Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-08-2010, 09:03   #151
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
"I rzekł Pan
Zstąp z wyżyn i bądź sprawiedliwy
Podążaj ścieżką za nieprawością
Kto łamie prawo, ten jest ścigany
A ja mu jestem sprawiedliwością."
Lestat - łowca nagród


Lestat rozejrzał sie po placu szukając miejsca zaczepienia. Wolfenburg kipiał. Tłum ludzi przelewał się z miejsca na miejsce w tylko sobie znanym kierunku. Jedni błagali o jałmużnę, inni wciskali swoje nic nie warte towary po astronomicznych sumach, między jednymi i drugimi lawirowali ci, co legalną pracą rączek brudzić nie chcieli: murwy, awanturnicy czy najróżniejszej maści drobni przestępcy dybiący na nieuwagę przechodnia. Miasto pękało w szwach, przyjmowało każdego, bo cóż innego począć miało. Każdy obywatel wspaniałego Imperium miał prawo schronić się przed nadchodzącym zagrożeniem, każdy chciał przetrwać w taki czy inny sposób. Sytuacja rodziła strwożonych, rodziła desperatów i heroicznych głópców, którzy wierzyli, że mogą coś zmienić, którzy ufali, iż mogą uratować dogasający świat. Tacy właśnie stali obok łowcy wpatrujący się bez słowa w szalonego ślepca wieszczącego koniec. Trzech mężczyzn, tak innych, a zarazem tak bliskich. Wierzących w to, iż chaos można zawrócić. Wierzących w kobietę, której podjął się szukać, która gdzieś tu, w mury tego osiedla wieziona była. Łowca wiedział, iż czas im nie sprzyja, ostatnie fale uchodźców niosły wiele szemranych zjawisk, a czarnych powozów mogło przemknąć dziesiątki.Czas mknął nieubłaganie, a z każdą klapsydrą dziewczyna czmychała im z oczu...


Słowa wieszczącego kaleki przenikały przez jazgot miasta, William zamarł na ten jeden moment łowiąc jego apokaliptyczne wizje. Świat wirował, jęki proceji biczowników potęgowały słowo wieszczącego. William popłynął, płynął przez odmęty niedawnej przeszlości. Umysł chłopaka krążył w podliżu Marietty, pokazywał obrazy kiedy Ją stracił z zasięgu wzroku. Kiedy uratowana z opresji przez Jaspera przepadła bez wieści....


Początki William nie za dobrze pominał. Pamiętał głos Jaspera, który wrócił go z zaświatów, gdy nieobecnym na świat przytomnie spojrzeć danym mu było. Pamiętał ludzi, których życiem obdarował. Człowieka, któremu życie ocaliwszy z rąk jadowitej bestii, którą był Jasper oraz owego człowieka-oprawcę, któremu otworzenie oczu na litość i zaufanie zbawiennym dla duszy być mogło. Pamiętał również spotkanie w gospodzie, gdzie po wysłuchaniu Tupikowych opowieści czarne chmury ponownie zagościły nad głową młodzieńca. Złe myśli krążyły nad nim o szaleństwo przyprawiając. Daremne próby dziewczęcia znalezienia w murach Estorfskich potęgowały jeno wzburzenie młodzieńca.

Pamiętał kiedy to ukrywając się przed strażą niczym zbój najgorszy przydybał na moście rzezimieszka nocną porą. Nie to, że tak od razu. Od dłuższego czasu trop pochwyciwszy i za pomocą grosiwa ciężkiego na delikwenta trop trafił, co białogłowy woli pozbawione nikczemnie handlował. To od tej podlej istoty chłopak szczępki informacji pozyskał o milczącej jasnowłosej więzionej w starej chacie przy północnym szlaku. Więcej powiedzieć nie chciał, czy raczej nie zdołał, gdyż determinacja młodzieńca letalną w skutkach się zdała...

Młodzieniec nie czuł winy kiedy omdlałe truchło w odmęty na wieczną tułaczkę posyłał. Coś w nim umarło, cos pękło, ale i coś narodziło sięw duszy chłopaka. Powstało niczym feniks z popiołów, dawało spokój i wiarę w słuszność swych czynów. Ten człowiek był złem wcielonym, a on tylko wykonał wyrok za te wszystkie niewinne niewiasty, które bestii same ukarać nie mogły. Chłopakowi ta krótka obserwacja starczyła, widział jak ta menda ludzka traktował kobiety, a nawet nie kobiety bo te młódki jeszcze takowymi nie były. Wiedział, że nikt w tym zgniłym i przesiąkniętym korupcją miasteczku nic nie zrobi tak "poważanemu" kupcowi. William wiedział, że to czego się dopuścił uczyni ten świat lepszym. Wiedział również, że z tym czynem przestał być tu bezpiecznym, że prędzej śmierć napotka przed nastaniem świtu, niż kogoś kto potwierdzi słowa handlarza. Nie tracił czasu, niczym złodziej skrywający się pod płaszczem zmroku opuścił bramy miasta boczną bramą cmentarną...


Przybyli za późno. Dom stał pusty, bez śladu bytności, bez śladu Marietty. Williamowi zaczęło brakować już sił. Wtedy Tupik przyniósł nadzieję. Małemu halfingowi zarzucić nie można było pomysłowości i rozeznania. To on okoliczne sioła na spytki pobierał. To on od pacholęcia smolarza wiadomość pozyskał, że "pikną białogłowę w cyrnej furmanie w pikne kuniki zapzegnietej w daleke strone zle chopy powiozły v cerne plasce poubirsni chocia ciplo w slunce piknie gzalo ".

William nie mógł odpuścić, nie mógł zwątpić, nie słuchał argumentów, nie chciał słuchać - wyruszył, dziwna siła pchała go na przód. Towarzysze niedoli, po krótkiej naradzie, nie widząc innej alternatywy, podążyli w jego ślady. Czekała ich ciężka wędrówka. Szybko okazało się, że Jasper świetnie orientuje się w tej odludnej mrocznej puszczy. To właśnie on prowadził przez zakamarki starego Drakwaldu. Podróż od samych początku na łatwą się nie zapowiadała. William pamięta, że tu właśnie na leśnym szlaku szlifowali swe charaktery. Nie raz w konfliktach między ludźmi biedny Tupik rozjemcą być musiał, nie raz Jasper zarzucał Williamowi, że w puszczy poruszać się nie potrafi, że jak tur łazi i na każdą suchą gałąź nadepnąć musi. To tu mimo różnic charakterów, mimo niechęci i słonych uwag, mężczyźni postanowili odstąpić od waśni dla dobra sprawy, a nawet z czasem współpraca zaczęła się układać, a zaczęło się od pewnego incydentu...

- Cicho William, jak masz tak się skradać to zostań przy koniach - skarcił chłopaka Jasper. Z za pierwszych zarośli dosłyszeć już można było odgłosy charczenia. Williamowi wydawało się, że tylko jego słychać. Że jakieś rogate cielsko wyskoczy zaraz z za krzaka ciekawe usłyszanych odgłosów. Żołądek chłopaka podchodził mu do gardła. Will bał się, nocami koszmary młyna wracały, wracały obrazy desperackiej walki, a teraz na powrót przyjdzie skrzyżować ostrza. Jednak strach pobudzał go jednocześnie, wyostrzał zmysły, stawiał w gotowości.
Trzej mężczyźni doczołgali się do skraju polany, na której ucztowali zwierzoludzie. A raczej zaczynali ucztować na dopiero co ubitych podróżnych, którzy zatrzymali się tu niefartownie na popas.
Will rozejrzał się po polanie. Niegdyś stała tu drewniana leśniczowka, ale pewnie bylo to doawno. Budynek pewnie spłonął lata temu, gdyż ostały się jeno jego dolne partie obecnie obficie zielem porośnięte.
W odległości dobrych stóp dwudziestu od byłego frontu budynku ognisko płonęło, wokół którego podróżni ucztować zamiarowali, a gdzie teraz dwa potwory nad zwłokami poległych się pastwiły. Karykatury nie bały się ognia, śmiało na swych ofiarach siedząc zajadały się ich wnętrznościami. Ten większy, niegdyś potężnej postury drab, teraz jeno sylwetką człowieka przypominał. Ciało jego włosia pozbawione łuskami i szlamem szarej maści pokryte było. Oczy niczym wężowe ślepia,a szczęka, ta znacznie się wyróżniać raczyła. Wysunięta nie co była opatrzona w dwa szeregi jak brzytwy ostrych zębisk. Łapska monstra wydłużone nieco do kolan pokrace pewnie sterczały, a na domiar złego zakończone potężnymi szponiskami były.
Drugi jegomość człowieka przypominał. Odziany w resztki niegdyś dostatniego, a obecnie podartego odzienia świadczyły, że człowiekiem kiedyś był. Jednak to on grozę większą od szponiastego budził, gdyż twarzy pozbawiony został, czy przez kogoś, czy samowolnie mu odpadła trudnym oszacować było. Jedno pewnym zdać się mogło - odór, który nawet tu z dobre sto kroków od ognia wyczuć się mogło, bez wątpienia od tej właśnie pokraki się wydobywał.
Nieopodal ucztujących chłopski wóz wywrócony leżał, z pod którego z tego miejsca nogi zobaczyć można było. Ktoś tym wozem przyduszonym został i obecnie w pośmiertnej konwulsji ciało jego drgało. Opodal znajdowała się przyczyna, a raczej dwie przyczyny, które ściągnęły tu mężczyzn - kwilenie przerażonych wierzchowców. Nieopodal przewroconego wozu dowiązane do prowizorycznie urządzonego koniowiązu stały dwa wierzchowce, a raczej stał jeden , gdyż ostatni ze zwierzopodobnych bandytów opuścił właśnie wielkie toporzysko na kark bezbronnego zwierzęcia. Koń zakwilił po raz ostatni, po czym opadł bezwładnie na trawiaste podłoże. Bestia zawyła w akcie zwycięstwa trzymając stylisko katowskiego topora nad głową. Potwór budził strach, miał ku temu predyspozycje. Wielce barczysta, niczym niedźwiedzia sylwetka robiła wrażenie, kudłaty psi łeb, potężne owłosione łapska. Tylko te nogi, króciutkie i chudziutkie nie pasowały do reszty. Bestia wyglądała jak by za moment przewrócić się miała, jednak takie tylko sprawiała pozory. Zgrabnie obskoczyła odrąbany koński łeb i zaczęła rozczłonkowywać świeżo zabitą chabetę wyjąc sobie przy tym jakąś tam piosenkę.
Wyglądało na to, że było ich trzech, tylko trzech. Decyzja o potyczce zapadła błyskawicznie. William widząc skażone chaosem potwory działał machinalnie. Nim ktokolwiek zdołał zareagować Will już napinał cięciwę odziedziczonego po poległym w młynie wojaku. Nim padły słowa sprzeciwu strzała poszybowała w kierunku wyjącej bestii. Pierwszy strzał jednak okazał się nie celnym. Bestia rykła przeraźliwie alarmując kompanów o obecności intruzów. Jasper przeklął złośliwie kiedy biesiadujące przy ogniu stwory rzuciły się w ich kierunku. William wyciągnąl kolejną strzałę, Tupik już nakręcał swoja procę. Pociski pomknęły jednocześnie, chociaż w innych kierunkach. Kamień Tupika trafił gnijącego w oko jednak to nie zatrzymało napastnika, mknął dalej ku zaroślą z jeszcze większą furią. Strzała Williama tym razem cel zamierzony osiągnęła. Will wstrzymał oddech, wsłuchał sie w swe wnętrze, naciągnął poprawnie a następnie posłał strzałę prosto w gardło psowatego wielkoluda. Bestia zawyła przeraźliwie po czym osunęła się na kolana. William mruknął zadowolony z siebie. W tym czasie Jasper wymienił już pierwsze ciosy z łuskowatym. Walczący okrążali się niczym zawodowi fechmistrze. Nadgniły właśnie dobiegał rozjuszony kolejnym pociskiem halfinga. Will stał pewnie z takiej odległości nie mógł chybić. Wyprostował się pewny swego i stało się nieszczęście - pękła cięciwa, zostawiając krwawy ślad na twarzy strzelca omal nie pozbawiając go przy tym oka. Potwór zawył w triumfie, ale był tu również Tupik, który bohatersko posłał pocisk w czerep jednookiego stwora. Chaośnik zawył wlepiając swe jedyne oko w małego winowajcę. Wpatrzony nienawistnie w małego strzelca unosił miecz do ataku. Ta chwila uratowała Williama, młodzieniec wydobył swój miecz, zdążył w ostatnim momencie zbić mordercze cięcie wymierzone w Tupika. Walka się rozpoczęła i nie trwała długo. Will zaatakował krótko, wyprowadził krótkie pchnięcie łatwo zbite przez przeciwnika. Młodzieniec nie przestawał, natarł ponownie tym razem zwodząc szermierza ciął na odlew, wróg nie strzymał. William ruszył na polanę, Jasper właśnie kończył łuskowatego przeciwnika w pięknym piruecie ścinając łeb stwora.
Ruszyli ku ognisku. Zbliżali się powoli pewni zwycięstwa. Zabili bestie. Minęli ognisko, pierwszych martwych ludzi, nadjedzonych, twarze zastygłe w przerażeniu. William odwrócił wzrok walcząc z wymiotami. Gwałtowna reakcja chłopaka wydała skrytego assasina. Ostatnia z ocalałych bestii, nie większa niż koło do wozu, za którym skryta była i tak samo jak to koło okrągła. W małych łapach niczym serdelki grubych ściskał małą kuszę, z której celowało w plecy Jaspera. Will skoczył na byłego banitę - Uważaj!! - krzycząc. William zasłonił Jaspera bełt utkwił głucho w tarczy na plecach chłopaka zawieszonej. Jasper pchnięty przez upadającego Willa zatoczył się z lekka, po czym posłał z ukrycia nóż w miejsce kryjówki kulastego. Bestia jęknęłą - Jasper wiedział jak rzucać by poprawiać nie trza było. Pierwsza potyczka dobiegła końca.

