zażartowała, bo wiedziała przecież, że w staroświatowym radzi sobie świetnie, choć większość dialogu prowadził po drodze po kislevsku, skoro w takim języku Gowdie ciągnęła rozmowę.

- Da? Hm... Pewnie żonata jeśli dzieciata. - machnął ręką. - Nic się nie bój. Obronię cię dziewoczka, jeśli tu jeszcze miejscowe knują. - puścił oko. - A gdzie wasze dwa kolegi? Khazad... - zapytał od niechcenia - i krzywonos? Z wieczora więcej was było, nie? Już wyjechali?

Szczygiełek roześmiała się radośnie na jego machnięcie ręką, widać, aż tak samotny jak opowiadał wcale nie był i do dziewek mu nie spieszno nie było, dlatego właśnie sytuację można było jeszcze przeciągnąć:

- Ja nie wiem, po śniadaniu poszłam zobaczyć miasto, bo chcieli coś załatwiać, ale powiedzieli, że nas nie znają i nie ufają, więc nie będą do wyruszenia dalej nas nigdzie ciągać. Sami są. Gdy wyszłam trafiłam na ciebie, a że się do mnie rano uśmiechnąłeś to i dotrzymałam towarzystwa. Ja lubię ludzi co się do mnie uśmiechają. Jak ty mnie będziesz bronić, to nic mi tu nie grozi, a jak dalej pójdę w świat to nie wiadomo co będzie - zmarkotniała. - Jak takiego nekromantę poznać? Czy on jak normalny człowiek wygląda? Czy człek już się boi jak go widzi, tak jak na widok twojego łowcy? - zapytała bardzo cichutko stając tuż obok wojownika.

- Tak łatwo to ich nie poznasz, bo ten musiał od dawna sie uczyć i ukrywać z tym. Ludziska nie podejrzewali zepsutego jabłka. Tylko, żeby rzeźnik? Chłop prosty i niekształcony? A czytaty i pisaty być musiał w nekromanckich księgach... - zasępił się. - A był, bo zaklęciami miotał i żywe trupy kontrolował, sam widziałem. - pokiwał głową. - Ale ty się tym nie interesuj, bo jak to mawia nasz łowca, ciekawość często to pierwszy stopień na stos. Igrać ze złymi mocami niebezpieczno jest. - mówił już poważniej i elokwentniej. - I łatwo wypaczyć się dając przystąpienie kurupcyjnej mocy chaosu.

Gowdie też spoważniała i pomarkotniała, nawet przysiadła się do Igora. O ile on był poważny o tyle sama dziewczyna zwyczajnie przestraszona. Nie pasowała jej kwestia grożenia jej stosem, a prawdziwego, potężnego nekromanty pozostawienia na szubienicy. Do tego wiedziała o braku jakichkolwiek zapisków poza rachunkami w domu rzeźnika, więc, zważywszy na całą opowieść i wyobrażenie Petera stworzone w jej głowie opowieścią kislevity, podejrzewała samego wisielca o bycie albo kukiełką, albo uczniem kogoś innego. Potwierdzało to choćby wcześniejsze stwierdzenie, że siedzą tu by tępić nekromancję, a nie tylko jednego biednego rzeźnika. Na poruszenie kwestii wypaczenia przez chaos, mały klejnocik dziwnie zaciążył jej w sakiewce skrytej głęboko pod ubraniem...

- Boję się, wiesz? Nikogo tu praktycznie nie znam, pierwszy raz wyjechałam ze swojego miasteczka, a na sam początek podróży trafia na mnie wszystko to czego nigdy nie znałam, widziałam i czego zrozumieć nie zdołam. Do teraz nie wiedziałam nawet, że należy się tak bać... - trwała wytrwale w przyjętej konwencji małoletniej sierotki, która poniekąd była jednym z cieni jej prawdziwego oblicza, a doskonale nadawała się do tego żeby do końca zniechęcić wojownika i usunąć się w cień nie pozostawiając żadnych podejrzeń. Jak się zdawało, tak właśnie było bo Igor uśmiechnął się.

- Jeżeli czyste serce nosisz, to nie lękaj się diewuszka. Warto dobierać sobie w podróży dobre towarzystwo, bo na szlakach niebezpieczno w pojedynkę. Tutaj nic ci nie grozi. Nie bojsja. - obserwował przechodniów miasteczka. - A jak zobaczysz co podejrzanego to mnie powiedz. Bywaj na razie. Do svidanja

Kislevita wstał i ruszył ku grupce ludzi rozmawiających niedaleko szafotu, ale oni rozpierzchli się widząc idącego woja. Igor mimo wszystko szedł dalej. Całkiem jakby patrolował okolicę. Choć sama Gowdie wiedziała, że zwyczajnie rozczarował się tym, że nie była zainteresowana jego propozycją, zakładając zapewne wcześniej, iż dziewczyna rzuci się w jego ramiona. Cóż były na to szanse, ale trochę wszystko utrudniał trup Josta w budynku tuz obok i straszenie sabatem nekromantów w tej zabitej dechami dziurze. Mimo to jego reakcja podpowiadała Szczygiełek, że ktoś mógł dyskretnie dać mu do zrozumienia, że ruda chciałaby z nim zawiązać przy najmniej rozmowę. Jeśli tak faktycznie wyglądała sprawa to jedyne dwie osoby, które mogłaby się tym spróbować zająć były dość oczywiste: pałający chęcią zemsty za nieprzyjemną pobudkę Edmund i szukający sposobu na wkupienie się w jej łaski Bert. Cóż drugiego z nich dużo łatwiej będzie znaleźć niż pierwszego. Wszak roztacza on w okół siebie niewyjaśnialną aurę… sam pewnie nie wie czego, ale ludzie go pamiętają i wskażą dziewczynie drogę jeśli tylko poprosi.

Fyrskar 27-01-2015 18:11

Czym jest miasto, jeśli nie ludem?

- William Shakespeare,
"Koriolan"



Lato 2518 roku K.I., przedpołudnie

Weissdrachen, karczemna stajnia

Iście, jakie by samo Weissdrachen nie było, lud w miasteczku owym pomieszkujący wiele do życzenia pozostawiał. Ci kury trują, ci coś jeszcze innego robią... strach pomyśleć, cóż jeszcze wyprawia się w tej przeklętej osadzie. A na dodatek, pół wsi się przez stajnię ową przeklętą przewija. No jak nie umór - to sraczka. Defetyzm i ponury nastrój schwyciły Yorriego w swe kleszcze, szczęściem jednak, nie na długo. To Edmund przybył, w posiłek ciepły, michę i łyżkę uzbrojony. Chwała mu za to. Iście, w modlitwie wieczornej do Valayi wspomni imię jego. Swój chłop. Mimo, że wygnany śluzodzierżca. Ale przecie gorzej być mogło. Po szlakach imperialnych włóczą się sodomici, mutanci i insze bezbożniki plugawe. Każda chwila sprawiała, że bardziej zadowolony był z nowych kompanów. nawet jak po kislevsku gadają...

Niedługo gwarzyli sobie, bo i gdy zaczynali nieledwie, do stajni wparował gość kolejny, przeklęty przez bogów i ludzi stajenny. Bogów Rdestobrody przeklął siarczyście pod nosem. I pod nosem kajać się zrazu zaczął, wybacz pani Valayo, jam nie chciał. Wyrwało mi się. Pani Valaya wie, że się wyrywa często mi.

Zabębnił palcami o nogawice, podrapał szwy, włosy z czoła odgarnął i zerknął na Edmunda.

