lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   Brionne (warhammer) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/5324-brionne-warhammer.html)

Hellian 06-12-2008 22:24

Marianne, Peter, Diego

Zupa rybna Beatrycze słynna była z wielu powodów. Najważniejszy dla Was był ten, że była bardzo smaczna, choć niewielu w okolicy zupy tej próbowało, bo Beatrycze lubiła opowiadać o jej przyrządzaniu. Na przykład, że mięso szczura nadrzecznego pachnie rybą bardziej niż ryba, a mulista woda rzeki doskonale nadaje się na wywar, trzeba tylko pilnować żeby nie nabierać jej w pobliżu wylanych nieczystości, bo wtedy zupa wychodzi zbyt kwaśna. Jeśli chodzi o bywającą w tym domu Marianne to na swoje szczęście nauczyła się nie słyszeć, co białowłosa opowiada o własnych dokonaniach kulinarnych, bo inaczej w życiu by w tym domu nic nie przełknęła.
I kiedy Leah grzecznie i bez szemrania, spełniła polecenie Petera i podgrzewała zupę, nagle Marianne podniosła dziewczynę do góry. Potrząsanie drobną Leah było dla zdenerwowanej barbarzynki drobnostką. Ale zareagował Peter. Wcisnął się miedzy obie kobiety próbując oderwać dłonie Marianne od dziewczyny. Na szczęście, gdy to się nie udawało, nagłe olśnienie przyniosło Peterowi inny pomysł i obie ręce mężczyzny trafiły na cudowne piersi Marianne.
- Puszczaj dziewczynę to i ja puszczę – niewiadomo, co było dla Marianne gorsze: ręce Petera na niewłaściwym miejscu, czy ten zadowolony z siebie uśmiech, który wykwitł na twarzy pasera rozradowanego swoją przynoszącą wiele korzyści przemyślnością.
Leah opadła na ziemię, a kolano Marianne wbiło się paserowi w żołądek.

Podopieczna Petera, która najpierw zaniemówiła, teraz zaczęła krzyczeć. Na opiekuna oczywiście.
- Kogo Ty nam do domu sprowadzasz, barani łbie?! Co?! Musisz jej chomąto sprawić, jeśli masz ją zamiar za sobą wszędzie wlec!
Ale teraz paser już się nie wtrącał i nie odpowiadał. Nadal lekko zgięty w pół z bólu, był zaniepokojony już chyba tylko tym, że awantura toczy się zbyt blisko zupy. Nie zważając na okoliczności zdjął garnek z ognia i nalał sobie solidną porcję potrawy.
Mimo, że początek awantury na to nie wskazywał, w końcu Marianne wysłuchawszy steku wyzwisk uzyskała od dziewczyny i jakieś konkretne informacje, że ani Oskar ani Beatrycze nie chcieli jej powiedzieć dokąd idą, ani też ze sobą zabrać. I że białowłosa, chciała iść sama, ale Oskar nazwał partnerkę wścibską wiedźmą i wyszedł zaraz za nią.

Diego zajęty był rozmową z czarodziejką. Konwersacja nad wielką dziurą w podłodze krążyła między kultystami Khorna a samotnością jednostki w wielkim świecie. Dodawszy do niej domowy trunek w kubkach, które pewnie za sprawą czarów zmaterializowały się w dłoniach obydwojga, temat samotności drążony coraz dokładniej, do tego z coraz mniejszej od siebie odległości, dominował rozmowę. Widać nawet czarodziejki lubią przystojnych cudzoziemców. Zwłaszcza tych z szaleńczym błyskiem w oku i na wpół rozebranych.

Zaś Marianne i Leah w chwilowym zawieszeniu broni wylądowały na podłodze po obu bokach Petera.


Senność morzyła wszystkich, choć było wczesne popołudnie i kiedy wieczorem do domu wszedł Oskar większość goszczących w jego progach spała.
- Ha, imprezę sobie zrobiło dziewuszysko – śpiących obudził gromki głos.
- Witaj bogini – do Marianne Oskar zwrócił się ze specjalnym uśmiechem, otwierając ramiona do serdecznego uścisku, który jak Marianne wiedziała zawsze kończył się podszczypywaniem i zazwyczaj celnym rzutem Beatrycze w Oskara czymś śmierdzącym i oślizgłym.
- Przespaliście taki uroczy dzień. – rozejrzał się po izbie z udawaną dezaprobatą. – A miasto aż huczy od plotek. Podobno miłościwie nam panujący Jaques de Comte zaniemógł trafiony piorunem. To najstraszniejsza z wieści. Do tego zniknęło całe jedno piętro budynku Akademii Magicznej, co żacy świętują demolując to, co ocalało. Potonęły statki cumujące w porcie, jakimś cudem tylko te rajcy Hamota. Arcykapłan Zamorin sam osobiście karał odstępców w Świątyni strzelając do nich piorunami z własnej dłoni, to widziałem na własne oczy. Ledwie Zamorin wszedł na ambonę a kilka osób padło w drgawkach na posadzkę, nie widziałem pioruna, ale być może byłem zbyt zaabsorbowany patrzeniem w oblicze Mananna Gromowładnego. Tylko nie wiem, w czym odstąpili, ale potem znacząco urosły kolejki dobrowolnych błagalników z darami. Co jeszcze? Zdaje się, że po drugiej stronie rzeki widziano demona, ponoć powstał z wody i spowodował małe trzęsienie ziemi. Ale o tym być może nie ja wam powinienem opowiadać – przy tym zdaniu mrugnął szelmowsko do Diego.
- No i utopiło się kilkadziesiąt osób, ale o tym mówi się niewiele, sami biedacy.
- Beatrycze nie ma, bo mąci – odpowiedział Marianne na niezadane jeszcze pytanie – Młode kobiety – wskazał na wszystkie trzy obecne w pokoju – są radością i pięknem tego świata. Stare mącą. Ta uparła się dołożyć swe trzy grosze do wszystkich brudów tego miasta.


Danstan

Gdyby nie atak Danstana pewnie cała droga do szpitala Shalyi przebiegałaby w milczeniu, ale stan mężczyzny tak zaniepokoił Lizę, że z miejsca jego przewiny odeszły w niepamięć. Powoziła nadal pewnie, ale cały czas z troską zerkała na Danstana.
- Może i Ciebie ktoś powinien obejrzeć?

Przy świątyni i szpitalu panował wzmożony ruch. Tłumy pokaleczonych biedaków, jakby przed godziną z nieba spadały gwoździe nie krople, czekały na dziedzińcu przybytku na swoją kolej. Kapłanki i pomagający im ochotnicy krzątali się między ludźmi, rozdając chleb i wodę i kierując najbardziej pokaleczonych bezpośrednio do szpitala. Szedłeś szybko za Lizą niosąc na rękach nieprzytomną dziewczynę. Żebra bolały Cię tak, że nie mogłeś powstrzymać napływających do oczu łez. W końcu w przeludnionym szpitalu Liza znalazła wolną przestrzeń.
- Tu Danstanie – dotknęła ręką Twojej twarzy ścierając pojedynczą łzę – Dziękuję. –Uśmiechnęła się tak jak niewiele znanych Ci osób potrafiło. Całą sobą, jakby w tej jednej sekundzie istniała w niej jedynie niezmierna wdzięczność i radość z Twego towarzystwa - Jesteś bardzo dzielny i bardzo mi drogi, chociaż wdajesz się w dziwne sprawy.
- Muszę do niej przyprowadzić którąś z arcykapłanek. Inaczej nie przeżyje. Zaczekaj tu na mnie.
Mimo, że zaprotestowałeś gwałtownie przeciw puszczaniu jej gdziekolwiek samej, Liza, która uważała, że ktoś musi zostać z chorą, zniknęła Ci z oczu w tłumie ludzi. Tłumaczyłeś sobie, że to przecież przybytek miłosiernej bogini, że kultysta nie dałby rady przestąpić jego progów, ale strach wkradał Ci się do duszy i w końcu pognał w kierunku gdzie zniknęła Liza.
Dziwne, ale prowadził Cię delikatny zapach ten sam, którym pachniała sypialnia dziewczyny. Znalazłeś się na szpitalnym zapleczu przeszedłeś niezauważony korytarzem, wszedłeś na piętro i bezbłędnie podszedłeś do jednych z trojga drzwi. Pewnie wszedłbyś tam od razu, ale zatrzymały Cię dobiegające zza nich słowa.
- Dziewczyna jest pod moją opieką – mówił podniesiony damski głos. – A teraz proszę mi wybaczyć, chorzy mnie potrzebują. Idziemy Lizo.
Drzwi otworzyły się, schowany za wielkim kufrem patrzyłeś na wychodzących. Pierwszy szedł kapłan Mananna, mężczyzna siwy już, ale rosły i prosty, z wypielęgnowaną brodą i surowym autorytarnym obliczem. Po nim wyszła kapłanka Shalyi, której twarz kojarzyłeś, bo od czasów Twego dzieciństwa, to ona zarządzała szpitalem i sierocińcem – Matylda Leyette. Dalej Liza i młodszy kapłan boga mórz. Wszyscy wymienili jeszcze zdawkowe pożegnania, choć niepokojące było to, jak uważnie patrzył starszy z kapłanów na Lizę.
Mężczyźni oddalili się. Kapłanka powstrzymała chcącą ich odprowadzić dziewczynę.