Droga nabrała tępa od kiedy każdy podróżował na własnym wierzchowcu. Dość często na trafiali na ślady bytowania chaośników, ale kolejnych potyczek udawało się uniknąć. Jasper przestał docinać Williamowi, a i Will nie szukał konfliktu z byłym banitą.Polepszenie stosunków między ludźmi jednak najlepiej wpłynęło na samopoczucie Tupika. Jednak Jasperowi nadal do śmiechu nie było, odetchnął nieco, kiedy minęli mroczne lasy i wyjechali na strome hochlandzkie wzgórza. Chociaż nadal milczący, wiecznie ponury i stroniący od towarzystwa sprawiał wrażenie spokojniejszego, jak by ciemne wspomnienia bandy Alego pozostały za nim w czeluściach mrocznej puszczy.

Brnęli do przodu, przemoknięci i wygłodniali nie zważali na niedostatki podróży. Na brak ciepła i wygody podążali do celu. Myśli Williama ciągle krążyły wokół uprowadzonej kuzynki, podsycały do działania. Ciągle napotykane ślady po bytności zwierzoludzi, nadjedzone zwłoki, zgliszcza wybitych osad dawały motywację, stawały się celem, potrafiły przetrwać.
William doroślał, stawał się mężczyzną. Bacznie obserwując wyciszonego Jaspera, czy choćby małego Tupika Will nauczył się jak przetrwać w dziczy, jak się poruszać niezauważenie i w niemal całkowitej ciszy. Nabrał wprawy w polowaniu i strzelaniu z łuku. Trzymał na wodzy emocje, hartował swe nerwy, oswajał się z piekłem, które szalało wokół nich, z panującą wokoło śmiercią i ogromem cierpienia . Przebyte kilometry były najlepszym nauczycielem. Lata spędzone w kolegium wydawały sie odległymi, wspomnienia dzieciństwa ustępowały ostatnio rejestrowanym wydarzeniom. William uczył się stąpać twardo po ziemi, stawał się wojem próbującym przeżyć w tych czasach pogardy.

Kolejne przeprawy hartowały go. Wpierw zwierzoludzie, następnie potyczka na rozlewiskach, gdzie musieli zetrzeć się z jaszczuroludźmi.
Will dobrze zapamiętał te chwile, gdy ramię w ramię z Jasperem bronili swojego życia. kiedy mimo waśni i osobistych uraz złożyli swoje bezpieczeństwo w ręce drugiego z kompanów.
To były dziwne chwili, kiedy wyswobodziwszy się z łap jaszczurów przedzierali się przez duszne rozlewiska mamieni złudnymi ognikami, wędrowali w oparach mgły powiązani powrozem by nie zginąć marnie zwiedziony na manowce.
Jednak nie tylko bestyje wszelakie zagrożeniem bywały, nie tylko z chaosem życie stracić było można. Wielkie rzeki na zawsze wątpliwości młodego Williama zasiały, a i zastanowi się pewnie dwukrotnie nim raz jeszcze w pław przez rzekę przejść będzie musiał. Takich chwil William nie życzył by nawet najgorszemu wrogowi.

Odmęty zamknęły się nad chłopakiem, który bezskutecznie walczył aby utrzymać się na powierzchni, aby pochwycić choć odrobinę tak cennego powietrza. Wybijany na powierzchnię chłonął je łapczywie, by za moment stracić je ponownie pod ciemną taflą Kieferu. Powietrza brakowało, siły odchodziły, ostatkiem ich zdołał wyswobodzić się z tarczy, która spokojnie opadła na dno spienionej rzeki, tylko po to by jeszcze raz spróbować się wynurzyć, by było lżej. Will się dusił, rozpaczliwie szukał pomocy, a rzeka bezwzględnie niosła go ze swym nurtem drapieżnie szarpiąc ciałem chłopaka. Rzucany we wszystkich kierunkach myslał o życiu. Teraz widział całe jego piękno, chciał żyć, chciał o nie walczyć. Nie poddawał się. Zmysły szalały a woda nielitościwie ciągnęła ku dnu. Will czuł już podłoże, ciało poddawało się żywiołowi, brak tlenu tumanił zmysły, ale wewnętrzna siła motywowała do działania - cel, który nie pozwolił mu się poddać - Will zobaczył kamień. Widział go wyraźnie na wyciągnięcie ręki... tak blisko, kamień go wołał. Will poczuł twardy grunt pod nogą, miał tylko jedna szansę - wybił się resztką sił, za kamieniem, wprost w objęcia niosącego pomoc Jaspera. William chwycił się mocno - żył. Oddychał łapczywie ściskając ramię obwiązanego lina czarnowłosego banity, a potem nastała ciemność....


Zdarzenie na rzece odcisnęło swe piętno w psychice Williama. Chłopak czół jakby narodził się na nowo, nie tracił nadziei, wręcz przeciwnie -mocniej wierzył. Wierzył, że podróżują we właściwym kierunku, że odnajdą Mariettę całą i zdrową. Wierzył w postawiony przed dziewczyną cel, wierzył, że to wszystko można raz na zawsze skończyć. Nie zmartwiło go, kiedy Jasper oznajmił, że dalej nie będzie prowadził, bo nie zna tych terenów. Will szybko wysunął propozycję wynajęcia przewodnika, dalej poszło już łatwo. Tupik zajął sie werbunkiem i nim słońce wzeszło dnia następnego wędrowcy ruszyli w dalszą pogoń.
Czas naglił. Powóz mknął szybko, szybciej od tropiących go bohaterów. Czarne chmury spadły na ich głowy pod miasteczkiem Vodf, kiedy to trop przepadł jak kamień w wodę.
William popadał w rozpacz, nie wierzył, że powóz mógł przepaść od tak...wyparować... nikomu nie dało się wpaść na ślad czarnej karocy. Chłopak nie przestawał, nie tracił nadziei, błąkał się całymi dniami wokoło wielkiego obozu jakim stało się Vodf wypytując coraz to nowo napływających wojaków.... Bez skutku...
Podczas wieczornej tułaczki w pobliżu garnizonowego aresztu William natknął się na pewnego człowieka. W głowie chłopaka narodził się pomysł.

- Zamknij ryj! -warknął mężczyzna do przerzuconego przez koński zad skazańca. Nahajka przecięła powietrze. Związany jęknął. Mężczyzna pociągnął wierzchowca za uzdę i ruszył w kierunku koszar, a ściślej biorąc aresztu tutejszego garnizonu.
Nie lubił tej zatęchłej dziury i tego grubasa komendanta, z którym przyjdzie mu niechybnie się rozmówić. Lestat nie cierpiał takich ludzi. Wystawiają listy gończe, oferują nagrody, a gdy przywozisz zwierzynę to psioczą z zapłatą ajkby chodziło o ich prywatne złocisze. Takie numery grubas mógł robić z młokosami, ale nie ze starym wygą. Lestat znał tą robotę i był w niej cholernie dobry.
William spostrzegł mężczyznę kiedy mijał rogatkę wartownika. Odróżniał go bagaż w postaci powiązanego i przerzuconego przez konia człowieka z workiem na łbie.Mężczyzna prowadził spokojnie konia w kierunku zabudowań straży. William już widział tego człowieka. Pamiętał go dobrze. Mimo upływu lat mężczyzna nie zmienił się fizycznie, a trza przyznać, że mimo pękniętej czterdziestki wyglądał na solidnego chłopa. Wzrostem nie grzeszył, raczej do średnio wysokich zaliczyć go było można o żylastej posturze. Jak na swój wiek poruszał się szybko, nawet można było by powiedzieć, że z kocią gracją. Twarz mężczyzny nie wyrażała emocji, wręcz przeciwnie wyglądał na znudzonego życiem, jak by cała nadchodząca wojna nie robiła na nim żadnego wrażenia. Ciemne, przenikliwe oczy doskonale komponowały się z siwizną jego włosów spiętych plecionym rzemieniem w wysoką kitę, swobodnie opadającego do długości ramion. Mężczyzna nie wyróżniał się odzieniem. Na koszulkę kolczą zarzucone miał ponczo o szarej barwie, tak skrojone, aby skryło skrupulatnie sylwetkę mężczyzny jednocześnie nie krepując swobody ruchu. Jedynym, co dało się wychwycić z opadającego niemal do kolan okrycia była częściowo widoczna pochwa miecza.

