Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Opowiadania
Zarejestruj się Użytkownicy


komentarz
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->John Walker i jego Pies<!-- google_ad_section_end -->
John Walker i jego Pies
Autor artykułu: Jaśmin
09-02-2023
John Walker i jego Pies

To pierwszy western, który napisałem.
Bawcie się dobrze.


1.
Młodzian imieniem Rob odnalazł mnie na zapleczu składów mego przyjaciela i przedsiębiorcy – Aarona.
W najgorszym możliwym momencie. Zdążyłem już obalić, do spółki z Aaronem, gąsiorek okowity i teraz przypierałem do muru pannę służkę. Dziewczyna wykręcała się, jak mogła – „Nie, nie! Ja muszę wracać do pracy!”…
- A może popracujesz trochę dla mnie? - mruczałem jej do uszka.
… i w tej chwili dostrzegłem młodego. Stał przy wejściu do spiżarki, trzymając pod pachą stetsona i prezentując dość zażenowany wyraz twarzy. Straciłem ochotę na amory. Dziewka wymknęła się z mego chwytu i umknęła. Zakląłem.
- Czego chcesz u diabła!
- Panie radny – Robert mówił spokojnie – dwie sprawy. Po pierwsze pana żona pyta kiedy wróci pan do domu.
Splunąłem na czystą polepę.
- Możesz powiedzieć mojej żonie, żeby ugryzła się w dupę.
- Ugryzła się w dupę, zapamiętałem – młody prezentował kamienną twarz – po drugie w stołowym czeka na pana pański wspólnik, pan Reeves. Czy jemu też mam powiedzieć…
- Nie, czekaj – sapnąłem – powiedz Kevinowi, że za kwadrans przyjdę. Za kwadrans, słyszałeś? Muszę się doprowadzić do porządku.
- Oczywiście. Czy mam przekazać coś jeszcze?
- Nie. Idź już.
Chłopak ukłonił się i wyszedł. Wyglądał na lekko zniesmaczonego. Nie wyglądałem chyba w jego mniemaniu na człowieka , dla którego warto przelewać pot i krew. Gdy pół roku temu przyjąłem go do pracy było inaczej.
Do diabła z tym! Nie jestem już cholernym bohaterem wojny secesyjnej, kamiennym posągiem! Mam prawo do ludzkich słabości!
Z tą pocieszającą myślą poprawiłem kamizelkę, sięgnąłem po zegarek na łańcuszku. Za trzydzieści siedem minut nad Nowym Orleanem słońce stanie w zenicie. A za piętnaście Kevin straci cierpliwość. Wsadzić łeb pod pompę, wytrzeźwieć. I tak dalej.
Po drugiej stronie wyprażonej słońcem ulicy, przy warsztacie jubilera, dwóch chłopaków okładało kijami wijącego się psa. Skowyt i skomlenie katowanego zwierzęcia nie zagłuszały rechotu nietrzeźwych wyrostków. Wzruszyłem obojętnie ramionami. Nie moja sprawa. Uświadomiłem sobie, że zapomniałem ze spiżarki kapelusza. Cofnąłem się więc.
Że nie jestem w izbie sam, zdałem sobie sprawę za późno. Odwróciłem się chwiejnie, rejestrując wysokiego tęgiego mężczyznę w stroju będącym kopią mojego, kamizelka, zegarek, złachana marynarka, przybrudzone buty ze skóry dobrej jakości, kapelusz. Ten ostatni, dość nieformalnie przekrzywiony, nie skrywał łysiny. W mięsistej twarzy żyły tylko czarne oczka, omiotły mnie. Poczułem się przejrzany na wylot, wszystkie moje grzechy i grzeszki stanęły na baczność.
- Dobrze ci w tym ciele, co? - zapytał mężczyzna spokojnym głębokim głosem o arystokratycznym akcencie – ale to ciało należy do mnie.
Nim zdążyłem zareagować, dotknął palcem mego czoła.
Uczucie było takie, jakby moją czaszkę przeszył piorun. Porażony bólem i szokiem runąłem w dół w otchłań bez dna.


