lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach III (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/14902-warhammer-imperium-na-peryferiach-iii.html)

Kerm 19-02-2015 22:07

Kliknij w miniaturkę

Poszukiwania, tak jak się i tego Jost spodziewał, nic nie dały. A przynajmniej nie dały znaleziska w postaci księgi.
No bo kto, choćby i miał mózg wyżarty przez plugawą magię, rzuciłby tak ważny przedmiot jak magiczna księga gdzieś w byle jakie krzaczki. Na dodatek rzeczka, tudzież otaczające ją krzaki, nie były kompletnym odludziem. Od czasu do czasu ktoś ją odwiedzał, o czym świadczyły ślady na piasku.

- Może przyszedł tu na rybki - mruknął Jost, spoglądając w wodę, gdzie mimo południowej pory widać było snujące się tu i ówdzie cienie ryb. - Albo chciał się z kimś spotkać.

Ślady wiodły od rosnącego nad rzeką drzewa i kierowały się w stronę miasteczka. Ów ktoś prawdopodobnie włóczył się w tych okolicach w środku nocy, bo tylko w mroku mógł się nadziać na kawałek gałązki.
No, chyba że przed czymś uciekał. Ale nawet wtedy powinien patrzeć przed siebie. No i, bez wątpienia, podniósłby alarm w wiosce. I, zapewne, owo “coś” zostawiłoby jakieś ślady. Chyba że byłoby duchem, Jost skrzywił się w myślach. Ale wtedy w miasteczku też zrobiłby się raban.

- Rozejrzę się po tamtej stronie - zaproponował zwiadowca, po czym ruszył na drugi brzeg rzeczki. - Może znajdę jakiś powód, dla którego łaził jakby nagle oślepł.


Bycie duchem miało swoje zalety, bowiem Jost nawet nie zamoczył nóg, jednak wycieczka nie przyniosła żadnych efektów. Ani ów ktoś, kto się pokaleczył do krwi na gałązkach, ani nikt inny nie zostawił żadnych śladów ani na dnie, ani na drugim brzegu.
Niezadowolony Jost wrócił do Yorri’ego.

- Nic z tego - powiedział. - Jeśli tu ktoś jeszcze był, to albo przyfrunął, albo przypłynął - dodał, ponownie oglądając brzeg rzeczki, usiłując wypatrzeć ewentualne ślady czyjegoś lądowania.

Łażenie po brzegu i szperanie po krzakach nie przyniosły żadnych informacji. Dopiero mały spacer po okolicy, z głową pochyloną nad ziemią, pozwolił odkryć drogę, którą tajemniczy wędrowiec przybył nad rzeczkę. A przyszedł - jak każdy normalny człowiek - miedzą. Dopiero później, gdy wracał do miasteczka, poszedł na skróty, tratując przyszłe uprawy.
Przyszedł, posiedział, a potem, nie wiedzieć czemu, wpakował się na gałęzie. Lazł z zamkniętymi oczami, czy też gapił się nie wiadomo na co?
Ale co takiego mógłby zobaczyć na tych pustych polach? Gołą babę?
Trudno było ocenić.

- Jeśli zobaczysz w miasteczku człeka ze świeżą szramą od gałęzi - Jost zwrócił się do Yorri’ego - to będziesz wiedzieć, kto tutaj łaził.


Spokojne popołudnie nad rzeczką przerwał widok trójki przerażonych czymś mieszkańców Weissdrachen.
Ktoś ubił Mmorrytę, pomyślał przerażony Jost, widząc jak jego szansa powrotu do własnego ciała odpływa w siną dal.
Nie, to niemożliwe - starał się uspokoić sam siebie, odsuwając od siebie okropną myśl.

- Idź, porozmawiaj z nimi - zaproponował Jost - a ja pobiegnę, okrężną drogą, do tamtego lasku. Zobaczę, co się tam stało.

Gdy Yorri ruszył w stronę trójki ludzi, Jost postanowił zrealizować swoje zamierzenia. Jednak wcześniej usłyszał ostrzeżenie, jakie Yorrie'mu udzielił jeden z biegnących.

Jost na moment zatrzymał się w nadrzecznych krzakach. Co prawda był duchem, w znacznym przynajmniej stopniu, ale nie był pewien, czy chciałby się spotkać z innym.
Z drugiej strony... a nuż to był ktoś w takiej samej sytuacji, co on? Może tamten duch wiedział coś więcej?
Pewien był co prawda, że przestraszeni wieśniacy będą najwyżej oglądać się za siebie, ale mimo tego wolał nie wychodzić na otwartą przestrzeń. kryjąc się za zasłoną krzewów również mógł dotrzeć do lasu, z którego wybiegli rolnicy.

Tamci biegli, nie rozglądając się na boki, ale mimo tego Jost wolał być ostrożny. No i z tego powodu dotarł do lasku w miarę późno. Zbyt późno, by zobaczyć jakiegokolwiek ducha, na tyle jednak wcześnie, by zobaczyć, co robi kapłan. A ten klęczał i grzebał w ziemi motyką, którą pewnie zabrał jednemu z rolników.
Jost podsunął się kawałek bliżej.
Na rozłożonym na skraju dołu leżał płaszcz morryty, a na tym płaszczu kapłan układał wydobyte z ziemi kości. Ludzkie kości.
Po chwili kapłan podniósł się, zawinął płaszcz w dość zgrabny tobołek, po czym skierował się do wyjścia z lasu, idąc w kierunku Weisdrachen.
Jost nie zamierzał mu przeszkadzać. Został na miejscu i rozglądał się, bacznie wypatrując ducha. W końcu nie było możliwe, by dorośli mężczyźni, w środku dnia, wzięli kapłana za upiora. A więc - musiał tu być duch.
Czas jednak mijał, a ducha nie było. Prócz - oczywiście - Josta.
Był upiór - nie ma upiora. Czyżby kapłan go odesłał.
Po paru chwilach Jost podszedł do grobu i pochylił się nad wykopem. No i okazało się, że coś tam jednak było. Kapłan coś przegapił - cynową blaszkę z symbolem cechu domokrążców, który Jost rozpoznał natychmiast. W końcu widywał go tyle razy - na przykład Bert nosił dokładnie taki sam.
Ten był przybrudzony i ledwo widoczny na tle ziemi. A skoro leżał w grobie, to były tylko dwie możliwości - albo ktoś tu zakopał zabitego przez siebie domokrążcę, albo też to domokrążca zabił kogoś, kto przed śmiercią zerwał odznakę. A może... No nie, raczej dziwne by było, gdyby ta odznaka znalazła się z leśnym grobie przez przypadek.
Ale, bez względu na to, jaki był powód zjawienia się tam tej blaszki, Jost nie mógł się tego dowiedzieć. Zabrać jej ze sobą również nie mógł. Mógł najwyżej komuś powiedzieć o tej blaszce. Najlepiej Bertowi. Kiedyś. Przy okazji.

Jost spojrzał w stronę prześwitującego miedzy gałęziami słońca i skrzywił się. Do zmierzchu było coraz bliżej.
Dłuższe siedzenie w tym miejscu było bez sensu. Nie było na co czekać. Ani na kogo.
Jedyne, co przyszło mu do głowy, to to obejść całe miasteczko, mniej więcej lasem, nie pokazując się mieszkańcom miasteczka na oczy.

Lechu 20-02-2015 00:05

Dzięki wszystkim za dialogi. Szczególnie Baczemu i Campo.
 
Ruszając wraz z Gowdie i Arno w kierunku cmentarza Winkel nie mógł pozbyć się wrażenia, że Igor ich śledzi. Po raz kolejny do głowy gawędziarza przyszła myśl, że chlebodawca najemnika Gustav Roch polecił mu mieć na oku grupkę Berta, a go samego w szczególności. Podróżnik nigdy nie należał do tych wstrzemięźliwych w słowach, ale gdyby wiedział, że rozmowa o zmarłych tak poruszy łowcę czarownic nawet by jej nie poruszał. Informacja o Elizie mogła jednak okazać się na tyle cenna, że warto było narazić się na niepocieszające spojrzenie fanatycznego łowcy.

Mijając trupa rzeźnika gawędziarz starał się wyłapać coś niecodziennego. Coś co odróżni zwłoki nekromanty od każdego innego, śmierdzącego wisielca. Mimo smrodu, od którego aż chciało się wymiotować, oblazłej przez muchy twarzy i trzeszczącej złowieszczo belki Bert nie znalazł nic zaskakującego. Nie wiedział czemu Winkel wrócił wspomnieniami do dnia wymierzenia sprawiedliwości kultyście z Biberhof - Tomasowi Bauerowi. Chłopak na szybko przetrawił wszystkie wspomnienia z nim związane. Te dobre, mniej przyjemne, jak i całkowicie neutralne. Dziwne jak wiele lat człowiek może żyć obok bliźniego nie mając o nim zielonego pojęcia.

Grupka urwisów, która wpadła na trójkę podróżnych nie różniła się niczym od innych pociech jakie spotyka się w tego typu mieścinach. Raczej drobne, brudne, beztroskie. Często nie zdające sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które czaiło się za palisadą własnej wioski. Dziewczynka, która odbiła się od Hammerfista od razu oddaliła się kryjąc niejako u boku Szczygiełka. Krasnolud jednak nie był tak straszny i surowy jak mogliby przypuszczać obcy. Wiedział o tym Bert i jeszcze kilka osób...

Spotkanie Eryka i Edmunda na świątynnej ziemi wróżyło rychłą zmianę planów Winkela. Po wstępnych chichotach na skutek miękkich jaj i padniętych ptaków - co brzmiało całkiem śmiesznie - Bert dowiedział się, że ciało Josta trafiło do przechowalni Morra, do której klucze miał Bauer. Co więcej o problemach drużyny wiedział już ojciec Matajasz. Dobrze, że kapłan Morra obiecał pomóc, a nie przegnał ducha Josta na dobre zabijając im kompana... Okazało się, że na cmentarnej ziemi narysowane były jakieś znaki, które mogły stać za obecnym stanem Schlachtera. Eryk zasugerował, że nekromanta mógł się czaić w ciele dziecka co nawet pasowałoby do układanki, której elementy powoli zaczynali zbierać.

Ojciec Choliebek wybrał się na cmentarz, w okolicy którego Yorri widział zjawę. Winkel szczerze wątpił aby krasnolud miał halucynacje. One były bardziej niż ludzie opanowane i mniejsze miało zadatki na kłamców za czym stał ich sławny w krainach honor. Nowina o obecności istot chaosu w okolicy Weissdrachen ucieszyła jedynie Arno. Widocznie brodacz nie mógł się doczekać kiedy tylko znowu będzie mógł się zmierzyć z jakąś poczwarą. Zanim wszyscy się rozeszli grupa ustaliła, że Gowdie i Edmund idą rozmawiać z dziećmi, Bert oraz Eryk ruszają na farmę Hochschaplera, a Arno podąży na cmentarz. Po sprawdzeniu obecnych tropów grupa miała zebrać się w kulturowym centrum wioski... W karczmie.


Gospodartwo Hoschaplera znajdowało się w południowo-wschodnim zakątku miasteczka. W okolicy było całkiem sporo drzew. Każdy zapytany po drodze człowiek wiedział gdzie on mieszka. Nie sposób było przegapić farmę, której właściciel miał setki kur będąc zapewne największym drobiarzem w tej okolicy Reiklandu. Przechodząc mostek, idąc brukowaną ulicą, mijając chyba największą i najokazalszą rezydencję w Weissdrachen, przed murem trzeba było skręcić w lewo na piaszczystą drogę. Dom i cztery duże budynki gospodarcze ogrodzone były okazałym płotem. Na podwórzu chodziły kury.