- My wczoraj pijani, ja mu pomogę, schowaj ciało. - rzucił półgębkiem Edmund jak najciszej tylko potrafił.

Rdestobrdy skinął głową i wstał, przeciągnął się i ku drabinie zbliżył się, jednocześnie starając się zasłonić Josta.

- Witam, cny panie. - przywołał na twarz uśmiech. - Bogów chwalę. Ach, racz wybaczyć pan niezapowiedzianą wizytę i obecność naszą tu, ale powody mieliśmy rozliczne i poważne, one to sprowadziły nas do stajenki i na pięterko owo. Kolega mój - wskazał Edmunda paluchem, który w tej chwili ziewnął dość teatralnie. - wyjaśni to pewnikiem najlepiej, z dozą humoru i dystansem ku sobie samemu. I zrozumiale nieco bardziej.

- Nie uwierzy Pan nam zapewne, ale spiliśmy się wczoraj Jakubowy piwem. Nie wiedziałem, że mam tyle wspólnego z tutaj obecnym krasnoludem i zachciałem pokazać mu zwierzęta jakich pewnie na żywo nie widział. Aby to Pan widział jak on świnie zobaczył to by Panu spodnie przez głowę ze śmiechu spadły. - ryknął śmiechem Edmund. - Ale nie o tym teraz mowa, bardzo chętnie Panu pomogę oporządzić te zwierzęta. Kuce ma Pan conajmi przepiękne. - Edmund począł podchodzić do drabiny. - Zrzucę trochę siana dla kasztanki. - uśmiechnął się szczerze do stajennego.

- A ja - mruknął Yorri. - poleżę trochę jeszcze, bom więcej od towarzysza wypił i pewnikiem też pomóc zejdę. - mrugnął do Edmunda.

- Eeee... - zatrzymał się zdziwiony na drabinie. - Mowy nie ma. - pokręcił głową i posapał na płytkim dechu. - Pospać chceta, to śpijta w karczmie, bo ja robotę mam pilną - perorował. - Koni nie tykajta proszę, sianem mnie tu też nie rzacajta. - zszedł niespiesznie i popatrzył do góry. - Złaźta gibcoki.

Yorri zerwał z ramion płaszcz i wyciągnął Josta spod siana. Pelerynę zarzucił na na głowę i plecy “trupa” i zarzucił go sobie na ramię.

- Kolegę - stęknął - ze sobą weźmiemy. Nieprzytomny, spił się, więc nie przestawi się, raczy pan wybaczyć mu to…

- Nigdy więcej z wami nie pije. - wtrącił radośnie Edmund i rzucił się do pomocy przy ściąganiu Jostowego ciała.

Herr Kichner roześmiał się jak czkający jąkała i pociągnął na koniec czerwonym nosem jak knur.

- Wy tak od rana? - żachnął się retorycznie. - Słabej bani pan kolega. - popatrzył na bezwałdne ciało Josta.

Odsunął się, żeby mogli zejść i przejść. Nie zatrzymywał i nie zwracał większej uwagi.



Z miasteczka wydostali się przez dziurawą palisadę, w północnej muru części. Edmund jął tworzyć prowizoryczne nosze, zaś Yorri zbadał ciało Josta. Rozpiął koszulę, nogi obejrzał... nic nie ma. Ale z drugiej strony nie był medykiem.

- Gówno tam. - mruknął do Edmunda. - Nie jestem medykusem. Nic tu nie widzę, w paszczy nie ma nic, gałki chyba w porządku.

Evil_Maniak 28-01-2015 09:44

Ich wspólnym pomysłem, Edmunda i Yorriego, było dostać się jak najbliżej cmentarza, możliwie nie będąc przy okazji zauważonymi przez rolników pracujących na polach, ani przez inne ciekawskie gęby. Ciągnąc prowizoryczne nosze przy polu kartofli, wchodząc w wysokie pnącza kukurydzy i brodząc przez łany jęczmienia, Edmund myślami na chwile przeniósł się w swoją przeszłość, do wioski Russbach. Do dużo prostszych czasów, kiedy miecze były drewniane, a nekromanci byli raczej bajeczką opowiadaną przez ojca. Chwycił dwie kolby kukurydzy i położył je koło… Chłopak westchnął na samą myśl. Edmund nie mógł odgonić wrażenia, iż mają ze sobą zwłoki. Chciał myśleć o nich jako o czymś co należy do nowego kompana, jakimś przedmiocie, który zostawił na przechowanie, ale kiedy Yorri zaglądał ciału do ust… zwyczajny umrzyk. Szczególnie jak zauważyli, że robi się zimny i trupio blady. Sam Jost powędrował gdzieś, szukając zapewne rozwiązania albo pomocy, ale Edmund wolałby mieć swoje zwłoki na oku, bez względu na sytuację.


Po dłuższej chwili dotarli do lasku znajdującego się za cmentarzem. Miejsce wydawało się całkiem przystępne rozważając logistyczne ułożenie i zadeklarowane plany drużyny, mogli spokojnie ułożyć ciało i przykryć je gałęziami, aby tak szybko nie zostało zauważone, a jednocześnie być na tyle blisko grobów by szybko zareagować w razie potrzeby. Cmentarny mur był niestety za wysoki, aby zobaczyć coś z tej pozycji.

- Pójdę zobaczyć czy coś się tam dzieje, zaraz wracam. – oznajmił Edmund podając Yorriemu kolbę kukurydzy. Słodki smak kukurydzy na nowo przywołał Russbach, tamtejsze pola pełne warzyw i drzewa jabłoni samoistnie rosnące na obrzeżach. Z radosnego wspomnienia wyrwał go niestety widok cmentarza, nie tyle co grobów, ale ludzi, których po prawdzie nie spodziewał się tam znaleźć. Eryk i na wpół przezroczysta postać Josta przyglądali się ziemi w pobliżu jednego z grobów, a daleko przy głównej bramie leżał pogrążony w modlitwie kapłan Morra. Edmund przeskoczył mur i zakradł się do współtowarzyszy.

- Wiadomo już coś więcej? – szepnął.

Campo Viejo 29-01-2015 06:51







Lato 2518 roku K.I., południe

Weissdrachen, świątynia Sigmara


Bert zatopiony w modlitwie trwał zapatrzony w pusty tron Sigmara. Mimowolnie słyszał jednak to samo co siedzący przy nim Hammerfist, jak i nawet przycupnięta ławę dalej, niezauważona przez nich Gowdie. Niektórych nawyków wykorzenić się łatwo nie da, tak jak złodziejowi ciężko pozbyć się oka szatniarza, tak gawędziarzowi nastawiania ucha, nawet podczas rozmowy do bóstwa.

- Hubertowa mówiła, że jej Hochschapler kury truje. – mówił półgłosem z ławy przed Stirlandczykami wąsacz.
- I mnie już trzy padły ale z jajek nie żyję na sczęście. – westchnął rozmówca. – Ale żeby Stefan? – spojrzał na ołtarz. – Wierzyć się nie chce.
- Najwięcej ma niosek w okolicy. Hubert ceny zaniża.
- Gadanie... – machnął ręką.
- A Petera o czarną magyję byś też nie podejrzewał, hę?
- A racja... Cholera wie...