2.
Ocknąłem się, czując, jakby w mojej gębie przesypywał się piasek, a w czaszce biegały szczury o ostrych pazurkach. Czyżbym zapił aż tak?
Zaskomliłem z bólu.
Momencik…
Harvey Harris nie skamle!
Otworzyłem oczy, dostrzegając wokół siebie wyprażoną słońcem prerię, porośniętą twardą trawą, pokrzywami i ostem. Słońce w zenicie wypalało mi mózg, słaby wiatr poruszał gałęziami jakiegoś rachitycznego drzewka po lewej. To nie był Nowy Orlean. Gdzie jestem, u diabła?!
I co najważniejsze czemu miast rąk mam łapy, a zamiast twarzy pysk, psi jak w mordę strzelił?!
Wstałem z trudem na cztery łapy. Krótkie oględziny pomogły ustalić, że moje ciało posiada wszystkie atrybuty zdrowego, dobrze odżywionego psa rasy mieszanej koloru piasek z solą. Do mego nosa docierał istny bukiet zapachów…
Aż się zatoczyłem. Gdybym był człowiekiem, nie ustałbym na nogach. Co?! Co się kurwa dzieje?! Ten typ, który przywidział mi się w spiżarce, jego to robota?! Co to za czary, by zmienić człowieka w psa i przenieść go gdzie Czejen mówi dobranoc, nim tępym tomahawkiem rozwala czaszkę? Gdzie jestem? Ludzie! Pomocy!
Z mego pyska wyrwało się wycie. Ucichłem co prędzej, przeszyty grozą, aż do ziarna duszy.
Myśleć o czymś innym, szybko.
Usiadłem. Palące słońce zmuszało do mrużenia oczu. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było źródła wody. Chciało mi się pić, zdałem sobie sprawę, że zieję z wywalonym językiem. Co prędzej zamknąłem pysk, gdy dotarła do mnie myśl, że to jak wyglądam, to w tej chwili moje najmniejsze zmartwienie.
Co robić?
Powoli szok mijał, przychodziło oswojenie z tym co najdziwniejsze. Jestem psem? A może to pijacki sen? Najwyraźniejszy sen, jaki miałem w życiu.
Co robić?
Pierwsza myśl, wrócić do Nowego Orleanu i odnaleźć tego szemranego czarownika. Tylko po co? By przegryźć mu gardło, czy tarzać się w pyle, by w swej litości przywrócił mi ludzkie kształty? A może przyjemne połączy się z pożytecznym, zagryźć go, a ludzka forma sama mi wróci?
Jeszcze jedna straszna myśl. A może umarłem i znalazłem się w zaświatach? Czy czyściec wygląda jak amerykańska preria?
Po kolei. Chcę pić. Gdzie tu jest woda?
Niezmierzona preria rozciągała się ze wszech stron, krzewy i trawy poruszały się w takt podmuchów wiatru. Na zachodzie, sądząc po pozycji słońca, w wielkiej dali, ciągnęło się pasmo górskie. Na południu coś lśniło serią błysków. To mogła być woda, jakieś kilkanaście kilometrów dalej. Poza tym tylko znajdująca się w odległości kilometra na północny wschód formacja skalna łamała jałowy porządek prerii.
Powiał wiatr, przynosząc zapach, który zakwalifikowałem jako ludzki, a konkretniej ludzkiej gromady. Gotowana kapusta, zapach latryn, żelaza i zwierząt gospodarskich. Iść? Nie iść? Wiedziałem, że pójdę
Dźwignąłem się na cztery łapy i ruszyłem w kierunku źródła zapachu.


3.
Ruszyłem. Decyzja była prosta. To niespełna kilometr stąd, spotkam ludzi, może ktoś uroni przy mnie choć słówko, może dowiem się, gdzie jestem. A woda? A choćby to było poidło dla koni, też mogę się napić.
Minąłem skałę pachnącą żelazem i wyszedłem na otwartą przestrzeń, rejestrując zbiorowisko chat krytych strzechami i studnię z opuszczonym żurawiem. Kilkaset kroków w głąb prerii dorodne stado bydła pasione przez samotne dziecko.
Nie wiem czemu, ale w mej psiej piersi wezbrała fala wzruszenia. Ludzie! Woda! Pomoc!
Spomiędzy chat wytoczyła się gromada dzieci pokrzykująca jak Komancze. Chłopcy i dziewczęta, zapewne nikt powyżej dziesiątego roku życia. Prowadzący chłopiec, jasnowłosy w zgrzebnych portkach i ubrudzonej koszulinie nagle wrzasnął, dał znak.
- Pies!
- Pies! Pies! Pies! - rozwrzeszczała się gromadka. Zacząłem nieśmiało machać ogonem…
Posypał się grad kamieni. Dzieciaki wrzeszcząc, ciskały we mnie, co im wpadło w ręce, pierwszy kamień ugodził mnie w pysk, aż się zatoczyłem. Kolejny w szyję, a następny pod łopatkę. W jednej chwili cała radość i wzruszenie umknęły w prerię jak i ja w kępy ostu. Biegłem ścigany ciskanymi kamieniami byle dalej od pomiotów szatana.
Zatrzymałem się dopiero gdy odgłos pogoni ucichł na dobre.
Ziałem we wzrastającym upale. To tyle jeśli chodzi o wodę i pomoc. Splunąłem krwawą śliną.
Czułem wzrastające pragnienie. Woda. Nie mogłem już myśleć o niczym innym we wzrastającym upale.
Nie ma innego wyjścia. Jeśli na południu toczy swe wody rzeka, będę mógł się napić. To tylko kilka godzin wędrówki. Pod warunkiem że to nie zwidy. Ruszyłem, wciąż drżąc z szoku.
Nie miałem iść długo.