Po wstępnych oględzinach Eryk i Bert przystąpili do poszukiwań. Gospodarza znaleźli w jednym ze śmierdzących kurników, przy pracy. Mężczyzna czyścił odchody z grzęd i zmieniał ściółkę.

- Witam, witam gości! - skinął głową Erykowi nieco zaskoczony.

Wytarł rękę w fartuch i przyjaźnie wyciągnął do Berta do uściśnięcia na powitanie.

- Hochschapler jestem.

- Dzień dobry Panu. - odparł z uśmiechem gawędziarz. - Bert Winkel.

- Wszelki duch Sigmara chwali! Czymże zasłużył na wizytę? - zapytał podając rękę Erykowi.

- Słyszeliśmy o panu co nieco. Chcieliśmy na własne oczy zobaczyć najznamienitsze gospodarstwo w Weissdrachen. - uśmiechnął się delikatnie Eryk, serwując gospodarzowi mocny uścisk dłoni. - Dobrze się wam powodzi w tych ciężkich czasach?

- Nie ma co za bardzo narzekać, bo inni pewnie mają gorzej, a do tych co mają lepiej porównywać się nie wypada zawsze. - odpowiedział. - Ale mogłoby być w tym roku lepiej, nie ukrywam. - westchnął. - Jaj potrzebujecie?

- Weźmiemy ze dwa tuziny. - powiedział Winkel patrząc na gospodarza. - Jeżeli chodzi o mięso również Pan nim handluje? Zapewne niegdyś zajmował się tym rzeźnik, ale… To musi być ciężki okres dla wszystkich mieszkańców. Przepraszam, że napomknę, ale słyszałem, że zwierzęta, szczególnie ptactwo, ostatnio słabo się mają. Kilka osób się skarżyło, że im nioski padają jedna za drugą.

- Tylko kury chowam. Pod nóż i dla jaj. - mówił wybierając jajka. - Mnie w tamtym kurniku padły już ze trzy mendle... Urok ktoś musiał rzucić jak nic... Zaczęło się od kiedy z ceny zeszłem, bo dobrze się niosły, oj dobrze… Zawiść ludzka nie zna granic… Dwa szylingi. - podał Winkelowi koszyk.

- Proszę bardzo. - powiedział Bert wyciągając z sakwy wymienioną kwotę. - Niesamowicie tanio. - dodał z uśmiechem dobrze pamiętając, że w Biberhof takie dorodne jaja były dwa raży droższe. - Dziękuję. Wydaje mi się, że jeżeli to jakiś urok to nie tylko na Pańskie gospodarstwo został rzucony. Inni też się skarżyli.

- A kiedy to dokładnie obniżyłeś cenę, dobry człowieku? Z samymi jajami nic się nie działo? - dopytał Eryk.

- Dwadzieścia siedem dni już będzie. - odrzekł po namyśle farmer. - Teraz, to trafiają się felerne... Ale ja takich nie sprzedaję. - dodał szybko.


- Widać. - powiedział Winkel unosząc leciutko koszyk. - Sprzedaje Pan duże i ładne. Na jaja, podobnie jak na kury, również narzekają ostatnio okoliczni farmerzy. Mam nadzieję, że to nic poważnego i nie zagrozi to Pana czy innych interesom. - dodał pocieszająco gawędziarz.

- Dziękuję.

- Ależ nie ma za co. - odparł Winkel. - Dobrze, to skoro wiemy już jak potężne i piękne gospodarstwo Pan posiada myślę, że możemy się zbierać, prawda przyjacielu? - zapytał Eryka gawędziarz. - Jakby Pan słyszał o kimś kto potrzebowałby lekarza to znam się na opatrywaniu ran. W tych ciężkich czasach trzeba sobie pomagać.

- Tak… A problemów z dziatwą nie macie? - spytał na odchodne Sigmaryta, uśmiechając się pogodnie. - Ja pamiętam, jak myśmy za młodu jajka sąsiadom podbierali, albo kury ganiali. - tu spojrzał na Berta, sięgając do całkiem wyraźnych wspomnień.

- To nie dziatwy robota… Problemów to ja dosyć mam z moim jednym na szczęście. Jakby było więcej z dzieciorami sąsiadów, to by dopiero tego brakowało. - westchnął.

- Zatem do zobaczenia w przyszłości Herr Hochschapler. - powiedział Winkel podając dłoń mężczyźnie.

- Niech Sigmar ma na was baczenie, gospodarzu. - rzekł na pożegnanie Bauer.

- Sigmar z wami. - gospodarz uścisnął dłoń Winkela, a potem wykonał znak kultu.

Baczy 20-02-2015 15:23

Widać było, iż Sigmar patrzy na nich przychylnie - Eryk nawet nie podejrzewał, że sprawa dotarcia do przechowalni Morra może pójść tak gładko. Nie dosyć, że ojciec Choliebek potraktował go dość łagodnie, w końcu czymże była prośba (polecenie) narąbania drwa na opał dla niego, chłopaka ze wsi? Zamieść w świątyni? Kwestia odrobiny czasu, a i sprawa ważna dla wiernych. Już podczas szkolenia dostawał bardziej poniżające rozkazy, i to w znacznie większej ilości. Tym bardziej przykro mu było, że musi działać za plecami duchownego.

Z transportem Josta również nie było problemu, a mając klucze mogli być pewni, że ciało będzie tam bezpieczne. Eryk zmówił nad ciałem krótką modlitwę do Sigmara, i razem z Edmundem udali się szukać pozostałych - rewelacje, które mieli do przekazania nie mogły czekać.

Nie szukali długo, natknęli się na nich opuszczając chłodnię. Wymiana informacji pozwoliła ustalić kilka interesujących faktów i wyklarował się plan działania. Według Bauera optymizm Arno był przedwczesny, żarciki Kaninchera nieodpowiednie do sytuacji, a pewność siebie Berta nieadekwatna do ich dotychczasowych postępów, nic jednak nie powiedział. Był zbyt spięty, przewrażliwiony, i pewnie powiedziałby coś nieodpowiedniego, albo w nieodpowiedni sposób, a niesnaski wewnątrz grupy były ostatnim, czego było im trzeba. Każdy radzi sobie ze stresem na własny sposób, i o ile nie krzywdzi tym innych, nie należy mieć mu tego za złe. On sam zapijał smutki od młodych lat, czymże wobec tego było nieprzerwane poczucie humoru?

W drodze na gospodarstwo Hochschaplera, Bauer ponownie zaczął porządkować zgromadzone informacje, próbując dostrzec jakiś szczegół, który umykał im dotychczas, albo który uformował się dopiero po ostatniej rozmowie grupy, jednak nic takiego nie znalazł. Niema gotowego rozwiązania, jakże mogłoby być? Kultysta nie był głupi, chociaż na pewno rozumował inaczej niż przeciętny człowiek... Miał swój świat, swoje przekonania i cele, których oni nie będą w stanie pojąć. Bo właściwie, jaki był jego ce? Siać zamęt, w imię mrocznych bóstw? Zabijać dla samej przyjemności zabijania? A może był to tylko poligon ćwiczebny, na którym szkolił swoje umiejętności. Eryk patrzył na zgromadzone informacje, i nie widział nic. Narobił hałasu, przyjechali specjaliści, ukrył się i planował opuścić miasteczko w ciele przyjezdnego. I co, w kolejnym mieście to samo, i tak bez końca? Jaki w tym ostateczny cel? A może jednak osobiste porachunki, które brał pod uwagę zaledwie kilka godzin temu?

Dotarli do fermy. Potrwało chwilę, aż znaleźli pana domu, wykorzystali to, aby dyskretnie, i zbyt pobieżnie, rozejrzeć się po pomieszczeniach gospodarskich. Jeśli Księga byłą tu ukryta, to najpewniej poza domostwem - nic nie wskazywało aby kultysta miał wspólników, więc skrytka w szopie czy kurniku wydawała się najbezpieczniejsza.
Hochschapler zajęty był codzienną pracą hodowcy, jednak rad był ją przerwać by powitać gości. Może był po prostu dobrym człowiekiem, jednak wszystko wskazywało, że to kapłańskie szaty postawiły go do pionu. Okazało się, że i jemu kury zdychają, i to w niemałych ilościach, a i jaja niezdatne do sprzedaży się zdarzają. Wyglądało na to, iż nie tylko jest on, a raczej jego syn, o którym chwilę potem była mowa, niewinny, ale ów zły wpływ na ptactwo rozciąga się na bardzo dużym obszarze, być może całej wsi.
A, i przy okazji kupili jajka, dorodne i nadspodziewanie tanie. Czyżby promocja dla Sigmaryty?

Wracając do karczmy, punktu zbiórki drużyny, Eryk postanowił skonsultować się z Bertem. Wcześniej rozmowy grupowe był bardziej chaotyczne, a teraz mogli omówić pewne kwestie w cztery oczy.