Lato 2518 roku K.I., południe

Weissdrachen, dom sigmaryckiego kapłana


Dom Sigmaryty był równie nieokazały co prowincjonalna świątynia. Wzniesiony przed zapewne kilkoma laty, wciąż wyglądał jak nowy. Miejsce kultu otaczała nieco większa niż resztę wioski palisada, dobudowana, gdyż sądząc do starych palach, wzniesiono nowe budynki już poza granicami Weissdrachen. Przy dróżce do cmentarza wciąż stała, zadbana, stara kapliczka Sigmara, takiej samych rozmiarów jak mijany przy głównej bramie drewniany ołtarzyk Ulryka z warującym, rzeźbionym wilkiem.

Zastukawszy mosiężną kołatką, otworzył wyglądający jakby go zdjęli z szafotu ojciec Choliebek we własnej osobie. Łysy jak kolano mężczyzna w sile wieku, z małym brzuszkiem sterczącym nieznacznie spod kapłańskiej szaty i nalaną, pucułowatą, gładko ogoloną buzią. Choć starał się rozpogodzić oblicze widać było, że jest zmęczony, strapiony i zapewne niewyspany sądząc po ziewaniu i przekrwionych, rozcieranych oczach.




Lato 2518 roku K.I., południe

Weissdrachen, cmentarz


Eryk z duchem Jostem przyglądali się znakowi na ziemi, który mógł być wykonany badylkiem leżącym nieopodal. Wkrótce dołączył do nich Edmund zakradając się jak duch, tak, że o mało nie wystraszył kompanów. Niezauważony przez pogrążonego w medytacji w innej części cmentarza Morrytę i rolników w polu, były dozorca śluzy z Oberwill zostawił w przycmentarnym lesie Yorriego z denatem.

Groby przy których widniał dziwny bohomaz, mogący być jakimś symbolem i którym zapewne był, zważywszy na okoliczności kontekstu wydarzeń oraz miejsca jego umieszczenia, nic nikomu ze Strilandczyków nie mówił. Nigdy takie nie widzieli wcześniej na pewno w życiu i mogli tylko zgadywać kto i dlaczego zostawił ten znak. Co do tożsamości, to już jednak było mniej wątpliwości, bo podejrzenia Eryka potwierdził duch Josta. W tym miejscu i na ziemi świeżych grobów, do których przed dwoma dniami chowani byli ożywieńcy do przerwanego snu, były wyraźne ślady stóp dziecka. Uciekając z cmentarza biegło w linii prostej do muru, depcząc po mogiłach, w kierunku miasteczka.

Edmund i Jost tak samo jak Eryk oglądali nagrobki doszukując się czegoś szczególnego. Prócz tego, że były stare i okazałe, kamienne płyty i małe grobowce łączyły wspólne litery, nagryzione zębem czasu i czasem niewidoczne nawet oraz herby, jak się domyślili nieczytaci Strilandczyzy tutejszej szlachty, a co Bauer, już oświecony w nowicjacie, oznajmił szeptem.

- To jest część cmentarna przodków rodu Scheiben.

Najnowszy grób był tym, czego szukał młody sługa Sigmara.
Na kamiennej płycie z przycupniętym nad nim posągiem szarego gołębia z różą w dziobku, widniał wyryty elegancko napis.




Lato 2518 roku K.I., południe

Weissdrachen, dom sigmaryckiego kapłana



- Hail Sigmar! - Bert pozdrowił zakonnika w imieniu przybyłych. - Podróżnymi ze Strilandu jesteśmy ojcze duchowny.
- Niechaj kometa świeci złotymi ogonami w godzinę naszego spotkania. - rzekł pobożnie kapłan tulący do szerokiej piersi księgę ze znakiem kultu. - Kacper Chooooliebek. - przedstawił się tłumiąc ziew. - Czym służyć mogę? - zapytał.
- Wyrazy szczerego współczucia na ojca ręce skąłdamy za krew przelaną niepotrzebnie przez czarną owcę oraz sen wieczny zakłócanie zmarłym tej ziemi. - wyjaśnił Bert grzecznie.
- A taaak... - westchnął zakonnik. - Wszędzie to się zdążyć może, lecz najgorzej kiedy we własnym domu a nie u sąsiada. Taaaaaak. - pokiwał głową. Dziękuję za troskę. Wszystko w rękach Sigmara. - wzrok kapłana jakby mimowolnie wziósł się ku niebu a potem utkwił ponad głową najwyższego z gości, czyli Berta i zatrzymał gdzieś w miasteczku, choć przenikliwy, dobry wzrok mógłby dostrzec stojącego przy palisadzie w oddali Igora, który chyba udawał że, od niechcenia je jabłko, bo ile jest wspólnego między chmurami na niebie, a chatą kapłana?
- Czy Herr Choliebkowi w czymś pomóc możemy? - zapytał Bert przekraczając próg domu duchownego, po zapraszającym geście kapłana, aby nie stali w przejściu.
- Mnie? - zdziwił się. - Mnie za wszystko wystarczy Sigmar i jego słowo. - potrząsł z pewnością siebie skórzaną obwolutą. - A może wam pomoc potrzebną jest? - zapytał przyglądając się uważnie gościom.




Lato 2518 roku K.I., południe

Weissdrachen, przycmentarny lasek


Yorri dostał kolbę kukurydzy i kolejną wartę przy trupie przyjaciela krewniaka. Czego sie nie robi dla klanu i potrzebujących. Miał prawo khazad dziwować się, jak kto może za życia nie tylko opuścić ciało, ale i po śmierci je zostawić. Widać można było, pewnie Jost szukał sposobu na rozwiązanie zagadki i powrót do swych stygnących kości zapewne wznosząc akty strzeliste do swego opiekuńczego bóstwa, aby przez przypadek Morr go nie zabrał jeszcze do swych Ogrodów ani by młodszy bóstwa brat nie porwał w szpony ciemności.

Rdestobrody lustrował okolicę bardzo uważnie. Uniósł brew widząc przesadzającego zwinnie cmentarny mur Edwarda. Widać tamten za rozglądanie się co sie dzieje na cmentarzu niekoniecznie miał na myśli wodzenie samym wzrokiem. Krasnolud spojrzał sceptycznie na wyciągnięte nogi Josta i je również, tak jak cała resztę trupa, przykrył chrustem. Wstając z kucek zdawało mu się, że dostrzegł coś kątem oka w lesie. Obrócił głowę w tamtym kierunku. Nic tam nie było. Po chwili znowu coś jasnego zamajaczyło między drzewami. Khazad przywarł brzuchem do leśnej kory chowając się za pniem. Już chciał cos mruknąć pod nosem, gdy zaniemówił i nic nie wydusił z gardła. W sporym wykrocie lasu stała nieruchomo kobieta z białej szacie, co na nocna koszulinę wyglądała.


Gdyby nie czarne, zasłaniające twarz gęste kudły ludzkiej niewiasty i mimowolnie stające na rdestobrodowe karku włoski, to by może nie miał złych przeczuć. Śpiew ptaków ustał, zrobiło się nagle bardzo cicho, że mógł słyszeć poruszane zefirkiem listki w koronach drzew.

Postać zdawała się patrzeć z oddali na miejsce pochówku Josta a widząc, że krasnolud ją spostrzegł, jakby przekrzywiła głowę i po chwili powoli wzniosła do góry rękę oskarżycielskim palcem wytykając khazada.

- Mooorrrderrrcaaa... – Yorri usłyszał na wietrze przenikliwy, melancholiczny szept w reikspielu.