4.
- Czego tu szukasz, psie?
Mężczyzna. Po trzydziestce. W przybrudzonym ponczo, lekkiej kurtce i leginsach. Buty ewidentnie pamiętały lepszy dni. Stetson, za rzemykiem którego tkwiło oklapnięte orle pióro. Twarda twarz, starannie ogolona, zryta bruzdami od słońca i wiatru.
Karabinek kawaleryjski oparty o zrolowany koc. Colt i długi nóż przy pasie.
Podszedłem powoli i ostrożnie gotów wiać w każdej chwili. Mężczyzna pachniał potem i zmęczeniem. Zamerdałem ogonem.
Małe ognisko, na którym piekł się jakiś ryjówkopodobny gryzoń. Zapach mięsa. Byłem głodny.
- Głodny? - wędrowiec sięgnął po nóż i zatrzymałem się natychmiast, ale on tylko ukroił kawałek mięsa – kiep, kto skąpi poczęstunku. Masz.
Podszedłem powoli, by przyjąć z jego ręki parujące mięso. Dwa kęsy, tylko tyle, ale poczułem się lepiej.
To dobry człowiek. Może jedyny taki po tej stronie piekła.
- Dobre? - znów pokręciłem ogonem, tym razem śmielej – no to idź w dalszą drogę. Nie zatrzymuję, powodzenia.
Wiedziałem już, co zrobię.


5.
Może to przypływ dobrego humoru tak wyostrzył moje zmysły bo bez większego trudu znalazłem stado gęsi odpoczywających w wysokiej trawie. Przywołując z pamięci wszystkie rady dotyczące polowania, podszedłem ptaszyska pod wiatr.
Spadłem między nie jak piorun, zaciskając zęby na szyi największej sztuki. Pozostałe zerwały się z wrzaskiem do lotu.
Miałem ochotę zjeść sam, ale mój plan mógł się bardziej opłacić. Ze zdobyczą w pysku ruszyłem w kierunku samotnego ogniska na prerii.
Podszedłem ostrożnie. Mężczyzna wciąż tu był. Zerknął na mnie.
- Co tam, psie?
Starannie złożyłem zdobycz na jego kolanach, wyplułem pióra, siadając parę kroków od wędrowca.
Obserwował mnie przez chwilę, jakby szukając słów.
- No no no!
Śmiech. On się śmieje.
- Myliłem się. Nie jesteś psem – przez chwilę miałem nadzieję, że jakoś mnie rozpoznał – jesteś panem psem – przyjął podarunek, by starannie obrać gęś z piór, czekałem cierpliwie – zjedzmy razem.
Zjedliśmy. Mięso było pyszne, świeże i pachnące.
- Panie psie – podniosłem głowę – widać, że jesteś sam. To tak jak ja. Chcesz iść ze mną?
Myślałem, że ogon mi odpadnie.
- Prawdziwy preriowy pan pies z ciebie – pogłaskał mnie po grzbiecie – no, obiad mamy z głowy. Co ty na to, żebyśmy przeszli jeszcze parę mil?
Skinąłem energicznie głową.


6.
Rzeka toczyła swe wody karmione silnym deszczem, który to spadł kilka chwil po tym jak zwinęliśmy obozowisko. Mężczyzna…
On się nazywa John, John Walker.
...poprawił stetsona. Strugi wody lały się Johnowi z ronda kapelusza, torba z mocnego wodoodpornego brezentu chroniła jego ekwipunek przed wilgocią. Błysk i grom. I nieustanny potok lejący się ze spasionych chmur, przemaczając mnie do szpiku kości. Tyle w tym dobrego, że mogłem się wreszcie napić.
John szedł jednostajnym pożerającym mile krokiem wędrowca. Błoto mlaskało nam pod stopami (ewentualnie łapami). Ciężkie krople zalewały oczy, deszcz szemrał i chichotał. Szliśmy.
By w końcu dojść do brzegu rzeki. Wiatr zaczął pokazywać, co potrafi i może to sprawiło, że gnane wiatrem obłoki poczęły energiczniej przemieszczać się na zachód. Pojaśniało, deszcz złagodniał. Podbiegłem do brzegu, ślizgając się w błocie. Drugi brzeg znajdował się kilkadziesiąt kroków dalej, a wody płynęły wcale energicznie. Czy John będzie chciał przeprawiać się mimo to? Jakieś sto kroków na wschód widziałem kamienie wystające z toni, tworzące naturalną przeprawę. Mój towarzysz skinął głową.
- Tak, panie psie. Tamtędy pójdziemy. To jeden z nielicznych brodów na Platte, nim kilkanaście mil stąd dopływ wpada do Missouri – nadstawiłem ucha, w jednej chwili przypomniałem sobie, że Nowy Orlean leży na południe stąd – spokojnie…
Ruszyłem ostro, nim skończył mówić. Co mi tam deszcz i wiatr. Skakałem zwinnie z kamienia na kamień i szybko osiągnąłem drugi brzeg. Szczeknąłem kpiąco.
- Pan pies mnie wyzywa! - John pokręcił głową, obniżył głos, ale dobrze go usłyszałem – a co tam…
Szedł zwinnie i ostrożnie. Skakał z kamienia na kamień.
Spadł.
Tak po prostu. Poślizgnął się i spadł. Prosto w łakome wody rzeki Platte.
Wynurzył się, plując wodą, kilkanaście kroków od przejścia. Nurt niósł go szybko, a ciężka torba ciągnęła w głąb. Ruszyłem w pościg brzegiem rzeki.
John, postępując w jedyny rozsądny sposób, porzucił torbę i zaczął intensywnie pracować rękami i nogami. Nie wątpiłem, że dotrze do brzegu. Ale torba! Cały jego dobytek! Niewiele myśląc, skoczyłem w ramiona rzeki.
Co ja wyprawiam?!
Energicznie pracując łapami, zanurkowałem, chwytając w zęby pas torby. Wytężając mięśnie, wynurzyłem się z toni, dostrzegając Johna kilka kroków od brzegu. Czując przemożną siłę prądu rzecznego, walczyłem, by dotrzeć do bezpiecznego schronienia.
Udało mi się.
Ocknąłem się na błocku, zaciskając zęby na pasie brezentowej torby. John kucał nade mną. Miał trudny do opisania wyraz twarzy.
- Dobra robota, panie psie. Ocaliłeś nasz dobytek. Dobry pies.
Czochrał mnie po karku Miałem ochotę polizać go po rękach.
Diabli z tym. Prędzej piekło zamarznie, nim Harvey Harris poliże innego mężczyznę.