- Więc problemy zaczęły się dużo wcześniej niż ujawnił się nekromanta - zaczął powoli Eryk, gdy tylko oddalili się wystarczająco daleko od gospodarstwa. - Albo zwlekał z praktykami, z jakiegoś powodu, albo sprawa jest bez związku. Co Ty na to?
- Wydaje mi się, że to ma ścisły związek.
- odparł Winkel. - Przez jakiś czas przecież nekromanta musiał działać w ukryciu. Zapewne skonstruował sobie plan, a później powoli zajął się jego realizacją. Bardzo możliwe, że sam koniec planu zakładał bezpośredni atak na społeczność. Z tym, że wielki zły nie przewidział obecności łowcy czarownic, kapłana i wielkiego jak góra Igora. Normalnie wybiłby w pień całą miejscowość. Dopiero oni sprawili, że skapitulował. Musiał zdążyć przenieść swoją duszę poza ciało w czasie egzekucji co by się nawet zgadzało. Zobacz. On nawet nie wierzgał nogami. To jest ludzki odruch. Tego nie da się opanować. Zapewne ten dzieciak, którego widział ojciec Choliebek przed wschodem słońca jest teraz nosicielem duszy nekromanty. Ja bym go właśnie wypytał. Co o tym sądzisz?
- Miejmy więc nadzieję, że Arno go znalazł.
- odparł Bauer, a potem dodał ciszej, jakby do siebie. - I że nie będzie miał mi za złe, że nie porąbałem jeszcze drwa…
- Póki jesteśmy sami zapytam Ciebie co myślisz o naszych nowych towarzyszach?
- zapytał Winkel po dłuższej pauzie. - Yorri to kuzyn Arno i powiem szczerze, że jestem mu w stanie zaufać na tyle żeby wspólnie z nim ratować życie Josta… Edmund sam się przyznał, że w przeszłości nie zajmował się niczym legalnym, ale nie daje nam żadnych powodów do niepokoju. Gowdie ciężko rozgryźć. Dziewczyna zgrywa nieporadną i głupiutką, ale czuje, że wcale taka nie jest. No i mimo iż bez wahania kłamie to i tak zaczynam ją lubić. Mówiłem im o zaufaniu, ale zapomniałem, że to ostrze obusieczne. Oni też nie mają póki co olbrzymich powodów aby nam ufać. Nie licząc kuzyna brodacza i posiadającego swoją reputację akolity Sigmara jesteśmy dla nich niemal nieznajomymi.
- Co do Yorriego i Edmunta wyzbyłem się obaw, ich zaangażowanie w ratowanie Josta mówi samo za siebie. “Po owocach ich czynów poznacie ich - czy w duszach dobroć noszą, czy też obłudę i chciwość.” Nawet Edmund okazał się być godnym zaufania, trzeba tylko pilnować, żeby nie wrócił na złą drogę. Ale Gowdie… Musimy być bardziej stanowczy, na chwilę obecną właściwie nic o niej nie wiemy. Nie zachowuje się jak osoba żyjąca na trakcie, tyle jestem w stanie o niej powiedzieć.
- Eryk zerknął na Berta poważnie. - Trzeba będzie z nią poważnie porozmawiać, o jej przeszłości, jak i najbliższych planach. Musimy wiedzieć, kim jest i czy nie ściągnie na nas jakichś kłopotów. Nie mówię, że w razie czego mamy ją odtrącić - dodał pospiesznie.- Po prostu wiedząc, o co chodzi, będziemy w stanie jej pomóc. A jeśli przed niczym nie ucieka, to jeszcze lepiej. Ale nadal wypadałoby wiedzieć co nieco o niej. - Zamilkł na moment, potem dokończył ściszonym głosem. - Niewiedza w tym zakresie nieco mnie niepokoi. Gdyby nie to całe nieszczęście, już bym ją przepytał…
- Proponuje abyśmy w jakimś większym mieście jakie będziemy mijać sprawdzili listy gończe wystawione za kobietami - skwitował Bert. - Wiem, że to stanowczy krok, ale pamiętam jak Rudi dołączył do nas nie mówiąc o tym, że jest ściganym dezerterem. Okropnie to zniosłem, szczególnie, że to jest jeden z moich najbliższych przyjaciół - dodał gawędziarz. - Pamiętasz doskonale co wtedy musieliśmy zrobić aby ratować jego zadek. - Winkel wykrzywił usta, Eryk potaknął ponuro. - Staram się podejść Gowdie jak zawsze ja. Być spokojnym, wysłuchać, porozmawiać. Czuje, że minie bardzo długi czas zanim się przed kimś z nas otworzy dlatego sami musimy ją sprawdzić. Póki co wiem, że kłamała jeżeli chodzi o znajomość Kislevskiego. Mówiła mi, że zna kilka słów, a wiem już, że włada nim biegle. Może ten język ma związek z jej przeszłością, przed którą ucieka, a może zwyczajnie jest skromna.
- Dobry pomysł
- skwitował nowicjusz, potakując przyjacielowi. - Słuchaj, Bert. Udam się teraz do świątyni, ojciec Choliebek zlecił mi kilka pomniejszych spraw do załatwienia, a od jego dobrego humoru zależeć będzie, czy nadal będę w posiadaniu kluczy do komnaty Morra. Lepiej więc, jak zrobię o co prosił, i później do was dołączę. Z resztą, jak coś ustalicie, dajcie znać, będę gdzieś na terenie kultu. - Spojrzał na niesiony przez Winkela koszyk. - I może wezmę mu kilka jaj, żeby go udobruchać, gdyby już wrócił od Morryty, co Ty na to?
- Weź wszystkie - powiedział Bert podając Erykowi koszyk. - Słuchaj, jak już będziesz na miejscu weź się dokładnie tam rozejrzyj może, co? Ojczulek coś strapiony chodzi, niewyspany, horrory go męczą i ta cała sytuacja żyć nie daje. Myślę, że były łowca nagród znajdzie powód o ile ten będzie leżał w obrębie murów świątynnych.
- Rzecz oczywista. Koszmary te zapewne mają jakiś związek obecnością nekromanty, może i jakiś ślad się znajdzie. Chociaż szczerze, nie liczę na wiele. On chyba nie potrzebuje mieć kontaktu z osobą, którą... No wiesz, atakuje... Ale będę miał oczy szeroko otwarte -zakończył Bauer.

Najpierw zaniesie jajka i ewentualnie przeprosi Choliebka za zwłokę, jeśli ten będzie już czekał. Następnie zajmie się drewnem i rozpaleniem w kominku, przy okazji lustrując pomieszczenie i bardziej oczywiste skrytki - pod łóżkiem, w przepierzeniu jeśli takowe jest, oby tylko nikt go opacznie o złodziejstwo nie posądził. A jeśli chodzi o zamiatanie świątyni... Nigdy tego nie lubił, więc jeśli przyjaciele przybędą z jakimiś informacjami i będzie im mógł w czymś pomóc, tę powinność zostawi sobie na później.
A może przy okazji podpyta ojca Choliebka o jego koszmary? Może zdradzi mu więcej, niż jego przyjaciołom?

Fyrskar 21-02-2015 13:27

Lato 2518 roku K.I., południe

Okolice Weissdrachen

Yorri pewien był, że poszukiwania nie dadzą nic i w tej kwestii się nie mylił. I, gdy tak Jost przyglądał się śladom tajemniczym nad rzeką zostawionym przez kogoś nieznanego, ujrzeli naraz nadciągających chłopów. Nadciągających biegiem, by sprecyzować.

- Idź, porozmawiaj z nimi - zaproponował Jost - a ja pobiegnę, okrężną drogą, do tamtego lasku. Zobaczę, co się tam stało.

Yorri zerknął trwożliwie ku nadciągającym kmieciom. Na raz przypomniała mu się upiorzyca leśna i straszne myśli naszły go gwałtownie. Skinął głową Jostowemu duchowi.

- Idę już tamój. - machnął duchowi by ruszał i dodał na odchodne: - Gdyby cosik stało się, spotkamy się w mieście.

Nigdy nie wiadomo, co stać się może, pomyślał i ruszył naprzeciw chłopom.

- Nie idź do lasu! - krzyknął do Yorriego jeden z biegnących i wcale nie zwalniających na widok krasnoluda rolników. - Upiór!

Yorri jakby nigdy nic obrócił się na pięcie i ruszył szybko w tym samym kierunku co chłopi. Jost jest już, hm… duchem. Czyli… tamten duch nic mu nie zrobi. Chyba. Bardzo być może, ale... taką miał nadzieję.

Pobiegł wte pędy za miejscowymi. I gdy już wyprzedzili go znacznie, gdy z oczu ich stracił, wtedy sylwetki tajemnicze na cmentarzu mu zamajaczyły. Przystanął. Kto to może być? Choć było to kompletnie nielogiczne, Yorri zdecydował się zaryzykować i ruszył cicho. I tak skradał się, do czasu. Nagle zorientował się, że to towarzysze jego i, w pamięci mając upiorzycę, pognał biegiem ku nim.




Lato 2518 roku K.I., południe

Weissdrachen, cmentarz

- Delikatnie - mówił jego kuzyn. - to z Czarownic Łowcą obchodzić bardziej trzeba się niż z dzieciakami wioskowymi. Niedelikatnego co może tu być? Rzeknę ci. Szczególnego nic. Zatem ozora nie strzęp po próżnicy. Z kim trzeba odpowiednio gadać umiałem zwykle. Z arystokracją dopiero to delikatnie w sigmaryty zabójstwa sprawie było trzeba. - warknął nieprzyjaźnie Arno.

- Do lasu idę, bo Choliebka ojca o dzieciaki pytałem ja. Interesować mi zbytnio teraz nie wypada się - dodał Hammerfist.

- Dzieci jak dzieci - odrzekła Gowdie. - wszędzie takie same, jeśli to jakaś różnica czy miastowe czy wiejskie, to aż tak się nie wyznaję. Choć z tymi tutaj rano w piłkę grałam i rozmawiałam już. Łatwo było zauważyć, że zmartwione i gdzieś tam wystraszone ostatnimi wydarzeniami.

- Uff… pfrr… - Yorri podbiegł zmachany do kompanów. - Jak dobrze, że was widzę… upiór w lesie! Wieśniacy mi powiedzieli, on tuż-tuż… a co wy tu robicie, jeśli spytać można?

- Kolejny upiór? Niech to licho. Kapłan będzie miał pełne ręce roboty, a Arno najwyraźniej chce mu pomóc, jako do lasu będzie szedł. Ja i ta tutaj - wskazał głową na Gowdie - idziemy gadać z tutejszą dziatwą, będziemy szukać tej księgi, o której kapłan nam napomknął. - wyjaśnił zasapanemu krasnoludowi Edmund.

- Rozumiem - Yorri pokiwał głową. - Hm… Arno, ty się do lasu wybierasz…? Tamój duchy i… pójdę z tobą, bo się jeszcze w jakąś kabałę wpakujesz i tyle z tego będzie.

- A Josta gdzie wywiało? - zapytał Edmund rozglądając się po okolicy.

- Poszedł zerknąć co wieśniaków wystraszyło, cholibka… - Yorri kaszlnął. - Tak sobie pomyślałem… że jemu duch nic nie zrobi, w końcu… Jost duch, nie żyw w ścisłym tego słowa znaczeniu. A ty… jak myślisz?

- Znajdźcie go i upewnijcie się, że dobrze myślisz. - uśmiechnął się Edmund i klepnął przyjacielsko krasnoluda po ramieniu. - Nie traćmy czasu, do zobaczenia w karczmie. - skinął Edmund krasnoludom.
Yorri pokiwał zajadle głową, wyrzucając z bujnej czupryny leśne gałązki i źdbła trawy.

- Tak zrobimy. - uśmiechnął się. - Zamówcie nam po kufelku, zaznaczywszy przedtem karczmarzowi, by wody nie dodawał i nie ingerował w trunku smak. Wrócimy przed… - popatrzył na niebo. - Jaką my mamy porę dnia, bo mi umknęło toto gdzieś pomiędzy spotkaniem z marą, a gonitwą ku nekropolii?

- Nieduchy, duchy czy… Pomocy potrzebuje Jost. Zesrać choćbym od duchów w gacie miał się, to i pójdę. Znajdę może coś, co pomoże mu. Mitrężyć nie ma co - Arno machnął ręką w stronę lasu.

Yorri ruszył pospiesznie za kuzynem.

rudaad 21-02-2015 21:08

Zrządzenie boskie - wszyscy w kupie, zdrowi i żywi... No prawie - nie było Josta, który na zdrowego i żywego coraz mniej wyglądał, a takie widoki niespecjalnie byłą złodziejkę przyciągały, dlatego też nie wybrała się do przechowali z resztą grupy. Za to obrazki nabazgrane na cmentarzu interesowały ją już bardziej. Na szczęście Edmund nie protestował i bez większego marudzenia zaprowadził ją w rzeczone miejsce, a tam... owszem język tajemny magiczny, omal pewne, że nekromancki. Bezdyskusyjnie nie iluzjonistyczny, bo z takim by sobie dziewczyna poradziła i może potrafiłaby coś więcej powiedzieć. O ile oczywiście by zechciała. Z chceniem bywało różnie, rano miała ochotę się przysłużyć nowym kompanom, ale ją odsunęli na bok. Teraz mimo, że niespecjalnie czuła łaknienie wspierania grupy to nagle krasnolud najeżył się na nią, że jej to wszystko powiewa. Dziwna rasa, ale pasująca jak ulał do tej cudacznej drużyny, która nawet uzupełniona o obce osoby chciała za siebie nawzajem iść równym krokiem na stos. Jednak za samo rozmawianie z dziećmi i spełnianie prośby miejscowego wielebnego chyba się tam nie chadzało. Takoż Gowdie uwolniona z bratobójczego uścisku Mundka ruszyła z nim w okolice karczmy, a tam dzieciarnia bawiła się w sporej gromadce. Około dziesięciu urwisów od, miej więcej, pięciu-sześciu do jedenastu-dwunastu lat. Znów mniej więcej tyle samo dziewczynek co chłopczyków. Jedne umorusane bardziej od drugich, wszystkie wesołe.