William czekał, aż ł owca opuści koszary. Nie czekał długo. Chłopak wiedział, że bezpieczniej będzie wyjść mu na przeciw niż śledzić go do najbliższej gospody, bo wtedy.. Zdecydowal sie zagadać. - Witam mości Panie! - zaczął William - miałbym dla Pana zlecenie, dość nietypowe co prawda, ale zawsze można zarobić. Może porozmawiamy w jakimś zajeździe??
Mężczyzna zlustrował Williama, po czym może to z ciekawości, może z braku obecnie innego zajęcia przystał na propozycję młodzieńca.
Kiedy mężczyźni znaleźli się w najbliższej gospodzie przy kuflu piwa przystąpili do interesu.
- Jest Pan łowcą nagród - zaczął William szybko układając sobie jak przedstawić swoją propozycję - poznałem Pana. Pan jest Lestat. Osiem lat temu przyprowadził Pan do Flaschfurtu złoczyńcę co terroryzował okolicę - Johana "Rzeźnika" Globkego.
Łowca przytaknął, a William kontynuował. Zbój ten na sąd boży wystawiony został i zginąl w pojedynku z szampierzem grodzkim, którego ranił śmiertelnie. Ten sampierz był wielkim rycerzem i wyśmienitym fechmistrzem. Nazywał się Edward Steinbach. - twarz łowcy nie wyrażała niczego, Will przepłukał wyschnięte gardło. Po czym kontynuował wywód- Ten szampierz był moim ojcem. Ja jestem William Steinbach i potrzebuję pańskiej pomocy.
-William spojrzał w oczy mężczyźnie, który bacznie się wpatrywał w młodzieńca. - Czego chcesz ode mnie Williamie? W czym mogę Ci pomóc?
Will aż podskoczył szybko przeszedł do opowieści o Mariettcie i jej porwaniu. O poszukiwaniach i utracie śladów. Mężczyźni długo jeszcze dysputy prowadzili nim konsensus osiągnąć się udało. Łowca przyjął zlecenie uszczuplając o lwią szęść sakwę Williama, ale dając nadzieję.
Na trzeci dzień łowca przyniósł wieści. Znalazł trop. Mężczyźni ruszyli na północ do Wolfenburga...
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 25-08-2010, 10:04   #152
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Jurgen był figurą. Nawet krasnoludzka straż getta nie przepędzała go z ulicy podczas patrolu. Stał dumnie wsparty o koniowiąz i z miną z dziada pradziada Wolfenburczyka, z pogardą na twarzy omiatał wzrokiem przetaczające się uliczkami tabuny uciekinierów, włóczęgów, różnej maści najemników, domokrążców i diabli wiedzą kogo jeszcze. Słowem wszystkich tych nieszczęśników, którzy w ten niepewny czas szukali w mieście okazji do zarobienia, a częściej szansy na przeżycie. Nie przeszkadzało nawet to, że nie minął jeszcze trzeci dekadzień jak wraz z zabójcą przekroczyli miejskie rogatki. Był kimś i basta. Był! Znał w getcie każdy kąt. No może nie każdy. No może tylko kilka przyległych ulic...może tylko Powroźniczą na której mieszkali, ale za to wiedział gdzie mieszka rzeźnik, którego piwa nie ruszać w Starej Kuźni i które lampucery są francowate i trzymają ze złodziejami. Pierwszej mądrości nauczył się sam, kiedy zabójca wysłał go po ofiarnego baranka. Dwie kolejne przekazał mu Haakon, właściciel Starej Kuźni nazajutrz po tym jak pogonili tych kmiotów z oberży. I to właśnie on, Jurgen był przyjacielem Bleicha. Przyjacielem prawdziwym, bo od szklanki. To prawda, odcierpiał za to. Dwa dni chorował i mało nie zdechł, ale za to teraz nikt go nie ruszał. Niech by spróbował.

Słońce przygrzewało tego ranka dość słabo ledwo przedzierając się przez zbierające się nad miastem chmury. Jakby wiedzione przeczuciem wszędobylskie muchy wciskały się w każdy otwór. Chłopak miał je w nosie. Z zadowoleniem pławił się w słabych promieniach słońca i własnej glorii. Z satysfakcją wspominał jak doszło do tego, że zaczęto się z nim wreszcie liczyć.

- Rusz że się wreszcie! Mówię do ciebie! Jurgen, kurwa!! - krasnolud sam już nie wiedział który raz poganiał chłopaka co i rusz z szeroko rozdziawioną gębą zatrzymującego się w podziwie nad kolejnym mijanym cudem. Tym razem szczęka osiągnęła granice wywichnięcia na widok wyjeżdżającej w pole brygady kawalerii. Widok był imponujący, nawet jak dla niego, ale miał już serdecznie dość zachwytu chłopaka dosłownie wszystkim, co zdołał dojrzeć. Najpierw oniemiał na widok miejskich murów, w szczególności machin wojennych zataskanych na kilka większych baszt. Potem mało nie posrał się ze szczęścia gdy zobaczył sukiennice w rynku i znajdujące się w nich towary. Przez niemal godzinę, czyli cały czas, jaki zajęło im przedarcie się przez zamieniony w bazar obszerny rynek ani na chwilę nie zamknął ust. Plótł bez przerwy i o wszystkim. Ale co dziwne mówił do rzeczy. Potem oniemiał na widok portu. Potem składów, pałacowych ogrodów, wielkiego obelisku Sigmara, końskiego targu, jakiejś przecudnej urody mieszczki czy szlachcianki i Bogi wiedzą czego jeszcze. A teraz z miną kretyna gapił się z rozdziawionym dziobem na blachy i proporce maszerującego wojska.
Pół dnia już tułali się po mieście w poszukiwaniu jakiegoś kąta. Poszukiwania przeciągały się, w mieście panowały ścisk i drożyzna, ale on nie zamierzał mieszkać byle jak i dać się orżnąć. Był zły. Nie z powodu stale wkurwiającego chłopaka, ani odzywającego się ostatnio coraz częściej bólu w nodze, ani nawet okazjonalnych, pełnych pogardy, wyniosłych spojrzeń wyruszających na bój żołnierzy. Chciał po prostu jak najszybciej znaleźć jakąś spokojną gospodę w której cichym kącie mógłby wreszcie zalać robaka. Nie pił już od kilku dni i cholernie go suszyło.
- Jurgen! Rusz kurwa dupe, bo przysięgam na brode, zostawię cię tu samego!
Chłopak zaklaskał ciżmami po bruku i śladem muła oraz ciągnącego bydle zwalistego krasnoluda zagłębił się w bocznej uliczce.

Znaleźli odpowiedni lokal. Pora była najwyższa, bo nawet zachwyconemu miastem Jurgenowi przestawały podobać się kolejne atrakcje, cały dzień łażenia też dał się porządnie we znaki. A i zabójca bezustannie mijający kolejne szynki i tawerny wciąż o suchym pysku, stawał się wyjątkowo opryskliwy i chamski nawet jak na jego, niezwykle zaniżone standardy. To było jedno z wielu dziwactw, jakich chłopak nie umiał, mimo swej nieprzeciętnej bystrości zrozumieć w krasnoludzie. Dopiero kiedy trafili do getta, tam na Powroźniczą, gdzie z kolei odkryli Starą Kuźnię i po długich i przeplatanych wyrazami negocjacjach co do ceny i jakości gościny, zabójca oddał się swojej jedynej namiętności. Chlaniu.
Tawerna Stara Kuźnia nie była duża. Nie była nawet pobudowana z przeznaczeniem na tawernę. Jak opowiadał później Haakon Gwyrgotd, właściciel tego przybytku, kiedyś stała tu prawdziwa kuźnia, lecz kiedy jej poprzedni właściciel przegrał ją z ojcem Haakona w kości i wyniósł się z miasta, zaadoptowano niejakim nakładem sił i środków walący się budynek i tak getto straciło kuźnię a zyskało kolejną mordownię. Tak Haakon jak i jego tatko mało znali się na kowalstwie, za to na handlu, warzeniu jadła i trunkach znacznie lepiej. Nazwa jaką nadali swemu interesowi różniła się co prawda od obecnej, świadczyło o tym wiszące na żerdzi nad wejściem wyobrażenie dwu trykających koziołków, ale każdy bywalec szedł i tak tylko do Starej Kuźni, więc tak pozostało. Krasnoludy, wiadomo, są zbyt pragmatycznym ludem by spierać się z faktami.
Zamieszkali więc w Starej Kuźni. Mieszcząca się na piętrze dobudówki izba jak na ich dwóch była wcale obszerna, sienniki dobrze wypchane sianem, uchwyty na deskę w okiennicach dobrze trzymały, a w drzwiach tkwił porządny zamek, nie jakiś tam skobel. No i właściciel zgodził się trzymać u siebie co cenniejsze klamoty. Nawet żarcie smakowało, a od kiedy Haakon przestał lać mu do garnucha te cienkie szczyny, którymi zwykle częstował nowych gości, życie nabrało rumieńców. Młodzikowi wydawało się, że piękniej być nie może. Mylił się. Do dnia, kiedy przed Starą Kuźnię zajechał ten czarny powóz zaprzężony w czwórkę koni.