7.
Mieliśmy w nogach dobre kilka kilometrów, nim objawiły się kłopoty.
Wyczułem je. Zapach ludzi, urozmaicony odorem gorzałki, starej skóry i prochu. Rozejrzałem się. Jakieś trzysta kroków dalej samotne drzewo, na nim źródło zapachu. Kolejne, jakieś siedemdziesiąt kroków dalej, za naturalnym wzniesieniem. Przywołując z pamięci psią etykietę, wystawiłem cel Johnowi.
- Tak, panie psie – mój towarzysz zdążył się już rozejrzeć – zbóje. Siedzą ukryci i czekają. Dwóch. Skręcamy.
Skręciliśmy w kierunku naturalnego wzniesienia, spokojnie. Spokojnie i powoli. Ot, wędrowiec poczuł zew natury. Prosimy nie strzelać.
Żar lał się z nieba, a ja dosłownie czułem, jak lufy przesuwają się, śledząc każdy nasz ruch.
Widać zbóje stawiali na jeden pewny strzał, bo przeszliśmy dwadzieścia parę kroków bez przygód, by zalec za naturalną barierą.
Co teraz?
- Teraz, panie psie, poczekamy sobie – John spokojnie ułożył torbę – gra na przeczekanie, zobaczymy kto cierpliwszy. Nie ruszamy się.
Rozejrzałem się czujnie. W odległości kilku kroków na zachód rósł pas wysokiej trawy. Do drzewa, na którym umościł się jeden z dwójki, jakieś dwieście osiemdziesiąt kroków. Drugi, około sto kroków dalej, za wzniesieniem.
Czekaliśmy. Czas płynął.
Jakieś pół godziny później, do moich uszu dotarł szelest liści. Ewidentnie, ktoś tam stracił cierpliwość, ewentualnie, natura go wezwała. John skinął głową. Karabinek, załadowany i odbezpieczony, odbił promień słońca.
Wszystko stało się błyskawicznie. John, gwałtownie wychylił się zza zasłony, celując na słuch. Pociągnął za spust, huknął strzał, ktoś krzyknął z zaskoczenia i bólu. Odgłos łamanych gałęzi i upadku. W odpowiedzi trzasnął suchy strzał. John ukrył się błyskawicznie, pocisk przeleciał tam, gdzie przed chwilą znajdowała się jego głowa.
Cisza przerywana tylko jękami rannego.
- To – John popukał w kolbę swej broni – jest karabinek kawaleryjski Winchester model 1866. Położy trupem cel z odległości trzystu kroków, jeśli strzelec dobry. Niezawodny magazynek, cichy zamek…
Dotarł do mnie szelest kroków. Wrzask.
- Zajdź go z lewej, Couturie! Z lewej!
- Podpucha – mój towarzysz uzupełnił magazynek – podpucha, panie psie. Jest już tylko ten jeden. Zostań tutaj.
Przywarowałem. John poczołgał się na zachód, trawy przyjęły go bezgłośnie.
Czekałem, łowiąc uchem odgłos ostrożnego stąpania.
Gdy zza wzniesienia wyskoczył mężczyzna w kowbojskim kapeluszu, w brązowym poncho, pomachałem życzliwie ogonem. W moją głowę celowała lufa starej strzelby skałkowej. Zbój zdawał się nie rozumieć, jak to się stało, że jego cel umknął. Wyczuwając niebezpieczeństwo, zaczął się odwracać…
Huknął strzał z Winchestera, bok głowy mężczyzny eksplodował krwią, kością i mózgiem. Ciało padło bezwładnie i spoczęło nieruchomo na prerii.
Kichnąłem, zapach krwi był wyjątkowo intensywny. Wśród traw złowiłem cichy szelest. Wbiegłem na wzniesienie. John wynurzył się z trawiastego pasa i spokojnie ruszył w kierunku drugiego ze zbójów.
Strzał. Z Colta. Tylko jeden.
Ze swego stanowiska obserwowałem, jak John przetrząsa dobytek martwego. Kilka minut później wrócił do mnie, poklepał po karku. Obok leżało drugie ciało.
- Zobaczmy.
Przetrząsnął ekwipunek zmarłego. Zabrał plaski bukłaczek z gorzałką, woreczek z tytoniem i bibułkami, nowy rewolwer z zapasem amunicji. Dobył ze swej torby małe obcążki, otworzył zmarłemu usta i starannie wyrwał dwa złote zęby.
Porzuciliśmy ciało. John zarzucił karabinek na ramię, skinął na mnie.
Na rozpalonym niebie unosił się sęp. Ruszyliśmy dalej, zostawiając za sobą zwłoki, zapach prochu, krwi i ciszę.