Dalej grają w piłkę na ulicy. Gdy Edmund i Gowdie podeszli do nich, zbiegły się na ich znak. Dwójka dorosłych została nagle otoczona przez dzieci i poczęli oboje mimowolnie odczuwać jak atawistyczna potrzeba ciągnie ich do przytrzymania własnych sakiewek. Igor zaś siedział wciąż przed karczmą i patrzył z daleka na całą scenę. Obserwował, jakby sam polował na czarta, o którego przyszli wypytać. Jedno tylko szczęście, że na pewno nie słyszy nic z takiej odległości. Uśmiechy losu bywają zwodnicze, więc z okazji należy korzystać szybko. Szczygiełek powitała zgraję własnym, wesołym uśmiechem i zaczęła tyradę jak to zwykle miała w zwyczaju:

- Zdrastwujcie! Czyli witajcie, a tym razem i znowu. - zaśmiała się, po czym kontynuowała - Kto mi powie, kogo nie ma z wami, bo dziwny jest i nie lubi się bawić z innymi? - zwróciła się twarzą do dzieci młodszych, żeby po chwili odwrócić się do tych starszych z komplementem i przypomnieniem skąd powinny ją kojarzyć. - Mimo, że o wasze towarzystwo zabiega i sam Wielki Kislevski Igor i ja chętnie z wami piłkę kopałam.

W tym samym czasie były banita stał za towarzyszką, starając się wyglądać jak najmniej groźnie, w czym miał nadzieję pomoże mu szczerzenie swoich, niestety nieco, wyblakłych zębów. Nic to było jednak dla lokalnego przychówku, bo popatrzyły tylko po sobie, a potem na Gowdie z nieukrywanym zdziwieniem.

- Że co? - zapytał chyba najstarszy chudzielec.

Edmundowi zajęło chwilę przetrawienie tego co powiedziała dziewczyna i ostatecznie doszedł do wniosku, że plecie trzy po trzy, bo z twardzielami takimi jak te - trzeba twardo:

- O co moja koleżanka pyta, to czy jest tutaj w mieście jakiś dziwny dzieciak? Znaczy… - podrapał się po szczecinie - Taki który nie chce się z wami bawić? Mam racje? - spojrzał na Gowdie, która tylko skinęła głową czekając na oczywisty rozwój wydarzeń...

- My nie chcemy bawić się z Tomem… - wypaliła mała blondyneczka.

- A dlaczego? - dopytała spodziewając się odpowiedzi.

-Bo on ma sześć palców i je kozy!
- odpowiedziała bez namysłu.

- To nasz dzieciak - szepnęła do Edmundowi koleżanka po fachu, przybierając poważną minę, która i tak nie ukrywała wystarczająco jej rozbawienia. Mimo to zwróciła się znów do dziewczynki:

- Jeszcze dlaczegoś?

Na co ta pokręciła głową, a nim nawet skończyła odezwały się kolejne dziecięce głosiki z tłumu:

- Ja nie lubię Grega! - krzyknął pięciolatek.

- A ja Anny! Ona mnie całuje! - dodał drugi.

- Zaczęła się litania - znów dziewczyna zwróciła się tylko do byłego złodzieja, żeby po chwili spróbować, choć wyłowić jakąkolwiek wskazówkę ze wszystkich tych nonsensów:

- Grega nie lubisz, bo?

- Bo on się bije… - mały spuścił głowę.

Jak tak dalej pójdzie spędzą tu pewnie cała noc, ale dziewczynie się nie spieszyło, co innego Jostowi, a przy okazji i Edmundowi, który pokręcił głową, gdy Gowdie na niego spojrzała i podpowiedział jej co na takich urwisów najlepiej działa :

- Konkrety moja droga, konkrety.

Z konkretów zaś wiedzieli tylko tyle, że szukają dziecka w wieku lat dziesięciu - dwunastu, co to niższy jest od krasnoluda, o płci nieznanej, ale za to za pewne z księgą. Może tyle wystarczy.

- A jest taki ktoś kto ma 8-10 lat i chodzi wszędzie z wielką księgą? - spróbowała Szczygiełek i prawie trafiła, bo do odpowiedzi wyrwał się rudy chłopczyk:

- My nie umiemy czytać, ale Maria z Derkiem znaleźli księgę z obrazkami!

- O! Oglądaliście wszyscy tą księgę? - spróbowała kobieta, żeby pociągnąć temat dalej.

- Ja nie.

- Ja też nie.

- Ja widziałam.
- powiedziała cicho dziewczynka.


- Tak, Maria widziała. - dodał jej kolega stojący obok.

- W głowie mi się kręciło od tych dziwnych, śmiesznych obrazków. - powiedziała mała Maria.

- A Derekowi się nie kręciło? A propo gdzie on jest? - zapytała, bo skoro Maria jest tu, to szukają właśnie Dereka.

- Też się kręciło. - odparła dziewczynka. - Nie widziałam go do wczoraj. - dodała.

- A mały Horst znalazł nieżywego borsuka przy wiatraku i go szturchnął kijem, że mu oko wyskoczyło, awwwww… - powiedział mały piegus, próbując zostać w centrum uwagi, która w całości skupiła się na dziewczynce. Gowdie jednak nie była do końca bez serca, więc poświęciła mu też chwilę uwagi zwracając się do Edmunda z dwuznacznym uśmiechem:

- Rude to fałszywe. A teraz zabawiaj publikę, a ja wezmę Marie na pogawędkę.

Jak na zawołanie poproszony szybko wyrwał piłkę jednemu z dzieciaków i wykopał krzycząc:

- Umiecie grać w gałę?

- Pewno! - kilku harpaganów od razu wszyło z szeregu.


- To poznacie teraz zasady z Oberwil zasrańcy! - wyszczerzył się Edmund do dzieciaków i podał piłkę do najmniejszego chłopaka.

- Z Obersrill he he. - rudzielec pokazał języka.

- To dawaj! - najstarszy kopnął piłkę do kumpla. - Pogramy w szczurka. Gonisz! - krzyknął do Mundka.

Banita rzucił się w pogoń za piłką, mogąc mieć jedynie nadzieję, że nie znajdą się w pobliżu żadne ekskrementy, ot taka błachostka, a może zmienić radosną grę w piłkę na regularną wojnę kupą. Mimo, że żadnej nie było widać na horyzoncie to i tak coś zaczęło śmierdzieć kislevskiemu ochroniarzowi, więc ruszył, całkiem zgrabne, cztery litery w kierunku dzieciarni. Był już blisko, w połowie drogi, gdy Edmund huknął do chłopaków:

- Dzieciaki, patrzcie! Idzie drugi bramkarz! Może mały meczyk?

Na co oczywiście dziatwa przyklasnęła wyrywając się jeden przez drugiego:

- Igor z nami! Dudzio, Chudy i Bercik z tobą będzie. - pokazał trzech najmniejszych zamorków.

- Bramka na trzy kroki ciapciaki! - Edmund zaczął odmierzać. - Od tąd do tąd.

- Dobra.

Igor nadbiegł truchcikiem omijając jednak cała zgraję urwisów i wesoło pokrzykującego banitę by od razu podejść do rozmawiającej z dziewczynką Gowdie. Nim jednak, niby przypadkiem, trafił na swoją ulubioną pieguskę, ta zdążyła już przeprowadzić prawie pełny wywiad z Marie:

- Marie, gdzie mieszka Derek? - zapytała dziewczynki odchodząc na bok z daleka od rozkrzyczanej hałastry na czele z Mundkiem.

- Tam! - wskazała ręką na południowy-wschód. - Za domem Herr Schreibena. A dlaczego pani pyta?

- Chciałabym sprawdzić, tak jak prosił mnie ojciec Choliebek, czy wszystko u niego dobrze, bo ponoć któreś dziecko się w nocy zgubiło. - Powiedziała siadając na kamieniu na skraju drogi by mieć twarz na wysokości głowy dziewczynki i kontynuowała:

- Rodzice Dereka pewnie są jeszcze w pracy, prawda? Może oni go widzieli i pomogą mi i wielebnemu znaleźć Dereka. Jak chcesz możesz iść z nami, a po drodze skubniemy jakieś czereśnie. - uśmiechnęła się do dziewczynki, samej gładząc się po wychudzonym brzuchu. Z przewodnika po miasteczku jednak wyszły nici, bo mała okazywała się bystrzejsza, niż na to wyglądała.

- Mnie mama zabroniła chodzić z obcymi. - dziewczynka niechętnie cofnęła się bliżej dzieci w grupkę. - Ja nic złego nie zrobiłam…

- I mama miała rację, nie wolno nigdzie chodzić z obcymi. - powiedziała poważnie Szczygiełek. Przypominając sobie równocześnie, że nie jest już u siebie w domu, na własnym podwórku i tu większość dzieci ma rodziców, nie to co ona. Niezrażona własnymi wspomnieniami, w których nie było krzty żalu, bo zwyczajnie żadnego innego życia już nie pamiętała, kontynuowała:

- Dlatego ja pójdę z Edmundem. Tylko musisz mi powiedzieć jak ma na nazwisko Derek żebyśmy się nie zgubili. I nie, nie zrobiłaś nic złego, a możesz zrobić dobrego mówiąc nam gdzie znaleźliście z Derekiem księgę?

- Na cmentarzu. - szepnęła cichutko, żeby inne dzieci nie słyszały. - Hochschapler Derek.

"Czyli truciciel kur" - pomyślała ruda i odezwała się również przyciszonym głosem:

- Kiedy byliście na tym cmentarzu? Nikomu nie powiem i nie będę krzyczeć. Obiecuję.

- Po tej nocy co oni przyjechali. Rano.


- Derek ma teraz księgę, prawda? - zadała ostatnie pytanie jakby upewniając się, że są jeszcze szanse na ratunek dla Josta.

- Miał gdy go wczoraj widziałam.

- Gdzie go widziałaś ostatni raz? Może to pomoże nam... - urwała w pół słowa widząc brodaty cień kislevskiego wielkoluda, który wcale się nie krył, a biegł wprost na nią, z daleka już, wykrzykując:

- Hej, hej, kto wygrywa?! -Igor znalazł się przy Gowdie. - Znowu beze mnie gracie? - by wypalić wesoło. - Co słychać kłamczucho? - zapytał rudzielca.

- Jeszcze dobrze grać nie zaczęli, ale pewnie wygrywa ten, z kim jesteś w drużynie. Edmundowi by nikogo mocnego nie dali przecież.
- odpowiedziała równie wesoło, zupełnie niezbita z pantałyku. Lata życia z samej tylko malwersacji ułatwiły jej natychmiastową wręcz zmianę tonu, wyrazu spojrzenia i osoby do której mówiła.

Banita zaś dosłyszawszy, że o nim mówią, spojrzał na swój zespół, a tam Dudzik miał zeza.

- Goń się, Dudzio jest gwiazdą naszej drużyny. Dostaniecie tak po gaciach, że mama będzie musiała was przebrać. - zaśmiał się Edmund rubasznie.
Chłopczyk uśmiechnął się od ucha do ucha prężąc chudą, zapadniętą klatę.


- A i tak wy przegracie, bo macie tą dziewczynę! - wskazał Edmund palcem na Gowdie. - Ona pewnie nawet piłki kopnąć nie potrafi!

"Oj potrafi, ale po co się wychylać? Zwłaszcza w takim towarzystwie" - pomyślała wskazana i kontynuowała pogawędkę z ochroniarzem:

- A z tej kłamczuchy to chyba musisz mi się wytłumaczyć? - lekko przechyliła głowę i podciągnęła figlarnie kącik ust wstając z kamienia.

- Nie trzeba. - wzruszył ramionami Kislevita. - Wystarczy policzyć twoich kompanów w miasteczku, których nie ma, bo wyjechali.