Eryk

Młody kapłan nie mrugnął nawet okiem na protekcjonalny ton szlachcica. Skłonił się natomiast przed Erykiem i powiedział.
- Proszę za mną. Do biblioteki nie jest tak łatwo trafić.
Najpierw poszliście w kierunku jednej z bocznych naw. Przepuszczano Was z szacunkiem należnym kapłańskiej szacie zwłaszcza w tym miejscu, w takim dniu. Solidnym żeliwnym kluczem zdjętym z szyi kapłan otworzył drzwi. Weszliście w krótki korytarz zakończony następnymi drzwiami. Tutaj kapłan zmówił krótką modlitwę przed niewielkim posagiem Władcy Pogody. Potem nacisnął na klamkę. Kolejny korytarz i prowadzące w dół schody. Znowu drzwi i posążek i krótka modlitwa.
W końcu dotarliście do dużej komnaty. Zastawiona była półkami z książkami, ale wyglądała raczej jak szlachecki gabinet a nie biblioteka.
Młody kapłan wskazał Ci miejsce, na które sam też patrzyłeś. Za zabytkowym mahoniowym biurkiem siedział mężczyzna w świeckim ubraniu, w doskonale skrojonych czarnych szatach.
- Cieszę się, że Pana widzę Panie Halsdorf. Maurice zostaw nas samych.
Kapłan skłonił się Wam, po czym wyszedł.

- Obawiam się, że mam Panu do przekazania złe wieści. Przez kilka dni zostanie Pan naszym gościem. Zapewnimy Panu odpowiednie wygody oczywiście. No i jest to jeden z ciekawszych księgozbiorów w Bretonii, wkrótce będzie Pan żałował, że to tak krótka gościna.

Kerm 07-12-2008 15:29

Eryk szedł powoli za kapłanem, który wiódł go przez pusty korytarz. Zdziwił go co prawda fakt, że drzwi prowadzące do biblioteki zamknięte były na klucz, ale nic nie powiedział. Nigdy jeszcze nie był w bibliotece tej świątyni i nie znał panujących tu zwyczajów. Może szli przez jakieś boczne wejście... Stał tuż za plecami kapłana, gdy ten odmawiał modlitwę przed posążkiem Mananna, potem przed drugim.
"Pobożny taki, czy czary jakieś zabezpieczające?" - zastanawiał się Eryk, usiłując dostrzec jakieś dodatkowe gesty towarzyszące modlitwie.
Po wydarzeniach dnia dzisiejszego w łeb dałby najchętniej kapłanowi i wróciłby do świątyni, by kogoś innego poszukać... I sam nie wiedział, co go powstrzymuje przed tym czynem.
Schodzili coraz niżej, co jeszcze bardziej nie spodobało się Erykowi. Nie był kretem, by pod ziemią się chować. Poza tym zawsze uważał, że cenne księgi trzymać należy w miejscu suchym, a im niżej, tym większa szansa, że pomieszczenie zaleje woda... Wzruszył ramionami. Może Manann zabezpiecza jakoś swoją świątynię? Nie jego, Eryka, to sprawa...

Komnata, do której weszli, choć pełna książek, nie wyglądała na świątynną bibliotekę. A mężczyzna w czerni w niczym nie przypominał kapłana-bibliotekarza.
"Cholerny Maurice... Bebechy ci wypruję..." - pomyślał Eryk, przywołując na usta serdeczny, choć mało szczery uśmiech.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, zwracając uwagę na okna i ewentualne drugie drzwi.
"Mają zamiar mnie trzymać w tym gabinecie kilka dni?"
- A jeśli uznam owe wygody za nieodpowiednie? Albo zapragnę świeżego powietrza? - spytał, siadając naprzeciw mężczyzny. - I mógłbym wiedzieć, z kim mam przyjemność?
- Oraz jakim to okolicznościom zawdzięczam ten zaszczyt, oraz taką troskę o moją osobę... Wdzięczny bym był za udzielone informacje - dodał.
Zastanawiał się równocześnie, kto obserwował jego poczynania i jakim sposobem tak szybko znalazł się w tarapatach. Bo raczej nie sądził, by to było zwykłe, przyjacielskie spotkanie.
"Za dobrze mi dziś szło" - pomyślał.

Tom Atos 08-12-2008 09:16

Trzeba było przyznać, że kapłanka była fascynującą rozmówczynią. Ładna i inteligentna. Połączenie cech, które zawsze go pociągało. Poznawanie jej małego świata złożonego z własnych przemyśleń, przeżyć i odczuć było bardzo interesujące. Subiektywne spojrzenie innych oczu na sprawy otaczającego go świata wzbogaciło i jego percepcję.
Jednak gdy przyszło do konkretów niestety nie miał zbyt wiele pomysłów poza tymi oczywistymi.
- Nie dosłyszałem Twojego imienia. Moja Droga.
Zagadnął uśmiechając się uprzejmie.
- A wracając do naszej rozmowy. Zakładam być może błędnie, że de Veille nie wywiózł Leticii za miasto. Pozostaje nam zatem przeszukanie jego posiadłości. Co niestety nie powiodło się za pierwszym razem, a także tego zajazdu, o którym byłaś łaskawa wspomnieć. W miarę dyskretnie. Zatem przyda się pomoc dobrego łotrzyka, tudzież szpiega. O ile świątynia nie dysponuje tymi pierwszymi, to zapewne korzysta z usług tych drugich. Kluczowe też jest śledzenie samego szampierza. Być może naprowadzi nas na trop. W ostateczności zostaje nam sposób, który spodobałby się zapewne naszemu nieogolonemu przyjacielowi Peterowi i podłożenie ognia pod gospodę. Nie od rzeczy byłoby także szepnąć słówko Jego Książęcej Mości, że jego szampierz nie jest osobą godną zaufania. Do tego jednak przydałyby się dowody, które możemy zebrać w posiadłości de Veilla. Najlepiej pisemne. Oczywiście audiencję uzyskaliby kapłani Mannana. Myślę, że będzie się nam dobrze współpracować. Problem w tym, że nasze twarze są tu już dobrze znane.
Zrobił teatralnie smutną minę.
- Mogę się poświęcić i zgolić wąsy, ale przydałaby się nowa tożsamość. Myślę, że udawanie marynarzy to dobry pomysł. I to takich w służbie świątyni. Może kwestujących na dom dla wdów po marynarzach i ich dzieci. Załatwiłabyś nam dobrą przykrywkę. Jakiś zaufany kapitan musi stwierdzić, że pochodzimy z jego statku. „Zajazd Hrabiego” jest raczej dla lepszej klienteli, jak sądzę z nazwy. Nie możemy udawać zwykłych majtków, a co najmniej oficerów.
Spojrzał z ukosa na Petera.
- A przynajmniej ja. Przydałyby się jakieś lewe papiery, patenty. Możesz coś takiego zorganizować ? Da nam to większą swobodę działania.
Zdecydowanie potrzebowali nowej tożsamości.
Zaczął zastanawiać się kto by mógł być mu przydatny. Zapewne Danstan. Orientował się w półświatku i mógłby zając się szpiegowaniem, gdyby kapłani nie mogli w tej kwestii pomóc. Także Halsdorf mógłby się czegoś dowiedzieć jako człowiek z towarzystwa, o ile udałoby się go odnaleźć. Niestety ani Peter, ani Marianna nie nadawali się na salony, za to byli świetni do brudnej roboty. Szczególnie śmieciarz. Lepiej żeby nie rzucali się na razie w oczy. Mogli zasięgnąć języka u miejscowych łotrów. Zapewne szumowiny były w posiadaniu informacji niedostępnych dla kapłanów. Kultyści musieli rekrutować pomocników i dałby głowę, że zatrudniali briońskie męty.
Na takich rozmowach i rozmyślaniach minęła mu noc. Nie spał. Trwał w półśnie. Nie chcąc stracić z trudem uzyskanej kontroli nad ciałem.