8.
Wojownik Czejenów zajechał do naszego ogniska na powoli stąpającym ogierze.
Siedział na końskim grzbiecie przykrytym haftowanym czaprakiem. Czarne włosy mężczyzny, dotknięte już pierwszą siwizną, starannie zapleciono w dwa warkocze ścielące się na piersi. Twardy nagi tors, naznaczony starymi bliznami i amuletami, szerokie spodnie, bose stopy.. Za pasem toporek i długi nóż. Wysoki czerwonoskóry miałby wszelkie atrybuty szlachetnego dzikusa gdyby nie słaby, acz wyczuwalny zapach mocnej gorzałki.
Za nim, w siodle, siedział mały, długowłosy, chudy chłopiec owinięty kocem. Jego kaszel zdradzał początki gruźlicy.
Ognisko strzeliło iskrami w ciemność. Koń stanął kilka kroków od nas. Dalej, jakieś pięćset kroków na wschód, umościło się skupisko kopulastych wigwamów. Ktoś śpiewał jękliwą pieśń w nieznanym języku.
Czejen odezwał się pierwszy. Mówił po angielsku z obcym akcentem, acz sprawnie i zrozumiale.
- Jestem obcy w twoim obozie.
Nad ogniskiem gotowała się w żeliwnym garnuszku, gorąca zupa. John skinął dłonią.
- Siadaj, nieznajomy. I jedz.
Owinięty kocem chłopiec pierwszy zsunął się z końskiego grzbietu. Mężczyzna dołączył, usiedli przy ognisku.
John polał zupy do misek. Zjedli i oddali miski.
Na nieruchomej twarzy czerwonoskórego tańczyły cienie.
- Jestem Szalony Krzyk. Z Szejenów.
- John Walker. Napijesz się ze mną? - odkorkował bukłaczek z gorzałką. Gość wyraźnie się zawahał, ale odmówił.
- To wasz obóz? - czerwonoskóry przytaknął – wygląda na to, że to ja jestem tu obcy. Nie macie nic przeciwko, że tu zanocuję? - zaprzeczenie.
- Dokąd zmierzacie? - John sięgnął po papierosa.
- Na zachód. Do rezerwatu w Elbert – spokojny głos Szejena drgnął – jeszcze parę dni drogi. A ty?
- Na południe. Do miasta Oklahoma…
Rozmowa toczyła się spokojnie. Jednakże gdy skręciła w stronę wojen Szejenów z białymi spodziewałem się wybuchu.
A skąd.
Nad nieodległym obozem podniósł się pijacki zaśpiew, kilka młodych głosów wyraźnie zniekształcało upojenie alkoholowe. Szejen zacisnął zęby, drgnęły twarde mięśnie żuchwy.
- Słyszałem – John palił i mówił nieśpiesznie -że Szalony Koń i Siedzący Byk pobili generała Custera.
- Tak – czerwonoskóry ożywił się odrobinę – trudno uwierzyć, że odnieśliśmy tak wielkie zwycięstwo – pijackie zaśpiewy wzniosły się nieco i mężczyzna na powrót spochmurniał. Chłopiec zakaszlał ciężko, zakrywając usta dłonią, John wrzucił niedopalonego peta do ogniska – to jest takie…
Przez chwilę szukał angielskich słów.
- To jest takie żałosne – jego głos opadł o dobrą oktawę, nie było w nim gniewu, tylko zmęczenie i wstyd – umieramy, Johnie Walker, starzy i młodzi. A wy pniecie się w górę po naszych zwłokach. Co tak naprawdę o nas myślicie?
- Szczerze?
Szalony Krzyk po raz pierwszy spojrzał Johnowi w oczy.
- Szczerze.
- Straciliście wolę życia – John mówił teraz wyjątkowo spokojnie – nie jesteście ludźmi. Biali odebrali wam wszystko, a wy, zamiast z szalonym okrzykiem ruszyć do szarży, upijacie się w drodze do rezerwatu. Nie ja powinienem to mówić, ale białym będzie mało. Gdy ktoś znajdzie złoty kruszec w górach koło Elbert znów was przegonią. I znów. I znów. Aż nie będziecie mieli dokąd iść. Wtedy wojownicy Szejenów chwycą za broń i wyjdą z rezerwatu, by umrzeć z godnością. Ale będzie już na to za późno. Umieracie teraz.
Zapadła cisza przerywana tylko spazmatycznym kaszlem chłopca. Szalony Krzyk wstał powoli. Spiąłem się gotów rzucić mu się do gardła gdyby sięgnął po broń, ale on tylko odwrócił się i dosiadł wierzchowca. Chłopiec umościł się za jego plecami.
- Możesz tu obozować – Szalony Krzyk nie patrzył na Johna – niech cię twoi Bogowie prowadzą.
John milczał. Trzaskało ognisko. Ogier człapał do zgrupowania wigwamów.
Cisza.