Czarna karoca niemal dokładnie tarasowała Powroźniczą. Łysiejący stangret zasiadający na wysokim koźle nawet nie zadał sobie trudu by zejść i otworzyć Panu drzwiczki pojazdu. Rybimi oczami rozglądał się flegmatycznie po uliczce, z przyzwyczajenia pogładził zimną stal lufy arkebuza zatkniętego w specjalny rękaw. Zamek drzwi puścił z trzaskiem i na stopniach pojawił się słusznej budowy niemłody już mężczyzna, szczelniej okrył się długim płaszczem i bez słowa wszedł do Starej Kuźni. Mimo panującego w mieście przeludnienia tawerna wzorem większości knajp z getta nie pękała w szwach, i choć krasnoludy z reguły lepiej niż ludzie orientowały się w koniunkturze a do tego potrafiły być równie bezwzględnymi zdziercami, w tym lokalu gości było akurat tyle, by nikt nie musiał dawać drugiemu w pysk za rozlane piwo, czy błądzące przy sakiewce paluchy.
Strop był nisko, cholernie nisko. Krasnoludzka knajpa nie miała ambicji przypodobać się ludzkim gościom, przez co będąc dość wysokim i do tego wyprostowanym trzeba było uważać na głowę. Mężczyzna roztarł niewielkiego guza i rozejrzał się po lokalu. To, co zobaczył wywołało na jego obliczu dziwny, krzywy grymas. Skierował swe kroki ku pochylonemu ze szmatą nad jednym ze stołów właścicielowi.
- Wina dobrego bym się napił - powiedział nawet nie zadając sobie trudu na pozdrowienie - Płacę dobrą monetą.
Haakon, który od samych drzwi kątem oka taksował nowego gościa miał nosa do ludzi, i zawartości ich sakiewek. Wzmianka o zapłacie nie była konieczna.
- Już podaję Panie, siadajcie - odparł oberżysta i zabrał ze stołu misę wraz z kilkoma glinianymi kuflami.
- Nie trzeba. Tam podaj - wskazał na oświetlony blaskiem jednej tylko świecy oddalony od innych stolik zajmowany przez zabójcę i chłopaka. Znalazł bowiem tego, dla którego tu przybył.
Załzawione z przepicia, otoczone gmatwaniną blizn i tatuaży oczy krasnoluda już od wejścia świdrowały człowieka. Widział go już kiedyś. Mało tego. Znał go. Raz o mały włos nie zabił. Jak on się nazywał? Mengele? Magne? Zamroczony gorzałą umysł przerzucał sterty pamięci. Mężczyzna tymczasem zdążył podejść i rozsiąść się na zydlu jak u siebie. Mierzyli się wzrokiem, tylko Jurgen z wiszącym na wardze kłakiem cebuli w napięciu spoglądał osłupiały to na jednego, to na drugiego niepewny co będzie.
Szpetna gęba khazada w pewnym momencie wykrzywiła się w grymasie, który w innych okolicznościach mógłby zostać wzięty za uśmiech. Mógłby, bo wielu było takich, co twierdzili, że widywało się trolle o większej ogładzie niż tego, którego bywalcy Starej Kuźni nazywali Bleich.
- No popatrz chłopaku, kurczy nam się Imperium - ryknął znad szklanki zabójca - Góra z górą się nie zejdzie, a khazad z człowiekiem...
- Pozdrowienia od Baltazara - zgodnie ze starym zwyczajem przywitał się mężczyzna. Jurgen z głośnym sykiem wypuścił wstrzymywane powietrze, aż cebula zatańczyła na wardze. Znali się. Mężczyzna był wielki, i choć sam, to w jego oczach było coś, czego chłopak się bał. Nawet w towarzystwie krasnoluda. - Kopę lat...
- Kopę to ja mam - odparł krasnolud nie siląc się na uprzejmości, choć Jurgenowi, który trochę zdążył go już poznać zdało się że nie chodziło o zaczepkę - a tyś o wiele młodszy. Dalej kroisz popaprańców? - Mężczyzna uśmiechnął się, zabójca ciągnął dalej nie ciekawy odpowiedzi - Bo wystaw sobie chłopaku Herr Magne tem się trudni, że po całym kontynencie wyszukiwa co dziwniejszych cudaków i kroi toto, gwoli rozrywki.
- Nauki - poprawił człowiek.
- Srał pies, co ty w ichnich flakach znajdujesz. Jak to się nazywa?
- Chirurgia.
- Ano. To se możeta pogadać. Bo widzisz, ten oto zacny młodzian tako jak i ty się na szyciu wyznaje.
Ciekawość zabłysnęła w oczach przybysza. Jurgen skurczył się w sobie i wbił wzrok w jajka na cebuli.
- A propos. Ja właśnie w tej sprawie. Nie masz czasem czego ciekawego? Bo pewnikiem prócz picia cokolwiek zdarzyło ci się ostatnimi czasy Hermanie?
Krasnolud zaniósł się głośnym śmiechem.
- Zdarzyło. Hehe. Mam. Jeno nie wiem czy ciekawe to. Ja truchła palę, nie kolenkcjonuję. Ot kłów pare, obaczysz. A teraz napijmy się! - na stole pojawiła się bowiem flaszka nulneńskiego trzylatka przyniesiona człowiekowi i gąsior przepalanki dla khazada. Wypili. Zagryźli wędzonką i kwaśnym chlebem. Rozmawiali o dawnych dziejach. Jurgen, choć nadstawiał uszu, niewiele rozumiał. Padały obco brzmiące nazwy, strzępy historii tak nieprawdopodobnych, że nie sądził, czy uwierzyłby w nie nawet po pijaku. O łowcach, czarownicy i wilkołaku, elfickim komandzie, mutantach i czym kto chciał jeszcze. Czas mijał. Stara Kuźnia niemal całkowicie opustoszała. Nawet Haakon znudzony strzyżeniem uszami z odległości dosiadł się z kolejnym gąsiorem.
 
Bogdan jest offline  
Stary 25-08-2010, 10:25   #153
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Nawet tak blade słońce jak dziś przeświecające z trudem przez chmury oślepiało. Szła jak pijana, kontury kamienic nieznanego miasta zdawały się składać, wzrok był niepewny...Do tego pulsująca w niej moc, jej nagła eksplozja miały następstwa jak intensywny krótki wysiłek fizyczny - nogi miała jak z waty, na skrzyżowaniu z jakąś pełną ludzi drogą, ludzi, którzy mieli rozmyte twarze, skręciła kierując się jakąś intuicją, trochę słuchem - jak najdalej od portu.
Coś huknęło, głośno, gdzieś daleko za jej plecami. Była zbyt wyczerpana, by się odwrócić. Zaczęła przyspieszać kroku, choć ciało odmawiało posłuszeństwa. Ktoś krzyknął, ludzie rozbiegali się, potrącając ją. Szkatułę przyciskała do siebie, nawet o niej nie pamiętając.

Za otwartym oknem na piętrze pewnej kamienicy pewien mężczyzna trzymał wysoko uniesiony muszkiet, z jeszcze dymiącą lufą. Stojący obok niego, wyższy kompan na uniesionej klindze miecza trzymał tę lufę pod górną ramą okna, lufę, którą dopiero co energicznie podbił w górę.
- Oczadziałeś...?!- fuknął ten drugi - Chcesz, żeby nam łby pourywał?! Za nią!!!

Dostrzegła ich w ostatniej chwili. Właściwie tylko ich ruch, do tego hałasy roztrącanych przez nich na boki przechodniów.
- Z drogi!
Przez ramię omiotła wzrokiem twarze. Rozedrgane, bez widocznych rysów, ale czuła skupiony na sobie wzrok. Zbliżali się szybko, a mimo gwarnej ulicy czuła się jak w pustym lesie, znikąd pomocy. Ktoś coś do niej mówił, nie słuchała, próbowała biec. Ból w głowie narastał, niewzwyczajone do ruchu nogi były jak skostniałe z zimna, Mariettcie wydawało się, że ucieka na szczudłach.
Cudem uskoczyła przed ciężkim powozem. Przekleństwa. Skok w pierwszą lepszą wąską ulicę, ciężki oddech. Zatoczyła się, szkatuła wypadła z rąk, upadła na kolana, chwytając ją ponownie. Obejrzała się, wpadali do uliczki. Wydając z siebie zduszony jęk rzuciła się dalej, zdzierając kolana, poderwała się z trudem niczym ptak z nadłamanym skrzydłem, wypadła na mały placyk z jakimiś straganami. Byli coraz bliżej.
Rozpaczliwe szarpięcie za podpory kramu, znów przekleństwa, a potem fala owoców rozrywając deski wylałą na placyk. Cały stragan przewrócił się chyba też, tarasując uliczkę. Wściekłe spojrzenia, jakaś dłoń wyrywająca jej kawałek odzieży. Znów bieg. Nogi odmawiające posłuszeństwa. Jakby ktoś wraził w nie igły. Upadek, przetaczające się nad głową niebo. Tryumfalne, zbliżające się krzyki prześladowców. Nie miała już siły wstać. To koniec.
- Wstawaj! - nieznana twarz młodzieńca była jak toblicze anioła, ukazującego się na tle szarych chmur pochylających się ku niej gargulcom na dachach kamienic - Wstawaj, musisz wstawać, oni...
Jak przez mgłę poczuła uchwyt pod ramię, uniesienie, oddech chłopaka, wleczenie między ludźmi przypominającymi bulgoczące mową drzewa. Mdlała, ale starała się przebierać nogami.
- Ludzieeeee! - ryknął nagle głos koło Jej ucha, i zdała sobie sprawę że krzyczy jej nieznajomy wybawiciel - Taam! Szpiedzy! Szpiedzy Chaosu! Łapaj! Straaaaż!!!
Pamiętała jeszcze narastający za jej plecami tumult, bijące pod niebo krzyki i przekleństwa, a potem wleczona pod ramię przez labirynt ulic i twarzy zobojętniała na wszystko, co działo się dokoła, był tylko bieg, bieg przy którym jej kolana tarły czasem o grunt a płuca rozrywał nieznośny ból.



- Panie, zupełnie nie rozumiem, jak mogła...Zawiedliśmy cię. Po raz pierwszy...Może gdybym był na miejscu. Ja zrezygnuję z zapłaty, a chłopaki mogłyby choć dostać po połowie...Jednej czwartej... Jeśliś łaskawy, a nie zdziwię się gdy nie będziesz. - zacisnął wargi mężczyzna. W jego głosie nie było żalu, tylko nikłe ślady jeszcze nie wybrzmiałego zdumienia.
- Nie mówmy już o tym. - odpowiedział ten człowiek - Dostaniecie swoją dolę. Całą. Tego, co się stało, nie mogliście przewidzieć.
- Łaskawco...- skłonił się rozmówca - Ale znajdziemy ją, panie.
- Nie. - odrzekł - Nie możecie na razie zwracać tutaj niczyjej uwagi. Jeśli będzie to konieczne, sam to zrobię.

Nożownik wpatrywał się w niego przez chwilę. Wystarczyło, by dostrzec coś na niemłodej już twarzy swojego pracodawcy. Coś, co gościło na niej tylko przez moment, ale ten łotr znał się na ludziach - jego panu zależało na dziewczynie bardziej, niż to okazywał. A jednak nie rzucił się od razu, by jej szukać. Wzięte razem oznaczało to jedno: w obecnej chwili jest do zrobienia coś ważniejszego, coś, co nie może czekać. Pracodawca teraz, w tej właśnie chwili, podejmował jakąś ważną decyzję. Najemnik był jednak wystarczająco dobry w swym fachu, by to skomentować albo nawet ukazać swoją wiedzę na beznamiętnym obliczu. W oczach tego człowieka było coś, co mogło wywoływać niepokój nawet u tak zatwardziałego łotra jak on.

Umiał wiele rzeczy. Ale nie umiał być jednocześnie w dwóch miejscach. W chwilach takich jak ta okazywało się to nieznośnym ciężarem, koniecznością dokonywania naprawdę trudnego wyboru. Nieznana siła targała nim, a on z całej siły musiał walczyć, by wybrać wyjście dyktowane przez rozsądek. Problem w tym, że nawet i to wyjście było ryzykowne, było odstępstwem od planu, drugim planem który nigdy nie miał być użyty - pod pewnymi względami było szaleństwem.
Ale w obliczu tego, czego się dziś dowiedział...Było wyjściem jedynym.
Kamień...Oszukał go? A może ratował mu życie? Na pewno je odmieniał. Gdzie był on, tam wszystko stawało się inne. Nieprzewidywalne. Oczy otwarte tajemnymi formułami stawały się nic nie warte, bo nawet jeśli w otaczającej Kamień mgle udawało się zobaczyć przyszłe zdarzenia, on i tak je zmieniał. Dlatego nie dało się zobaczyć tego, co miało stać się z dziewczyną. Dlatego nie dało się zobaczyć, że czas na decyzję nagle skurczył się do tego przedpołudnia, a teraz do tej jednej chwili. Dlatego nie dało się zobaczyć...
Zobaczyć, jak się to wszystko może skończyć dla niego samego.
A Ona?