Sekal 16-12-2008 13:18

Peter
 
Dobrze mu się spało. Śnił o tyłku Marianne, nagim rzecz jasna, jak to bywa w snach. Niestety wszystko co dobre zawsze się szybko kończyło. Podobnie było z tym snem - wlazł Oskar i wszystko popsuł. Peter prychnął na niego, po czym wzruszył ramionami, gdy ten zaczął mówić.
-Co to, ja tą burzę sprowadziłem czy co?
Nie za bardzo słuchał Diego. Miał swoje plany i bardzo dobrze. O kim oni mówili? Leticzi? Jakoś tak, pewnie jakaś dziewka, jak Leah, co ją wszyscy chcą chronić, ale nie bardzo wiadomo jak chcą to zrobić.
-Ja żem wlazł prawie do świątyni, kapłona obił i wylazł. Ciebie też obiłem i jeszcze tu przytargałem. - kiwnął głową na czaromiotkę - Na moje to tylko głupoty pieprzycie i nie umiecie własnych dupeczek pilnować. Diego, chłopie, ty od nich pomocy chcesz? Jak twoją dzieweczkę jakoś w te okolice wynieśli to popytać mogę. Na tych ładniutkich domach się nie znam.
Spojrzał ponownie na Oskara i wstał w końcu.
-Macie jeszcze tej zupy? To gadanie o problemach zaostrza mi apetyt.
Spojrzał do gara. Coś jeszcze było, więc nawet sam ogień zapalił, by podgrzać.
-Ale tak na moje, to chyba z Leah będziem musieli tu poczekać, aż się nami znudzą. Cała filolozofija.

Marrrt 21-12-2008 23:07

- Dlaczegóżby arcykapłanka Shalyi miała przejmować się losem jakiejś dziewczyny? – Danstan wyszedł z ukrycia stając w świetle, które padało na korytarz przez witraż przedstawiający węża oplatającego liść mięty – symbol szpitala.

Obie kobiety odwróciły się gwałtownie zaskoczone jego pojawieniem się.
- Kimkolwiek jesteś młody człowieku, musisz wiedzieć, że to bardzo lekkomyślne zakradać się na zaplecze świątynnego szpitala – głos Matyldy Leyette był spokojny, acz ostry i niósł ze sobą nieukrywane niczym znamiona groźby.
- Wybacz mu proszę Matko. On jest ze mną – szybko wtrąciła Liza, po czym syknęła do niego – Co ty tutaj robisz Danstan??? Miałeś czekać na dole.
- Miałem też dopilnować, by nic ci się nie przytrafiło i widzę, że moje obawy o ciebie są słuszne również tutaj.

- Danstan! To arcykapłanka Matylda Leyette! Nie masz wstydu???

Miała rację. Igrał z ogniem. Ale ten ogień z pewnością nie będzie parzył bardziej niż gniew książęcego szampierza. Należało bezwzględnie iść za ciosem, by de Veille nie przejął inicjatywy. Do niedawna Danstan był nikim znanym w mieście. Praktycznie niemożliwym do znalezienia. Sytuacja mogła się szybko zmienić, a wtedy Liza będzie zdana już tylko na łaskę ochrony oprychów Edwarda, którzy nie zdzierżą zapewne wynajętym przez de Veille’a siepaczom.

- Spokojnie dziecko – rzekła arcykapłanka nie spuszczając młodego Bossa z oczu – Proszę powiedzieć jeśli łaska, czemu Pan uważa, że Lizie coś może grozić w tych murach.
Danstan przez chwilę ważył słowa próbując ocenić arcykapłankę. Kobieta być może była stara, ale miała w sobie pewną siłą jaka cechuje takie osoby jak między innymi Henry Boss.
- Jak to się stało, że dokument szpitala Shalyi posłużył wyznawcom Khorne’a do składania ofiar? – spytał w końcu wyjmując z kieszeni zwitek papieru i pokazując go arcykapłance.
- Jesteś młody człowieku, w posiadaniu czegoś, co zostało wykradzione z naszych archiwów. –Matylda Leyette poważnie popatrzyła w oczy Danstana – I chyba to Ty musisz się teraz wytłumaczyć. Skąd to masz?

- Zabrałem niejakiemu Marronowi - postanowił przemilczeć udział Catherine w tym spisku. Dziewczyna mogła mu być jeszcze potrzebna - Nazwiska nie pamiętam, ale to chyba nie jest tak istotne. Był wystarczająco znany w pewnych kręgach i z pewnością nie pracował dla szpitala Shalyi.
- W jakich kręgach? To przestępca? Dlaczego ukradł ten dokument? - Matylda Leyette wydawała sie nigdy nie słyszeć tego nazwiska. - Chyba nie pracował dla Świątyni Mananna? - ostatnie pytanie skierowała jakby do siebie – Muszę z nim porozmawiać.

Uniósł brew w zdziwieniu, że tak wysoko postawiona persona nie była na bieżąco w wydarzeniach briońskiej śmietanki towarzyskiej. Niemniej informację o świątyni Mannana przyjął z zainteresowaniem.
- Nie arcykapłanko. Marron to przestępca. Dokładniej siepacz książęcego szampierza. I na pewno nie on ukradł ten dokument. Kradzież została zlecona komuś kogo personaliów nie chcę zdradzać gdyż osoba ta miała być potem zamordowana. Marron jednak jak się okazało był kimś więcej niż tylko pomocnikiem de Veilla. To kultysta. Wyznawca plugawej religii, który potrzebował nazwisk z tej listy. Nazwisk osób, które ostatnimi czasy zaczęły być mordowane - Westchnął - Powiedziałem arcykapłanko znacznie więcej niż zamierzałem. Chcę się dowiedzieć co łączy te nazwiska i dlaczego kultystom mogło zależeć na tym dokumencie. Tę informację pragnę wykorzystać tylko i wyłącznie po to by zapewnić bezpieczeństwo Lizie.
Spojrzał wyczekując reakcji arcykapłanki na rewelacje jakie jej przedstawił.

Hellian 02-01-2009 21:44

Danstan
Dzień Wielkiej Burzy, Świątynia Shalyi


Rozmowa z Matyldą Leyette rozpoczęta na korytarzu, przeniosła się do jej gabinetu.
- To imiona naszych wychowanków. Spisujemy wszystkie znalezione dzieci, próbując ustalić również daty ich urodzenia. – odpowiadała na Twoje pytania - Zdarza się, choć niezwykle rzadko, że niektóre z nich odnajdują swe rodziny. Zdarza się, że matki wracają po porzucone dzieci, nawet po kilku latach. Ludzie są z natury dobrzy, tylko niektórzy potrzebują więcej czasu, by odsłonić swe serce. – Powiedziała to z niezwykła łagodnością – I dlatego prowadzimy archiwum. To są nazwiska dzieci urodzonych 19 lat temu, mniej więcej w noc przesilenia wiosennego. W Wielkie Święto Morza i jego Władcy – faktycznie dzień ten szczególnie czcili marynarze, często właśnie wtedy rozpoczynający dalekie rejsy. - Są tacy, co twierdzą, że to szczęśliwa data urodzin, ale my co roku w tym okresie notujemy zwiększoną ilość porzuceń.
W czasie, gdy kapłanka mówiła, Ty mogłeś rozejrzeć się po gabinecie. Było to duże pomieszczenie urządzone bez przepychu, proste biurka i krzesła, niczym pokój do pracy w jakimś mieszczańskim domu. Jedyną drogą rzeczą wydawała się olbrzymia księga, otwarta na rysunku, który przedstawiał płuca człowieka. Ale gdy podniosłeś głowę i spojrzałeś na wysoki, pokryty cudownym freskiem przedstawiającym Panią Miłosierdzia sufit, wrażenie zbytniej skromności pierzchło.
Rozmawialiście jeszcze chwilę. Kapłanka traktowała Twoje słowa dużo poważniej niż stryj. Bez trudu zgodziła się na prośbę o zapewnienie Lizie bezpieczeństwa i żeby póki wszystko się nie wyjaśni, dziewczyna nie wracała do domu, tylko cały czas przebywała w pobliżu Matyldy.
Liza milczała.
We trójkę zeszliście na dół, gdzie kapłanka osobiście obejrzała ofiarę kultystów. A Ty, przez chwilę, mimo tłumów wokół, byłeś sam z Lizą.
Dziewczyna opowiedziała ci o swoich snach. Kiedy stała tak naprzeciwko Ciebie, zastrzegając, że to, co mówi być może nie ma znaczenia, i widać było, że toczy się w niej walka wynikająca z niepewności, czy te informacje mogą Ci pomóc, czy raczej zaszkodzić - przypominała tę małą dziewczynkę, którą zostawiłeś w Brionne lata temu. W snach Lizy występowały obce dziewczynie osoby, choć była przekonana, że prawdziwe. Zresztą młodego szlachcica, rozpoznała potem w teatrze, tak jak cudzoziemkę, która mu towarzyszyła. Te sny nie przynosiły nic konkretnego, jedynie uczucie, że jej i ich losy są ze sobą związane. Opowiedziała Ci jak pewnego dnia żarliwie modliła się przez kilkanaście godzin do Shalyi, aż do chwili, gdy ojciec siłą podniósł ją z klęczek. Błagała o wskazówki, ale potem, po tej modlitwie, przestała śnić.
Matylda Leyette kazała przenieść gorączkującą dziewczynę do innego pomieszczenia.
- Być może przeżyje. Prawdopodobnie nigdy nie odzyska w pełni zmysłów. – Odpowiedziała na wiszące w powietrzu pytanie.
Potem kapłanka przedstawiła Danstanowi swoją prośbę.
- Młody kapłan, który był tu przed chwilą, był kiedyś moim podopiecznym. Zdolny, mądry chłopiec. – uśmiechnęła się. – W wieku Lizy – jej oczy mimo uśmiechu pozostawały poważne. – Byłbyś tak miły i przekazał mu list ode mnie? Dyskretnie. Spróbuję dowiedzieć się, co tak naprawdę się dzieje.