9.
Od spotkania z Czejenem minęło kilka dni. Szliśmy chwacko na południe.
Celem Johna było miasto Oklahoma, to już wiedziałem. A dalej? Będzie szedł dalej na południe? Czy przyjdzie się nam rozstać?
Nie wiem. Nie wiem.
Szliśmy skrajem prerii i terenów górskich. Spieczona ziemia pokryta trawami mieszała się z twardym skalistym podłożem, góry przybliżyły się niepostrzeżenie. Jeśli na prerii głównym przedstawicielem flory była trawa i kępy ostu, to bliżej gór mało co rosło. Każde rachityczne drzewko musiało zębami i pazurami walczyć o życie.
Na zachód – Denver, na wschód – Kansas City. Z każdym dniem Oklahoma coraz bliżej.
Na którymś postoju John przeglądał mapę. Wpakowałem mu wtedy łeb na kolana. Jeszcze dwa dorzecza, Missisipi i Arkansas, a dalej prosta droga na południe. Z każdym dniem Nowy Orlean coraz bliżej.
Wtedy wpadliśmy na obwoźnego handlarza.
Mijaliśmy właśnie rachityczny zagajnik, gdy wyczułem zapach człowieka i koni. Rozejrzałem się czujnie. Jeszcze parę kroków.
Tam, gdzie zaczynały się drzewa, koło pluskającego strumienia, stał wóz, zaprzęgnięty w dwa konie, kryty spłowiałą plandeką. Obok, mężczyzna w cylindrze, klnący na czym świat stoi nad pękniętą osią koła wozu. Usłyszał nas.
Z miejsca wiedziałem jaka jego profesja. Powiedział mi to jego szeroki zawodowy uśmiech. Jego wóz pachniał całą mieszanką zapachów, skóra, proch, mięso, tytoń...długo by mówić.
- Witaj, przyjacielu! - mężczyzna zdjął cylinder – podejdź spokojnie. Chcesz pohandlować? Mam wszystko, czego ci trzeba. Śmiało!
John podszedł do handlarza. Jego sprawa, ja mogę spędzić ten czas na błogim nieróbstwie. Podrapałem się tylną łapą po karku, ucięła mnie pchła.
- Jack – przedstawił się handlarz – A ty? John? Podoba m się to imię! To mocne imię, męskie, amerykańskie. Czego potrzebujesz, John? Mam wszystko, czego potrzeba człowiekowi prerii. Popatrz sobie.
Gestem zawodowego iluzjonisty zdjął plandekę z wozu, odsłaniając zagraconą furę. Mężczyzna wyszczerzył zęby.
- Wszystko czego trzeba! Koce, broń i proch, pułapki na bobry i grubą zwierzynę, tytoń, gorzałka, siodła, czego dusza zapragnie! Podejdź, śmiało!
Mój towarzysz podszedł, poklepał skórę kawaleryjskiego siodła, zmierzył wzrokiem barwne koce.
- Tylko gotówka?
- A skąd! Jeśli masz złoty kruszec, złoty piasek albo biżuterię, też możemy pohandlować – dostrzegł, na co patrzy John – zwój liny, mocna i długa, jeśli twoja wola bawić się w kowboja.
- Widzę. A to co? - Walker wskazał na grubą książkę w skórzanej oprawie.
- Biblia. Jeden klecha sprzedał w zamian za gorzałkę. Bóg z nim – kupiec poprawił cylinder – masz ochotę na jabłkową brandy?
- Nie – John odparł krótko – masz niegarbowane skóry?
- Tak – handlarz rozpromienił się – trzy wilcze i niedźwiedzia. Proszę. Podoba się?
- Wezmę tę z niedźwiedzia. Nada się na obszycie kurtki. Masz tam może nici i igłę?
- Klient nasz pan. Proszę. Coś jeszcze? Mam tu…
- Nie wątpię, że masz. Wezmę skórę, dwie igły i dwie szpule nici. Ile?
- Trzy dolary. O, złoty ząb też może być…
Mężczyźni dobijali targu. John starannie złożył pachnącą niedźwiedzim sadłem skórę. Zarzucił ją na ramiona. Igły i nici poszły do torby. Przeciągnąłem zastałe mięśnie, to chyba koniec przerwy w podróży.
- Słuchaj, John – handlarz poprawiał ułożenie towaru na furze – nie pytałem cię wcześniej, ale masz może skalpy?
- Skalpy?
- No skalpy. Indiańskie. Jeśli masz, możemy pohandlować. Są tacy co dobrze płacą za włosy czerwonoskórych. Jeden mój klient zrobił sobie z nich dywanik. Nie masz? - John z kamienną twarzą pokręcił głową – Cóż, dobrze. Dzięki, za twój czas, towarzystwo i pieniądz, John. Może jeszcze wpadniemy na siebie. Szczęśliwej drogi.
Opuściliśmy gadatliwego handlarza. John zżymał się.
- Skalpy. Dywanik. Ty psi synu. Powinienem wypchać cię farszem, a w pysk wsadzić jabłko, jak świni. Cholerny koniojebco…
Szczeknąłem zgodnie. Cóż poradzić, jeśli ludzie chcą płacić.
- Tak wiem, panie psie. Miłujcie nieprzyjacioły swoje i tak dalej, ale i tak…


