lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   Brionne (warhammer) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/5324-brionne-warhammer.html)

Sekal 14-11-2008 14:12

Peter
 
Szybko się zorientował, że tak na prawdę to nie chciał iść do domu tego Danstana. Już miał nawet wyjść, gdy liczba nieprzytomnych dorównała liczbie przytomnych. Jak się sypało, to wszystko, psia jego mać. Spojrzał gniewnie na właściciela tej chałupy, ale skinął głową. Na szczęście byli w piwnicy, a nie przy jego ciekawskich oczach. Niestety, znaczyło to, że został w miejscu z trzema babami i tylko jednym, nieprzytomnym facetem. Czułby się prawie niepewnie, ale dwie z nich jak na razie były nieprzytomne. Spojrzał równie wściekle na Marianne.
-Nie bądź taka zazdrosna, na ciebie też mi starczy sił.
Wyszczerzył się paskudnie i klepnął ją po udzie. Był też na tyle sprytny, by od razu zrobić unik i nie dostać pięścią po pysku.
-Dobra, dobra! Co za dziewoja. Jak ty się gziłaś z tym lalusiem, to ja robiłem ważne rzeczy. No i wpadłem na tą cholerę, czaromiotkę. Opętać mnie chciała, ale żem jej w łeb dał by przemyślała kilka spraw.
Wzruszył ramionami, a wspomniana kobieta nagle jęknęła i obudziła się. Peter na wszelki wypadek przywiązał jej łapy do łóżka. Już po kilku chwilach żałował, że zapomniał o kneblu. Westchnął ciężko.
-Słuchaj no. Jakbym chciał cię ubić, to już bym ubił.
Spojrzał znacząco w jej oczy.
-Ale jak kurwa nadal będziesz pierdolić to się na prawdę zdenerwuję. Uderzyłaś mnie, użyłaś na mnie magyi i jeszcze wlałaś do mordy truciznę jakowąś. I pierdolisz, że pomóc chcesz? Tfu.
Splunął na podłogę gęstą flegmą, nawet nie tłumiąc wściekłości.
-A nawet jeśli te twoje arystokraty, którym po mordzie można dać jednakowo jak komu innemu, faktycznie chcą Leah, to co pomoże jak do świątyni zaniesiesz? I niby, że i tak wiedzą gdzie jest? To dlaczego sama nie wiesz, hę? Ze świątyni nawet łatwiej coś wynieść, bo nikt ci po mordzie nie da. A ja dam, łapiesz?
Pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Ile razy jeszcze będzie musiał tłumaczyć te oczywistości? Niby jak chcą ją chronić w świątyni, jak ostatnimi czasy gołymi pięściami stłukł dwóch kapłanów i czaromiotkę. I wszyscy twierdzą, że oni lepiej chronią. Cóż za bzdury!
-Wracam do siebie, ciebie ktoś pewnie uwolni za jakiś czas, czaromiotko.
Już miał zrealizować swój zamiar, gdy obudził się Diego. Peter patrzył na niego jak na szalonego idiotę. A gdy zaczął lizać kobietę, to już nie zdzierżył. Musiał kto mu solidnie po łbie dać, że tak się zachowywał. Paser znał tylko jedno lekarstwo na takie rzeczy, za to bardzo lubił je wszystkim rozdawać. Gdy już Diego wstał, zobaczył przed sobą wyszczerzone, całkiem zdrowe zębiska śmieciarza i poczuł zapach z jego mordy. To już samo mogło powalić, ale Peter wolał mocniejsze środki. Pięść z hukiem grzmotnęła w zęby Estalijczyka, tak, że ten aż zakrył się nogami.
-I jak, lepiej ci?
Peter pochylił się nad nim z prawdziwą troską.
-Bo odpierdalałeś jakieś głupoty. Nie chciałbym cię kapłanom oddawać, równy chłop z ciebie.
Klepnął go przyjacielsko po ramieniu i wyjął nóż, kierując się ku magiczce. Ta zbielała jeszcze bardziej i wyglądała jakby miała się popłakać. Ale paser tylko przeciął jej więzy.
-I czego się trzęsiesz? Przeca mówiłem, że cię nie zabiję. Ale nie próbuj sztuczek.
I ruszył w stronę wyjścia, miał już trochę dość tej ładnej i dużej chałupy. I w sumie nikomu nie zabraniał, by szedł za nim. Musiał zobaczyć Leah.

Marrrt 18-11-2008 17:50

Biegał oczami po całej liście nie mogąc skupić myśli na niczym. Sprawa już się przecież wyjaśniła. Machat próbował robić na lewo interesy, które nie pasowały de Veillowi i za to go zabili. Przecież Liza nie mogła mieć z tym nic wspólnego. A może on w jakiś sposób wciągnął w to wszystko biedną dziewczynę. Nie byłby przecież taki głupi. Ale co ona a takim razie robi na tej liście... bogowie... jestem taki zmęczony. Nie mogąc doszukać się w głowie jakiegoś sensownego wyjaśnienia bezwiednie wpatrywał się w jej muślinową apaszkę przewieszoną przez poręcz fotela po drugiej stronie pokoju. Filiżanka z ziołami nieruchomo zawisła w jego dłoni opartej o łóżko tak intensywnie pachnące pomarańczą. Nie czuł nic gdy zdjęła założony wcześniej przez Marianne opatrunek i delikatnie wodą przemywała ranę. Zatopiony gdzieś we własnych domysłach i próbach odgadnięcia znaczenia tego wszystkiego, umysł Danstana podświadomie starał się w jakiś sposób wytłumaczyć zajścia, które miały miejsce w ciągu ostatnich paru godzin i przy okazji nie oszaleć.

- ... mógłbyś zabić niewinnego człowieka, prawda? – dopiero teraz spojrzał na blade lica dziewczyny, która co chwila zerkała z niepokojem na niego – Danst? Słyszysz mnie?