Wieczór, dom Edwarda
Później Danstan spróbował umówić spotkanie z Catherine. W podwórzu kamienicy nakreślił umówiony symbol, licząc na to, że zgodnie z obietnicą dziewczyna go znajdzie.
Teraz powinien wrócić do Edwarda powiedzieć mu, że zdecydował, samowolnie, o zostawieniu Lizy w świątyni Shalyi.
I tak zrobił.

Rozmowa ze stryjem była bardzo krótka. Może dzięki temu, że odbyliście ją na osobności. Powiedziałeś, co trzeba, i przez chwilę myślałeś, że Edward z pobladłą z gniewu twarzą zamierza Cię uderzyć. Stryj zdołał się jednak opanować.
- Jeśli coś jej się stanie – słowa padały przez zaciśnięte zęby – będzie to Twoja wina. W tej chwili jesteś natomiast winien nieposłuszeństwa. – nim podniósł rękę wiedziałeś, co powie - Wyjdź z mego domu.


Poranek, karczma Mysz Polna

Zdecydowałeś się spędzić noc w karczmie. Twój wybór padł na niewielki lokal w Alei Głównej. Niedrogi i w miarę czysty i niedaleko domu Catherine. Skoro miała Cię znaleźć, nie chciałeś utrudniać jej zadania.
Nad ranem obudził Cię hałas. Usiadłeś na łóżku ze sztyletem w ręku, nim zacząłeś w ciemności rozróżniać cienie. Głos Catherine był lekko kpiący.
- Dziękuję za zostawienie otwartego okna.
Niepotrzebnie kpiła, bo faktycznie okno otworzyłeś licząc na te wizytę.
Po krótkiej wymianie złośliwości, powiedziałeś Catherine o zabiciu jej prześladowcy. Nie dała rady ukryć westchnienia ulgi.
Przyglądałeś się kasztanowowłosej piękności. Widać było po niej niewyspanie i przeżycia ostatnich dni, ale nie ujmowało to jej wdzięku. W przeciwieństwie do zbyt ostrego języka.
A potem zażądałeś wyjaśnień.
Z pewnymi oporami zaczęła mówić. Przyznała, że kilka dziewcząt z tej listy już nie żyje, ale zginęły, nim ukradła listę. Choć sama lista obejmowała i mężczyzn, wśród nich nie zanotowano ofiar. Nie znała swego zleceniodawcy, ale podejrzewała, że jest nim Świątynia Mananna. Nie powiedziała, komu przekazała oryginalne strony.
A przepisała je na własny użytek, próbując zrozumieć pewne zawiłości.
Bo było kilka dziwnych rzeczy. Dlaczego kazano jej kraść coś, co można legalnie, bez trudu przeczytać? Jedyne wyjaśnienie to to, że nie chciano by inni je czytali. Jeśli kapłani Mananna wiedzieli, że ludziom z listy grozi niebezpieczeństwo ze strony kultystów, dlaczego nie powiedzieli o tym Shalyiankom?
Jednym słowem, co kombinuje hierarchia Mananna? Chciała to wiedzieć, bo wiedza często oznacza pieniądze. Ale wszystko zepsuł zamach na jej życie. Wyglądała jakby żałowała, że pomogła Machatowi.
Jednego była pewna. Marron pracował dla de Veille’a a Machat, to akurat było bardzo łatwe do ustalenia, sprzedawał bossowską tarninę Maurissautowi. Wygląda więc na to, że de Veille postanowił odciąć protegowanego od źródeł zaopatrzenia.
Z szerokim uśmiechem zaproponowała Ci pójście do sądu.


Eryk
Gabinet, popołudnie, dzień Wielkiej Burzy

- Bez wątpienia należą się Panu wyjaśnienia – mężczyzna nie wydawał się zrażony Twoim tonem. Wyglądał raczej na rozbawionego.
- Nazywam się Pierre Cassini – wyciągnął do Ciebie rękę – proszę niech Pan spocznie.
- Przyznaję, że potraktowaliśmy Pana nieco obcesowo. I proszę mi wierzyć, że jest mi niezmiernie przykro z tego powodu. Przy nadmiarze obowiązków niektóre działania po prostu trzeba upraszczać. – Uśmiechnął się - Zresztą nie wiem, czy Pan to czuje, ale Gniew Mananna aż dzwoni w murach tej Świątyni. Służymy tu surowemu bogu i surowi z nas ludzie – jego łagodny ton jakby zaprzeczał słowom.
- Ale przejdźmy do konkretów, do odpowiedzi na Pana pytanie. Słyszał Pan o tych bestialskich morderstwach na młodych dziewczętach? Mamy podejrzenia, co do winnych. Tak jak podejrzenia, że płeć ofiar wbrew pozorom nie gra tu żadnej roli. A tym bardziej ich domniemane dziewictwo. Oczywiście, nie uwierzyłaby w to żadna roznosząca plotki przekupka, ale Pan nie jest przecież przekupką.
- Otóż decyduje data urodzin. Taka sama jak u Pana, albo u Maurica, którego miał Pan okazję poznać. – Znowu uśmiechnął się do Ciebie.
- Wierzy Pan, że bogowie ingerują w nasze losy?
- Maurice jest przekonany, że odpowiedzialni za morderstwa dziewcząt kultyści Pana również wybrali na ofiarę. To szczęśliwy zbieg okoliczności, że sam Pan do nas przyszedł. Nigdzie nie zapewnimy Panu lepszej ochrony niż tu.
- Nie wątpię, że jest Pan, mimo młodego wieku, człowiekiem, który potrafi sam o siebie zadbać. Niestety jesteśmy przekonani, że kultyści są bardzo potężni. Do tego za trzy dni planują przeprowadzić rytuał, w czasie, którego ofiarą ma być ktoś o pańskiej dacie urodzenia. Dlatego jesteśmy zmuszeni te trzy dni przetrzymać Pana w Świątyni. Mam nadzieję, że nie wbrew Pana woli.
- Zadowolę się szlacheckim słowem, że nie spróbuje Pan ucieczki. Wtedy Maurice pokaże Panu pokój i z przyjemnością oprowadzi Pana po części kompleksu.
- W innym wypadku, będzie Pan musiał zadowolić się jedynie pokojem.

Apartament
Odprowadził Cię do niego Maurice.
Pokój był o wiele bogatszy od któregokolwiek w domu Twojej ciotki. Ale czy można się temu dziwić skoro świątynie Mananna w całym Starym Świecie słynęły ze swoich bogactw. Ponoć nie ma bardziej przesądnych ludzi niż marynarze. Nawet największy skąpiec nie odżegnywał się od datków na rzecz Pana Mórz.
Najpierw rzucały się w oczy kolory. Morskoniebieskie obicia ścian i ciemnoczerwone mebli tworzyły mocny, lecz przyjemny dla oka kontrast. Do tego ściany ozdobiono portretami, zapewne pędzli znanych mistrzów, w kosztownych złotych ramach. Na jednej ze ścian w marmurowym kominku wysokości dorosłego mężczyzny wesoło płonął ogień. Przed nim stały dwa przepastne fotele i podnóżki do nich oraz marmurowy stolik z dwoma szachownicami, jedną do gry w szachy, drugą do tryktraka. Na kominku stały wielkie porcelanowe wazy, w każdą weszłoby bez trudu kilkuletnie dziecko. Na marmurowej podłodze leżał jedwabny dywan ze sceną polowania, tak piękny, że wydawało się, że szkoda po nim stąpać. Po przeciwległej stronie pokoju znajdowało się dwumetrowej szerokości łoże z baldachimem. Po jego obu stronach na ścianach umieszczono wielkie kryształowe lustra. Odbijany po wielokroć obraz sprawiał wrażenie nieskończonej przestrzeni. Poza szafą, komodą, sekretarzykiem, toaletką i dobrze zaopatrzonym barkiem w pokoju znajdowała się również piękna trzydziestostrunowa cytra.
Fakt, że pokój nie miał okien był właściwie niezauważalny.
Sam nie wiesz, kiedy zasnąłeś. Rano znowu odwiedził Cię młody kapłan.