Zdał sobie sprawę, że to był co najmniej duch dziewczyny, a dzieliło ją od niego pobrych ponad dwadzieścia kroków. Choć zjawa nie poruszała nogami, zdawała się chyba zbliżać do khazada sunąc po ściółce leśnej. Tak, zdecydowanie tak, choć wcale się jej nie spieszyło.
Po chwili jednak znikła rozpływając się w powietrzu.
Yorri został w ciszy sam na sam z walącym w piersiach jak młot o kowadło sercem i obijającym się we łbie o czaszkę znakiem zapytania, co robić?




Evil_Maniak 03-02-2015 12:11

Cała trójka przyglądała się rysunkowi na cmentarnym piasku szukając jakichkolwiek śladów czy dowodów nekromanckiej ingerencji. Nic. Niedomknięte koło, w środku jakieś szlaczki, kreski, kropki, ptaszki, trójkąciki i inne pierdołki.

- Jakieś... zakazane praktyki? Magia? - spytał cicho Jost, wskazując resztki widniejącego na piasku rysunku.

- No nie wiem… wygląda jak dziecięcy rysunek, chociaż magicznych symboli w życiu nie widziałem. - Edmund przeleciał wzrokiem ślady dziatwy zmierzające w kierunku muru i wskazał na nie palcem. - Ale może ten bachor widział gdzieś indziej coś podobnego. Chyba powinniśmy go znaleźć i zmusić go do gadania. - rzucił okiem na Josta, jeszcze bardziej przezroczystego niż wcześniej, wyglądał jakby pierwszy lepszy wiatr miałby go rozwiać niczym dym z fajki. Zapewne nie mieli wiele czasu na znalezienie rozwiązania zagadki w którą ktoś ich bezczelnie wplątał.

- Na cmentarzu... - Jost skrzywił się z niesmakiem. - Innych miejsc do zabawy nie ma? W chwili, gdy o nekromantach każdy mówi? Od razu powiedzą, że chce kogo wskrzesić.

- Ale chwila… - Edmund szybko analizował ostatnie wydarzenia i konfrontował je z tym co właśnie znaleźli. - Może właśnie o to chodzi? Może ten ktoś kto chciał wziąć twoje ciało jakoś zrezygnował? Może czar się nie udał albo cokolwiek, i zawładnął ciałem dziecka? Przecież nikt nie będzie podejrzewał dzieci o nekromancje. - Nie wiedział dokładnie czy się uśmiechnąć czy zatrwożyć, wiedział jednak jakie dzieci potrafią być bezwzględne. - Yorri wspominał też coś o kurnikach, że niby tutejsze kury są mordowane. A taki nekromanta nie potrzebuje przykładowo krwi?

- Nie wiem... - powiedział Jost, usiłując zebrać do kupy wszystkie informacje, jakie miał o nekromantach. Były to jednak same plotki, co i o sercach dzieci mówiły, i o krwi dziewic. Ciekawe, skąd taki nekromanta wiedziałby, która to dziewica, pomyślał z lekką ironią. - Nigdy takiego nie spotkałem. Ale do ożywienia to chyba trup jest potrzebny. Po co krew? - dodał.

- Abym to ja wiedział.. - Edmund wzruszył ramionami i spojrzał na Eryka, który zdawał się nadal myśleć. - A ty jak sądzisz?


Edmund całym swoim jestestwem chciał pomóc nowym kompanom, był na to napalony jak szczerbaty na suchary, jednak do tej chwili nie znaleźli niczego co miałoby im w jakikolwiek sposób pomóc. Mogli rozmawiać, pytać, ale ich wszystkie domniemania i teorie rozbijały się o ścianę zwaną niewiedzą. Żaden z nich nie miał jakiejkolwiek styczności z tą cienką błoną pomiędzy życiem i śmiercią, nekromacja była zakazana i były ku temu dobre powody. Natomiast nieumarły Jost przywodził na myśl mgłę, która z pierwszym promieniem słońca powinna się rozwiać i opaść jako rosa na ostrza trawy, a jego ciało robiło się coraz chłodniejsze i sztywne niczym kłoda. Nie mieli wiele czasu, a reszta zdawała się tego nie rozumieć. W tej chwili kapłan Morra bijący pokłony przed grobem wydawał się jedynym źródłem rzetelnej informacji, chociaż jego maska przypominała Edmundowi o katuszach jakie może sprowadzić na wszystkich zainteresowanych. Jednak, jak to mówią, tonący niziołka prosi o pomoc.

Baczy 03-02-2015 12:56

- Ofiara z krwi jest często spotykana w przypadku kultów chaotyckich - zaczął cicho Eryk, zerkając przez ramię w stronę oddalonego od nich Morryty. - Nie możemy wykluczyć takiej możliwości. Ale nadal nie pojmuję, dlaczego wracał biegiem. No i ta beztroska, nie zadbanie o zostawiane ślady, to wygląda na zachowanie dziecka raczej niż nekromanty w dziecięcym ciele - tu zerknął na Edmunda - ale może być tak, jak mówisz. Ale cóż nam to daje? Dziecka nie znajdziemy, bo jak? Znaku nie odczytamy, bo jak? Możemy go jedynie zmazać, ale co, jeśli to on trzyma Cię na tym świecie? - Smutnym wzrokiem spojrzał na marniejącego z każdą chwilą przyjaciela. - Niepokoi mnie inna sprawa. Grób Elizy jest nieruszony. Peter ją kochał, racja? Początkowo myślałem, że zaczął parać się nekromancją ażeby ją ożywić. A on nic. I jeszcze ten śmiech przed samą egzekucją… Obawiam się, że nie osoba, której szukamy nie funkcjonuje w sensie fizycznym… To dusza wędrująca z ciała do ciała. - Z przerażeniem odkrywał tą teorię zarówno przez towarzyszami, jak przed samym sobą. układała się ona płynnie w jego głowie, słowo za słowem, na chwilę przed jej wypowiedzeniem. Eryk zauważył jak banita zacisnął dłonie w pięści, a jego oczy się rozszerzyły się w strachu. - Możesz mieć rację, Edmundzie. Całkowitą. Musimy znaleźć tego, kto był tutaj, i nie można wykluczać sprawy kur, jakkolwiek mało poważnie to nie brzmi.

Edmund wyjrzał zza grobu i spojrzał na klęczącego Morrytę.
- Niestety tam leży jedyny koleś w pobliżu, który coś może wiedzieć o tym znaku, a nie jestem do końca przekonany czy nam pomoże. Ale myślę, że powinniśmy chociaż spróbować z nim pogadać. Miejmy nadzieję, że na tematy związane z grobami będzie bardziej rozgadany.
- Może jeszcze w tej chwili beze mnie?
- powiedział nieco niepewnie Jost. - Schowam się za murkiem i posłucham, co mówicie. Nie jestem pewien, czy na mój widok nie zabierze się za wypędzanie duchów, czy jak to się nazywa.
- O Tobie mu nie powiemy, rzecz jasna. Wskażemy tylko ten znak i ślady.tu prowadzące. Żadnych teorii, tylko fakty. Zauważyłem ślady odchodzące od ścieżki i ich tropem dotarłem tutaj. Ty
- wskazał palcem Edmunda - obszedłeś cmentarz z drugiej strony, szukając innych śladów, niczego nie znalazłeś, i gdy Cię przywołałem gestem, przeskoczyłeś przez murek. To musi wyglądać wiarygodnie, zapewne będzie dość podejrzliwy w stosunku do nas.
- W miejscu, gdzie grasował nekromanta, wszystko jest podejrzane
- powiedział cicho Jost. - Ale z pewnością rysunek ma piasku będzie bardziej podejrzany niż wy dwaj.