- Wiesz Liza, że myślałem o Tobie kiedy rozbici i zziębnięci ukrywaliśmy się po skałach po przegranej bitwie? Żałowałem wtedy tego, że was z Machatem tu zostawiłem. I właśnie po to było mi to potrzebne... A teraz... – ciągnął niby na nią patrząc, a faktycznie zawieszając wzrok na jakimś niematerialnym punkcie w powietrzu między nimi – teraz kiedy wróciłem okazało się, że Machata już nie ma.... Winnego też już z resztą nie ma. Nie martw się, to już koniec. - Tym razem spojrzał już prosto w jej okrągłe fiołkowe oczy, by nadać temu kłamstwu choć trochę więcej wiary.

- Naprawdę chcę wierzyć w to co mówisz Danst. Nawet już się ucieszyłam... I nie wiem czemu, ale nie potrafię. Machat też tak mówił. Proszę opamiętaj się. Wuj ci nie odpuścił tego, żeś go nie posłuchał i dlatego kazał ci teraz szukać sprawców. On CHCE, żeby ci się nie udało, a ja czuję, że tym sposobem stracę również ciebie... zresztą i tak jest tak jakbyś jeszcze nie wrócił...

Westchnął kręcąc głową choć musiał przyznać, że nad tym rzeczywiście wcześniej się nie zastanowił. Henry mógł wiedzieć więcej niż mu z początku powiedział i mógł go rzeczywiście wystawić de Veillowi samemu prowadząc jakąś swoją grę. Teraz jednak nie miało to żadnego znaczenia. Teraz jednak chodziło o Lizę. Uśmiechnął się do niej. Zawsze wydawało im się z Machatem, że dziewczyna była naiwna i trochę głupiutka, choć okazywało się, że mimo iż faktycznie naiwna nie raz udowadniała, że rozum swój ma. Sam nie wiedział, czemu ale zrobiło mu się trochę lżej. Prawie odruchowo wziął ją delikatnie za rękę i pocałował w palce. I choć czuł się dużo lepiej, a i piekąca rana zaczynała dawać się mu we znaki, więcej nie mówili już nic. Nie było też sensu.

Znowu musiał nakłamać, że nic mu nie jest. Pęknięte po wcześniejszej walce żebra kłuły boleśnie przy każdym głębszym oddechu, szczególnie gdy musiał się wyprostować. Wstał jednak z łóżka prowadzony uczuciem, że nawet gdyby jej usłuchał to, nie da rady spokojnie odpocząć póki paru jeszcze rzeczy nie wyjaśni. A nie wiadomo jak długo to potrwa nim kiziory Eddiego pobiją się z tym obdartusem Peterem o byle gówno. Toteż gdy schodził po schodach do ostatniej chwili zastanawiał się ile powiedzieć, a ile zachować dla siebie. Minął dwóch rosłych ochroniarzy pilnujących wejścia do piwnicy gdzie znajdowała się stróżówka, oraz magazyn snu i otworzył podniszczone i w wielu miejscach łatane blachą drzwi prawie wpadając na Petera. Ten najwyraźniej miał już zamiar opuścić dom Lizy.

- Hola, hola... poczekaj trochę... ledwoś wszedł, a już ci spieszno na zewnątrz.
Ponieważ młody Boss stał w przejściu, Peter chcąc nie chcąc na chwilę musiał się zatrzymać, choć wyglądał jakby i Danstanowi miał zamiar przypieprzyć w nos.

- Dla mnie to i pies by trącał gdzie chcesz iść, ale z uwagi na to, że już drugi raz wpadłem na ciebie przy załatwianiu własnych spraw, to widzi mi się, że to nie przypadek i że mamy wspólnego wroga. – widząc jak informacje z opóźnieniem docierają do głowy Petera, zwolnił nieco – Mówiłeś coś o jakiejś Leah, tak? Wiem komu tak zależy, by ją dopaść. Zresztą nie tylko nią. W dodatku wiem jak dostać się do tej osoby i nie miałbym nic przeciwko gdyby ktoś mi pomógł w dorwaniu tej mendy.

Pewien nacisk położył na ostatnie słowa. Widać było, że trzyma się słabo, a świeży opatrunek widoczny pod podartą koszulą dość szybko przechodzi krwią. Twardo jednak patrzył na pasera, oczekując odpowiedzi tylko co jakiś czas zerkając na znajdujących się za nim Marianne, rozmasowującego szczękę Diego i tym razem rozwiązaną brankę Petera.

MigdaelETher 18-11-2008 21:22

Kobieta ważyła mniej niż piórko, barbarzynka złożyła ją delikatnie na posłaniu i okryła jej nagie ciało derką. Rozejrzała się po izbie, Peter stał nad poobijaną magiczką, pętając jej szczupłe nadgarstki powrozem. Ręce kobiety nabrzmiały lekko, a paznokcie przybrały brzydką sinawą barwę. Paser musiał być wściekły, co nie przeszkodziło mu kilka minut wcześniej wymierzyć jej siarczystego klapsa w udo. Jeszcze czuła delikatne mrowienie w miejscu, w którym przed chwilą wylądowało łapsko obwiesia.

Oj jeszcze się kiedyś z tobą ptaszku policzę!
- przemknęło jej przez myśl - W taki sposób traktować dumną wojowniczkę z północy!

Skrępowana kobieta powoli zaczynała odzyskiwać świadomość. Marianne oparła się o ścianę. Nie chciała przeszkadzać. Czaromiotka i Peter musieli wyjaśnić sobie kilka spraw. Kobieta wsłuchiwała się uważnie w słowa pojmanej magini, starając się ignorować powarkiwania rozwścieczonego samca, którego ego zostało widać przez brankę wyraźnie nadszarpnięte. Rozeźlony mężczyzna nachylił się nad przywiązana kobietą, Marianne nie mogła dociec czy zrobił to żeby lepiej go usłyszała... Cóż czaromiotka na głucha nie wyglądała, a w tej chwili nawet wiekowy nieboszczyk z Mousillon zerwał by się na równe nogi słysząc te wrzaski. Drugim bardziej prawdopodobnym powodem mogła być chęć torturowania kobiety swoim cuchnącym oddechem. Na to, że Leah była potencjalnie zagrożona, Marianne wpadła już w trakcie rozmowy z pokurczem Flottem. Wizję wrednej, źle wychowanej pannicy, dogorywającej na ołtarzu przerwało zdanie wypowiedziane przez posiniaczoną kobietę ..."Działa na nich, na tych urodzonych w przesilenie, jakaś potężna moc i przyciąga do kultystów. Sami często popełniają zbrodnie."... Leah, dziewczyna ścigana przez kultystów, potencjalnie niebezpieczna, być może opętana i pozbawiona duszy, została sama z jej przyjaciółmi, Oskara i Beatrycze. Na samą myśl nogi się pod nią ugięły. Marianne w swym życiu straciła już zbyt wiele bliskich sobie osób. Kiedy doszła do siebie Petr po sprzedaniu solidnej plomby Estalijczykowi dziarskim krokiem zmierzał do wyjścia. Kobieta dopadła go w pół drogi, złapała mocno i przyciągnęła do siebie.