Diego i Peter
Dom Oskara i Beatrycze, Noc
Czarodziejka upomniana grzecznie przez Diego przedstawiła się. Podała tylko imię - Anette, ale jako że w międzyczasie upiła się już nieznacznie znalezionym w kuchni piwem, które mimo jasnego koloru lekkie nie było, wydawała się w pełni wiarygodna.
Na deklarację Petera, że sobie wszystko razem z Leah po prostu przeczeka i ona i Oskar zanieśli się radosnym śmiechem. Wyglądali wtedy w tym ataku wesołości jak para najlepszych przyjaciół i tak zresztą zaczęli się później zachowywać, bo pewnie nic tak nie łączy ludzi jak wspólne poczucie humoru. Poza tym zielonooka Anette, zmęczona paskudnym dla siebie dniem, w której szarmanckość Diego rozbudziła nadzieje na rozkosznie nieprofesjonalny rozwój sytuacji, a nadmiar alkoholu je podsycił, potrzebowała do kogoś się przytulić, nawet, jeśli miał to być obdarty Oskar.
Niemniej wysłuchiwała wszystkich propozycji Diego uważnie, i poważnie odpowiadała, mimo lekkiej czkawki, która wyraźnie przyprawiała ją o zmieszanie.
- Zajazd Hrabiego to dwupiętrowa murowana rezydencja – czknięcie – nie będzie łatwo go podpalić.- Przenosiła wzrok z Petera na Diego, zapewne dopiero na wzmiankę o ogniu kojarząc twarze z kiepskich rysunków.
- Nowa tożsamość to łatwizna – czknięcie – ale skoro mnie Wam trudno przekonać, nie poradzicie sobie z moimi przełożonymi, z hierarchią – czknięcie – zwłaszcza ty Peterze, łamaczu kapłańskich palców. Ale powiedzmy, że dam wam dokumenty i twarze, nawet pieniądze na wejście. Co jednak zrobicie w środku?
- A co do śledzenia szampierza, ostrzegania księcia i całej reszty – posmutniała – też bym chciała, żeby polityka była taka prosta.
Po tych słowach czarodziejka położyła głowę na ramieniu obdartusa. W domu panowała cisza przerywana jedynie pluskiem czarnej wody. Marianne spała, męska koszula rozchylała jej się na piersiach przyciągając wzrok pasera. Leah siedziała na parapecie patrząc w stronę rzeki i obojętnie przyjmując fakt, że rozmowy dotyczą spraw państwowej wagi, w które z niewyjaśnionych przyczyn sama jest zamieszana. Swój udział w rozmowie ograniczyła do kiwania głową, gdy mówił paser. A Oskar zachowując się dwornie, głaskał smutną czarodziejkę po włosach.
Milczenie przerwała Anette. Wstała, otrzepała się i powiedziała do Diego.
- Wrócę rano. Przyniosę, co trzeba, żebyś mógł szukać tej swojej Leticii. Mam nadzieję, że nie pożałuję, że wam pomagam.

Dom Oskara i Beatrycze, Poranek

Anette dostarczyła ubranie i karty klubowe na nazwiska oficerów estalijskiej galery. Karty, tłoczone na cielęcej skórze, eleganckie karnety z pieczęcią zajazdu obiecaliście zwrócić. Do tego czarodziejka osobiście was ucharakteryzowała. Dostaliście również dwa wypchane złotem mieszki, których Anette radziła nie nadużywać, bo tylko monety na wierzchu były prawdziwe, reszta zaś była solidną iluzją o dużej trwałości. Na dowód prawdziwości swoich słów wyciągnęła z mieszka koronę, dała paserowi do obejrzenia, pozwoliła ugryźć, po czym niewielkim ruchem dłoni rozproszyła czar. Peter miał w ręku nieduży wygładzony, przez wodę kamyk.
Petera, który zamierzał przeczekać całe zamieszanie, do włączenia się w działania skłoniły dwie rzeczy.
Po pierwsze nadzwyczajne umiłowanie piękna. Scena Zajazdu u Hrabiego szczyciła się własna trupą artystyczną, całkowicie damską i słynną w mieście. Co prawda Peter nie znał żadnego szczęściarza, co miał okazję napatrzeć się na ponoć niczym nie osłonięte pośladki i piersi tancerek, ale wieść gminna niosła, że widoki te były dla wysublimowanych gustów błogą rozkoszą. Że poza pięknymi mieszkankami Bretonii czy imperium, można było podziwiać egzotyczne wdzięki elfek, i zgrabnych kitajek, rudowłosych albionek i czarnookich piękności z Arabii.
Po drugie, na decyzję Petera wpłynęło pewne poranne wydarzenie. Kiedy Anette zręcznie przeobrażała Diego, w jego brata, wuja czy stryja (przyznajmy szczerze, nie ma to większego znaczenia, dla przeciętnego Bretończyka wszyscy estalijczycy są do siebie podobni) Leah dostała ataku. Spadłaby z parapetu, gdyby nie czujność czułego opiekuna. Potem trzymana przez Petera z całych sił i tak o mało się mu nie wyrwała, prezentując niepokojącą siłę. Szamotała się i krzyczała, a najgorszy w tym wszystkim był dwugłos wydobywający się z jej gardła, bo chwilami słychać było jęki Leah, a chwilami głos męski, rozkazującym tonem krzyczący coś w obcym języku. Coś, od czego włosy stawały dęba.
Trwało to niecałą minutę.
W ciszy, która później nastąpiła wyraźnie usłyszeliście dziwną uwagę Oskara.
- Puszczają bariery.
Leah płakała.
A Oskar powiedział wam, co wie.
To wszystko wina astrologów i poetów. Wieki temu pewien utalentowany bard napisał pieśń o chwale, potędze i mocy, która mimo niewątpliwego uroku, miała niewiele sensu. Do czasu, gdy nie zajął się nią pewien astrolog. I z bełkotu natchnionego pieśniarza uczynił on przepowiednię. Według której, jak to zwykle w przepowiedniach, miały przyjść na świat niezwykłe dzieci, albo dziecko, jak kto woli. Astrolog ów łącząc w niepotrzebnym mariażu poezję z obserwacją nieba, ustalił warunki tych szczególnych narodzin. Otóż, co jakiś czas, mniej więcej co 100 lat, niebo nad księstwem przecina kometa. Jest ona niewielka i tylko za pomocą arabskich przyrządów optycznych można ją obserwować, ale osoby związane z magią mogą poczuć jak w przesilenie wiosenne jej moc wpływa na ich zdolności. Do tego w pewnych nieregularnych odstępach czasu w noc przesilenia wiosennego oba księżyce znajdują się dokładnie po dwóch stronach nieba, co również dodatkowo wpływa na zdolności magiczne. Cudowne narodziny wymagały więc trzech warunków: nocy przesilenia wiosennego, szczególnego układu księżyców i niewidocznej komety. Warto zwrócić uwagę na fakt, że od dawna de Comtowie starają się by ich dzieci przychodziły na świat wiosną. To właśnie skutek głęboko zakorzenionego przesądu. Oczywiście rodzi się pytanie, co takiego osiągnie to cudowne dziecko? Otóż nie wiadomo. Astrolog swego dzieła nie dokończył, a starożytna poezja zaginęła.
Jak widać od początku przepowiednia nie miała więcej sensu niż pieśń, z której się wywodziła, ale niestety do niezrozumiałej poezji i gwiezdnych tajemnic dołączyli swoje trzy grosze czarodzieje. To, co oni wymyślili jest dość skomplikowane, a procesy myślowe, które wnioskom przez nich wysuniętym towarzyszyły, absolutnie nie do powtórzenia, przynajmniej zdaniem Oskara, ale przyczynili się oni wydatnie do powiększenia całego zamieszania. Wnioskowali na podstawie przesłanek tak subtelnych, że wręcz nieistniejących, że układy gwiazd wskazują, że Brionne jest areną starożytnej rywalizacji między Khornem i Manannem. Ten z bogów, który w niej zwycięży podwoi swoją moc i obejmie królestwo adwersarza. Ale by tak się stało trzeba przeprowadzić rytuał w noc przesilenia, będącą też nocą koniunkcji księżyców (zwróćmy uwagę na ten całkiem nowy, z rzyci wzięty warunek) ofiarować Bogu krew niezwykłego dziecka.
- A że słowo nader często i złośliwie ciałem się staje, z tego wszystkiego dzisiejsze kłopoty – zakończył ponuro Wasz gospodarz.