Rozdzielili się - Jost schował się poza obrębem cmentarza, Edmund został przy bohomazach, a Eryk poszedł po kapłana. Kiedy szedł cmentarzem ku Morrycie, ten przerwał modlitwę, lecz nie wstawał na równe nogi. Klęczał nadal, choć wyprostowany, a nie pochylony ku ziemi. Obserwował nadchodzącego nowicjusza Sigmara.
- Wybacz, że przeszkadzam w modlitwie, herr Schwartz, jednak znalazłem coś niepojącego. Symbol wyrysowany na ziemi, przy grobie, tam gdzie stoi jeden z podróżnych z mojej świty. - Wskazał na Edmunda. - Są też i ślady do owego znaku prowadzące, po których i ja tam dotarłem. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, myślę, że powinieneś rzucić na nie okiem. Ja ich nie poznaję.- Ciężko było zachować spokój mówiąc do maski, tak nieludzkiej, bo niewzruszonej. Tylko te oczy…

Morryta wstał od razu i choć nie powiedział ani słowa, to z jego oczu Bauer wyczytał nie tylko zainteresowanie, ale i zdziwienie. Ruszył ku wskazanemu przez Eryka miejscu idąc szybkim, energicznym krokiem.
Pochylił się nad znakiem przyglądając się symbolom uważnie.
W końcu wstał i spojrzał na Eryka i Edmunda przenikliwym spojrzeniem bystrych, niebieskich oczu zza czarnej maski.
- Nie dotykać - przemówił rwanym zdaniem ręką wskazując na znak na ziemi. - Niedokończony rytuał - dorzucił stanowczo. - Niedokończone konsekwencje. Coś jeszcze wiecie? - zapytał bez ogródek śmiertelnie poważny.


Pojawienie się Edmunda na cmentarzu, jakkolwiek nieoczekiwane, było jeszcze normalne, ale Jost? Nie powinien przebywać w zasięgu wzroku Morryty, i chociaż ten obecnie wpatrzony był w ziemię, to ryzyko było spore. Bauer nie miał jednak serca by wygonić przyjaciela - ten stawał się coraz bardziej przeźroczysty, i po jego obliczu widać było, iż jest tego świadom. Czyżby na jego twarzy malowała się rezygnacja?

Teorie, jakie wysnuwali, były dość fantazyjne i w dużej mierze niepewne, żaden z nich znawcą w sprawach magi i duchów nie był, jednak ciąg przyczynowo skutkowy przez nich ustalony jak najbardziej miał sens. I to chyba przerażało najbardziej, że te fantazyjne teorie mogły być prawdziwe.

Eryk bił się z myślami, czy powinni angażować Morrytę do tej sprawy. Po tym jak początkowo sam to sugerował, tak uwagi pozostałych, z Kanincherem na czele, zasiały w nim ziarno niepewności. Bo przecież Morryci wysyłają umęczone i uwięzione na tym padole dusze prosto do swojego pana, a Josta trzeba było z powrotem w ciele umieścić. A czy Morryta z zakonu Łowców Czarownic będzie w stanie to pojąć, czy będzie mu zależało tylko na pozbyciu się ducha z zasięgu wzroku? Z drugiej strony jest duża szansa, że będzie widział w tych znaczkach coś więcej niż oni, jeśli faktycznie było to coś związanego z nekromantą.

Gdy Morryta poinformował ich że jest to niedokończony rytuał, Eryk odzyskał pełnię nadziei. Bo skoro niedokończony, to pewnikiem można jeszcze Josta uratować! Bo że rytuał dotyczył właśnie jego nie miał wątpliwości. Mimo braku potwierdzenia od kapłana, jakiego rodzaju to rytuał, to pasowało to idealnie do ich teorii. Nekromanta chciał przygotować sobie kolejne ciało, ciało podróżnego, ażeby bez przeszkód miasteczko opuścić - jako dziecko nikt by go samego poza palisadę nie puścił, a i na szlaku miałby problemy same. Po słowach kapłana, Edmund bez ogródek wyszeptał mu do ucha:
Myślę, że powinniśmy mu powiedzieć. Szukając na oślep niczego nie wskóramy, a on coś wie, jako jedyny. Musimy mu zaufać.
A więc teraz podzielał on jego zdanie, i dodatkowo zostawił jemu decyzję. Niby to dobrze, w końcu jeśli ktoś ma decydować o losie Josta, i ma to nie być on sam, to znany od dziecka przyjaciel nadawał się do tego lepiej niż był dozorca śluzy z zapędami kleptomana i rozbrajającą szczerością. Niby Schlachter sam powiedział, że "jeszcze w tej chwili" bez niego, a więc zakładał scenariusz w którym wychodzi zza murku, niemniej jednak odpowiedzialność była duża, a decyzja do podjęcia niełatwa. Nie można było jednak dłużej tego ukrywać, bo nie dosyć, że z czasem wyszliby na bardziej podejrzanych, to jeszcze Jost mógł kompletnie zniknąć, i wszystko poszłoby na marne.

Jost wyszedł z ukrycia, a oni czekali w napięciu.

Kerm 03-02-2015 13:30

A więc to, co mnie spotkało, jest konsekwencją niedokończonego rytuału, pomyślał Jost zastanawiając się, co by zrobił osobie, która się tym rytuałem zajęła. No i czy czasem nie wyjść zza muru i nie pokazać się Morrycie. Na razie jednak postanowił pozostawić to w rękach swoich kompanów. Nikt nie wiedział, jakie wrażenie na kapłanie może wywrzeć duch. Słowa to coś całkiem innego. Od słów można przejść do czynów; w drugą stronę - to się może okazać za późno.
Edmund słysząc pytanie kapłana podszedł niezwłocznie do sigmaryckiego nowicjusza i wyszeptał mu kilka słów do ucha, po czym spojrzał w kierunku pól i rolników tam pracujących. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie kukurydzy.
Eryk ciągle patrzył na Morrytę, słuchając jednocześnie Kaninchera. Widać było, że zastanawia się, co może powiedzieć, a co lepiej zachować dla siebie. Gdy Edmund skończył, Sigmaryta położył dłoń na jego ramieniu, niejako uspokajająco, i spojrzał mu w oczy. Jego wcześniejsza postawa odnośnie Morryty była wręcz odwrotna, dlaczego teraz chce się go poradzić? Czyżby stracił już nadzieję i uznał Morrytę za ostatnią, choć być może spróchniałą, deskę ratunku?

- Ten rytuał… domyślamy się, że dotyczy kogoś, kogo znam. Efekty są niestety wstrząsające i mogą zwieść przeciętnego człowieka. Ale on jest prawym obywatelem, z chaosem i mrocznymi praktykami nie ma nic wspólnego. - Westchnął głośno, nie przywykł do takich rozmów. Mimo iż sytuacja zdawała się być dla nich pozytywna, nadal martwił się o Josta. - On jest tylko ofiarą, proszę, pomóż nam, pomóż mu. - Po chwili dopiero zawołał ducha towarzysza.
- Jost, wyjdź proszę. Obudziłem się pierwszy dziś rano, i oto co zobaczyłem nad ciałem śpiącego, jak mi się wtedy zdawało, przyjaciela - powiedział patrząc na Morrytę.

Jost czekał jeszcze, mając nadzieję, że Eryk dorzuci jeszcze kilka słów na temat tego, co się stało rankiem i nieco dokładniej opisze całą sytuację, jednak, najwidoczniej, przyjaciel wolał krążyć wokół tematu, niż podać konkrety i użyć słowa “duch”. Bert pewnie byłby lepszy... chociaż zapewne jeszcze bardziej kwiecisty w wypowiedziach.