- Wurst?
- Tak, Panie?
- Dowiodłeś dziś, że powierzoną tajemnicę cenisz bardziej nawet niż więzy krwi. Cenię ludzi, którzy potrafią podjąć trudną decyzję, wyrzekając się własnych uczuć. Ludzi takich jak ja sam. Dlatego otrzymasz podwójną zapłatę.
- Dziękuję, o szlachetny...
- Opuście jak najszybciej tę kamienicę i zatrzymajcie się w jakiejś gospodzie. Byle bez zbytków.
- Się rozumie. Miejsce spalone.
- Chcę też żebyś wiedział, przykro mi z powodu twojego krewniaka. - skłamał.
- Wiem, panie, że tak jest. Mi też jest przykro. - skłamał podwójnie Wurst.

Najpierw rzecz pierwsza. Potem, odnajdzie Ją, zanim... Zdąży, musi zdążyć. Ale najpierw rzecz pierwsza, a czasu coraz mniej...

- Gotuj się, będziesz mi jeszcze dziś potrzebny.
- Zawsze gotowy dla Ciebie, panie. - wyprostował się nożownik. Jego łysiejąca głowa zalśniła w słabych promieniach wpadającego oknem słońca.
- Pójdziem zaraz pod wschodnie mury. Potrzebuję czegoś, a od brudzenia rąk mam ciebie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 25-08-2010, 11:18   #154
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Jakeś ty mnie zwąchał w Wolfenburgu? - zapytał w pewnej chwili krasnolud - Choć tajemnicy z tego nie robię, nikt mie tu nie zna...
- Ma się sposoby. A poważnie, to głośno na dzielnicy o tym, jak niejaki Bleich wolną kompanię Herkulesa Vincoure'a pogonił. Sam dwu jego kamratów cerowałem.
Wyraźnie już pijany khazad zrobił zdziwioną minę.
- To tych kilku jaśnie urodzonych bandziorów co mi chciało lokal w perzynę obrócić - pospieszył z wyjaśnieniem Haakon.
- Aaa, tych... - choć nie dokładnie, pamiętał ich. Lepiej pamiętał ich Haakon. Gdyby nie Bleich, byłby już pewnie w drodze spakowany na wozie z ocalałym dobytkiem, w poszukiwaniu lepszego miejsca. Pamiętał dokładnie, jak nogi ugięły się pod nim na widok pijanych kamratów niesławnego Herkulesa Vincoure'a wtaczających się całą kompanią do jego Starej Kuźni.

Nogi pod właścicielem oberży ugięły się na widok tych, którzy właśnie w otoczeniu śpiewu i pokrzykiwania wlewali się do Starej Kuźni. Kolejny raz pluł sobie w brodę za swoje cholerne skąpstwo, bo to przez nie wciąż nie potrafił zdecydować się na zatrudnienie kilku drabów, szumnie w mieście i miejskich oberżach nazywanych wykidajłami. Miał co prawda układ ze swym kuzynem, Herginem, który jako sierżant straży zaglądał na patrolach do Starej Kuźni znacznie częściej niż wypadało to z marszruty, ale w tych okolicznościach i Hergin niewiele by pomógł. Takich jak ci nie odstraszało paru tarczowników, a na miejskie znaki zwyczajnie szczali. Do Starej Kuźni bowiem pakowała się właśnie Wolna Kompania Herkulesa Vincoure'a. Każdy karczmarz w mieście i okolicy wiedział, czego może się spodziewać po odwiedzinach tej zgrai herbowych szumowin i każdy miejski i okoliczny karczmarz żarliwie modlił się i zanosił ofiary, byle tylko uniknąć takich odwiedzin. Herbowe szumowiny, raubiterzy jak ich zwano w Bretonii, nierzadko wydziedziczeni lub za zbrodnie pozbawieni lenn rabusie skrzyknięci pod sztandar arcyłotra Herkulesa Vincoure'a tymczasem w najlepsze rozgaszczali się w jego oberży niewybrednymi słowy i kopniakami zachęcając co mniej domyślnych klientów do szybkiego opuszczenia lokalu i tylko cud jaki był w mocy uchronić ją od zniszczenia.
Na tyłach zaś oberży, w wychodku zabójca spędzał kolejną godzinę na obmyślaniu, jakich okropności dopuści się na tej parszywej jędzy, która sprzedała mu zioła na oczyszczenie krwi. Rana w nodze jątrzyła, a choć goiło się na nim jak na psie, skutecznie dokuczała od dłuższego czasu. Nie posiadał się więc z radości, kiedy za niewielką cenę kupił w rynku od zielarki specjalnie na takie rany sporządzoną mieszankę. Jeszcze tego samego dnia nie posiadał się ze złości, kiedy wyszło na jaw, że jedynym skutkiem sporządzonego naparu okazała się potężna i długotrwała sraczka. Kiedy na skutek ciągłego przebywania w kiblu niemal trzeźwy, a w konsekwencji zły jak osa pojawił się w Starej Kuźni, ujrzał tę zgraję bandytów szalejących z radości w zabawie, której zasady polegały na jak najdotkliwszym dokuczeniu otoczonemu przez oprychów Jurgenowi.
- Nie mogę spełnić twego życzenia Panie, albowiem...
- Źle! - i potężna łapa Albrichta Sparre z hukiem wylądowała na wątłym karku chłopaka. Ustał, ale widać było, że kolejnego ciosu może nie zdzierżyć. Wesoła gromadka ryknęła zaś chóralnym śmiechem. Ryk radości rozniósł się po pomieszczeniu i trwał by pewnie długo, ale ucięło go krótkie - Dość!
Aloncon de Bouiac ze zdziwieniem spojrzał na Herkulesa. Właśnie coś mu wyłuszczał, gdy padł ostry rozkaz. W ciszy jaka zapanowała podobne spojrzenia Gilles'a de Rais i Gastona la Hire mierzyły w Vincoure'a. Ten jednak popatrywał gdzie indziej. Na drzwi, gdzie w mroku stał ten, który wykrzyknął owo Dość! Nim jednak zareagował usłyszeli.
- Chłopak jest mój, i ze mną wychodzi!
- Dzieee?! - zdziwił się na poważnie Gotfrid von Schonfeld.
- Jak wychodzi? Z kim? - Valantain Dinois zza la Hire'a próbował dojrzeć z kim ta mowa. - A co tam we drzwiach stoi?
- Baba. - odpowiedział mu rechocząc de Bouiac.
- Kurdupel jakiś. Pewnikiem gnom. - dorzucił swoje Sparre.
- Chłopak idzie ze mną!
Jean d'Aulon nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jakiś niespełna rozumu khazad, w dodatku w spódnicy miał czelność szczekać im, i to w ich własnej spelunce. Tego było mu za wiele. Zgrzytnęła stal. - Wiesz na kogo warczysz psie?
Zabójca nie znał się na heraldyce, poza tym i tak zwisało mu z kim ma do czynienia - A ty kto? - odchrząknął i splunął spoglądając na złocące się na błękitnym polu trzy lwy d'Aulona - Mignac? D'Este? Trzy lwy w tarczy. Dwa srają, a trzeci warczy... - i się zaczęło.

-No i żeśmy ich pogonili. - skończył opowiadać zabójca. Mimo, że kompletnie zalany jego uwadze nie uszło zdziwienie mężczyzny - Myśmy, bo wystaw sobie trochę się z nimi napracowałem. Niedomagałem akuratnie a i chłopy znali się na rzemiośle, ale schlani byli i ścisk, to i moja przewaga, więc kiedy zaczęli dostawać bęcki, nieoczekiwanie sojusznik mi się pojawił.
Jurgen, który przysypiał już wsparty na ścianie ożywił się i z miną dziewicy zatrzepotał rzęsami. Zaraz potem mało się nie udławił pod silnym klepnięciem krasnoludzkiej graby.
- Ten tu chrobry młodzian - wyjaśnił tajemnicę zabójca nieudolnie naśladując minstrele pienia - ujął w mężną garść porzucony oręż i jak wilk runął na legiony złoczyńców. Ha hahahaaaa.
Chłopakowi zrobiło się wstyd. I choć powodu do wstydu nie miał, bo przecież w istocie zaślepiony nienawiścią, szczególnie do tego jednego z barankiem na tarczy, skoczył był z porzuconym buzdyganem na wrogów i prał na oślep, to w ustach krasnoluda brzmiała ta pochwała jakoś mało heroicznie. Mężczyzna przysłuchujący się opowieści również nie podzielał wesołości.
- Znaczy się łeż to, co ludzie gadają. Nie Bleich bandę Vincoure'a pobił? Przynajmniej nie sam.
- Ano. Hahaha. Wychodzi na to, żeś ty tego Jurgenie dokonał. - skomentował z rozbawieniem khazad - Tyś to przecie jednemu aż pod róg Powroźniczej na karku siedział.
W istocie tak było. Pobici, pijani i kompletnie zaskoczeni opryszkowie podali tyły. Stara, życiowa prawda wszak głosi, że rycerz, który nie wie kiedy ustąpić pola, to martwy rycerz. A rozjuszony chłopak prał niczym gradobicie i dopiero na ulicy wrócił mu rozsądek. Okoliczne zaś dziwki zza okiennic oglądające całe zamieszanie szybko rozniosły wieść opowiadając o wszystkim co widziały i czego nie widziały swoim rajfurom i klientom. Magne, który słyszał i tę część historii popatrywał z uwagą na chłopca.
- Odniosłeś więc swe pierwsze zwycięstwo Jurgenie. Mus by to uczcić. Przynieś gospodarzu zatem jeszcze szklankę dla naszego bohatera.
- Ty mi chłopaka nie rozpijaj! - obruszył się zabójca.
- A kto tu mówi o rozpijaniu? Wiktoria się przytrafiła to i świętować jest co. Nie marudź Hermanie. O, popatrz, nasz dobrodziej już z gorzałką bieży. - faktycznie Haakonowi dwa razy nie trzeba było powtarzać, i choć przez ostatnie godziny pił równo ze swoimi gośćmi, w interesach nic nie mąciło jego oceny sytuacji.
- No to za zwycięstwo! - wzniósł toast Magne
- Za zwycięstwo! - ryknęły krasnoludy i nieco ciszej, zaskoczony obrotem spraw Jurgen.

Pamiętał dokładnie skutki tego świętowania. Rzygał, zdychał, wywracał się na nice. Całe dwa dni przeleżał w wyrku albo snuł się niczym cień po okolicy. Zabójca zniknął na kilka dni. Pojawił się potem z szarpiami na udzie, ledwo powłócząc nogą. To był skutek tego spotkania. Rana po postrzale goiła się źle, a po drace otworzyła na nowo. Magne spadł zabójcy jak deszcz z nieba na wysuszoną glebę. Operował na nowo nogę, po starej znajomości nie wziął pensa. Jurgen widział go jeszcze tylko raz, kiedy przyjechał tym swoim czarnym powozem zdjąć szwy i obejrzeć zęby chaośników. Długo przebierał, wreszcie wrzucił wybrane do małej skrzynki. Jurgen zauważył, że w skrzynce był pergamin z rysunkiem jakiegoś mutanta. Bał się tego człowieka. Bał się tonu, jakim rozpytywał o napotkanych chaotyków. Więcej go już nie spotkał. I nie tęsknił.
To było kilka dni przed tym, jak w mieście gruchnęła wieść o klęsce. Plotka błyskawicą obiegła miasto. Ludzie z ust do ust przekazywali ją sobie nie do końca wierząc w prawdziwość powtarzanych słów. Do momentu kiedy przez miejskie ulice nie zaczęły ciągnąć duchy. Bo inaczej nie można było nazwać tych strzępów, które jeszcze tak niedawno dumnie nazywały się niezwyciężoną elektorską armią. Defetyzm i zwątpienie wlały się w ludzkie serca wraz z zapełnieniem niedobitkami koszar. Ale nie w serce chłopaka. Wiatr właśnie z mocą dął w żagiel jego życia. Był znany i szanowany. Był przyjacielem Bleicha. Był kimś. A chaos? Jak mawiał Herman Vanmichelen - jebać chaos! Chaos był za murami.
 