10.
Miasto Oklahoma powitało nas gwarem, ściskiem i smrodem.
Spore zgromadzenie kopulastych chat, namiotów, domków, mniej i bardziej prowizorycznych, magazynów już daleka pachnących towarem i pieniędzmi. Na południe toczyła swe wody rzeka Missisipi, nad nią umieściły się garbarnie i przystań spławiająca drewno uzyskane z kurczącego się lasu na wschód od zbiorowości. Pachniało grochówką, gotowaną fasolą, tłuszczem, tarcicą i słabo, acz wyczuwalnie, starą krwią.
John skierował się do przystani płaskodennych łodzi i tratw. Dotrzymywałem mu towarzystwa, choć w duchu już się szykowałem na rozstanie. Spędziliśmy razem, ile? Dziewięć, dziesięć dni? Dość bym polubił faceta.
Drogę zastąpił nam zarośnięty aż po oczy typ w złachanej marynarce. W prawej dłoni trzymał nóż, w lewej kiełbasę, odcinał kęsy mięsa, które to windował gdzieś w głębiny zarostu. Wskazał na mnie.
- Ładny pies. Silny i zdrowy. Sprzedasz mi go? Dam dziesięć dolarów.
- On nie jest na sprzedaż.
- Dwanaście. Wygląda na cwanego. Pewnie sporo je, co? No niech będzie piętnaście, ale to moje ostatnie słowo.
- Nie. Zatrzymaj swe pieniądze.
Miłośnik wędliny popatrzył jeszcze chwilę i poszedł sobie. Czułem, że będą z nim kłopoty.
Przeszliśmy kilkadziesiąt kroków, John zdecydował na chwilę odłożyć wyprawę nad rzekę, stanął w kolejce po miskę grochówki. Mnie dostał się spory kawałek kiełbasy. Jedliśmy żwawo i milczkiem. Gdy skończyliśmy posiłek, słońce zdążyło przebyć kawałek drogi na zachód.
- Chodźmy, panie psie…
Wpadliśmy na kilkunastoosobową grupę, wokół zaroiło się od ludzi Poszło szybko, nagle błysnął nóż, John dźgnięty pod żebro, bez jęku osunął się na ziemię. W tej samej chwili ktoś,z rozmyślną brutalnością, zarzucił mi na pysk kaganiec, a na szyję rzemienną pętlę. Szarpnąłem się dziko, ale było już za późno.
Dostrzegłem, że oczy Johna zamyka miłosierna śmierć. Nikt nie poświęcił zajściu drugiego spojrzenia. Wierzgnąłem dziko, ale było za późno na cokolwiek. Morderca i jego kompan ruszyli w głąb miasteczka ciągnąć mnie ze sobą. Walczyłem jak w amoku, jeden z porywaczy zaklął, ile sił pociągnął mnie za węgieł starej szopy, mało mnie nie udusił. Jego kompan uniósł kij…
Wyciągnęli mnie stamtąd półżywego. Drżałem, od krwawiącego nosa, aż po koniec trzęsącego się w szoku ogona. Mimo to jeszcze raz spróbowałem się postawić, waląc pyskiem w udo tego, który trzymał pętlę. Mężczyzna warknął, a jego kompan, niewiele myśląc, kopnął mnie w bok, tak że mało nie pękły mi żebra. Zachłysnąłem się skowytem, zbyt poobijany i przerażony, by myśleć o dalszej walce.
Zaciągnęli mnie do starego magazynu, pachnącego winnym moszczem, pustego z wyjątkiem ciasnej klatki. Zarośnięty amator kiełbasy otworzył drzwiczki własnym kluczem, wepchnęli mnie do środka i zamknęli zamek. Dopiero teraz zdjęli mi pętlę z szyi i kaganiec. Przysiadłem, zbyt poobijany i oszołomiony, by myśleć o czymkolwiek.
Wyszli.
Co teraz? Potną mnie na porcje i będą sprzedawać mięso jak cielęcinę? Wystawią do walk psów? A może zedrą ze mnie żywcem skórę i zaoferują jako wilczą? Same radosne perspektywy.
Zakręciłem się w kółko, skamląc z rozpaczy. Och, John, chłopie, tak cholernie mi przykro. Położyłem się z pyskiem na łapach, modląc się nawet nie o ratunek, co o sen.
Ocknąłem się z nerwowej drzemki, gdy huknęły drzwi. Jeden z porywaczy, ten od rzemienia zaprosił do środka nadętego bubka w garniturze. Ten przyjrzał mi się, powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Krew pulsowała mi w uszach. W końcu bubek odsunął się pod ścianę, a do środka weszło jeszcze dwóch, jeden z pętlą na kiju, drugi z zaostrzonym i utwardzonym w ogniu kijem. Patrzyłem dość bezmyślnie. Czego chcą?
Dowiedziałem się szybko. Zarzucono mi na szyję pętlę, brutal ściągnął linkę, więżąc mnie w uścisku rzemienia. Szarpnąłem się bezradnie, gdy ten drugi dźgnął mnie kijem w słabiznę. Zawyłem…
Kolejne dni mijały jak w rasowym koszmarze. Dzień po dniu, bez wody i jedzenia, dręczony przez skurwieli, których wyraźnie bawiło zadawanie gwałtu. Pętla, kij, bat, głód i pragnienie, ból i szał, na przemian strachu i furii. Co ja takiego zrobiłem? Panie, zlituj się nade mną.
Czas rozciągnął się jak guma. Straciłem rachubę dni i za krótkich nocy, jedynej pory dnia kiedy nikt się nade mną nie znęcał. Wtedy, tak, wtedy, byłem gotów na wszystko byle tylko dali mi spokój. Ludzkie myśli uciekały jak konie smagane batem, a Harvey Harris odchodził zastępowany przez bestię.
Tego dnia, o poranku, szykowałem się na tortury, ale po raz pierwszy nikt się nade mną nie znęcał. Dwójka typów wepchnęła dwa drewniane pręty pod klatkę i uniosła mnie z nią. Rzuciłem się, tocząc pianę, ale mogłem tylko bezsilnie szaleć. Wynieśli mnie.
Oczy odwykły od światła, zaatakowane blaskiem słońca, oślepły na chwilę. Ból, jeszcze więcej bólu.
Wokół zamęt, krzyk i śmiech. Warczałem, kąsając pręty klatki. Otaczało mnie koło mężczyzn, ewidentnie spragnionych wrażeń, więc jednak walki psów. Moją klatkę otwarto, ale nim zrobiłem z tego użytek, wyrzucono mnie z klatki do dołu w ziemi. Pozbierałem się szybko, ale nie byłem w stanie wydostać się z dołu, za wysoko. Rozejrzałem się, dół liczył sobie jakieś dziesięć na pięć kroków.
Otoczenie wirowało mi w oczach. Wrzask, śmiech i zakłady, jeśli preria była czyśćcem, to Oklahoma piekłem.
Do dołu wrzucono kolejnego psa. Duży, ryży wilczarz irlandzki wylądował zwinnie na łapach, momentalnie zwracając się w moją stronę…
To on rzucił się na mnie pierwszy, a że nie miałem żadnego doświadczenia w walce, poszło szybko. Owładnięty trwogą i szałem atakowałem zębami, posmakowałem krwi, ale za jedną wytoczoną z wilczarza kroplę on posmakował trzech.
Nagłe szarpnięcie, ból promieniujący od uda aż do mózgu. Czerwona krew buchnęła na glinianą polepę. Rozerwał mi tętnicę udową, ból i słabość, nim zdążyłem się pozbierać, wilczarz sięgnął mi do gardła.
- Bierz go, Smoku! Rozerwij!
Krzyki, gwizdy i śmiech, padłem nie mogąc rozewrzeć chwytu zębów na gardle. Jeszcze przez chwilę dławiłem się krwią, w końcu wszystko pociemniało w oczach…