- To ja, czcigodny kapłanie, padłem ofiarą jakichś plugawych rytuałów - powiedział, podnosząc się i pokazując Morrycie. - Tych, być może - dodał, wskazując na rysunek.

Przez murek jednak na razie nie chciał przechodzić. Nie da się ukryć, że wolał trzymać się od kapłana w miarę daleko. Kto mógł wiedzieć, co Morryta zrobi na widok ducha. Na widok rysunku zareagował dość impulsywnie.
A duch to raczej coś więcej, niż jakieś bazgrołki na piasku.

Fyrskar 03-02-2015 17:08

"Za cóż bym miał obawiać wyroku,
Gdy ni nie czynię niesprawiedliwego?"


- William Shakespeare, "Kupiec wenecki"


Lato 2518 roku K.I., południe

Weissdrachen, przycmentarny lasek

Yorri odprowadził nowego towarzysza wzrokiem, aż do linii drzew. Wgryzł się w słodko-żółtą kukurydzianą kolbę i uchwycił ją w obie, płaskie dłonie o krótkich palcach. Skupił się przez chwilę na smaku warzywa, nieskutecznie. Siedział w środku lasu, koło trupa, jak by nie patrzeć na to. Sypnął chrustem na nogi Josta. Psiamać, jakoś tak niezręcznie na twarz ciału znajomemu glebą sypać. Wstał i odwrócił się, gotów sypać na ślepo...

I wtedy ją zobaczył. Kiedyś, w Zhufbarze, widział jak ostrze tartacznej piły się urwało i sunąc po ziemi odcięło pewnemu krasnoludowi rękę. To było porażające wydarzenie, które uderzyło zarówno umysł, jak i żołądek młodzieńca... ale to, co teraz miał przed oczami mogłoby przyprawić o zawał nagły serca trolli pogromcę. A to... nie zdawało mu się. rzucił się na ziemię, chrust, za pniem się schował, jak gdyby strzały ku niemu leciały... bezskutecznie. Widziała go... a on widział ją. I widoku tego nigdy nie zapomni już.

Zjeżyły mu się włosy, na karku, piersi, policzkach, głowie, między nogami... zaczęły mu się trząść kończyny, gdyby stał, toby upadł. Jęknął trwożnie, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Patrzył tylko jak postać zerka ku Jostowi, jak wskazuje ku krasnoludowi.

- Nie... - ruszyła ku niemu. - Nie zabiłem... ja...

Poczuł nacisk na pęcherz. A potem... a potem zniknęła, tak nagle, jak się ujawniła.



Bezwładne nogi Josta orały ziemię w rytm kroków krasnoluda. Yorri zaklął trwożnie i rozejrzał się, raz jeszcze. A potem rozejrzał się ponownie, wodził wzrokiem dookoła. Szedł koło murka cmentarnego, przyciśnięty doń, ale to nie sprawiło, że mniej się bał, niestety. Nim ujrzał kompanów minęła długa, straszna chwila... a fakt, że duch, którego ciało miał przy sobie, ukazał się kapłanowi zdziwił go niepomiernie. A potem zrobił jedną z głupszych rzeczy, jakie mógł zrobić, zapewne.

- Upiór! - krzyknął do kapłana, do towarzyszy. Machał ręką ku laskowi. - Upiór w lesie!

Był pewien, że jest blady jak świeży, zimowy śnieg.

Lechu 04-02-2015 00:14

Dziękuję MG i rudej za dialogi...
 
Modlitwa gawędziarza była szczera i pełna pokory. Winkel nie zamierzał zgrywać zaradnego, mądrego i silnego, bo Młotodzierżca wiedział, że Bert został postawiony w takiej sytuacji pierwszy raz. O ile realne zagrożenie życia jednego z jego przyjaciół nie było mu obce to... śmierć jak najbardziej. Chłopak przypomniał sobie kiedy dla ratowania życia Rudiego naraził nie tylko swoją reputację, ale podniósł rękę na święty obrzęd Morra. I żadne modlitwy nigdy nie będą w stanie usunąć tak silnego, głębokiego grzechu jaki ośmielił się popełnić. Ba. Dla przyjaciela - takiego jak Jost - zrobiłby o wiele gorsze rzeczy. Wiedział to, ale prosił Sigmara aby parszywy los nie zmuszał go do ich popełnienia.

Wyłapana mimo woli - kątem ucha ledwie - rozmowa przykuła uwagę gawędziarza. Skoro ten cały Hochschapler truje kury sąsiadów musi bardzo uważać aby oczy czujnego łowcy nie padły na nim i jego gospodarstwie. Chociaż zdaje się, że nie wszyscy podzielali opinię, że on za tym stał to Stefan będzie musiał trzymać się na baczności. Bert czuł, że ta plotka - jak każda mu znana - ma w sobie ziarnko prawdy i należy ją sprawdzić. Oby przed wyjazdem miał na to czas...


Gdy tylko cała ferajna opuściła mury świątyni Gowdie podeszła do Berta i z szerokim uśmiechem zaczęła tyradę:

- Ja wiem, że może brakuje już wam pomysłów na załatwienie sprawy Josta, ale moje towarzystwo w tym wspólnym przedsięwzięciu nie będzie się sprowadzać do robienia za twarz, bo nic poniżej nie ma, a wy myślicie sobie nie wiadomo co. Albo ty albo Edmund, co nie mógł przeżyć przyjacielskiego kuksańca z rana, załatwiliście mi prawie, że prywatne spotkanie, oko w oko, z łowcą czarownic przez kislevskiego kuma tegoż. Ja wiem, że może samo moje jestestwo i samotna podróż na festiwal podsuwa zmartwienie o moje pochodzenie, ale nie łatwiej było zapytać się wprost? Ty wiesz czego on ode mnie chciał? Co sobie myślał, pewnie nie po swoim własnym osądzie, ale z waszą podpowiedzią? Jeszcze mi stosem groził, jeszcze kazał się was pilnować, albo pilnować was… - nie przerywała sobie, chyba, że do nabrania oddechu.

- Co jak co, ale pomysłów to nam chyba szybko nie zabraknie. - uśmiechnął się przyjacielsko Winkel. - Gorzej z ich wpasowaniem się w nasz problem. - puścił do dziewczyny oko. - Ja niczego Tobie nie załatwiałem i nie mam pojęcia czego oczekiwał od Ciebie Igor. To całkiem przyjemny gość, swoją drogą. - dodał gawędziarz. - Jeżeli groził Tobie stosem to pewnie od zbyt długiego przebywania z jego chlebodawcą łowcą Gustewem Rochem. Jak chcesz mogę z nim porozmawiać i wyjaśnić sprawę. Nikt moim kompanom nie będzie bezpodstawnie groził. - uśmiechnął się chłopak patrząc w oczy Gowdie. - Twoja mina wiele mi mówi, ale uściślając sprawę, czego on w zasadzie chciał? Domyślam się, że nie tylko porozmawiać…

Dziewczyna spłonęła rumieńcem, ale nie traciła impetu z którym zaczęła:

- Mnie chciał do wyra. Wyobrażasz sobie?! Nie bez podstaw takie coś sobie ubzdurał, a w sumie nie wiem, kto poza tobą mógłby mu tak gadaniną w głowie namieszać, że zupełnie już wzrok stracił. Za to rozumu mu trochę zostało i nic nie powiedział przydatnego. - dodała ciszej. - Poza tym, że rzeźnik wielkim nekromantą był i basta. Chłop niepiśmienny, sam by się nie nauczył, komuś pomagał, albo kto nim sobie pomagał. Z resztą siedzą tu by za nekromancją ganiać, jednego im nie wystarczy. W zwyczaju palić mają jak sami stwierdzili, ale tego powiesili. Gdzie macie trupa, bo chyba dalej w stodole nie trzymacie pod stosem, jak każdy pół głupi by zrobił na tej ziemi?