Zajazd Hrabiego, Południe
Zajazd wyglądał właściwie jak bogata rezydencja. Najpierw przed wejściem obejrzano wasze karty. Potem powtórzono to w holu. Nie budziliście najwidoczniej szczególnego zaufania, ale moc okazanych papierów była wielka. Nikt nie prosił was nawet o oddanie broni. W holu były trzy pary dużych drzwi. Jedne do części, gdzie wpuszczano gości bez kart klubowych, drugie, mahoniowe, umieszczone centralnie, do głównej sali i drzwi wejściowe. Przed każdymi dwóch strażników w galowych mundurach, w błękitno-złotych barwach księstwa, przypominających nieco mundury gwardii miejskiej. Dwie ładne pokojówki krzątały się odkurzając wyimaginowany kurz. Wasze karty oglądał ktoś w rodzaju majordomusa. Czterech lokai gotowych w każdej chwili służyć pomocą gościom stało dyskretnie z boku. Z istnienia drzwi ukrytych w bogato zdobionych ściennych draperiach zdaliście sobie sprawę dopiero wtedy, gdy jedne z nich otworzyły się tuż obok was. Wyszedł z nich Jan de Veille. Obok szampierza w oka mgnieniu wyrósł służący podający mu płaszcz i kapelusz. De Veille wydawał się nieco zamyślony. Nie odwrócił się w waszym kierunku. Zmierzał w stronę wyjścia. Przed wami strażnicy z ukłonem otworzyli szerokie mahoniowe drzwi. Usłyszeliście rzewne dźwięki fletni i harfy, kobiecy głos śpiewał miłosną canzonę.

Kerm 04-01-2009 11:42

Po wymianie uścisków dłoni Pierre przeszedł do wyjaśnień, których Eryk wysłuchał z mieszanymi uczuciami. Nie przerywał jednak, cierpliwie czekając na zakończenie wypowiedzi. Gdy wreszcie Pierre skończył, Eryk zamyślił się na chwilę, potem powiedział:
- W ingerencję bogów w losy ludzkie wierzę. Oczywiście. Nie sądzę, by po ostatnich zdarzeniach ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości...
Uśmiechnął się. Nie powiedział natomiast, że niewiele wiedział o tych całych rytualnych morderstwach. Pewnie za mało przebywał ze wspomnianymi przekupkami.
- Kto jeszcze wie o przypuszczeniach Maurice'a? - spytał. - Ile osób, znajdujących się w takiej sytuacji, jak ja, już powiadomiono?
Jeśli było wiadomo, że ofiarami mają być określone osoby, to cóż był za problem, żeby je zebrać w świątyni i starannie pilnować? Chyba, że była to prywatna inicjatywa paru osób...
- To brzmi prawdopodobnie, ale... Chyba się pan nie dziwi, że mogę mieć pewne wątpliwości. Na moim miejscu z pewnością również podszedłby pan do tego z pewną dozą nieufności...
- Mam zatem wrażenie, że ominie mnie przyjemność zwiedzenia tego miejsca i ograniczę swój pobyt do wspomnianego przez pana pokoju. Chyba nie będzie to dla pana zbyt wielkim zaskoczeniem. Znajdując się po drugiej stronie biurka też nie chciałby pan dać słowa...
- W końcu - Eryk uśmiechnął się ponownie - równie dobrze mógłby pan być jednym z owych kultystów, a zatrzymywanie mnie w tym miejscu stanowiłoby świetne rozwiązanie dla 'tamtej' strony. Byłbym, że tak powiem, pod ręką, podczas najbliższej uroczystości.
Pierre nie okazał niezadowolenia czy oburzenia z powodu okazanego mu braku zaufania.
Maurice pojawił się jak za użyciem czarodziejskiej różdżki.
- Zaprowadź pana Eryka do apartamentu - powiedział Pierre. - Do zobaczenia.
- Do widzenia - odparł Eryk, wyciągając rękę na pożegnanie. Potem ruszył za Maurice'em.
Komnata w pełni zasługiwała na miano apartamentu.
Jedynymi mankamentami był brak okien i fakt, że łoże było za duże dla jednej osoby...
- Dostanę coś do jedzenia? - spytał, zanim za kapłanem zamknęły się drzwi. - I może jakąś książkę z tych licznych, znajdujących się w gabinecie. Może być coś o sztuce wojennej... Albo nieocenzurowana historia miasta.
Maurice skinął głową.
Ledwo kapłan wyszedł Eryk sprawdził drzwi. Były zamknięte, ale... Nie wyglądały na zbudowane ze stali. I wyglądało na to, że przy odrobinie wysiłku dałoby się je otworzyć...
Reszta dnia upłynęła dość spokojnie. Posiłki, lektura, trochę ćwiczeń...
I przeszukanie całego pomieszczenia. Sprawdzenie ścian, zawartości szafy, toaletki...
Na pozór nigdzie nie było nic podejrzanego, ale Eryk nie mógł się oprzeć myśli, że byłoby to dość dziwne, gdyby gospodarze nie zapewnili sobie możliwości obserwowania wnętrza pomieszczenia. Lub wkroczenia do środka inną niż oficjalna drogą...
Za portretami kryło się tylko trochę kurzu i resztki pajęczyny. Lustra, jeśli były fałszywe i umożliwiały obserwowanie pokoju, to i tak nie można było tego od razu rozpoznać. Zresztą... Powieszenie na nich dwóch ściągniętych z łoża kawałków materiału załatwiło całą sprawę.
Szafa była nad wyraz mocno przytwierdzona do ściany i za nic nie dała się odsunąć. Być może tam kryło się wejście (lub wyjście - zależnie od punktu widzenia), ale pobieżne jej zbadanie nie przyniosło odpowiedzi na to pytanie. Co nie znaczyło, że jej nie tam nie ma...
Eryk zastawił jednym fotelem drzwi wejściowe, drugim szafę, a potem poszedł spać. Jeśli Pierre kłamał, a do pokoju prowadziła inna droga, to i tak nic nie mógł na to poradzić.
Nic nie zakłóciło mu nocy. Z wyjątkiem snu, w czasie którego Pierre wraz z Maurice'em chcieli go złożyć Manannowi w ofierze. Trudno się było dziwić, że potem już nie zasnął...
Nie potrafił powiedzieć, czy wstał wcześnie, czy nie. W każdym razie na tyle szybko, by zdążyć odsunąć fotele, ubrać się, poćwiczyć i nieco poczytać, zanim zjawił się młody kapłan.
- Witam - powiedział Eryk, wstając z fotela. - Jakieś ciekawe wieści?
Gestem zaprosił kapłana do zajęcia miejsca w fotelu.