- Idziemy po tą Twoją małą! - miała nadzieję, że nie jest za późno...

Kerm 19-11-2008 12:59

Eryk w obrócił się plecami do odpływającej łodzi.
Oczywiście mógł zmusić tego głupka, by go przewiózł na tamtą stronę... Tak samo mógł potraktować go stalą za głupie słowa... Ale i bez tego tamci biedacy mieli dość kłopotów. A przelewać krew idioty tylko z tego powodu, że bogowie pozbawili biedaka rozumu...
To było nie do pomyślenia.

Poza tym przebywanie w tamtym towarzystwie być może zbliżyło by go do celu, czyli odszukania Leticii, ale równie dobrze mogło go rzucić w objęcia śmierci. Towarzystwo głupców i szaleńców, a na takiego wyglądał Diego, często kończyło się nieszczęściem dla osób towarzyszących.

Ruszył w stronę domu ciotki, po drodze zastanawiając się, kiedy wreszcie ten nieszczęsny deszcz, uniemożliwiający normalne życie, przestanie wreszcie padać.

- Panicz Eryk - w opanowanym zazwyczaj głosie Thomasa pojawiła się odrobina zaskoczenia. Całkiem zrozumiała, jeśli weźmie się pod uwagę wygląd Eryka i kałużę, jaką tworzyła ściekająca z niego woda.

Jak spod ziemi pojawiła się Margot. Spojrzała na Eryka, a po sekundzie powiedziała:

- Za chwilę przyniosę coś do jedzenia i picia.


Przebranie się w nowe, porządne szaty nie zajęło zbyt wiele czasu. Podobnie jak zjedzenie posiłku. I napisanie listu, streszczającego niedawne wydarzenia.


Eryk podpisał się, potem zapieczętował pismo.

- Jak widzę przestało padać - powiedział do Thomas'a. - Trzeba dostarczyć ten list do pana Francois. Z pewnością będzie w rezydencji państwa de Barries.
- A do świątyni Mananna nie jest tak daleko, bym musiał jechać powozem - dodał.


Życie w Brionne powoli powracało do normalności.
Eryk, idący do świątyni, co chwila mijał spieszących się ludzi, podobnie jak on omijających kałuże.
Do świątyni faktycznie nie było daleko. Po kilkunastu minutach Eryk wkroczył do otaczającego świątynię parku.

Tom Atos 24-11-2008 10:40

Cios Petera sprawił, że mężczyzna znany jako Diego stracił równowagę i grzmotnął potężnie plecami o dechy podłogi malowniczo przy tym unosząc nogi w górę. Pomimo znacznej siły jaką śmieciarz włożył w cios szermierz nie zemdlał. Co więcej całkiem szybko wstał masując obolałą szczękę.
Spojrzał na Petera i z mieszaniną zdziwienia i pretensji w głosie wydał z siebie spokojne :
- Ała.
Z rozmowy ludzi wywnioskował, że droga do uwolnienia Leticii biegnie przez ratowanie innej dziewczyny. Leah. Cóż … też na L.
Nie miał w zasadzie nic przeciwko ratowaniu innych dziewcząt, o ile doprowadzi go to do uratowania ukochanej Diego.
Był głodny jak sam demon, a ponieważ jego prośba o posiłek została zupełnie zignorowana poszedł do innego pokoju i kierując się nosem szybko dotarł do spiżarni. Powrócił stamtąd dzierżąc w dłoni wędzonego kapłona, a raczej jego część, bowiem zdążył już po drodze obgryźć co nieco.
- Wyborne. Już dawno nie jadłem drobiu. Co by o Was Bretole nie mówić, to umiecie przyrządzać żarcie. – stwierdził potrząsając obgryzionym udzikiem.
- Zatem chodźmy po tą Leah. Po drodze opowiesz mi kochanie kogo prócz de Veilla podejrzewacie o udział w kulcie. – zwrócił się do czaromiotki obejmując ją za ramiona, jakby byli dobrymi przyjaciółmi.
- Zdaje się, że rozpracowujecie ich od dłuższego czasu. Powiedz, czy szampierz ma jakieś posiadłości w pobliżu, prócz tej swojej wypasionej chaty ? Widzisz podejrzewam, że trzyma moją znajomą w jakimś lochu. Miałem taką wizję. Widzę czasami różne rzeczy. Ty dajmy na to wyglądasz mi na wrażliwą, ale bardzo samotną kobietę, która stara się jak najlepiej wypełniać obowiązki, które czasem ją przytłaczają. Która nawet, gdyby chciała nie ma się komu zwierzyć, czy pożalić. Tak … każdy z nas potrzebuje drugiej, życzliwej osoby. Samotność bywa straszna. Czy i Ty zaczynasz dzień od przeglądania pergaminów ?
Zapytał delikatnie ściskając jej ramię. Co można było uznać, za oznakę życzliwości, jak i stanowcze przytrzymanie, gdyby chciała się wyrwać.