Bogdan jest offline  
Stary 25-08-2010, 11:31   #155
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
WOLFENBURG
Stara Kuźnia, krasnoludzkie getto
trzy dzwony po świcie


Jurgen był figurą. Ale, do kurwy nędzy, chyba kompletnie mu się w dupie poprzewracało, albo na mózg padło - co na jedno wychodziło. W oparach alkoholu, które jak gorąca mgła zasnuwały mu wytatuowane oczyska, Bleich podnosił wzrok znad stołu zastawionego pustymi już flaszami i ustawionymi w fantazyjny murek garncami po piwie. Podnosił, i nie dowierzał własnym oczom.

Nie dość, że Młody wykorzystywał tę przypadkowo uzyskaną na pobliskich trzech ulicach popularność żeby podrywać dupy. Nie dość, że w jego młodej zarządzanej przez całkiem niedawno przebudzonego kutasa głowie pojawił się jak widać pomysł, by przyprowadzić jedną z nich tutaj, do Starej Kuźni.

Teraz jasnowłosa przewracała oczyma, omiatając błędnym wzrokiem pusty na szczęście na razie lokal. Nie spodziewała się zapewne, że cny młodzieniec zaprowadzi ją do mordowni. Na pewno nie spodziewała się tym bardziej, że będzie to krasnoludzka mordownia. Na obrzeżu krasnoludzkiego getta. No i oczyma szeroko otwartymi jak królik w nocy oślepiony z nagła latarnią próbowała ogarnąć najbardziej wytatuowanego, najbardziej odrażającego na mordzie, najgroźniej wyglądającego khazada-skurwysyna jakiego przyszło jej w życiu oglądać, w dodatku zapijaczonego jak nieboskie stworzenie i siedzącego w najbrudniejszym kącie pustej, bez wątpienia z powodu jego obecności, śmierdzącej gospody.

Nic dziwnego, kurwa, - pomyślał Bleich - ...że dziewczyna wygląda, jakby widząc to co widzi, posiadła w tej właśnie chwili wszystkie tajemnice świata i zaświatów razem wzięte.
Ale to nie było wszystko. Mimo, iż kompletnie zalany, zabójca uniósł mordę od blatu stołu i podniósł się na łokciach. Jurgen, kurwa twoja ludzka mać, tym razem przesadziłeś.

Nie dość, że oblubienica Młodego była blada jakby robiła w krasnoludzkiej kopalni. Nie dość nawet, że jej długie jasne włosy były wzburzone jakby ktoś ją, kurwa, wytarzał już był w sianie. Nie dość, że była najwyraźniej ledwo żywa ze zmęczenia, ledwo żywa ze strachu, że miała podarty i pobrudzony ubiór. Nie dość, że miała podrapane do krwi kolana i dłonie. Nie dość, że przyciskała do piersi jakąś małą szkatułkę tak mocno niczym własne dziecko.

Nie dość nawet, że na pierwszy rzut oka była bardziej szalona niż najlepszy kapelusznik.

Nie dość to wszystko. Bo dopiero to, co krzyczał już od progu obejmujący opiekuńczo to zjawisko Jurgen, wstrząsnęło do głębi krasnoludzkim zabójcą i zatelepało nim gorzej niż podrabiana wóda na myszach.
- Bywaj tu, bywaj!!! - zawołał zupełnie bez sensu młodzian, już od wejścia ciągnąc dziewczynę ku Bleichowi - Bogowie, jakież szczęście miała ta niewinna niewiasta, że trafiła na mnie! Panie! Obacz jeno, samotna jak palec i bezbronna w tym strasznym mieście! Gdym ją ujrzał, uciekała bez tchu już przed paroma oprawcami, zbirami jakich mało i pewnikiem by ją dopadli i zbeszcześcili jej godność i zabili, albo i odwrotnie! Jakże było zostawić niebogę! Zgubiłem prześladowców, ale być to może że jednak podążają jeszcze naszym śladem, kto wie!
Zdyszany zatrzymał się obok, a ciągnięta przez niego, ledwo przytomna jasna panienka zawisła na jego ramieniu, wpatrzona w khazada jak w świętą ikonę.
- Ale nie martw się, nadobna niewiasto! - zapewnił gorąco - Nic Ci już nie grozi! Jeśli tu przyjdą, MY CIĘ WŁASNĄ PIERSIĄ OBRONIMY i miej ich Wielki Sigmarze w opiece, jeśli będą na tyle głupi by się na nas rzucić!!!

Tym razem kurwa, Jurgen, naprawdę przesadziłeś...


WOLFENBURG
gdzieś w mieście
cztery dzwony po świcie



Powóz zatrzymał się dużo dalej. Mężczyzna o długich ciemnych włosach, okutany nie wyróżniającym się długim płaszczem stał tam, gdzie od szeregu rozsypujących się chałup biegła zapomniana przez bogów i ludzi śmierdząca moczem, mimo dziennej pory tonąca w półmroku uliczka. Upewniwszy się, że wokół nikogo nie ma mężczyzna dał znak drugiemu, który stał już w głębi zasypanego śmieciami zaułka. Tamten ruszył dalej, między sterty przegniłych desek. Były one jednak czymś więcej, o czym doskonale wiedział intruz. Były domem, domem jednego z setek nieszczęśników koczujących obecnie w Wolfenburgu. Sterta śmieci poruszyła się i wyjrzała z nich brudna twarz, należąca do trzęsącego się z gorączki, wychudzonego na śmierć człowieka. W jego oczach był obłęd i przerażenie, gdy patrzył na stojącego nad nim mężczyznę z nożem w ręku.
- Doskonały. - uśmiechnął się do siebie Wurst, a potem odezwał się zimno do nędzarza:
- Nie patrz na mnie. I pokaż mi swoją dłoń...
Błysnęło ostrze...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 25-08-2010, 11:34   #156
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Chcąc nie chcą Jasper, Tupik i William podążali razem. Podróżowali kierując się na północ w poszukiwaniu Marietty i kamienia, którego strzegła. Jasper często milczący, bez tego promiennego uśmiechu za którym szalały dziewki w Hochlandzie wyglądał zupełnie odmiennie. Ostatnie wydarzenia zmieniły go. Niewola, atak zwierzoludzi, walka o przetrwanie, potem kolejny napad bandytów w lesie nie napawały optymizmem. Porwanie Marietty było dla niego jak wyrwanie cząstki ciała z organizmu, bez której można było tylko egzystować ale nie żyć w pełni. Czym dalej szli na północ tym więcej napotykali śladów chaosu. Truchła mutantów, spalone wsie, ponadpalane szczątki ludzkie, poobgryzane z mięsa kości, zbezczeszczone kapliczki Sigmara.
Często przemoknięci, wsparci o własne plecy nocowali pośród nocy. Nie palili ognisk aby nie ściągnąć kłopotów. A i tak nie obyło się bez potyczki z jaszczuroludziami na rozlewiskach niedaleko Stocks. Jasper zupełnie nieczuły na zaczepki innych w ciągu dnia, raz tylko niepotrzebnie się odezwał ściągając na nich książęcy oddział, czujny jak ptak podczas nocnych odpoczynków. Stronili od niepewnie wyglądających typów … od strażników dróg także. Podążali jedynym tropem, śladem tak wyraźnym jak znak na rozmytym deszczem trakcie, wiedzeni przez wynajętego przewodnika. Szukali czarnego powozu. Być może tam była Marietta.
Gdzieś pośród lasu na Ostlandzkiej ziemi kilka mil za zamkiem Lenkster, który to omijali szerokim łukiem, Jasper na coś trafił. Najpierw mijali powracających na odwach żołnierzy, rannych, utrudzonych w walce. Dowiedzieli się, że całkiem niedaleko, koło wielkiego kamienia gdzie droga się krzyżuje miała miejsce potyczka a nawet sądząc po stratach bitwa z mutantami. Wracający mówili, że poległo 23 ludzi, ścierwa nikt nie liczył. Radzili jeszcze żeby uważać, bo sporo bestii uszło do lasu. Ale oni uważali od dawna a wynajęty tropiciel nie raz w porę zawrócił ich w ostatniej chwili. Brakowało też gotowizny, szczególnie Jasperowi. Odkąd zerwał z bandą Alego, a raczej sprzedał ją za życie Marietty ciemnowłosy cierpiał na brak gotówki. Nie zawsze w przydrożnych gospodach chciano stawiać za umilanie czasu śpiewem, szczególnie, że ostatnio repertuar była jakiś inny, ktoś dostatnio ubrany powiedział, że nostalgiczny. Okazja przeszukania truchła dawała więc szanse na znalezienie paru miedziaków, może jakieś srebro wcześniej zerwane z szyi innego. Tropiciel nawet nie chciał słyszeć o zboczeniu z drogi, Tupik popukiwał się w głowę i strasznie biadolił nad zachłannością Jaspera a William jak zwykle od czasu incydentu koło Estorfu tylko wyniośle odwrócił głowę.

- Srał was pies - zdążył powiedzieć Jasper zwracając wierzchowca w stronę z której szli ranni. Kilka koni ciągnących włóki z trupami żołdaków naznaczało wyraźny ślad. Zupełnie niepotrzebny bo już po około pół mili niedaleko głównego traktu oczom Jaspera otworzyła się przestrzeń polany ukazująca scenę niedawnej potyczki. Jasper zeskoczył z konia owinął uzdę wokół drzewa i z obnażonym mieczem ruszył na łowy. Dopiero teraz dostrzegł coś jeszcze, chyba tylko dzięki zaaferowaniu się w wyszukiwanie trupów nie dostrzegł czegoś tak wielkiego. Gdyby nie parsknięcie koni pewnie nie spojrzałby w tamtym kierunku. W miejscu gdzie polana łączyła się z głównym traktem w cieniu rozłożystego drzewa stał powóz, czarny, z rzeźbionymi wieżyczkami po rogach, złowieszczy w obliczu panującej tu śmierci, zaprzężony w cztery konie. Solidnie nasmarowany, wydający zapach przebijający się ponad smród walających się flaków, okuty żelastwem, obarczony licznymi skrzyniami. Na koźle siedział przygarbiony woźnica, łysawy z haczykowatym nosem, pieszczotliwie gładzący wylot arkebuza. To był trzeci egzemplarz jaki Jasper widział w życiu. Pierwszy należał do Alego drugi do woźnicy z karocy biegnącego wilka. Woźnica bezwiednie patrzył na czarnowłosego, bez żadnej reakcji odprowadzał go wzrokiem. Jasper zadziwiony tym widokiem, tyłem patrząc na powóz powoli kroczył przez wysokie trawy w kierunku centrum niedawnej bitwy. Przeszedł tylko 3 kroki gdy zza powozu wyjechało dwóch mężczyzn. Nie ruszyli na niego, w przeciwnych kierunkach zaczęli objeżdżać polanę z dwóch stron. Gdy Jasper ponownie spojrzał na powóz arkebuz zniknął ze stojaka, dzierżył go teraz woźnica a wylot kierował wprost na mężczyznę z mieczem.
Szelest z tyłu. Jasper natychmiast odwrócił się. Z dwóch stron z lekka popędzając konie podjeżdżali do niego. Jak na komendę wyciągnęli krótkie miecze.