Tom Atos 13-01-2009 08:51

Hernan Ramirez i Pedro Ramirez. Tak oto mieli się przedstawiać. Pierwszy i drugi oficer na „Conception”. Sporych rozmiarów estalijskiej galerze, która od kilku dni cumowała w porcie briońskim, jak ich zapewniła zielonooka Anette. O ile odmienne przystrzyżenie zarostu, utrefienie i rozjaśnienie włosów w wypadku Diego dało całkiem ciekawy efekt, to próby odmienienia wyglądu Petera zakończyły się jedynie tym, że był tylko odrobinę mniej paskudny niż zwykle. Przynajmniej w oczach estalijczyka.
Wszystko szło jak z płatka, a fałszerze świątynni okazali się prawdziwymi profesjonalistami, dopóki nie spotkali książęcego szampierza. Diego, czy raczej teraz już Hernan zamarł na chwilę, a jego ręka odruchowo podążyła na rękojeść rapiera. Jednak ku ich niesamowitemu szczęściu de Veille ich nie zauważył. Przez króciutko chwilę Barosso miał ochotę wbić draniowi sztych w kark i tak przykrą niespodzianką zakończyć jego parszywy żywot. Jednak prócz poczucia satysfakcji z uwolnienia świata od tego śmiecia nic by nie zyskał, a na pewno nie zbliżyłby się do uwolnienia Letici. Pozwolił zatem de Veillowi odejść i wraz z Peterem weszli do wewnętrznej Sali, jak wieść niosła „niewysłowionych rozkoszy”.
Gdy weszli do środka Hernan najpierw spojrzał na salę, a później na kompana. Poruszył zabawnie brwiami w górę i w dół. Pomiędzy stolikami zwinnie przemykały dziewczyny z obsługi. Wszystkie co do jednej zgrabne i od pasa w górę całkowicie obnażone nie licząc koronkowych opasek na szyi i zalotnych czepków na głowach. Dla „Pedra” to musiał być raj.
Kątem oka wyłowił z całej tej hedonistycznej otoczki ciekawą scenę. Mężczyzna stojący za barem właśnie trzymał jedną z kelnerek, czarnowłosą piękność za ramię i lekko nią potrząsał coś mówiąc ściszonym głosem. Dziewczyna cała trzęsąca się nerwowo coś odpowiedziała i niemal natychmiast została uderzona w twarz i pchnięta w stronę zaplecza. Przez moment Hernan dostrzegł błysk wściekłości w jej oku. Po chwili wróciła niosąc tacę i roznosząc napoje. Na policzku wykwitał jej rumieniec.
- Idę się rozejrzeć Pedro. Pokręć się trochę i spróbuj nie wdawać się w bójki. Na razie companiero.
Uśmiechnął się do Petera poklepując go po ramieniu.
Diego zaczekał, aż czarnowłosa ślicznotka znajdzie się przy nim i niby przypadkiem ją potrącił. Kielich na tacy wywrócił się oblewając dublet estalijczyka.
- Och ! Wybacz szlachetny Panie. – zakrzyknęła dziewczyna pospiesznie czyszcząc poplamioną odzież i lękliwie spoglądając w stronę baru.
- Ależ nic się nie stało moja droga. Zaprowadź mnie na zaplecze. Tam spokojnie dokończymy czyszczenie. Prowadź skarbie. – stwierdził Barosso z miłym uśmiechem.
Na zapleczu przyjrzał się dziewczynie uważnie. Oceniając czy dobrze trafił. W sumie nie miał nic do stracenia.
- Poznałem Twój akcent. Jesteś estalijką prawda ?
Skinienie głowy.
- Jak masz na imię ?
- Conchita.
- Piękne imię. Ja jestem Hernan. Widziałem jak potraktował Cię barman, to Twój szef ?

Na chwilę przerwała czyszczenie i … skinęła głową.
- Posłuchaj mnie Conchito. – Barosso ujął dziewczynę pod brodę zmuszając ją by spojrzała mu w oczy.
- Specjalnie na Ciebie wpadłem, bo chciałem z Tobą porozmawiać. Podejrzewam, że gdzieś tu ukrywają moją dziewczynę. Została porwana. Jeśli mi pomożesz, ja pomogę Tobie. Chyba chcesz wrócić do domu ? Mam złoto. – pokazał pękaty mieszek.
- Starczy na nowe życie dla Ciebie. Pomóż mi tylko odnaleźć moją ukochaną. Proszę. Powiedź jak Was tu werbują ? Trzymają gdzieś ? Biją ? Straszą ? Przekupują ? Jak tu trafiłaś ?
Liczył na to że dziewczyna coś wie. Potrzebował pomocy kogoś z wewnątrz. Kogoś pokrzywdzonego i niezadowolonego.

Sekal 13-01-2009 12:28

El Pedro(s)
 
Nie do końca wiedział co się dzieje dookoła. Nigdy nie był w takim przybytku, a nowe ubranie i przycięta broda, no i te pachnidła, sprawiały, że czuł się bardzo nieswojo. Chętnie by rzucił to w diabły, odwrócił się i polazł do siebie, no ale... no ale właśnie, dziewki. Tam miały być gołe dziewki! No i jeszcze Leah, chociaż w tej chwili dziewczyna czaiła się tylko w mrokach jego umysłu. Poklepał się po pełnej sakiewce. W zasadzie mogło być ciekawie, póki się oczywiście nie odezwie. Ten idiotyczny akcent jaki mają "wysokie sfery" zawsze go bawił. A teraz miał być... kim on miał być? Estawij...Estaji...Estalijczykiem! Petro. Znaczy nie, Pedro. Co za idiotyczne imię! W ogóle dziwny kraj z dziwakami w środku. Diego był równy, ale też dziwak, odwalało mu czasem strasznie. Dobrze, że tego co wychodził nie zaatakował, znów by musiał ratować jego cienką skórkę.

Myśli uleciały natychmiast, gdy przekroczyli próg drzwi. Spojrzał zdumiony na Diego, potem zwrócił rozdziawioną japę na najbliższą dziewkę, śledząc ją wzrokiem póki nie zasłonili jej inni ludzie. Jego towarzysz chyba coś gadał, ale zignorował go i ruszył do środka pomieszczenia, chłonąc wszystkie te niesamowite wdzięki, które przechodziły obok niego. Pierwszą w zasięgu łapy chwycił za tyłek, że aż podskoczyła. Kieliszki które niosła na tacy zachwiały się, kilka się przewróciła a dziewczyna pisnęła i rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Wyszczerzył się do niej. Podobało mu się tu! Diego właśnie odchodził, więc skinął mu głową.
-Idź idź. Ja też poszukam jakiejś ładnej laleczki. W takich miejscach się nie bije, tu się dupczy.
Zarechotał tak, że aż najbliżsi, ubrani po szlachecku ludzie, obrócili się w jego kierunku z niesmakiem.

Czas było działać. Podszedł do podestu, na którym podrygiwały prawie nagie kobitki, po czym wysupłał z sakiewki jedną z fałszywych monet, rzucając im pod nogi. Jeszcze przed wyjściem dopytał się magiczki, które monety są prawdziwe i te teraz miał schowane głęboko w ubraniu. Nie zamierzał dobrego złota dziewkom rzucać.
-Wypnij tyłek, malutka!
Znów te zniesmaczone spojrzenia! Ale tyłek zobaczył, nawet wyciągnął łapę by pomacać, gdy podszedł do niego nieco inaczej ubrany człowiek.
-Wybacz panie, ale to klub dżentelmeński, trzeba się odpowiednio zachować.
Peter spojrzał na niego ze zdumieniem.
-A kim ty jesteś, do cholery?!
-Ekhem. Jednym z odpowiedzialnych za porządek, panie.

Paser otworzył szeroko gębę, wpatrując się na wykidajłę ze zdumieniem. Przecież on jeszcze nawet nic nie zrobił! Przez chwilę walczył z chęcią dania tamtemu po mordzie, ale jego wzrok spojrzał na czarnowłosą lalunię, machającą teraz obfitymi cyckami przed jakimś staruszkiem. W głowie powoli wyklarował mu się pomysł. Poklepał się po sakiewce, tak by strażnik widział i konspiracyjnie odciągnął go nieco na bok.
-Chcesz troszkę złota? To pomóż mi wyciągnąć tą czarnulkę na zaplecze, w jakieś ustronne miejsce. Znasz takie na pewno. Dobrze zapłacę i tobie i jej.
Mrugnął do niego, popatrując co chwilę na dziewkę. Była dobra. Aż musiał poprawić spodnie.

Marrrt 15-01-2009 03:52

- Rozumiem Catherine, że starasz się być zabawna – odparł Boss na tę rozbrajającą propozycję. Lubił ją i tę jej wredność na pokaz, ale teraz musiał zaryzykować, by dowiedzieć się więcej – No to jak Ci tak humor dopisuje, to posłuchaj tego. To co powiedziałaś to dla mnie żadne rewelacje.

Leniwie podniósł się z łóżka nie zważając, że piękna wdowa widzi go nagiego i rozejrzał się po karczemnym pokoju za swoją bielizną nawet na nią nie spoglądając. Catherine mimo iż widziała nieraz już nagich mężczyzn, nie zdołała ukryć zaskoczenia takim jego zachowaniem. Jej wargi zamarły w zamiarze wypowiedzenia niemej kwestii, którą bezskutecznie próbowała wymyślić by zataić podziw dla bardzo zacnie ukształtowanego przez trudy wojaczki, ciała młodego kawalerzysty.
Boss odrzucając z krzesła swoją sfatygowaną koszulę na łóżko zmarszczył brwi nie znajdując tam obiektu poszukiwań i ciągnął dalej niby nigdy nic.
- Myślałem, że doszliśmy do etapu, w którym możemy się nazywać wspólnikami i możemy sobie ufać? Na pewno mi nie podasz nazwiska człowieka, któremu oddałaś dokument? Zależy mi na tym. Znasz mój cel i same chęci mi do tego nie wystarczą.
Szlachcianka ze stopniowo ustępującym zmieszaniem starała się nie przypatrywać pośladkom młodego Bossa, który teraz kucał obok niej przeszukując rozłożone na wieku wielkiej drewnianej skrzyni dodatkowe koce i swoje spodnie. Tak jednak postawione pytanie wzbudziło w niej niemal rozbawienie:
- Wiesz Danstan? Twoja naiwność jest wręcz urocza. Tylko raz byłam wspólniczką, a w efekcie zostałam wdową. – oczywiście kłamała, ale sytuacja tego wymagała - Nie licz na jakiekolwiek sentymenty, bo przyszedłeś do mnie po informację, które ci sprzedałam po cenie, którą przyjąłeś. Niemiej więc złudzeń. Tej informacji ci nie sprzedam bez względu na Twój szlachetny zamiar pomszczenia brata.