Hellian 25-11-2008 00:04

Pappo

Dlaczego wyobrażał sobie, że jego kłamstwa przyniosą rezultat? Ale może miał rację. Czasem się udawało. Kto nie próbuje nie żałuje i nie świętuje. Więc stał pod brama i twierdził uparcie, że ma dla pana Maurissauta rusznicę, aż strażnik, człowiek ani miły ani naiwny ruszył dupę w stronę domu. Tak się przynajmniej wydawało młodemu Pianowi, bo zza wysokiej bramy nic nie widział. Wiec czekał. Na Alei ruch zwiększał z każdą minutą, w końcu powóz jechał za powozem, wszystkie od strony Świątyni. Pappo uskakiwał przed rozpryskiwanymi kałużami, ale uniki nie przynosiły oczekiwanego efektu.
Po dziesięciu minutach zaczął ponownie walić w bramę, bez rezultatu. I dopiero, gdy odchodził, jakby wyczekując tej chwili furtka uchyliła się. Pappo wszedł na dziedziniec.
Pewnie zazwyczaj było tu ładnie, przystrzyżona trawa i szeroki bruk aż do drzwi rezydencji, wypielęgnowane drzewa i krzewy, w tej chwili, krzewy powyrywane leżały na ziemi, ogrodnik uwijał się zbierając połamane gałęzie i wszędzie były wielkie kałuże. Na bruku przynajmniej nie błotne. Ale Pappo nie poproszono do domu.
Zamiast tego mógł porozmawiać z bogato odzianym mężczyzną koło czterdziestki, tuż za ponownie zatrzaśniętą bramą. Mężczyznę osłaniał od niepadającego deszczu olbrzymim parasolem stary lokaj. Przed wrotami tkwili na baczność dwaj strażnicy.
Pappo przedstawił się i wyłuszczył, z czym przychodzi.
Dystyngowany mężczyzna przedstawić się nie raczył. A wysłuchawszy zamotanych wypowiedzi niziołka oświadczył.
- Nie zamawialiśmy żadnej rusznicy. Kto Cię tu przysłał i po co. I nie kłam –uśmiechnął się nieładnie - bo trafisz do ciemnicy nim zdążysz zakrzyknąć Esmeralda.


Eryk

Spacer do Świątyni zajął młodemu rycerzowi pół godziny. Była to wędrówka w kałużach przez miasto, przez które przeszedł mały potop. W tej najlepszej dzielnicy w mieście, skutki deszczu usuwano szybko. Jeszcze leżały zwalone drzewa, ale nic już utrudniało ruchu na ulicach. W rezydencjach służba pracowicie sprzątała ogrody, wynoszono w wiadrach wodę, jeszcze uspokajano konie, jeszcze strażnicy trwali na posterunkach cali przemoczeni, ale wszystko wróci do normy za godzinę albo dwie. Tutaj. Bo w innych dzielnicach kataklizm musiał przybrać większe rozmiary.
W Świątyni nadal był tłum wiernych. Nawet największy sceptyk musiał przyznać, że od posągu Pana Mórz bije dzisiaj szczególna aura. Grozy. We wnętrzu mimo tłumu było bardzo cicho. Wyraźnie dźwięczał jedynie głos kapłana, intonującego modlitwę do gniewnego boga. Przy bocznych ołtarzach kolejki grzeszników składały ofiary błagalne. Były to najczęściej dzbany z oliwą, czy jakieś srebrniki, ale zdarzały się i orszaki kapitańskie ze skrzynkami otwieranymi dopiero przed kapłanem w cichym pomruku tłumu, wyrażającym podziw.

Eryk, zgodnie z nawykami swego szlacheckiego pochodzenia kierował się do przodu świątyni. Ławy były zajęte. Eryk rozpoznawał herby możnych briońskich rodzin, niekiedy nawet twarze. Ale ponura siła posągu nie dawała się skupić na postaciach innych wiernych. Rycerz sam nie wiedział czy to własna wola ugięła pod nim kolana.

Trwał w modlitwie, gdy podszedł do niego młody nowicjusz o zabandażowanej dłoni. Był pewnie w wieku Eryka, albo trochę młodszy, chłopak o łagodnej twarzy i zbyt poważnym spojrzeniu.
- Przyszedłeś złożyć ofiarę? – Wpatrywał się w Eryka intensywnie. – Wydaje mi się, że powinieneś.


W domu Lizy

Diego Manuel Barosso peterowego lekarstwa dostał chyba za mało. Kapłon też nie pomógł, na tę chorobę przydałby się pewnie jakiś inkwizytor.
Magiczka powoli odzyskiwała spokój. Nie było to łatwe w tym dziwnym towarzystwie. Ale mimo pulsującego bólu głowy, dotarło do niej, że cześć tych ludzi zmierzyła się z kultystami, że nawet uratowali jakąś dziewczynę. Bała się teraz mniej. I zaprzestała prób rzucenia zaklęć.
Kiedy Peter rozciął jej więzy podeszła do umierającej dziewczyny.
- Trzeba ją odwieźć do Świątyni, albo do shalyianek, może ją uratują.
Mówiła do wszystkich, ale to Diego słuchał i przytakiwał.
Lecz kiedy po chwili zaczął jednocześnie ją przesłuchiwać i kokietować, znowu zaczęła tracić pewność siebie
- Czy zaczynam dzień od przeglądania pergaminów? – Powtórzyła za Estalijczykiem jakby niepewna czy dobrze zrozumiała pytanie.
- Bardzo rzadko – odpowiedziała zaraz, nieoczekiwanie wciągnięta w tę nieprzystającą do sytuacji rozmowę.
Potem po drodze do Leah, prowadzona pod rękę, udająca, że ta sytuacja jej nie złości tłumaczyła Diego
- De Veille ma duży majątek na północ od miasta, winnice, w mieście najprawdopodobniej – ściszyła głos jakby zdradzała tajemnicę – jest właścicielem Zajazdu Hrabiego. Nie ma innych nieruchomości. Nie znamy rozmiarów kultu. O tym, że de Veille jest w to zamieszany wiemy od niedawna, trafiliśmy na niego przez Maurissauta.
- Co do wielu osób mamy podejrzenia, a potrzebujemy pewności. To wszystko nie jest takie proste. Kulty powstają regularnie. To zjawisko społeczne, nie da się go zlikwidować ostatecznie, trzeba by unicestwić Bogów, a to przecież niemożliwe. Przerwy między jednym a drugim wykwitem kultystów są najwyżej pięcioletnie. Teraz walczymy o te pięć lat spokoju, a po to musimy wyłapać ich wszystkich, Ale ja tłumaczę ci rzeczy, których nie zrozumiesz.
- Masz jakiś pomysł jak uratować swoją znajomą?