- Do wyra? - zapytał szeptem Winkel lekko onieśmielony. - Co za tupet. - powiedział sam do siebie. - Słuchaj Gowdie. Może umiem rozmawiać z ludźmi, czasem przekonywać ich do swojej racji, ale nie jestem w stanie wpłynąć na ich zmysł wzroku. Zatem albo się najemnikowi spodobałaś albo od dawna nie miał żadnej kobiety. - dodał Bert po chwili zastanowienia. - Skąd wiesz, że rzeźnik był niepiśmienny? Wiemy, że wymieniał listy z Elizą, a zatem istnieje duża szansa, że potrafił pisać, a już na pewno czytać, bo po co by ona do nieczytatego pisała? Aby powąchał papirus? - zapytał z lekkim uśmiechem Winkel. - Wydaje mi się, że przed niektórymi Peter mógł udawać mało kumatego, a w środku mógł być kimkolwiek chciał. Nie takie cuda widziałem w życiu kochana…

- Igor mi powiedział, skąd mogłabym wiedzieć? - zapytała bez zająknięcia nawet o wizycie w domu rzeźnika i nie uzyskując odpowiedzi na poprzednie pytanie, co oznaczało, że należy tyle samo zaufania pokładać w przygodnych towarzyszach, co oni pokładają w niej. Z drugiej strony, nie było to głupie.

- Nie wiem Gowdie. - odparł Winkel. - Wy się chyba z Igorem znacie lepiej. Lub bliżej. - Winkel szturchnął dziewczynę delikatnie. - Co do Josta to nie mam pojęcia. Jest w rękach innych przyjaciół i wiem, że podejmą słuszną decyzję. Pewnie już go przenieśli, ale dokładnie gdzie i kiedy nie mam pojęcia. Ty co od rana robiłaś?

- Miasto zwiedzałam i w piłkę z dzieciakami grałam, uczyłam ich tyle kislevskiego ile Ciebie rano. - odpowiedziała tuż po odpowiedzi na szturchnięcie niby przypadkowym nadepnięciem Bertowi na stopę. - Sami nas nie chcieliście do pomocy przecież.

- Ała… - zatrzymał się na chwilę Bert aby poruszać palcami u stopy i ją rozmasować. - Z tych nauk nie wyniknie nic dobrego. Same brzydkie i sprośne zwroty nie uczynią z nich językoznawców. - zaśmiał się Bert. - Gowdie nikt nie powiedział, że odrzuca twoją pomoc. Ja osobiście bardzo ją doceniam. Musisz jednak zrozumieć, że jesteś nowa w grupie, która została utworzona wiele lat temu. Nie możesz od razu narzucać nam swoich pomysłów, nawet jeżeli są lepsze od naszych własnych. Wyczuwam, że naszą dwójka nie zaczęła najlepiej i wiem, że to głównie moja wina. Przepraszam Cię za to. - dodał całkowicie szczerze gawędziarz. - Wiedz, że jeżeli masz jakiś problem to nie jesteś z nim sama. Zawsze możesz ze mną porozmawiać. Tak samo jak nie masz pieniędzy, a chcesz coś zjeść. Nie mam wiele, ale zawsze mogę się podzielić...


Dom ojca Choliebka nie należał do tych olbrzymich i potężnie ufortyfikowanych, ale była to budowla schludna i zadbana, a na dodatek nie starsza niż dzieci, z którymi grywała w piłkę Gowdie. Kołatka chodziła lekko, a po dwóch pierwszych uderzeniach w środku dało się słyszeć zbliżające się głośne kroki. Mężczyzna, który im otworzył nie wyglądał jakby wysoko unosił nogi, a bardziej ciągnął je po ziemi niczym dorodny ożywieniec. Łysy, z krągłym brzuchem i zalaną tłuszczem twarzą kapłan wyglądał na wykończonego.

Po przywitaniu się i wymienieniu prostych grzeczności Bert - i nie tylko on - zauważył, że obserwuje ich Igor. Czyżby łowca nakazał mu obserwować plotkarza wypytującego o zmarłą Elizę? Jak się okazało sam duchowny nie potrzebował żadnej pomocy, a nawet sam swoje wsparcie zaoferował.

- Mnie osobiście uspokaja fakt, że w mieścinie są osoby godne przeciwstawić się siłom ciemności. - powiedział Winkel. - Łowca Gustaw Roch jest sławnym niemal na cały Stirland, a Morryta u jego boku ponoć należy do Altdorfskiej Gildii Łowców Czarownic. Szkoda tylko, że dalsze śledztwo może tylko pogorszyć dobre imię społeczności Weissdrachen. Coś ojcu dolega? Wygląda duchowny na zaniepokojonego.

- Łowcy nie mogą jeszcze zakończyć śledztwa i ja wierzę, że jako słudzy kultu, wiedzą co czynią. - odrzekł kapłan i ziewnął. - Koszmar miałem, wyspać się nie wyspałem po kilku wcześniej nieprzespanych nocy. Ze sługą Morra porozmawiać muszę chyba, poradzić się. A wy w jakiej sprawie, bo chyba nie nekromanty? - zapytał. - Nie lękajcie się. Sigmar z nami.

- Ja to w sumie chciałem zawitać w świątyni Młotodzierżcy co już uczyniłem i zapytać ojca czy nie potrzeba jakiejś pomocy w mieście człowieka takiego jak ja. - powiedział Winkel. - Potrafię czytać, pisać, a jak któryś ze zbiegłych po walce z nekromantą mężczyzn jest ranny to również znam się na opatrywaniu ran. Oczywiście moja pomoc byłaby bezpłatna. My, ludzie wiary, musimy trzymać się razem. - dodał z uśmiechem gawędziarz czekając na odpowiedź duchownego.

- Dziękuję, to bardzo dobrze o was świadczy. - na twarzy kapłana pojawił się zmęczony uśmiech. - Kilka rodzin straciło ojców i synów. Kilku wdowom przyda się pomoc w polu i obejściu. - pokiwał głową. - Matki nie radzą sobie… Przed świtem widziałem dziecko gnające ulicą… O tej porze dzieci jeszcze spać powinny… - westchnął ziewając i spojrzał na krasnoluda.

Arno spojrzał na rozmówcę i - zawile, jak to zwykle on - chciał przede wszystkim dowiedzieć się co kapłan by radził im jako podróżnym zatrzymującym się w tym miejscu, by uchronić się przed wpływem pozostałości działalności nekromanty i których miejsc należałoby unikać.

- Domu rzeźnika nawiedzać nie polecam. Łowcy wyszli z niego wielce niezadowoleni… - powiedział niemal bez namysłu duchowny. - Nie bój się jednak, kult Sigmara wszystkim się zajmie. Polecić mogę z całą pewnością świątynię oraz karczmę naszą jako bezpieczne schronienia, gdyby niebezpieczeństwo ci groziło. Do domu mego również jak do sanktuarium przybieżyć możesz. Pomogę jak tylko umieć będę i Sigmar pozwoli. - zapewnił. - Osobiście uważam, że już po wszystkim chyba… - dodał.