- Kto wyjechał? - Nie zrozumiała.

- On? - kiwnął głową na Edmunda. - Bystry maładziec, już obrócił na zad. - zaśmiał się.

- Nie powiedziałam, że wyjechali, tylko, że poszli coś załatwiać beze mnie i nie wiem gdzie są. - oburmuszyła się dziewczyna, ale z uśmiechem, uświadamiając sobie w końcu, że chodziło o ich poranną rozmowę. Honor złodzieja nie pozwalał jej kłamać... częściej, niż zachodziła taka potrzeba. Przyzwyczajona za to była do nie mówienia wszystkiego.

- A co wy tak kręcicie sie po miasteczku, ludzi wypytujecie, czego wy szukacie? - zapytał poświęcając większą uwagę Gowdie niż piłce. Przy okazji potwierdzając obawy dotyczące wiecznie wiszącego nad nimi wielkiego oka obserwatora.

- Dziecka teraz szukamy - odpowiedziała wprost. - Ojciec Choliebek powiedział, że po nocy się jakieś zgubiło, jak chcieliśmy też zrobić coś dobrego i zaoferowaliśmy pomoc.

- Zgubiło się? - Igor zdziwił się. - Nie wiedziałem. A kto taki?

- Albo matula nie upilnowała, bo się błąkało samo po nocy.


Kislevita popatrzył na Szczygiełka uważniej.

- To się zgubiło czy błąkało i nie znalazło? - zapytał powoli dobierając słowa.

- Chyba się zgubiło, skoro się nie znalazło, a może i znalazło, pójdziemy sprawdzić. Najwyżej wytłumaczymy tak jak i ty mi tłumaczyłeś żeby się pilnować i pilnować dzieci.

- Hej, rebiata! - Igor klasnął żywo w dłonie. - Kto się zgubił w nocy? Czemu mnie nie mówiliście nic?

- Nikt się nie zgubił. - powiedział zdyszany chłopak. - Ja nie wiem nic. - wzruszył ramionami.

Igor spojrzał na Gowdie, widać nie potrafiąc wyzbyć się przyzwyczajeń z długoletniej współpracy z Łowcą ciągnął przesłuchanie:

- Jak Herr Choliebek mówił, że to dziecko się nazywa?

- Nie mówił, chyba sam ledwo widział. Mówił tylko, że o taki wysoki, więc pewnie z 10 lat. - odpowiedziała dziewczyna, pokazując dłonią to co zapamiętała z wypowiedzi Arno.

- To pójdę sprawdzić z wami czy się znalazł. - powiedział Kislevita. - To ważna sprawa jak sie dzieci gubią w takich okolicznościach. - kiwnął głową na szafot. Mimo, że widok nieprzyjemny, Gowdie była jak najbardziej zadowolona z obrotu spraw, ale oczywiście ktoś musiał to popsuć strugając głupa:

- Jakie dziecko się znowu zgubiło do cholery? - zapytał zdziwiony Edmund podtrzymując piłkę nogą.

- Marie mi mówiła, że od wczoraj nie widziała kolegi i kapłan przecież, że się po nocy ktoś błąkał, a Igor chce nam pomoc. - Powiedziała z naciskiem, powoli sącząc słowa, próbując jednocześnie dać banicie do zrozumienia, że przyda im się wyszkolony woj, gdy spotkają prawdziwego, potężnego nekromantę.

- A wiemy jakiego kolegi? - rzucił banita.

Igor przeniósł wzrok na Szczygiełka, która nie zdążyła odpowiedzieć, gdy znów wtrącił się Munek:

- Ja wiem o chodzi, znowu to samo. Czy ty musisz kłamać każdemu kogo spotkamy? Nie masz nic lepszego do roboty dziewczyno? Znowu chcesz nas w coś wplątać kretynko?

"Jeszcze słowo, a ci łajna napcham do butów" - nie powiedziała na głos Gowdie.

Zbrojny uniósł brew zaciekawiony.

- Cicha woda, brzegi rwie. - uśmiechnął się. - Czego wy się tak boicie, że mnie okłamywać chcesz? - Kislevita zapytał dziewczynę.

"Ducha! Prawdziwego ducha, co z Josta rano wyszedł pozostawiając ciało, a bardziej to tego nekromanty na którego polujecie jeszcze tutaj!" - nie krzyknęła kobieta.

- Jak na moje to nie strach, ale brawura. W każdej wiosce musi coś odwalić, a potem musimy uciekać. Ale, że niby dziecko zniknęło? Czy ciebie dziewczyno popieprzyło? Jeszcze nas oskarżą, że porywamy dzieci pacanie. - Kanincher ściszył głos, aby dzieciaki nie słyszały.

"Wyzwij mnie jeszcze raz, a codziennie będę wstawać przed świtem, żeby cię kopniakiem w żebra budzić" - nie zagroziła ruda.

- To nie jest jakiś pieprzony Julbach. Tamci biedni rolnicy pewnie nadal szukają skarbu Sigmara przekopując swoje pola.

Szczygiełek bezradnie rozłożyła ręce i znacznie posmutniała. Spuściła głowę i poszła za Edmundem, rzucając tylko wystraszone spojrzenie Igorowi. Jeśli taka dziewczęca zagrywka nie zda egzaminu, to nie miała pomysłu jak inaczej dać znać Kislevicie żeby poszedł za nimi.

Gdy odeszli z Edmundem kawałek, ten od razu się do niej zwrócił, kontynuując ruganie:

- Ten tutaj - palcem wskazał Igora - jest na usługach Wielkiego Teogonisty, a jakoś nie mam ochoty przez twoje wygłupy spłonąć na stosie. O nie, na to nie pozwole. - pogroził palcem dziewczynie. - Zbieramy się zanim narobisz więcej szkód, trzeba zrobić zakupy przed dalszą podróżą.

- Ja za to, przez twoją bezmyślność, nie mam zamiaru umierać w męczarniach od zaklęcia prawdziwego nekromanty. Pomyślałeś, że Eryk może mieć rację i gówniarz naprawdę jest tym samym potężnym magiem, który ruchem ręki wskrzeszał zastępy umarłych? Możesz mi opowiadać różne bajki, ale co niby chcesz żeby dwóch złodziei zrobiło stając oko w oko z takim potworem? Bierzmy księgę i w nogi? A może ja go zagadam próbując sprzedać twoje dziewictwo na ofiarę, a ty mu buchniesz buty? Potrzebujemy kogoś kto wie co robić w takich wypadkach i będzie w stanie nas obronić. Sami z resztą po rozmowie z kapłanem Morra - swoim kumem - dowiedzą się o wszystkim, a my wyjdziemy prostą drogą na stos, a tak mamy jeszcze szansę. - Gowdie z realnym strachem wyczuwalnym w głosie wyszeptała przez zaciśnięte zęby Edmundowi wcale nie podnosząc głowy. Kiedy przez dłuższy czas nie doczekała się odpowiedzi, dopowiedziała co miała w głowie, a o czym powinien być banita uprzedzony:

- Jedyna nadzieja w tym, że Igor jednak pójdzie za nami, a my będziemy wiedzieć gdzie jest. Swoje zrobimy i to nawet ze stróżem na plecach, nie mów, że tak nie robiłeś. A jeśli takiego opiekuna i obrońcy nie będziemy mieli, to mam nadzieję, że ktoś prócz ciebie wyznaje tu jeszcze Morra, bo możemy nie zdążyć wykopać sobie własnych grobów.


Alaron Elessedil 22-02-2015 00:06

Arno natychmiast po spotkaniu grupy w celu wymienienia informacji wyruszył na cmentarz czując, że ma w końcu punkt, w którym może zacząć szukać. Coś, co może nie być ślepym zaułkiem.

Nie zważając na to, gdzie kto miał zamiar iść czym prędzej udał się na cmentarz. To właśnie tam udawał się sigmaryta w poszukiwaniu kapłana Morra, zaś khazad wiedział, iż musi się pospieszyć. Gdyby kapłan wszedł daleko w las Arno mógłby mieć problem ze znalezieniem go.

Jednakże nie tylko to było powodem, który kierował Hammerfista do lasu, choć sam krasnolud nie chciał się przyznać. Słyszał o mutantach grasujących w tamtych rejonach, a on normalnie, po khazadzku miał ochotę przypieprzyć im młotem.

Gdy był już nieopodal miejsca ostatniego spoczynku okolicznych mieszkańców zobaczył wracającego do miasta ojca Choliebka.

- Do ojca pytanie jedno jeszcze mam - powiedział Arno i zapytał:
- O dziecku wspomnieć ojciec raczył, które biegnąc uwagę zwróciło ojca. Jak nazywało ono się, jak wyglądało albo?

- Nie wiem, kto to był, bo za daleko było i za ciemno. Zawołałem nawet, ale nie odwróciło się, nie zatrzymało... Biegło dalej. - rozłożył ręce. - Wysokie nie było, od ciebie mniejsze. Jakbym zgadywać miał, to dziesięć zim jeszcze nie widziało. A dlaczego pytasz?

- Że stało coś się pomyślałem. Że pomóc jakoś by można było. Znaleźć tylko potrzebuję go spytać coby czy stało coś się, bo i przestraszonym zapewne było, skoro na ojca wołanie odwrócić nie raczyło się - odparł Hammerfist.

- Być może… - zastanowił się Choliebek marszcząc wysokie czoło przechodzące w łysą głowę. - Albo komuś w szkodę weszło, to i raczyło biec szybciej… Nie wiem kto to był, ale jak coś złego nabroiło, to i niedługo samo wyjdzie szydło z worka.

-Do głowy nie przyszło mi to. Tak też być mogło. Samo zatem pewnikiem rozwiąże wszystko się. Uwagę zwrócić jednak swą mogę czy zmartwione, smutne czy nie chodzi jakieś. Czy dziewczynka to, czy chłopec był ojciec wie? Czy włosów kolor miało jaki? Tobym nie każdemu przyglądać się musiał z osobna.

- Ciemno było. Chude dziecko to było. Co cię tak panie przyjezdny tak to wszystko interesuje? Dziwnie się zachowujecie zaprawdę powiadam. Nic złego z tego mam nadzieję nie będzie. Dosyć już jest w Weissdrachen problemów. - skinął ręką na pożegnanie i poszedł przed siebie do miasteczka.

Wyglądało na to, iż ponownie wszedł na grząski grunt. Ponownie tracił z oczu ścieżkę. Około dziesięcioletnie dziecko. Tyle się dowiedział, choć liczył na więcej szczegółów. Ba! Liczył na rysopis dziecka, które wystarczy już tylko znaleźć.

Ponownie stracił humor.

Nagle zobaczył Gowdie i Edmunda znajdujących się przy dziwnych znakach. Najwyraźniej postanowili je sprawdzić, choć deklarowali poszukiwania dzieciaka "innego" niż wszystkie. Może wiedzieli, że dostaną dodatkowe dane po rozpytaniu u sigmaryty. Pokrótce opowiedział im czego się dowiedział i zdążył zniechęcić się do Gowdie jeszcze bardziej.

Doprawdy coraz mniej podobała mu się ta dziewczyna. Chce jedynie wyjść cało z sytuacji, zaś pomoc Jostowi jest jedynie celem zbieżnym. A ciężko o coś bardziej pewnego na świecie niż pamięć khazadzka.
(...) grzebanie się w tym głębiej może nam przysporzyć więcej szkody niż pożytku(...) - mówiła. Jakimż to innym sposobem można było nekromantę w pył roznieść i towarzyszowi - przepatrywaczowi ciało zwrócić?
Teraz z kolei dowiedział się, iż nie poradzi sobie z wypytywaniem dzieciaków jakby trudnym specjalnie było to. Jakby to dawno tak sam dzieckiem w Biberhof był. Jakby to nie z Bertem, Erykiem i Jostem szlachtę rozsądzali pod kontrolą herr Keptze.
Hammerfist nie będzie protestował, gdy galimatias cały w końcu się rozwiąże, a Gowdie zechce iść swoją drogą.