Chwilę wcześniej Danstan tłumaczył stojącemu w progu piwnicy paserowi sytuację najlepiej jak umiał. Odesławszy wcześniej ludzi stryja. Ale Peter nie zbaczał z raz obranej drogi, a ta właśnie prowadziła do domu z rzeką w podłodze. Do domu, który powinien być teraz kompletnie zalany.
- Ja ci nie bronię do mnie mówić. Jaki masz interes? Ale wychodzę, więc raczej lecisz za mną albo cię nie usłyszę.

Bo może powinny spotkać się te dwie drogi osób zagubionych w świecie intryg większych od nich. Może ludzie powinni jednoczyć się przeciw losowi, który ich przerasta, może powinni przekazywać sobie właściwe informacje, stawać ramię w ramię przeciw silniejszym, intuicyjnie rozpoznawać sojuszników, wspólnie przeciwstawiać się wrogom. Ale w naszym świecie tak nie jest, właściwe drogi gubią się w plątaninie niewłaściwych, słuszne wybory wydają się nieskuteczne, co być musi nie następuje, zastąpione przez to, co wydarza się wbrew logice.
I tak dwóch mężczyzn, którzy razem być może zdołaliby sprostać zadaniom wyznaczonym przez los, mijało się w progu. Jakby nie istniało nawet przeznaczenie, choć to akurat jest nieprawdą, przynajmniej wtedy, gdy życiem ludzkim bawią się bogowie.
- Wytłumacz mi przynajmniej, gdzie cię szukać –powiedział Danst do Petera.


Danst

Rozmowa z wujem nie była prosta. Bez powodzenia przekonywał go, że Eliza nie jest bezpieczna. Uzyskał jedynie zapewnienie, że Edward przestanie córkę samą wypuszczać z domu.
A Liza, która powinna być w swoim pokoju, nieoczekiwanie wypadła z piwnicy.
- Natychmiast zaprzęgam konie. Wiozę tę dziewczyną do szpitala.
Była bardzo blada. I unikała wzroku Danstana.


Dom Oskara i Beatrycze

Brnęliście w strasznym błocie. Buty zapadały się, stopy nie chciały podnosić. Nawet uścisk ręki Diego na ramieniu czarodziejki łagodniał chwilami, gdy nogi grzęzły tak, że obojgu groziła błotna kąpiel.
Chyba najbardziej śpieszyło się Marianne. Wyobraźnia podpowiadała jej straszne rzeczy. Wbrew rozsądkowi, bo para jej szalonych przyjaciół nie raz udowodniła, że potrafi sobie radzić.
I kiedy robiąc niesamowicie dużo hałasu dotarli wreszcie po dom to Marianne dopadła pierwsza do uradowanej widokiem Petera Leah.

Deszcz nie zalał tego dziwnego przybytku. Rudera pozostała rzec można w stanie niezmienionym. Oskara i Beatrycze nigdzie nie było widać.


Luksusowe więzienie

Może on ma rację, być może trafiłam we właściwe miejsce. Wędrówka na samo dno zakończona. Nie ma, co udawać, nie jestem dobra ani miła. Przehandlowałam wolność, w honor nie wierzę. Czy tak trudno jest kogoś zabić? Zupełnie obcą osobę w zamian za potęgę.
Bogowie ten mężczyzna kusi mnie władzą. Co za ironia. Oni naprawdę nic nie rozumieją.
Dlaczego de Baries jest taki miałki? Głupi, nudny, gnuśny. Czy naprawdę wierzyłam, że go pokocham? Jak mogłam się tak oszukiwać?

Spacerowała po komnacie i bawiła się nożem o kościanej rękojeści.
Dlaczego mi go zostawił? Przeklęty przedmiot. Co by było gdybym wtedy się nie zawahała? Przebiła serce Augusta? Wyciągnąłby mnie z więzienia?
I jeszcze mielił w ustach imię Diego. Z takim uśmiechem. Myśli, że się nim bawiłam. Taki przenikliwy. Pieprzony książęcy szampierz. Taka jestem okrutna i przebiegła. Jego bratnia dusza. Och, kolejny głupiec.
Wyjechał. Wyjechał. Wyjechał.
Diego.
Dobrze mi tak, zostało właściwie towarzystwo to dla mnie. Głupiec gnuśny i głupiec arogancki.
Po prostu to zrobię.

Potęga.
Czemu nie. Skoro nie miłość.

Marrrt 25-11-2008 21:12

- Co ty mi tu za farmazony opowiadasz chłopaku?! – wuj zmarszczył brwi i zamachnąwszy się ze złością, strącił ze stołu kryształową karafkę, która z trzaskiem rozbiła się drzwi domu. Widać było, że nieustępliwość bratanka wzbudza w nim gniew, którym gotów lada moment wybuchnąć. Najbliżej stojący jego ludzie zaczęli powoli wychodzić z pomieszczenia widząc, że rozmowa schodzi na tematy, których lepiej nie słyszeć – Że co kurwa? Że niby ja nie wiem jak moją rodzinę chronić?

- To nie o ciebie, ani nawet o Machata idzie, Edward, tylko…
- „Panie Boss” szczeniaku – odrzekł opryskliwie – Ty już wybrałeś sobie inne miejsce w życiu więc zrób to co ci kazano jak każdy inny żołnierzyk i nic ponadto.
- … tylko o Lizę – dokończył spokojnie Danstan poczym dodał ciszej – Jeśli nie chcesz, by wyglądała tak jak ta na dole, to zrób jak mówię. Widziałeś listę. To przecież jasne, kto na niej figuruje.
- Widziałem świstek papieru ze świątyni, o którego pochodzeniu nie wiem nic ponad to w co uwierzę tobie Danstan. Wpadasz tu w tę cholerną ulewę, wleczesz za sobą kordon pajaców z jakimś frajerem od tych z Rosette i jeszcze mi mówisz co mam robić. Tylko przez wzgląd na twoją matkę nie karzę cię wyrzucić do rzeki w żelaznych butach.
Na tak postawioną sprawę Danstan nie wytrzymał.