- O kurwa … - na więcej rozważań nie było czasu. Jasper stanął z lekko rozstawionymi nogami, obserwował, którego najpierw zaatakować gdy nagle w odległości dwóch długości konia jeźdźcy zatrzymali się.
- Dalej nie przejdziesz – odezwał się ten po prawej. Skórzane podniszczone odzienie, łysa czaszka pozbawiona jakiegokolwiek owłosienia, szrama na prawym policzku, przechodząca aż na łuk brwiowy, ciemne oczy. Ten drugi po lewej na razie milczący, przynajmniej z wyglądu sprawiał odmienne wrażenie. Nienaganny ubiór, przystrzyżone włosy, zawinięty na końcach wąsik oraz pierścienie nałożone wprost na rękawice dały sądzić, że może to być cudzoziemiec.
- A niby dlaczego … – zawadiacko rzucił Jasper.
- Bo jam tak rzekł, wypierdalaj pókim dobry … – odpowiedział łysy, na twarzy drugiego pojawił się wyraz niesmaku.
Jasper wiedział, że nie ma szans, a dla paru niepewnych miedziaków nie warto było narażać życia. Wycofywał się w kierunku swojego wierzchowca. Dopiero teraz ujrzał poruszającą się w wysokich trawach przyczajoną nad ziemią sylwetkę w ciemnym płaszczu.
Olśniło go. Ciemna karoca, sylwetka w ciemnym płaszczu … przecież tego śladu szukali. Marietta musi tu być!! Jasper przeniósł wzrok na karocę, woźnica odprowadzał go wzrokiem, broń spoczywała na kolanach. Tam musi być, tam ją trzymają!! Gorączkowo myślał ciemnowłosy. Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, dać jakiś znak a jednocześnie bał się zwracać uwagę. Wiedział, że nie odstąpi, będzie podążał jak cień, a gdy nadejdzie właściwy moment zaatakuje. W pewności co do słuszności swego planu nie pomyślał o powiadomieniu innych. Może i pomyślał, ale bał się, że powóz odjedzie, zniknie. Jak w amoku doszedł swojego wierzchowca. Odwiązał uzdę od drzewa, wytarł o trawę buta z resztek wnętrzności, w które nieopatrznie był wdepnął. Prowadził konia za sobą, w myślach na prędce obmyślając plan...



Konia odprowadził na tyle daleko, żeby nikt nie usłyszał jego odgłosów a jeżeli już to tak by dochodziły one z kierunku traktu. Potem powrócił a następnie czekał przyczajony w gęstwinie. Z daleka niewiele widział. Co najważniejsze nie zobaczył dziewczyny. Może dali jej jakie zioła na sen albo trzymali w powozie związaną. Jasper czekał tam aż do zmroku, w tym czasie niedaleko karocy pośród trucheł mutantów tamci napalili ogień. Przy ognisku dało zauważyć się więcej postaci. Widział łysego z blizną, widział pięknisia, widział woźnice oporządzającego konie, widział też mężczyznę pokaźnej postury w ciemnym płaszczu siedzącego na skrzyni pokrytej skórami, widział też dwóch innych zajętych noszeniem drew na ogień. Ale niestety mimo wytężania wzroku nigdzie nie zobaczył Marietty. Kiedy zapadł zmrok oraz stało się pewnym, że podróżni zamierzają tu nocować niepomni choćby wilków, które zapewne już zwiedziały się o czekającej uczcie. Gdy dało słyszeć się ich pierwsze nawoływania Jasper czym prędzej poszedł sprowadzić wierzchowca. Koń strzygł uszami, a przez skórę przechodziły dreszcze. Widok znajomego człowieka najwyraźniej uspokoił go a trzymane na taką okazje obeschnięte już jabłko przekupiło wierzchowca, który ufnie podążał za Jasperem.


Gdy ciemnowłosy powrócił do miejsca z którego prowadził obserwację zobaczył, że przy ognisku nie ma nikogo. Gdyby to nie chodziło o Mariette może pomyślałby racjonalnie. Ale teraz uznał, że lepsza okazja nie może się trafić. Skradał się cicho, czając się za każdym drzewem, krzakiem, wysoką trawą. Do stopni powozu dzieliło go kilka kroków i miast obejść go z drugiej strony, chowając się za jego cieniem Jasper szybko podjął decyzję. Za szybko, o czym za chwilę miał się boleśnie przekonać…

Kilka susów i był już na stopniach, szybkim ruchem sięgnął za klamkę, silnym szarpnięciem otworzył drzwi. W powozie panował półmrok, jedynie blask ogniska oświetlał wnętrze. Niestety pustego wnętrza. Tylko tyle zdążył zauważyć gdy czyjeś łapska chwyciły go za ubranie. Jedna dłoń trzymała za oszywkę, druga za pas. Mocne szarpnięcie wyrwało go z wnętrza powozu. Dłonie trzymały mocno. Postać potężnie zbudowanego mężczyzny zupełnie bez wysiłku uniosła Jaspera do góry. Trzymał go nad głową jakiś czas po czym cisnął jak słomianą kukłą na spotkanie z glebą. Jęknęło, zatrzeszczały przyniesione na opał gałęzie. To było mocne pierdolnięcie, po którym Jasper nie mógł złapać powietrza. Gdy leżał na ziemi zaraz dopadli do niego inni. Czuł spadającego na niego kopniaki. Szczególnie z jednej strony były nad wyraz mocne, gdy obrócił się w tamtą stronę zasłaniając brzuch rękami zobaczył połyskującą w ogniu łysinę człowieka z blizną. On to właśnie bił najmocniej. Nie wiedział jak długo to trwało, chciał jak najszybciej stracić przytomność.


Gdy ocknął się, powoli sprawdzał gnaty, były całe. Bolały go żebra, twarz zalewała mu farba. Miecza i sztyletu nie było. Gdy uniósł głowę dojrzał je leżące przy ognisku u stóp siedzącego na skrzyni mężczyzny o szerokich barach. Ukląkł, zapuchniętym okiem patrzył na postać w ciemnym płaszczu zajętą pisaniem.

- Co żeście z nią zrobili? – wycharczał.
Nikt mu nie odpowiedział. Co dziwne nikt do niego nie doskoczył, nikt go nie wiązał, nikt nie bił dalej.
- Co żeście z nią zrobili? – powtórzył pytanie podnosząc się z ziemi.
Cisza przerwana przez skowyt wilków. Musiały być blisko.
- Gumer, ucisz je – odezwał się mężczyzna przy ognisku.
- Się zrobi - dobiegł głos z lewej strony, tam gdzie stał powóz.
Zaskrzypiało. Postać łysawego mężczyzny gramoliła się na kozła. Potem nastąpiło głośne, wybijające się ponad inne dźwięki huknięcie z arkebuza. Stary wyga musiał go trzymać naładowanym. Na polanie zadymiło się jeszcze bardziej. Powróciła cisza.
- Tak lepiej. A ty podejdź no tu i powiedz czego w moim powozie szukałeś?
Oszołomiony Jasper podszedł do mężczyzny. Jasne gęste włosy, przypruszone z lekka siwizną, związane w kucyk opadały na plecy jegomościa. Na skrzyni stojącej naprzeciw rozłożone były jakieś kości. Najwyraźniej ktoś chciał z nich złożyć całość.

Nieznajomy odziany w czarny płaszcz skrojony podług jakiejś mody, o której Jasper nie miał zielonego pojęcia zajęty był kreśleniem jakowyś znaków na pergaminie. Zaglądając mu przez ramię Jasper dojrzał, że jegomość ten nijakiego listu nie pisze a rysuje łeb bestii.
Na prowizorycznym stole leżała też karta z nakreśloną szczęką oberwaną z wszelakiego mięsa i skóry.



Po drugiej stronie ogniska zobaczył dwóch mężczyzn. Nigdzie natomiast nie było pięknisia.
- Może mu pomóc – ozwał się ten z blizną.
Mężczyzna odłożył pióro. Uniósł rękę dając znak nakazujący cisze. Jasper dojrzał wtedy na tym wielkim jak bochen łapsku bliznę na samym środku dłoni.
Ktoś musiał ją jaką strzałą przebić … - pomyślał.
Nieznajomy tymczasem obrócił twarz do Jaspera. Patrzył na niego obojętnym wzrokiem niebieskich oczu, dziwnie obojętnym, nieruchomym. Blask płomieni tańczył na pozbawionej zarostu twarzy nieznajomego. Rysy twarzy należały do mężczyzny w średnim wieku. Odziany był w białą koszulę z postawionym wysoko wykładanym na płaszcz kołnierzem. Skórzane spodnie szyte na boku czerwoną nicią dopełniały reszty stroju. Zawieszony na pasie kołysał się sztylet z czerwonym kamieniem w rękojeści. Patrzył tym dziwnym spojrzeniem oczekując odpowiedzi. Jasper nie wiedział czy to od tego patrzenia czy może niedawnego pobicia a może po prostu od całego tego zdarzenia pośród walających się wszędzie flaków przeszły go dreszcze.

Gdy wreszcie przemówił opowiedział wszystko od momentu napadu na Stary Młyn pomijając tylko swoją przynależność do bandy Alego. Gdy opowiadał wydarzenia ostatnich dni, zauważył że słuchają go z zainteresowaniem. Gdy skończył rozległ się rechot łysego z blizną.
- Ładna bajeczka złodzieju. To co tniemy łapki, czy szykować powróz?
Nieznajomy jakby otrząsnął się z zamyślenia. Chwycił pióro, namaczał w inkauście i zanim kropla zdarzyła kapnąć na rysunek rzekł:
- Nie widzieliśmy twojej dziewki. Musisz szukać jej dalej ... – po czym spojrzał na łysego, pomyślał przez chwilę i ponownie się ozwał. – Nic nie robimy, puśćcie go. A ty Gumer na przyszłość nie odchodź od powozu bo z zapłaty potrącę.
- Taaaa już … – zaświstał wtórowany oddechem głos łysawego woźnicy.
Zdziwiony Jasper zbierał z ziemi porozrzucany oręż. Jeszcze oszołomiony całym zdarzeniem odszedł w noc. Koń stał tam gdzie go pozostawił. Odwiązał uzdę. Zastanawiał się, w którą stronę się kierować. Nie było szans odszukać reszty pośród nocy. Nie pozostawało nic innego jak wrócić na główny szlak. Tym razem szerokim łukiem ominął tych dziwnych ludzi, którym nie przeszkadzało obozowanie w pobliżu walających się flaków. Konia dosiadł dopiero na trakcie. Wsiadanie sprawiało mu ból. - I znowu wpierdol – pomyślał Jasper rozcierając obolałe miejsca.