Tymczasem do ich gromadki dołączył kuzyn Yorri. Gowdie razem z Edmundem ruszyli w poszukiwaniu dzieciaka, zaś dwójka khazadów udała się w kierunku lasu.

Również tym razem mieli szczęście spotkać kapłana na swej drodze. Tym razem był to Morryta. Niósł przed sobą coś zawiniętego w swój płaszcz niczym zebrany chrust na ognisko. Nie krył się z tym, gdy zobaczył dwójkę krasnoludów.

- Dzień dobry. Znalazł czy ojciec cosik, co Jostowi pomóc w jego sytuacji może? Bom od towarzyszy mych słyszał, że i o pomoc zwrócili do ojca w tej sprawie się - zapytał Arno widząc pakunek kapłana Morra.

Morryta przystanął i popatrzył na Arno. Nic nie odpowiedział Hammerfistowi zza maski. Przeniósł wzrok na Yorriego i przecząco pokręcił głową. Ruszył przed siebie w kierunku cmentarza.

- Wskazówki jakieś może chociaż? Co pomóc może cokolwiek? Przyda nam wszystko się. Do szczegółu najmniejszego choćby - zapytał jeszcze Hammerfist, choć nie spodziewał się niczego ponad kolejne pokręcenie głową. Ale zapytać nic nie kosztowało.

Kapłan zatrzymał się i odwrócił.
- Księgi szukajcie. Czas ucieka.

Poszedł dalej, nie czekając na odpowiedź krasnoluda.

Yorri pokręcił kudłatą głową i mruknął pod nosem.

- Bezużyteczny dupek… - chrząknął i zerknął, czy aby kapłan go nie usłyszał. Po czym rzekł głośniej do Arno. - No, masz swoją odpowiedź kuzynku. Nie ma co mitrężyć, idziemy.

- Taaa - warknął Hammerfist.
- Jakobyśmy innego robili coś… - burknął Arno i ruszył do lasu. Tam jednak nie było nikogo. Ani niczego. Kolejny zawód.
Niemniej to, iż nie spotkali niczego od razu nie znaczyło, że w ogóle nic nie znajdą. Rozpoczęli poszukiwania oddalając się od siebie na odległość wzroku. Arno przyglądał się wszystkiemu, co tylko mu wpadło w oko. Liściom, gałązkom, ziemi, otoczeniu, ruchom zwierząt, jakie to były zwierzęta.

Po pewnym czasie wreszcie do czegoś dotarli. Rozkopana ziemia. Yorri powiedział, że to właśnie w tej okolicy widział ducha.
Co ciekawsze znajdowała się na dnie brudna, cynowa blaszka cechu domokrążców.

- Domokrążcą był Bert. Pokazać warto mu to - powiedział Hammerfist chowając blaszkę do kieszeni.

- Jak ty nie wiem, ja rozejrzeć muszę jeszcze tu się. Nowego coś znaleźć uda może mi się. Rzeknij tylko gdzie nie było jeszcze cię, pójdę tam - dodał spoglądając na Yorriego.

Miał zamiar pójść tam, gdzie jeszcze nikt z jego towarzyszy nie był. Gdyby nic nie udało mu się znaleźć będzie musiał wrócić do wsi licząc na to, że innym powiodło się bardziej.

Campo Viejo 22-02-2015 06:07





Lato 2518 roku K.I., po południu

Weissdrachen, karczma "Pod Trzema Tańczącymi Smokami"


Na ryneczku Weissdrachen, popołudniem, było pustawo. Kto nie był w polu, wolał chłodzić się w cieniu. Bert poszedł więc do karczmy. Nie znalazł tam kompanów, co znaczyło, że był pierwszy. Zostało czekać. Zasiadł przy ich stoliku i wkrótce przekonał się, że atmosfera była nieco inna niż jeszcze przed południem. Dwa razy musiał wołać karczmarza, żeby podszedł do stolika z piwem. Miejscowi, posyłali mu równie ukradkowe spojrzenia co wcześniej łowcom czarownic. Różnica była tylko taka, że ich wzrok był nie tyle wylękniony, co może złorzeczący? Czyżby złowrogi?

Zaczął opowieść, tą która zawsze zjednywała sobie słuchaczy, którą trzymał w rękawie jak asa, lecz już po kilku elokwentnych zdaniach, ktoś mu odkrzyknął.

- Ryja stól!

Ciekawe, czy tak zachowaliby się, gdyby był na sali łowca czarownic, lub Igor czy kapłan Matajasz? Nie wiedział. Karczmarz z ociąganiem przychodził do stołu Berta i dopiero gdy zawołany, nie pytał sam siebie o nic i mrukliwym był półsłówkami odpowiadając na pytania Winkela o jadło i lekką gadkę o dupie Maryny.

Do oberży wszedł wkrótce szczupły mężczyzna, w stroju wskazującym na wyższe sfery. Bordowy długi frak, wysokie czarne buty z cholewami, lśniące jak psu jajca i stercząca z kieszeni krochmalona chusteczka. Ulizany gładko na boczek, a włosy lśniące pomadą, długie były i falując opadały w kucu na plecy niepozornej postury jegomościa. Od razu skierował kroki do stolika Berta i zatrzymawszy się, gładko ogolony gołowąs w wieku lat miej więcej dwudziestu, popatrzył z góry na Winkela. Odpicowany lokaj.

- Herr Schreiben pana na obiad zaprasza do siebie. Sprawa to pilna a jedzenie stygnie, więc nie zaleca się czasu mitrężenia. – mówił spokojnym półgłosem, wystarczająco jednak głośno, aby Bert słyszał każde słowo bardzo dokładnie, w przeciwieństwie do nadstawiających uszu miejscowych. – Proszę, zaprowadzę pana, sługą jestem wielmoży. – zapraszającym, acz stanowczym gestem wskazał drzwi.




Lato 2518 roku K.I., po południu

Weissdrachen


Yorri szedł przez miasteczko wprost do karczmy, gdzie miało być spotkanie wszystkich w celu narady, co robić dalej. Blaszka cechu domokrążców znaczyć coś mogła a Bert Wiknel wedle słów kuzyna, z rodziny tego fachu pochodził, to może i by coś na ten temat wiedział. Nie bardzo wiedział co, bo co tu więcej można, niż to co juz jest wiadomym? Minął świątynię, szedł główną ulicą obok szafotu i już był blisko „Trzech Smoków”, gdy poczuł pchniecie w bok tak ogromne, że obiegł kilka kroków w bok, o włos nie tracąc równowagi. Jeden z przechodniów popchnął go za róg karczmy, gdzie między ścianami dwóch budynków stał ustęp a za nim płot.

Smród końskiego łajna, który mu zawirował w nozdrzach, i intuicja przestrzegła go w ostatniej chwili, dosyć, że krasnolud obracając się uskoczył w bok przywierając plecami do karczmy w tym przejściu. W samą porę. W miejscu, gdzie przed chwilą była zdziwiona facjata Rdestobrodego, przeleciał wielki jak bochen chleba kułak łapy Herr Kichnera.

A capiło od stajennego siarczyście. Zaschłym gównem oblepiony policzek krył w sobie obszczane słomki. Uwalony był w odchodach od brody po czubek głowy z lewego profilu, tak samo jak od kaloszy po ramię kufajki z boku tej strony.

- Łachudro gibcoku kurwy macierzy bękarcie! – sapnął wściekły jak niedźwiedź parobek. – Żarty chudy kozi ty zadzie wybiję ci ze łba! – ruszył na uczonego z podniesionymi do walki kułakami zasłaniając swym postawnym ciałem słońce.



Lato 2518 roku K.I., po południu

okolica Weissdrachen, las


Arno włóczył się, po lesie szukając śladów i upiorów. W zasadzie nie bardzo wiedział czego szukać. Ach tak. Szukał tropów zwierzoludów lub mutantów. Dwie rzeczy przeszkadzały mu w tym dotkliwie. Nie znał się na tropieniu i choć na wsi wychowany, do lasu częściej chodził po chrust i za potrzeba niż na polowanie. Kowalem był i górnikiem a nie pasterzem takim jak Jost czy Marianka Millerowa, co z wyrębu żyła z rodziną. Uparty jednak był i nadziei nie tracił. Wszak przyjacielowi mógł w tym pomóc i to liczyło się w tej chwili. A gdyby wioskę jeszcze ocalił przed napadem chaośników, to było też piknie. Pi co jednak nie znalazł niczego co by wskazywało na jakiekolwiek ku temu poszlaki. Lasek nie był zbyt wielki, lecz ciągnął się mniejszymi lub większymi chaszczami i zagajnikami, jak okiem sięgnąć dookoła Weisbrachen, otaczając pola lub je przecinając, odgradzając. Kto wie, może i rangerem nie był, ale nikt mu nie powie, że nie pozna leśnego obozowiska, porzuconego czy też przygotowanego. Szukał więc, zamiar mając po co najmniej dwóch kwadransach wrócić do miasteczka.

W tym czasie duch Josta czynił podobnie jak Hammerfist, z tym, że zamiar miał lecieć wręcz dookoła miasteczka, łukiem je ominąć i przy okazji przepatrzeć okolicę. Szybkość z jaką się poruszał oraz to, że nie zatrzymywały go żadne gałązki, krzaki a nawet powalone drzewa, sprawiały, że był szybki w przepatrywaniu, bardzo szybki, zważywszy nawet na to, że starał się to robić ostrożnie. Wszak nie deptał ściółki, nic nie skrzypiało pod jego butami, a ptaki nie zdradzały milczeniem jego obecności. Nie robił już sobie nic z tego, że materia przenikała jego ciało i nie schylał się przed gałęziami. Na okolicznych polach widział ludzi z końmi pracujących w pocie czoła. Tak jak w Biberhof, pomyślał. Przebył juz kilka mil, nie znalazłszy niczego podejrzanego, lecz miał do zrobienia jeszcze ze trzy razy tyle, jeśli zwalniać nie będzie.



Lato 2518 roku K.I., po południu

Weissdrachen


Gowdie z Edmundem po krótkim i zakończonym remisem meczu, czym Oberwilliak zaskarbił sobie w swej drużynie pełne szacunku miano ich kapitana, pożegnali się z dziećmi i ruszyli swoja drogą.

- Hola rebiata! – usłyszeli za sobą Igora. – Idę z wami. – podbiegł. – Nie wiem co knujecie, ale powiem dja vas szczerze, bo vas lubię. – tu popatrzył na Gowdie. – Mam zakazy. Z oka nie spuszczę. Mącicie wodę w mule w czasie bolszo niebezpiecznym. Nie wiem jaki interes wy mieli w Weissdrachen, ale tera on może być kultu Sigmara też... I mnie nie łgajta znowu, bo za flantsy do łowcy Rocha zawleke kak sabaki...



Lato 2518 roku K.I., po południu

Weissdrachen, przy świątyni Sigmara


Eryk na świątynnych usłyszał odgłos rąbanego za domem ojca Choliebka drzewa. Poszedł w tamtym kierunku i zastał kapłana z siekierą. W pocie czoła, nalany duchowny rozcapierzał przepiłowane pniaczki na szczapy i odrzucał na stosik.