Danstan wyprostował się i spojrzał na nią tak jakoś bez żadnego wyrazu. Spodziewał się po niej czegoś podobnego. I dlatego właśnie potrzebował, by się rozkojarzyła.
- No to już nawet nie będzie mi chyba przykro – rzekł smutno.
Catherine zbladła i sięgnęła po sztylet o ułamek sekundy za późno. Boss uderzył na odlew zewnętrzną częścią dłoni. Wymierzony w policzek silny cios odwinął ciało złodziejki, tak że po niestabilnym półpiruecie upadła na łóżko.
Niemal od razu poczuła na plecach przygniatające ją kolano napastnika. Danstan jako cięższy wiedział, że teraz rudowłosa nic już nie wskóra. Przycisnąwszy jej prawą rękę drugim kolanem do drewnianej ramy łóżka, złapał mocno lewe i silnie wykręcił do tyłu, tak że w gospodzie dał się słyszeć krzyk. Nieliczni goście śniadający tu o poranku z początku zamilkli jednak po chwili z zazdrością, że to nie im trafiła się tak namiętna kobieta na pobudkę, wrócili do swoich zajęć.

Danstan wolną ręką przycisnął głowę Catherine do poduszki, by zdusić jej krzyk. Nachylił się tuż nad jej uchem i przez chwilę obserwował jak jej karminowo rude włosy falują malowniczo na poduszce. Były tak czerwone i takie żywe jak wąskie długie języki. Jakiejś dziwnej istoty. Niemal czuł ich zapach. Zapach krwi. Otrząsnął się. Szamotanie dziewczyny walczącej o oddech zaczęły się robić desperackie więc rozluźnił chwyt, by mogła wciągnąć powietrze do płuc.

- Pomogłem ci zniknąć. Zabiłem twojego niedoszłego oprawcę… - i nieco ciszej dodał jakby do siebie - nie przymierzając dwa razy kurwa jego mać. - Potem mówił już normalnie. Niezwykle chłodno i spokojnie – Dostarczyłem informację i teraz jeszcze mam dla ciebie dokument, który straciłaś. Wszystko w zamian za jedno nazwisko i adres rezydencji szampierza, którą byle żebrak by mi wskazał. Nie zmuszaj mnie, bym zrobił ci krzywdę i powiedz komu oddałaś dokument.

- Ty głupi gnoju – jęknęła nadal łapczywie wciągając powietrze do płuc – Całkiem ci odbiło…
- Mi? To ty nie rozumiesz, że de Veille będzie usuwał wszystkich, którzy za dużo wiedzą. Włączając w to ciebie słodka wdówko. Pytam więc po raz ostatni i zacznę od łamania ci palców, z których zdaje się utrzymujesz się.
- Sam pomogłeś mi zniknąć… a poza tym nie masz do tego jaaaaaa!!!!


Danstan westchnął i zaczął od palca wskazującego. Nim Catherine zdążyła skończyć, ciche chrupnięcie uprzedziło jej stłumiony krzyk.

- Masz jeszcze cztery szanse. Potem wykręcę ci całe ramię.
Łzy złości, bólu i bezradności skropiły już obficie pościel gdy Catherine przez zaciśnięte zęby i pęknięte od uderzenia wargi wycedziła:
- Dorwę cię jeszcze Danstan, a wtedy… - Boss nie czekając aż szlachcianka skończy, złapał za drugi w kolejności palec - Nie! Poczekaj! Powiem! To… to Otto zlecił mi kradzież.
- Jaki Otto?
- Otto Malte. Brat mojego męża.
- Adres?
- Mały rynek. Biała kamienica w rogu. Jedyna z gargulcami.
- Dziękuję… i przykro mi że musiałem się do tego posunąć –
rzekł i odetchnąwszy głęboko puścił Catherine już całkiem. Męczenie jej nie było specjalnie przyjemne. Dziewczyna patrzyła przez chwilę na niego nienawistnie, rozważając, czy nie rzucić się na niego tu i teraz i nie wykastrować pozostałymi palcami. Danstan jednak stał bardzo blisko swojego opartego o szafę rapiera i próba ta mogła przysporzyć jej dalszych kłopotów – Daj mi się proszę zająć de Veillem. Sama najlepiej zrobisz, jeśli wyjedziesz stąd na trochę. A temu Otto lepiej nic nie mów. Jak chwilę pogłówkujesz, to może dojdziesz sama dlaczego…

Nie dała mu skończyć. Podbiegła do niego nie wyciągając broni i bez ogródek najsilniej jak potrafiła uderzyła z pięści po twarzy. Jak na ironię szkoła Otto. Danstan nie zasłonił się. Catherine należało się trochę satysfakcji po tym co jej zrobił. Rozumiał to.
- Jeszcze śmiesz mi mówić co mam zrobić skurwielu – syknęła gniewnie do Bossa rozmasowującego szczękę. Ten tylko otarł usta z krwi z rozgryzionego języka. Z drugiej strony coś podpowiadało jej, że Boss może mieć rację. Tylko Flott i Otto wiedzieli o tym, że ukradła dokument.
- Jeśli ci o ten palec chodzi, to da się go łatwo nastawić - drugi wymierzony przez wdowę cios zdążył jednak złapać nim spadł na jego głowę.
- Puszczaj! – powiedziała tonem rozkazującym. Jakaś jednak jej gorsza połowa mówiła, że wcale nie chce, żeby Danstan ją puścił. Wyrywała się więc symbolicznie patrząc mu wyzywająco w oczy. Boss nadal trzymając jej przegub postąpił krok do przodu, tak że znaleźli się niemal o centymetry od siebie, a po chwili wręcz rzucili się na siebie całując jakby w całym tym brudnym od mordu i zepsucia Brionne nie mieli już absolutnie nikogo więcej. Może właśnie tak było.



Dwie godziny później Catherine weszła na teren świątyni Mannana i odnalazłszy wzrokiem młodego pyzatego kapłana o odpowiednim rysopisie, ruszyła w jego kierunku. Potrąciwszy go, przeprosiła tylko i skierowała się do wyjścia na ulicę. Tam zrobiła to co potrafiła najlepiej – przepadła w tłumie.



Dom Otta Malte oprócz wspomnianych gargulców, nie wyróżniał się niczym specjalnym. Ot średniej klasy szlachecka kamienica, której można by wręcz nie zauważyć, jeśliby jej nie szukać. Drzwi otworzyła mu matrona, która najlepsze lata miała dawno za sobą, o ile w ogóle takie miała. Po jej ubiorze można było przypuszczać, że to gospodyni.
- Przychodzę do Pana Malte. Mam wiadomość od jego szwagierki Catherine.
- Od kogoo?
- Od Catherine –
powtórzył powoli Boss – jego szwagierki.
- A Otta nie ma. W Zajeździe Hrabiego siedzi. Znowu.
- Poczekam więc –
odparł powoli z nadzieją, że gospodyni wpuści go do środka.
- A bo ja wiem kiedy będzie – stanęła tak, że swoją postawą zastawiała całe wejście – może nawet jutro przyjść.
- Jutro?
- A pewnie! A bo to pierwszy raz?
- Dziękuję wobec tego i dowidzenia.


Znał Zajazd Hrabiego. Ale tylko z zewnątrz. Nie wpuszczano tam nawet większości szlachty. Trzeba było mieć błękitną krew po dobrej rodzinie, lub być w łaskach którejś. On jednak nie potrzebował tam wchodzić. Odziany w nieco zbyt kolorową liberię strażnik spojrzał na niego z kpiącą wyższością. Danstan odezwał się pierwszy:
- Mam pilną wiadomość dla Pana Otto Malte – to rzekłszy podał odźwiernemu kopertę, w której spoczywał wydarty i poplamiony krwią fragment oryginalnego dokumenty, który skradziono ze świątyni – Proszę powiedzieć, że to od wspólnej przyjaciółki.
To rzekłszy odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę znajdującej się niedaleko opuszczonej kamienicy Catherine Chauprade. Wiedział, że de Veille by odpowiedzialny za śmierć Machata. Teraz chciał wiedzieć, czy był odpowiedzialny za nastawanie na życie Lizy.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:13.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172