- Jesteś skończonym głupcem Edward – po tych słowach w skromnym biurze „Eddiego” Bossa zapanowała cisza. Jedna z tych, w które cały tłum się wsłuchuje nim w końcu katowski topór spadnie na pieniek ku uciesze spragnionych krwi. Edward Boss, wysoki człowiek o pucołowatej twarzy prezentującej wyłącznie poczciwość i uczynność, poczerwieniał cały i jakby urósł w swoim fotelu. Nie mając w sobie nic z charyzmy i sprytu Henrego nienawidził gdy ktoś odwoływał się do jego inteligencji. Posiadał jednak coś zupełnie innego i nie mniej przydatnego. Edward Boss miał instynkt. Coś jakby szósty zmysł, który podpowiadał mu teraz, że nie zaszkodzi postawić na czarnego konia, którym w tej grze mógł okazać się jego bratanek. Ten z kolei nie patrzył na wuja, ani wyzywająco, ani gniewnie. Tak jakby stwierdził tylko fakt. Chęć więc rozgniecenia mu czaszki gołymi rękoma była znacznie silniejsza i gdyby nie ciche pukanie w drzwi, które rozległo się w tej chwili w pokoju, Brionne być może nie miałoby nic więcej do zaoferowania Danstanowi. W wejściu, nie czekając na zaproszenie, stanęła Liza. Blada na twarzy, o pełnych życia i spuszczonych na podłogę oczach dziewczyna odwróciła uwagę obu mężczyzn od siebie nawzajem. Młody Boss znał ją na tyle dobrze, że wiedział, że jest zła. Czy na niego? Pewnie tak. A może nie? Może jednak już ją zapomniał? Może wszystko mu się w głowie popieprzyło? Dlaczego nie umiał z nią porozmawiać? Z nią, która obok Machata rozumiała go najlepiej… Nie. To nie czas na pierdoły…

- Jadę do szpitala odwieźć tę kobietę z dołu
- Córuś, Remy pojedzie…

- Nie tato. Jej los nie obchodzi, ani Remy’ego, ani żadnego z was, ani nawet tych, którzy ją tu zostawili, a ja nie pozwolę, by dłużej cierpiała w tym lochu – nie czekając więcej wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Mimo swojego wewnętrznego spokoju, potrafiła być uparta i nieprzejednana, a ojciec nie miał nigdy serca jej czegoś zabronić.

Danstan spojrzał na wuja wyczekująco. Wiedział, że wuj mógłby go za jego ostatnie słowa zabić, ale nie pozostawało mu nic innego jak czekać jego obecnej decyzji. Znał Edwarda jako człowieka w pewnym sensie nawet dobrego, bo choć trzeba było przyznać, że człowiek ten miał światopogląd nieco wypaczony, to zawsze wystrzegał się tego co w jego pojęciu było złe. Młody Boss stał więc milcząc w napięciu i mając nadzieję, że wuj przynajmniej pośle kogoś z nią…
- Jedź z Lizą do szpitala – rzekł po krótkiej chwili Edward okręcając w dłoniach pióro, na które teraz nie wiedzieć, czemu się wpatrywał z uporem.
Danstan spojrzał na wuja nie tyle z ulgą, co z pewnego rodzaju podziwem. Bossowie nie potrafili na ogół przyznawać się do błędów, chyba że przed Henry’m. Być może w innej sprawie Edward postąpił by inaczej, ale nie dochowawszy się własnych dzieci traktował Lizę jako coś niewypowiedzianie bardziej cennego niż handel briońskim snem i być może właśnie dlatego Danstan nie dość, że jeszcze żył, to kosztem sympatii zyskał nieco w oczach wuja.
- Dziękuję.
- Jedź… przywieź ją… i niech cię nie widzę. Sam ją będę ochraniał.

Nie czekał dłużej i wybiegł z biura do piwnicy gdzie wielki Remy pomagał Lizie przenieść nieprzytomną dziewczynę do dorożki na zewnątrz. Korzystając z paru chwil nim ją przeniosą skoczył do szafy i wyciągnął z niej pierwsze lepsze proste ubranie należące zapewne do któregoś z chłopaków Eddiego. Przebrał się na tyle szybko, by zdążyć jeszcze wskoczyć na powóz i odebrać od Remy’ego dziewczynę. Liza zobaczywszy go, nadal się nie odzywała. Bez słowa weszła na kozła i poczekawszy aż Danstan ułoży umierającą dziewczynę wygodnie na siedzeniach, cmoknęła na konie. Te niemal od razu ruszyły spod przybudówki wjeżdżając na bruk, po którym nadal płynęła wartko woda. Danstan zdążył tylko zgarnąć przed wyjściem sakiewkę, zdobyty spis, swój nowy rapier i pistolet. Siedział teraz patrząc na plecy Lizy i nie wiedząc, czy powinien coś powiedzieć, czy też poczekać aż ona się odezwie. Trzeba było przyznać, że dziewczyna umie powozić, choć zwykle ktoś robił to za nią. Gdy jednak była zła, zawsze robiła wszystko sama. Tak jakby na pomaganie jej trzeba było zasłużyć.

Dziewczyna obok niego nie miała szans na przeżycie. Straciła zbyt dużo krwi, by mieć siły na wycieńczenie i wyziębienie organizmu, jakie ją spotkało. Skoro wezwany konował nic nie poradził, to i lekarze w szpitalu na nic się zdadzą. Okrył ją dokładniej kocem i przetarł pot z gorącego i sino bladego czoła. Mimo to jechali… Zupełnie bez sensu. Objął ramieniem drżące ciało dziewczyny i przymknął oczy. Szpital był bardzo niedaleko… Tam dadzą ci coś co uśmierzy ból.
- Danstan… - szept był taki cichy, że młody Boss nie poznał do kogo należał. Gdy otworzył oczy, zobaczył przed sobą twarz umierającej dziewczyny. Patrzyła na niego nienawistnym wzrokiem, a na powierzchni jej czarnych jak smoła źrenic odbijały się najkrwawsze sceny, o jakich zawsze pragnął zapomnieć. Serce zagrało mu szybciej gdy wbił się plecami w siedzenie powozu. Dziewczyna miała trupio bladą cerę i kiedy wykrzywiła usta w uśmiechu satysfakcji, poczuł się tak jak w tej kapliczce w piwnicy. Krwawe obrazy mordu wróciły mu przed oczami. Niezrozumiałe szepty, które pamiętał…. Nie wytrzymał. Krzyknął ze strachu zamykając oczy. Przez moment w uszach nie słyszał nic poza głuchym dzwonieniem, a gdy otworzył ponownie oczy, dziewczyna nadal leżała na jego lewym ramieniu drżąc delikatnie.
- To niemożliwe…
Co jest niemożliwe? – myśl ta wyraźnie zabrzmiała w jego umyśle, choć na pewno nie była jego… a może? – To, że niedługo to będzie Liza?
- Nie!