- O, proszę, kogo Sigmar prowadzi! – burknął po tym jak zawiesił wzrok na Bauerze. – Widać jak uczyli w nowicjacie posłuszeństwa. A nie... Nie mówi.. Niech zgadnę. Na zbity pysk cię wyrzucili, tak? Klucze oddaj i do świątyni w ty zchasranych kamaszach nie chodź. – powiedział oschle.

Faktycznie. Wizyta na kurzej fermie miała to do siebie, że do podeszew lepiły się kurze odchody jak błoto i sterczały teraz wystając po bokach ze słomą. Jak na niewyspanego kapłana, Herr Choliebek ruszał się żwawo wymachując siekierą z godna pozazdroszczenia wprawą a nalana, dobroduszna facjata, nie kryła teraz zawodu i nawet chyba złości, gdy odzywał się do Eryka.
Cóż, pamiętał z pobytu w klasztorze, że reguła posłuszeństwa i wykonywania rozkazów przełożonych, była niezwykle surowo przestrzegana. Kapłan wręcz okazywał mu w tej chwili ojcowską troskę dając taki upust autorytetu, a nie inny.



Lechu 27-02-2015 13:26

Dziękuję Campo za dialogi z tej kolejki...
 
Popołudniowy skwar nie stwarzał większych możliwości na opowiadanie gawęd na wioskowym rynku. Ci, którzy nie pracowali w gospodarce, zapewne chłodzili się w cieniach swoich werand czy też w lokalnej karczmie. Niestrudzony gawędziarz udał się do tawerny, gdzie okazało się, że był pierwszym z przyjezdnych. Złowrogi wzrok miejscowych i niechęć karczmarza oznaczały, że zrobił coś czego nie powinien robić. Zastanawiał się czy było to pytanie o Elizę, które usłyszał łowca czarownic czy też samo nadmierne interesowanie się sprawą nekromanty. Obie te sytuacje mógł wytłumaczyć nadmierną ciekawością, ale za to co wywnioskują miejscowi czy też Herr Gustav nie mógł odpowiadać.

Jedna z jego najlepszych opowieści - ta, obok której jeszcze nikt nigdy nie przeszedł obojętny - nie została ciepło przyjęta. Próba jej opowiedzenia to był test, który Winkel zdecydował się zrobić dla pewności. Relacje jego i miejscowych zmieniły się diametralnie. Nastawienie ich do niego. Którym z czynów sobie na to zasłużył jeszcze nie wiedział, ale dowie się. Prędzej czy później się dowie.

Karczmarz Jakub nie był skory do rozmów. Podróżnik niemal siłą trzymał go przy stoliku, o ile można tak nazwać mieszek ze złotem Berta. To jedynie upewniło Winkela w przekonaniu, że wszystko się zmieniło. Musiał być ostrożniejszy, co w obecnej sytuacji nie było łatwe. Jost mógł lada dzień zniknąć i o ile dla Gowdie czy Edmunda niewiele to znaczyło to Bert nawet nie potrafił o tym myśleć. Musiał się skupić na zadaniu.

Kiedy do karczmy wszedł elegancki lokaj, którego profesję zdradzał szykowny ubiór, Winkel nie zwracał na niego większej uwagi. Tym bardziej gawędziarz był zdziwiony kiedy ten gość podszedł do jego stolika i w imieniu Pana Schreibena zaprosił go na obiad. Bert nie wiedział czym zasłużył sobie na uwagę i zajmowanie czasu wysoko urodzonych, ale miał wrażenie, że miało to pewien związek z niechęcią miejscowych. Coś musiał pominąć. Czegoś nie dostrzec. W sumie nic dziwnego, bo jego układanka nadal była dziurawa jak sito.

- Witam Pana. Bert Winkel. - przedstawił się grzecznie gawędziarz. - Nie wypada mi w tak niecodziennym ubraniu iść do Pana Schreibena. - dodał usprawiedliwiająco. - Musiałbym się przebrać oraz wyczyścić buty. Nie tak dawno byłem na farmie, a wiadomo, że różne nieczystości się po okolicy budynków gospodarczych walają. Czy mości Pan nie będzie urażony jak bardzo szybko zajmę się moim odzieniem? To zajmie dosłownie chwilkę.

- Oczywiście. Lecz proszę szybko to uczynić proszę Pana. - odpowiedział szlachecki sługa.

- Zabiorę się za to niezwłocznie. Wybaczy Pan na chwilę. - powiedział Bert po czym poszedł do karczmarza prosić o troszkę wody w misce i jakieś szmatki.

Następne chwile z życia Berta zajęła mu droga do sali, w której spał. Musiał się przemyć, przebrać w najlepsze ciuchy jakie posiadał i wyczyścić buty. Kiedy gawędziarz ściągał buty zauważył, że na deski karczmy wypadła jakaś mała błyskotka. Chłopak od razu wziął ją do ręki i spostrzegł, że jest to kolczyk, który chyba był w jednym z jego butów. Czarny diament w złocie. Bardzo drogi.


Bert od razu schował podarek od losu do sakiewki. Był pewien, że nigdy wcześniej go nie widział. Co więcej chłopak napisał kartkę, którą zostawił na swoim łóżku. Napisał na niej, że wybiera się na obiad do Pana Schreibena i nie wie kiedy wróci. Tę samą wiadomość - tylko, że w formie ustnej - przekazał karczmarzowi prosząc go aby przekazał ją jego kompanom kiedy wrócą. Gawędziarz był gotowy i mógł ruszyć za eleganckim lokajem...


Rezydencja Schreibenów była zdecydowanie najokazalszym budynkiem w Weissdrachen. Usytuowana w południowo-wschodnim sektorze miasteczka, leżała przy brukowanej ulicy, którą wcześniej przemierzał Bert z Erykiem, idąc do domu Hochschaplera. Winkel prowadzony był przez milczącego lokaja. Drzwi otworzył sługa ubrany niemal identycznie jak przewodnik Berta.

Właściciel domu był wciąż młodym mężczyzną, przed czterdziestą zimą zapewne. Ubrany w modne ubranie stał w saloniku przed sztalugą z pędzlem w dłoni. Na ścianach wisiały liczne portrety przeplatane pejzażami i martwą naturą.


- Dziękuję, że Pan zechciał skorzystać z moich zaprosin. Jestem ostatnim z rodu Schreibenów. Musimy poważnie porozmawiać. – ręką spławił sługę, który wychodząc ostrożnie zamknął za sobą podwójne drzwi.

- Nie mogłem odmówić bardzo kulturalnemu mężczyźnie, którego Mości Pan do mnie posłał. - powiedział grzecznie gawędziarz. - Zapewne Pan to już wie, ale nazywam się Bert Winkel. Miło mi poznać posiadacza najpiękniejszej rezydencji w okolicy. Przepraszam za mój mało elegancki ubiór, ale od wielu miesięcy zajmuję się podróżami co przyzwyczaiło mnie do noszenia wytrzymałego, praktycznego ekwipunku. W czym mógłbym szlachetnemu Panu pomóc? - zapytał się Winkel ciekaw czym sobie zasłużył na zaproszenie arystokraty.

Mężczyzna wskazał ręką na piękny fotel, żeby Bert sobie usiadł co chłopak niespiesznie uczynił.

- Chciałem prosić o nazwiska rodowego mego nie szarganie i pamięci po mej ukochanej siostrze. W karczmie Pan mówił o jej bliskiej znajomości z tym... czarownikiem... - mówił grzecznie malując spokojnie.

- Doprawdy? - powiedział Winkel zajmując miejsce. - Nikt poza mną i jedną osobą w całej karczmie nie posiadał tej informacji, a zatem wiem od razu kto Panu musiał to przekazać. - dodał Bert wspominając rozmowę z karczmarzem. - Osobiście obiecuję, że ode mnie nikt więcej się o tym nie dowie zatem jedyny przeciek może stanowić osoba karczmarza Jakuba. Posiada Pan nadzwyczajny dar malunku. - dodał w lekkiej zadumie chłopak rozglądając się po obrazach, szczególnie portretach. - Czy to już wszystko, Panie Schreiben?

- Nie. Nie wszystko Panie Winkel. - odpowiedział nie spiesząc się. - Dlaczego Pan takie rzeczy opowiada? Skąd to Panu przyszło do głowy? Zdaje Pan sobie sprawę z powagi takich... pomówień? - uśmiechnął się lekko i smutno odchodząc od płótna i przyglądał się obrazowi krytycznie.

Bert wodząc wzrokiem po obrazach zobaczył portret młodej niewiasty, której pukiel włosów założony za ucho odsłaniał znajomy Winkelowi kolczyk. Musiał być bardzo drogi. Winkel zastanawiał się jak błyskotka zmarłej szlachcianki znalazła się w jego bucie. Miał dobrą wyobraźnię, ale ciężko mu było to sobie wyobrazić. Na pewno będzie jeszcze czas dojść jak wszedł w jego posiadanie.

- Są to sprawy na tyle poważnie aby więcej nie poruszać ich z kimkolwiek. - powiedział Winkel spokojnie. - Kiedy otrzymałem tę informację nie wiedziałem, że Pana Świętej Pamięci siostra nie żyje. Na pewno posiadając tę wiedzę zachowałbym się inaczej.

- A było to przed, czy po tym, jak szukał Pan przepisu mojej siostry na… na co właściwie był ten przepis?

- Na pyszne danie, którego nazwy zdaje się nie wymieniłem w karczmie. - powiedział Bert spoglądając w kierunku kolejnych obrazów, a później na szlachcica.

- Kto Panu płaci? Dlaczego Pan zbiera informacje o mojej rodzinie? - zapytał szlachcic westchnąwszy i spojrzał na Berta stojąc przed płótnem z pędzlem w jednym i paletą w drugim ręku.

- Nie zbieram informacji o Pana rodzinie. - powiedział Bert spokojnie. - Kiedy pytałem o Panią Elizę nawet nie wiedziałem, że należy ona do Pańskiego rodu. - dodał gawędziarz. - Po prostu wpadłem dziwnym trafem w posiadanie tej informacji, a resztę załatwiła głupia ciekawość.

- Wierzę Panu. Cóż… Niestety to prawda i tym bardziej, powinna być zapomniana. Byłem przeciwny temu związkowi, prosiłem siostrę, aby zaniechała. Posłuchała. - westchnął. - Zje Pan ze mną obiad?

- Z przyjemnością. Nie mógłbym odmówić po tym jak wyjaśniliśmy sobie to nieporozumienie. - odparł Bert.

Szlachcic mówił jeszcze chwilę malując w pracowni. Później poprosił Winkela do jadali, w której słudzy błyskawicznie podawali kolejne potrawy. Bert musiał przyznać, że kucharz spisał się tego dnia na medal. Arystokrata pytał Berta skąd przyszedł na co Winkel odparł szczerze, że od dłuższego czasu podróżuje. W swoich podróżach zajmował się gawędami, aktorstwem, ale ostatnio bardzo ciągnie go w kierunku medycyny. Opanował już w podstawowym stopniu opatrywanie ran czym pochwalił się jak swoim największym osiągnięciem. Z tego co opowiadał Schreiben chłopak wywnioskował, że jego rodzina założyła niegdyś Weissdrachen. Było to nazwisko jego przodków, ale z tym nazwiskiem nikogo od kilku pokoleń już nie ma, a on jest ostatnim z rodu Schreiben. Należało do niego nadal wiele gruntów, które dzierżawią mieszkańcy. On często wyjeżdża do Altdorfu. Korzystając z tego, że sam niedawno był w stolicy Winkel nie zapomniał opowiedzieć jak mu minął ostatni tam czas. Oczywiście w olbrzymim, upięknionym skrócie aby nie zanudzać Schreibena.