Otworzył księgę i przeczytał kilka wersów ku pokrzepieniu serc i oddaniu się bożej opatrzności. Winkel z szacunkiem lekko pochylił głowę słuchając słów płynących ze świętej relikwii.

- Za zaproszenie dziękujemy i mamy szczerą nadzieję, że korzystanie z niego nie będzie potrzebne. - rzuciła rudowłosa. - Acz łowca i jego kompani chyba nie do końca podzielają Ojca i naszą opinię, skoro bawią ciągle w mieście. Za strapionych, z drugiej strony, też postrzegać ich nie można, choć fach mają niebezpieczny i godny wszelkiego podziwu… Wygląda na to, że niezadowolenie rozmyło się w bezpiecznym schronieniu z jakiego i my korzystamy, a które Ojciec nam poleca. Choć sprawą ciekawą jest pomarkotnienie rzeczonych specjalistów. Dom rzeźnika wygląda z zewnątrz zwyczajnie i dzieci się pod nim bawią. Samego kislevskiego towarzysza Łowcy w pobliżu dziś widziałam. Miejscową dziatwę bawił, jakby pilnował owej, mimo, że przestróg nie rzucał na przeciw dziecięcej beztrosce i ciekawości. Czegóż się tam bać wielebny? - powiedziała Gowdie po chwili milczenia, która zastygła nad nimi po przebrzmieniu ostatnich słów czytanej przez kapłana księgi zaciekawiła się wcześniej poruszoną kwestią. Nie naciskała jednak i nie entuzjazmowała się zbytnio. Mówiła niespiesznie, po każdym drobnym wyrazie szacunku dając wielebnemu chwilę na przyjęcie go i przetrawienie. Nie spieszyli się przecież… przynajmniej nie ona.

- Cóż dziecko... Ja ci wytłumaczę. Skoro kult Sigmara zakazał, to nierozsądnie... Ba, niebezpiecznie, jest łamać postanowienia Herr Rocha. To bardzo gorliwy inkwizytor... Szukają zapewne w miasteczku tego, czego nie znaleźli w domu Petera. - tuląc sigmarycką księgę, powiedział, jakby to była oczywistość.

- Zatem nie pozostaje nam nic innego jak zastosować się do zaleceń doświadczonego kapłana. - powiedział z lekkim ukłonem Winkel. - Mam nadzieję, że mroczne czasy dla Weissdrachen wkrótce przeminą i wszyscy będą mogli na nowo cieszyć się swoim życiem nie niepokojeni przez niegodziwców takich jak Pan Peter, rzeźnik. Zastanawiam się jak dobrze ojciec znał tego człowieka? Ciekawi mnie czy nigdy nikt go o żadne herezje nie podejrzewał. Przecież żaden człowiek nie jest w stanie tak dobrze grać normalnego obywatela… - zapytał zaciekawiony szczerze gawędziarz.

- Dobrze nie znałem, bo od niedawna jestem z posługą w Weissdrachen. - odparł łysy Choliebek. - Kłam zadał rzeźnik powiedzeniu, że w małej społeczności każdy, wszystko o swych sąsiadach wie doskonale. Sekret tego człowieka odkryty został dopiero przez łowców czarownic. Do świątyni nie przychodził, ale to jeszcze za mało, abym za heretyka miał go brać. Zresztą wyznawał Ulryka, jak kilka innych rodzin w Weissdrachen, to i mnie to specjalnie nie dziwiło. - stwierdził spokojnie. - Czemu tak was ten nekromanta interesuje? Uważajcie kochani, bo Herr Roch pomyśleć gotów, że czegoś wokół tej sprawy szukacie śledztwo prowadząc. - dodał życzliwie. - W paradę wchodzić temu inkwizytorowi bym nie radził. - westchnął. - W Stirlandzie pogromił potężnego wampira Michela Strogova, zwanego Szkarłatną Grozą. Tropił go wzdłuż Stiru, aż z Sylwanii. Głośno o tym w samym Altdorfie było kilka lat temu. Bezwzględny to inkwizytor i nie zmruży oka przed oczyszczeniem całej społeczności, jeśli powód ku temu znajdzie stosowny.


- Słyszałem o tym człowieku na długo przed poznaniem go osobiście. - pokiwał z pewnością Winkel. - Jest to jednak osoba, której uczciwi ludzie nie powinni się obawiać. Może aż za bardzo gorliwa, ale czyż tak właśnie nie powinno być? - zapytał Bert. - Dziękujemy za poświęcony czas i życzymy miłego dnia. - dodał gawędziarz z szacunkiem kiwając głową.

- Zostańcie z Sigmarem. - kapłan powiedział na pożegnanie.

rudaad 04-02-2015 21:22

Dzień dla Gowdie cały czas obracał się coraz gorszą kartą. Jeśli tylko ktokolwiek wiedziałby o jej wizycie w domu rzeźnika to mogłoby zrobić się jeszcze mniej przyjemnie. Dlatego też dziewczyna trzymała język za zębami niezależnie od tego z kim rozmawiała. Pogawędek zaś przeprowadziła wiele. Począwszy od miejscowej dzieciarni, przez Igora i Berta, aż do stigmaryckiego kapłana. Wszyscy powtarzali to samo - ciekawość to pierwszy stopień ku oczyszczającemu ogniowi, od którego była złodziejka planowała trzymać się jak najdalej. W myśl tej złotej zasady, towarzyszyła Arno i Bertowi, choć do stajni z nimi nie zawitała. Za to w tej krótkiej, wolnej chwili spakowała wszystkie swoje drobiazgi z karczmy i przygotowała do opuszczenia, w razie jakichkolwiek problemów, miasta. Również dla pewności, bliskiego, nie powiązania jej z całą bracią "nie do końca denata" wyzbyła się cudownie kuszącego, drogocennego, czarnego maleństwa przywleczonego z najbardziej ryzykownym miejscem, w którym była tego dnia. Gdy Bert rozmawiał w karczmie z ludźmi, by zdobyć informacje o miejscu przebywania reszty kompanii, dziewczyna niepostrzeżenie wsunęła mu do onucy błyskotkę. Na rozstanie z drogim kamyczkiem serce rozbolało Gowdie, ale tak było trzeba. Dla własnego bezpieczeństwa, które nawet w razie zauważenia nieproszonego podarunku przez gawędziarza nie miało prawa się zachwiać. Wszak sam, jeden zaoferował jej wymierne korzyści z własnego towarzystwa, za co nieśmiałe i zagubione dziewczę zwyczajnie chciało się przecież odwzajemnić. Kolczyk idealnie wsunął się między fałdy materiału i sznurowania tuż nad butem mężczyzny, przy każdym ruchu wpadając głębiej.

Dalszy plan uzależniony był od tego czego się dowiedzą, ale przecież wychodzenie z roli nie wchodziło w grę - dobra, wesoła lecz odrobinę zagubiona dziewczyna z prowincji, która słucha mądrzejszych od siebie. Jak na przykład doświadczonego towarzysza potężnego Łowcy Czarownic radzącego jej trzymać się każdego kroku nowo poznanych towarzyszy. Bacznie jednak zwracała uwagę na każdy swój krok, upewniając się, że da radę wykaraskać się z problemów ciążących nad nimi niczym potężne burzowe chmury lub duch sam duch Josta...



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:40.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172