11.
- Panie radny?
Mężczyzna za biurkiem podniósł wzrok znad kartki papieru, którą to pokrywał gładkim pismem. Przy drzwiach do gabinetu stał Robert, mierząc go zakłopotanym spojrzeniem. Chłopak w porę zszedł z drogi czarnemu lokajowi ze szklanką brandy na tacce.
- Pańska poranna brandy, panie Harris.
- Dzięki – lokaj wyszedł, a mężczyzna za biurkiem, po chwili namysłu wziął szklankę, by podlać nią wyschniętego hibiskusa w doniczce stojącej na rogu biurka, Robert drgnął zaskoczony – za dużo piję – wyjaśnił mężczyzna za biurkiem – co tam, Rob? Kolejna wiadomość od mojej żony?
- Tak. Pyta kiedy skończy pan pracę.
- Zaraz kończę, ale nie mów jej tego. Sam jej powiem. No co?
- Panie radny – chłopak wyjątkowo uważnie przyjrzał się lokatorowi gabinetu, Harveyowi Harrisowi, radnemu miasta Nowy Orlean – co się panu stało? Od kilku dni pracuje pan jak nigdy. I nie wypił pan ani kropli whisky.
- Miałem sen – mężczyzna sparodiował ton natchnionego kaznodziei – strach przed potępieniem zajrzał mi do tyłka – dodał normalnym tonem – Rob, kiedy kolejne spotkanie rady?
- Znowu pan zapomniał – chłopak odparł z pewną ulgą – jutro o jedenastej.
- Znaczy, nie mam wiele czasu. Idź i powiedz masztalerzowi, żeby przestał hałasować. A potem...no chyba znajdziesz sobie coś do roboty, co?
- Już idę…
Chłopak delikatnie zamknął za sobą drzwi.
Mężczyzna za biurkiem uśmiechnął się pod wąsem.
„Harveyu Harris, wiedz, że gdziekolwiek jesteś, twoja spuścizna żyje i ma się tak dobrze jak nigdy”.
Przysunął sobie bliżej stosik dokumentów i bez reszty pogrążył się w pracy.
Autor artykułu
Jaśmin's Avatar
Zarejestrowany: Mar 2011
Miasto: Bydgoszcz
Posty: 1 817
Reputacja: 1
Jaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputację

Oceny użytkowników
 
Brak ocen. Dodaj komentarz aby ocenić.
 

Narzędzia artykułu

komentarz



Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172