Po obrazach szlachcica było widać, że ma on niebywały talent. Malował naprawdę dobrze. Sporo z portretów należało do jego siostry, która była właścicielką błyskotki jaką posiadał chłopak. Przy stole było jedno nakrycie więcej. Schreiben siedział u szczytu stołu, Bert siedział pośrodku, a to wolne nakrycie było po przeciwnej stronie do szlachcica. Musiał mocno odczuć utratę siostry albo też chciał aby wszystkim na to wyglądało. Winkel nie mógł się opanować. Przeprosił za swoją znaną już ciekawość i zapytał dlaczego szlachcic jako ostatni z rodu nie szuka w stolicy czy innym większym mieście jakiejś wybranki swego losu aby przedłużyć żywot rodu. On nadal był młody, silny, atrakcyjny, a nie jedną piękna i dobrze wychowana arystokratka na widok jego obrazów rozpłynęłaby się z zachwytu. Schreiben odpowiedział krótko, że adoruje już pewną damę w Altdorfie. Na myśl o takich zabiegach Winkel przypomniał sobie swoje przygody z arystokratkami. Gdyby tylko możni dowiedzieli się co chłopak wyprawiał z ich jedynaczkami to... W sumie jeden się dowiedział i dlatego Bertowi nie po drodze obecnie w kilka miejsc. Delikatnie mówiąc kilka.

W samej postawie szlachcica była coś dziwnego. Co do adoracji zapewne mówił prawdę, ale Schreiben ukrywał coś w związku z bieżącą tragedią w wiosce. Z takimi ludźmi jak on trzeba było delikatnie. Szlachcic nie mógł się połapać, że ktoś drąży temat, który był dla niego bardzo niewygodny. Bert poinformował go, że przez przypadek usłyszał plotki mieszkańców, z których wynika, że przez sytuację w Weissdrachen cierpią zwierzęta, a głównie kury, które padają i znoszą wybrakowane jaja. Największemu z rolników ponoć padło od początku afery jakieś 40 niosek. Winkel powiedział to aby pociągnąć nieco temat nekromanty i sił ciemności. Jego zdaniem po oczyszczeniu okolicy takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. Interesuje go to, bo sam pochodzi ze wsi i wie jak ciężko zająć się gospodarką i interesami w terenach wiejskich. Szlachcic wyraził ulgę, że sam nie miał żadnych kur, a jedynie psy i konie. Chyba zbliżał się koniec spotkania zatem Winkel postanowił zaproponować jedną ze swoich lepszych gawęd…

Evil_Maniak 28-02-2015 09:41

Banita obrócił się na pięcie i spojrzał Igorowi prosto w ślepia. Jego poorana bliznami twarz nie zdradzała żadnych oznak zmęczenia, Edmund spodziewał się chociaż jednej strużki potu ściekającej po jego twarzy, lecz Igor nie był osobą z którą warto zadzierać, przynajmniej nie w tej chwili.

- Czekaj, czekaj. Masz rozkazy? Względem nas? – usta Edmunda rozszerzyły się w uśmiechu. - A czy możesz nam zdradzić jakie to były rozkazy? Oczywiście nie musisz, przecież cię nie zmuszę, ale miło by było nam - tutaj oczami wskazał dziewczynę - gdybyśmy wiedzieli czemu “ty” interesujesz się “nami”.

Szczygiełek szybko podłapała zamierzenia chłopaka i przyjęła iście dziewczęce oblicze. Poczęła tulić swój warkocz pokazując jaka to ona bezbronna i wystraszona, wydęła lekko policzki zaciskając ustka w lekki dziubek, a Edmund mógłby nawet przysiąc, że magicznie powiększyła oczy. Wpatrywała się w Igora niczym w dzieło sztuki potakując na każde słowo swojego towarzysza.

- Oko mam na całe miasteczko. - wzruszył szerokimi ramionami. - Po co do Weissdrachen żeście przyjechali? Po co po mieście się włóczycie od samego rana? Historie z dziećmi wymyślacie zaginionymi?

- Zanim odpowiemy to mam jeszcze jedno pytanie, przed kim odpowiadasz? Kapłan czy łowca jest twoim chlebodawcą? - spytał konspiracyjnie banita próbując nieco wyprowadzić zbrojnego z równowagi.

- A jaka to różnica? Obaj dla Gildii Łowców Czarownic pracują przecież?

- Co racja to racja. - zgodził się Edmund i pokiwał głową w geście zrozumienia. - A dlaczego wy tu jeszcze jesteście? Przecież sprawa z chędożonym nekromantą skończona, z tego co słyszałem to jedynie zwierzoludzie kręcą się po okolicy i straszą rolników, a to do waszych obowiązków już chyba nie należy. Igorze, prawda za prawdę. - uśmiechnął się do osiłka.

- Łowca złe ma przeczucia i coś mu mówi, że to nie koniec kłopotów w miasteczku. A ja go znam od lat. Rzadko kiedy intuicyja go zwodzi. - zaśmiał się smutno. Dwójka Stirlandczyków odniosła wrażenie, że Igor nie chce im powiedzieć całej prawdy.

- Chyba nie jesteś z nami do końca szczery, ale to dobrze, my też chcielibyśmy o pewnych rzeczach nie mówić. - Edmund kontynuował po chwili ciszy. - Natrafiliśmy na tutejszym cmentarzu na coś dziwnego, kapłan Matajasz uświadomił nas, że to nieudany rytuał czarnej magii.

- Jak nieudany? Sam widziałem i w czerepy waliłem ożywieńców… Tym się nie martwcie. Ale co to ma z wami wspólnego? Herr Roch, to akurat taki jest, że go najbardziej interesują te rzeczy, o których ludzie nie chcą gadać. - zrobił wymowną minę.

Kolejną niezręczną ciszę przerwała dziewczyna. Swoim iście aktorskim głosem wystraszonej niewiasty nakreśliła pokrótce sytuację w jaką się wplątali, a wzrokiem błagała Igora o wyrozumiałość.

- Na cmentarzu w nekromanckim był zapisany symbol, nieukończony. Nas spotkało nieszczęście i blady strach na nas opadł. Szukałam twojego towarzystwa i opieki żeby powiedzieć o tym. Jeden z towarzyszy wyszedł z ciała - jakby duchem się stał. Po poradę poszliśmy do kapłana Morra, kazał szukać sprawcy i czekać zachodu słońca.

- Dobra rebiata. Mnie już nic mówić nie musicie. – twarz Igora przestała być przyjacielska, natomiast nabrała dużo cech określanych jako oficjalne.

- A komu innemu zdołamy? Możemy i do karczmy wrócić i w dalszą podróż ruszyć. Nic nas nie łączy z nimi. Mogą sobie sami radzić, tylko czemu by niewinnemu nie pomóc? - załkała Gowdie.

- Idziemy do karczmy. – rzucił stanowczo Igor.

- O nie! – krzyknęła dziewczyna i usiadła na środku piaszczystego traktu. – To nie jest moja rodzina, nie wiem co zrobili i czy coś zrobili, ale ja niczemu nie jestem winna. A to że ktoś chce pomóc to jakaś zbrodnia? Gdybyś ty wielkoludzie miał problem też bym ci pomogła, bo tak robią dobrzy ludzie. – Gowdie próbowała wykrzesać resztki swoich umiejętności aktorskich i zmiękczyć pancerz wojownika.

Niestety, Igor nawet nie zatrzymał się na chwilę i krzepkimi ramionami podniósł dziewczynę, po czym umieścił ją pod swoją pachą. Potężne mięśnie zbrojnego stworzyły uścisk niczym pułapka na niedźwiedzie, a Gowdie mogła się jedynie szamotać, krzyczeć, kopać, co też czyniła, jak zauważył Edmund, ku swojej uciesze. Igor spojrzał beznamiętnie na banitę oceniając czy ten też będzie sprawiał problemy. Chłopak podniósł jedynie ręce w geście poddania i ruszył za ochroniarzem.

- Postaw mnie w tej chwili ty wielki głupku! – wrzeszczała Gowdie wykorzystując całą moc swoich płuc. Łatwo można było stwierdzić, że ludzie w Weissdrachen tylko czekali na taki rozwój sytuacji. Kilka ukradkowych spojrzeń zza okien pobliskich domów, nieco więcej plotkujących kobiet i cała gromada dzieci towarzyszyła im w drodze do karczmy. Wszyscy utrzymywali jednak bezpieczny dystans, który pozwał im słyszeć całe zamieszanie, a jednocześnie pozwalał na szybką ucieczkę, gdyby sytuacja nieco się zagęściła.


Od samego poranka jeden dziw gonił drugi. Zadziwiało Edmunda to, że całe dotychczasowe życie – dzień po dniu, rok po roku, miesiąc po miesiącu – było monotonne: te same obowiązki, ta sama robota, wszystko takie samo. Nawet życie banity było nudne, w przeciwieństwie do tego jak wyobrażali je sobie ludzie. A teraz, w ciągu jednej nocy, wszystko się zmieniło. Odnalazł to czego szukał, przygody. Nie wiedział jednak czy aby nie zbliża się do jej końca, rozmowa z łowcą czarownic nie zapowiadała się na łatwą i przyjemną, więc jedyne co pozostało Edmundowi to nie tracić twarzy i emanować optymizmem. „Albowiem nie wiadomo co takiego bogowie zaplanowali dla nas wszystkich” pomyślał i uśmiechnął się zadziornie Edmund do patrzącej na ich osobliwe trio niewiasty.

rudaad 28-02-2015 17:03

Waga szczęścia - pięćdziesiąt pięć kilogramów w jednym ręku kislevity, z czego pięćdziesiąt dwa wierzgające chudymi nogami i burczące, że mu niewygodnie przez całą drogę do karczmy. Ta zaś długa nie była, a przy najmniej nie na tyle by obserwowanie ruchów mięśni ochroniarza pozwoliło na wyłapanie momentu, w którym, na tyle poluzuje się chwyt muskularnych ramion, by mieć możliwość wyrwać się i uciec. Sama myśl o rejteradzie może nie była przemyślana, ani tym bardziej, pewnie, rozsądna, ale instynktownie odczuwana, była jedyną strategią, w której ćwiczyła się przez lata Gowdie, gdy wpadała w kłopoty. Nie mniej te zawsze się jej czepiały, jak kurz drogi zmęczonego wędrowca... a może sama do nich ciągnęła nie znosząc stagnacji i małomiejskiej nudy.

Tym razem, w czasie niepokoju, stare przyzwyczajenia wraz z nieznanymi okolicznościami doprowadziły do sytuacji patowej, w której jakoś nikt, kto zarzekał się jej pomagać, nie rwał się do ratunku. Edmund kroczył za niesioną dziewczyną z głupawym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy, a przeznaczonym zapewne dla miejscowych niewiast. Yorri, który z zaskoczenia wpadł na trio na drodze też nie wyglądał na zainteresowanego odsieczą i to pomimo błagalnego spojrzenia Szczygiełka spod rozczochranej grzywy rudych włosów. Zostało liczyć na siebie, a do tego potrzebny był plan, na którego układanie zostało niewiele czasu. Zrezygnowana Gowdie tylko dla zachowania równowagi i jakby już od niechcenia machała nogami pod opiekuńczym ramieniem Igora jednocześnie opierając głowę na ręce podpartej łokciem na biodrze kislevity. Bezdźwięcznie poruszała ustami próbując pochwycić spojrzenie Edmunda i przekazać mu jedno proste pytanie:

- "I co teraz?"


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:58.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172