- …stan! – czyjś głos. Jakże delikatny i słodki w tej chwili. Była przed nim cały czas, ale dopiero teraz ją zobaczył – Danstan! Na bogów, co ci jest?

Chłopak przełknął ślinę wpatrując się w nią jakby próbując odróżnić ją od ściany budynku, przy którym dziewczyna zatrzymała powóz słysząc jego krzyk. Paru przechodniów korzystających z tego, że przestało padać, rzucało im zaniepokojone i nieco nieufne spojrzenia.
- Nic… - rzekł wziąwszy głębszy oddech - jedźmy do szpitala. Może poradzą coś więcej, by jej pomóc…

Kerm 26-11-2008 09:19

Coś się chyba złego przytrafiło tym wszystkim, którzy ostatnio stawali na drodze Eryka. Zwalone drzewa nie uniemożliwiły przejścia, żaden bandyta nie wyskoczył z okrzykiem "pieniądze albo życie", nie pojawili się strażnicy z informacją "nie można dalej iść". I żaden truposz nie usiłował go zatrzymać. Co, wobec zdarzeń całego dnia, zdawać się mogło dziwne.
Świątynia była pełna. Przybyli zarówno ci, którzy w pocie czoła zarabiali na swoje utrzymanie i, akurat w tym momencie, nie byli zatrudnieni przy usuwaniu szkód, jak i ci, którzy należeli do wyższych warstw społeczeństwa. Ci ostatni pojawili się nadzwyczaj licznie. Jeśli można by sądzić po herbach i barwach szat - każda znaczniejsza rodzina miała tu paru przedstawicieli. Najwyraźniej gniew Mananna wstrząsnął nawet niedowiarkami.
Eryk w żadnym wypadku nie zamierzał się pchać przed sam posąg. I nie zamierzał się modlić. Chciał tylko porozmawiać z kimś odpowiednio wysoko postawionym, a raczej z kimś doświadczonym. Jednak od chwili wejścia do świątyni miał wrażenie, że posąg właśnie w niego wbił swój wzrok. Takiego spojrzenia zlekceważyć się nie dawało... I nawet nie można było uprzejmie spytać "czym mogę służyć".
Pewnie pod wpływem tego wzroku Eryk ugiął kolana. Ale żadna modlitwa nie przychodziła mu do głowy, w której czuł dziwną pustkę. Sprawę utrudniał fakt, że Eryk uważał, podobnie jak wielu innych, że bogom nie należy pchać się przed oczy, i że lepiej nie zawracać im głowy swoimi sprawami. Zbytnie zainteresowanie boga osobą jakiegoś śmiertelnika mogło być dla owego śmiertelnika źródłem kłopotów.
Prawdę mówiąc żaden kapłan nie nazwałby tego modlitwą. Przed oczami klęczącego z pochyloną głową Eryka przewijały się zdarzenia, z którymi miał do czynienia tego dnia. Wspomnieniom towarzyszyła nieprzyjemna świadomość, że wbrew własnej woli wplątał się w konflikt między bogami. I nie tylko wplątał się, ale nawet przez moment znalazł się w samym centrum tego konfliktu. Nie rozumiał jednak, czemu spoczywający na nim wzrok Mananna jest pełen gniewu. W końcu, jakby nie było, stanął po odpowiedniej stronie...
Najwyraźniej bóg czegoś od niego chciał, tylko czego...
- Przyszedłeś złożyć ofiarę? – młody głos wyrwał go z zadumy. – Wydaje mi się, że powinieneś.
Eryk podniósł z kolan. Z pewnością nie skojarzył tego głosu ze znakiem od Mananna.
Natrętne spojrzenie, jakie wbił w niego młody nowicjusz, wcale mu się nie spodobało.
"Ofiarę?" - nieliczne nabożne myśli uciekły, jak myszy na widok kota. - "Ty..."
Przebywał jednak w świątyni, tuż przed posągiem, którego oczy, jak miał wrażenie, śledziły go ciągle i świadomość tego faktu sprawiła, że nawet w myślach nie wypowiedział nader obraźliwego epitetu.
Przymknął oczy. Ciężko westchnął, usiłując pozbyć się myśli, nader natrętnej, by przegnać młodego kapłana solidnym kopniakiem.
"Wara od mego złota" - pomyślał. Określenie "mojego" było oczywistą przenośnią. Złoto Francois nie do tego celu było przeznaczone, zaś własne pieniądze Eryka pewnie nie starczyłyby na jedną z grubych świec. - "Jeśli Francois zechce, to sam zapłaci."
- Masz rację, braciszku - powiedział. - Wiele złego ostatnio się dzieje i łask Mananna nam trzeba. Zatem i ofiary składać powinniśmy i modlić wiele się trzeba. Co i ja teraz czynię.
Co było prawdą. Eryk właśnie w tym momencie zaczął nad wyraz szczerze się modlić o cud cierpliwości, bo nowicjusz, najwyraźniej szykujący zamach na "jego" kasą, zdenerwował go nad wyraz, co można było wytłumaczyć chyba tylko przejściami dzisiejszego dnia.
Eryk ponownie spojrzał na posąg i odetchnął głęboko, usiłując pozbyć się negatywnych emocji. Potem przeniósł wzrok na nowicjusza.
- Chciałbym porozmawiać z jakimś doświadczonym kapłanem... Najchętniej z opiekunem biblioteki. Nie chciałbym cię odrywać od obowiązków... Czy mógłbyś wskazać mi drogę? Sam trafię...

Sekal 02-12-2008 12:39

Peter zatrzymał się w progu, wgapiając się przez chwilę w tego młodzikowatego fircyka. Potem machnął gdzieś w kierunku, w którym mieli zamiar się udać.
-Nad rzeką. Taka chałupa z dziurą w podłodze. Czuję, że wciąż stoi.
Wzruszył ramionami i polazł w swoją stronę. Nie miał pojęcia skąd brało się to "czucie", ale tak po prostu było. Czasem był czegoś całkowicie pewny i nigdy się wtedy nie pomylił. Tak samo teraz. Chałupa tych starych zboczuchów nadal stała, a Peter parł ku niej, zwalniając tylko na tyle, by Diego i podpierająca się na nim czaromiotka nie zostali zbyt daleko w tyle. Kiedyś Leah nazwała to "kobiecą intuicją" za co prawie złoił jej tyłek. Nie miał pojęcia co to intuicja, ale brzmiało bardzo groźnie, a jeśli dostawiło się przed tym jeszcze "kobieca" to było już na prawdę źle. Ale to było dawno. Teraz niewiele myślał, chociaż Marianne cały czas wyrywała się do przodu. Co oczywiście nie było złe, bo jej duży i solidny tyłek kołysał się ładnie tuż przed nim.

Wreszcie dotarli, brodząc w błocie i szlamie. Peterowi to co prawda nie przeszkadzało, tylko marnie się tak chodziło. Wolał mieć nieutrudnione ruchy. Swoją drogą dlaczego ta wielkoludzica tak się ucieszyła Leah widząc? Przeca nawet jej nie znała w zasadzie. Paser tylko poczochrał młodą po włosach.
-No, wiedziałem, że wciąż tu będziesz. Wszyscy cię ponoć szukają, cholero jedna. W coś ty się wpakowała?!
Dziewczyna zrobiła naburmuszona minę, ale Peter szedł już do chaty. Miał trochę dość tej wody. Wystarczyła mu chyba za wszystkie potencjalne kąpiele w najbliższych kilku latach! Rozejrzał się po całkiem suchym wnętrzu, nie dostrzegł jednak gospodarzy.
-A te stare mendy to gdzie wywiało?
W izbach nie było wiele. Ale ani to, ani brak gospodarzy, nie przeszkadzał byłemu śmieciarzowi czuć się jak u siebie w domu, o ile w ogóle by jakiś kiedyś miał. Znalazł coś, co mogło być kuchnią i zajrzał do gara, wąchając zawartość.
-Czuć rybami, więc to chyba zupa rybna. Podgrzej nam to dziewczyno, zjadłbym coś wreszcie. A my musimy się rozmówić.
Usiadł przy dziurze w podłodze, gestem "zapraszając" pozostałych. Stołu i tak nie było w całym domu, więc miejsce było równie dobre jak każde inne, a tak chociaż nogi zwisały w dół. Prawie dotykając wody prawdę powiedziawszy. Peter spojrzał na czaromiotkę.
-No i co, napatrzyłaś się? Dużo ozorem znów mieliłaś, nie wiem do końca co, ale część nazw znam. Ale głupiaś, jeśli myślisz, że Leah do świątyni oddam. Jak widzisz, ma się całkiem nieźle, a ja jej popilnuję, razem z Marianne.
Wyszczerzył się i korzystając z okazji położył kobiecie dłoń na umięśnionym udzie. Aż zamruczał z przyjemności. To była kobieta!
-A ty, jak tyle nazw znasz, to byś wyłapała ich i utopiła w rzece i po sprawie. Skoro masz znajomków to sobie poradzicie. A w razie czego to można kilku przydusić to wyśpiewają pozostałe nazwy. Co mnie to wszystko? Dziewki przypilnuję lepiej od jakiś kmiotów ze świątyni, którzy powinni być zajęci łapaniem tych, o których tyle świergotają. Mam rację?
Spojrzał na Diego i Marianne, wciąż się uśmiechając. I nie zdejmując dłoni z uda wielkoludzicy.

MigdaelETher 03-12-2008 23:24

Marianne gnała do przodu, jakby ją sam Khorn ze swymi demonicznymi zastępami gonił. Strach niczym żelazna obręcz ściskał jej serce. Co chwila wyprzedzała pozostałych, przeklinając pod nosem wlokących się z tyłu, fircyka i jego miotającą czary lafiryndę. Gdyby nie oni pewno już dawno byliby na miejscu, a ona uspokoiłaby się widząc, może niezbyt urodziwe, ale za to jakże kochane twarze Oskara i Beatrycze. Potężna barbarzynka dopadła do drzwi chałupy, natarła na nie całym ciałem, aż jęknęły głucho. Kiedy z impetem wpadła do środka, niewiele myśląc zaczęła rozglądać się po wszystkich kątach w poszukiwaniu gospodarzy. W izbie panowało przyjemne ciepło, zmarznięte ciało odprężyło się nieco, na widok Leah Marianne uśmiechnęła się od ucha do ucha, skoro ona tu jest to Beatrycze i Oskar też muszą. Nigdzie nie było widać żadnego szalonego kapłana, za to po całym domostwie rozchodził się rozkoszny zapach słynnej w całym Brionne zupy rybnej Beatrycze. Barbarzynce na te doznania olfaktoryczne aż kiszki zagrały marsza. Chwilowe odprężanie, prysło jednak niczym bańka mydlana, kiedy Marianne uświadomiła sobie jedną bardzo istotną rzecz. Nagle jakby ogłuchła na słowa Petra, przestała widzieć pozostałych towarzyszy, ba nawet nie zwróciła uwagi na poufałe poklepywani obwiesia. Nigdzie nie było Oskara ani Betarycze!!! Przerażona i wściekła kobieta widziała teraz już tylko jedną osobę, młodziutka Leah urosła w jej oczach do symbolu wszelkiego złą i wcielenia najbardziej mrocznych sił, które pragną zdobyć władzę nad światem albo jeszcze lepiej zniszczyć go. Marianne jednym susem znalazła się przy jasnowłosej pannicy, mocno zacisnęła ręce na jej drobnych ramionach i uniosła kilka centymetrów nad ziemię. Potrząsając nią jak szmacianą lalką, oszalała ze złości i niepokoju wrzasnęła:

- Gdzie jest Oskar! Gdzie jest Beatrycze! Co z nimi zrobiłaś ty pomiocie Slaanesha! Co z nimi zrobiłaś Ty i twoi kumple kapłani! Gadaj co się tu dziej! Gadaj ale zaraz!


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:32.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172