Pozostałych towarzyszy doszedł dopiero rano. Umordowany, pobity, niewyspany budził ich zainteresowanie.
- Nic nie mieli … - tylko tyle powiedział.
Potem podążali dalej zatłoczonym traktem do Wolfenburga. Tutaj nie było jak ominąć, zboczyć, pojechać inaczej. Zresztą nie wyróżniali się bardzo wśród sobie podobnych. Mijali zbrojnych bardziej zainteresowanych zwierzoludziami niż bandytami, wszelkiej maści awanturników, uciekinierów. Tak to minął im ostatni etap podróż.

Do miasta Wolfenburg wkroczyli na przełomie wiosny i lata roku 2521. Jasper wciąż z posiniaczoną twarzą nie odróżniał się zbytnio od innych awanturników. Gotowizny nie miał więc okraść nie było go z czego. No może prócz wierzchowca i oręża, ale tego strzegł bardziej niż oka w głowie. Nie wiedząc w sumie gdzie iść bezwiednie przepychani przez innych kierowali się w kierunku rynku głównego.
Jak ją tu odnaleźć – dumał Jasper gdy z zamyślenia wyrwał go skrzek stojącego na prowizorycznej mównicy ślepca - ...a rok nasz, rok dwa tysiące pięćset dwudziesty i pierwszy po Imperium założeniu - rokiem jego zguby!

Stali tak na Wolfenburdzkim rynku jak te kurwy na wietrze, nie wiedząc co począć dalej, gdzie kierować swe kroki, zasłuchani w głos wieszcza. Zmęczeni, głodni, potrącani przez pchających się w różnych kierunkach ludzi.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 25-08-2010, 12:45   #157
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Jasnowłosa z pomocą młodzieńca usiadła naprzeciw khazada. Trochę trwało, zanim odzyskała oddech.
- Jestem Marietta - rzekła. - Niech wam Sigmar błogosławi za pomoc, jego służebnicy udzieloną... kimkolwiek jesteście...
- A ja jestem Jurgen. - dumnie rzucił młodzik, wpatrzony w nią jak sroka w gnat. Wyraźnie poruszony zdradzeniem przez dziewczynę swego powołania, porozumiewawczo popatrywał na Bleicha, ale ten siedział na razie niewzruszony.
Kimkolwiek był, gdyby nie niecodzienne okoliczności z pewnością ominęła by go szerokim łukiem. Nie chodziło nawet o roztaczający się cuch przetrawionego alkoholu, ani drażniący zmysł powonienia zapach sadła, którym śladem podobnych sobie nacierał dla sztywności sterczący wzdłuż czaszki grzebień rudych włosów. Był odpychający. Od urodzenia brzydkiej nawet jak na krasnoluda twarzy szpetoty dodawały jeszcze złamany nos, liczne, byle jak pozarastane blizny oraz tatuaże. A do tego był ogromny. Nie, nie wysoki, bo jak na przedstawiciela swojej rasy nawet niższy niż przeciętnie. Był po prostu przesadzisty. Wszystko w nim było za wielkie. Za gruby kark, jak zauważyła opinała solidna, metalowa obroża, zbyt muskularne ramiona skórzane, nabite guzami pieszczoty, wielkie brzuszysko z trudem opinał szeroki pas. Jak żyła nigdy nie spotkała, ani nie widziała czegoś takiego. I jak długo, w swym mniemaniu, żyła, nigdy nikt nie spojrzał na nią z równym lekceważeniem jak on.
Poświęcił jej zaledwie chwilę swej uwagi, po czym ruchem szybkim i zwinnym, co dziwiło przy jego zwalistej sylwetce chwycił zaskoczonego chłopaka za poły kubraka i z odległości cala ryknął prosto w twarz.
- Jurgen! Ochujałeś gówniarzu!?
- No co?!!!- zasłonił się rękoma gówniarz, najszczerzej zdziwiony - Co, miałem ją zostawić na środku ulicy, żeby ją...?
Dziewczyna z szeroko rozwartymi oczyma przyglądała się tej scenie oniemiała ze zdziwienia. Nie tak wyobrażała sobie słowa otuchy. Khazad ryczał tymczasem dalej potrząsając chłopakiem.
- Debilu! Głuchyś czy głupi?! Służebnica Pańska jełopie! Sigmarytka! A przyszło ci do tego durnego łba przed kim mogła uciekać akolitka, debilu?!
- Popatrz na nią! - trajkotał żałośnie młodzik, nie wiedząc kompletnie, co zrobić z oczyma - No popatrz tylko...Czysta niewinność...A kto zacz ja przecie nie wiedział...- wychylił się na moment zza rąk i odważył się popatrzeć na khazada, a nawet odpowiedzieć na pytanie - ...Przed chaosem...?! Gwałcicielami...?! Szpiegami...?!
- A może wielgachnym, srającym ogniem smokiem!? Dobra!! - jak nagle wybuchnął, tak samo szybko ochłonął - Masz tu jadła. - Podsunął jej pod nos tacę z pętem kiełbasy - Jedz. Haakon przynieśże jakiego piwa! A potem ty gadaj jak mamusi, kto i za jakie przewinienia cię ściga dziewko?
Haakon, otyły krasnolud o bystrym wejrzeniu, który nie wiedzieć skąd pojawił się zza zaplecza podczas tej małej zawieruchy, zdusił w sobie cisnący się na usta komentarz nakierowany do Jurgena, że przecież wyraźnie wspominał że nie życzy sobie w swoim lokalu żadnych, zwłaszcza ludzkich, dziwek. W obliczu tego, co usłyszał z ust kobiety, komentarz stał się nieaktualny, więc po prostu przyjął zamówienie...
Od czego w ogóle zacząć, zastanowiła się dziewczyna. Jeśli wstęp będzie za długi i odechce mu się słuchać, będzie kiepsko...
- Miałam pod opieką potężną relikwię. Kamień Świtu. Chcieli go. Schwytali mnie w Estorfie, wieźli długo, w końcu tutaj uśpili mnie i jakimś rytuałem wydarli Kamień, dziś w nocy albo o świcie właśnie. Zdołałam uciec. Nie wiem, kim są.
Haakon, który właśnie zza jej pleców stawiał przed panną o wiele za duże dla niej piwo wypuścił z sykiem powietrze. Jurgen najpierw wybałuszył oczyska, a potem zaczął nimi strzelać w kierunku Hermana z wyrazem: a nie mówiłem?!
Zgłupiał. Zamrugał kaprawymi oczkami, wejrzał w nią uważnie jeszcze raz i jakby nie wierząc w to co usłyszał pociągnął z gąsiora potężny łyk. Spodziewał się jakiejś rewelacji. Samotna panna, ścigana w środku miasta, do tego sigmarytka... Spodziewał się usłyszeć historię o zmuszonej wbrew woli do zamążpójścia, o rodzinnej zemście, nawet jakimś przewinieniu wobec kościoła, ale to, co usłyszał... Potężna relikwia pod opieką tej smarkuli?
- Zara, zara. Po kolei. Jaki kamień, jaki rytuał? - zapytał dziewczynę i chłopakowi posłał takie spojrzenie, po którym nie jeden sam poszedł by się powiesić.
- Kamień Świtu. Spoczywał w świątyni Vereny we Flashfurcie przez setki lat. Ale stało się tak, że nie był już tam bezpieczny - a jego moc potrzebna była gdzie indziej. Zabrałam go zatem i wyruszyłam razem z kuzynem w drogę. Kamień mnie prowadził... Miał doprowadzić... do dwóch innych relikwi. Połączone... mogłyby odeprzeć Chaos. - Słowa dziewczyny wywołały na jego wstrętnym obliczu rozbawienie. - Kamień jest potężny. Nie wiem, jakie są granice jego mocy... Ale rozbójnika, który chciał mi go zrabować, spalił światłem na pył, na nic. Nie mogli go zabrać ot tak sobie. Stąd - rytuał...
Przysłuchiwał się jej uważnie, i choć jego mina wskazywała tylko na to, jak bardzo jest według niego pomylona, nie przerywał. Przerwał natomiast Jurgen, który wiąż z miną "a nie mówiłem" dorzucił - A te łotry...żebyś ty ich widział. Mordy parszywe...
- Ty będziesz brzydszy jak z tobą skończę. Rycerz kurwa jego mać, bez skazy i zmazy. Eh, jebnął bym cię przez ten głupi... - zawahał się - A tych, co ją gonili zgubiłeś, czy może wiedzą już debilu gdzie dziewka, a z nią i my? - niepewna mina chłopaka mówiła sama za siebie, i choć mógł zmyślać, wiedział że z Bleichem to nie przejdzie - No to zapierdalaj do wejścia i filuj mi tam, czy czasem który z nich się nie zbliża!!
Następnie spojrzał znów na dziewczynę. Mierzył długo wzrokiem wpatrzony, jak łapczywie wcina pożywienie. W tym mieście pełno było sierot. Ukrzywdzonych przez los i złych ludzi, a czasem jeszcze gorsze rzeczy dzieci ulicy, które niczego lepszego w życiu ponad to, co już je spotkało, nie mogły oczekiwać. Całe swoje długie życie kierował się zdrową i sprawdzającą się zasadą - zawsze dbaj o swój zadek. I dobrze na tym wychodził. Co go wtedy podkusiło w tym Obelsdorfie, żeby uciągać się za gówniarą? A potem, żeby przysposobić tego szczyla? Patrzył w milczeniu na te ludzkie dzieci. A srał to pies!
- A krewnych jakichś masz? - zapytał nagle.
- Mhm - odparła niewyraźnie, podnosząc głowę znad talerza. - Williama. Kuzyna. Ale oblegli nas przed Estorfem, we Starym Młynie. Zwierzoludzie. Zaraz jak wojnę ogłoszono. Pojechałam do Estorfu wezwać pomoc, on został. A potem mnie porwali.
- No to nie masz krewnych - stwierdził bardziej do siebie niż do niej - Słuchaj zatem dziewko. Jeść dostaniesz i dach nad głową... - ostatnie wypowiedziane słowa były nieco głośniej, by mogły dotrzeć do kręcącego się w pobliżu oberżysty - ...a i może o jakie odzienie się zatroszczymy. Teraz mus ci odpocząć. A potem... zobaczym. Jest w mieście świątynia Sigmara, ty skoroś jego służebnica, pewnikiem cię klechy przyjmiom.
Dziewczyna zauważyła, że mówiąc o świątyni i sigmarytach wyrażał się w szczególnie pozbawiony czci sposób. Krasnoludy wierzyły raczej w swoje bóstwa i nic nie dziwiło, ale kiedy wzrok przywykł do panującego w Starej Kuźni mroku zauważyła na jego bladej skórze rysunki, jakie można było zobaczyć czasem u wyznawców Ulryka. Powszechna niechęć tych dwu wiodących w Imperium religii, a często i ich wyznawców była przysłowiowa.
Uśmiechnęła się sennie. Była pewna, że nie skończy się na tym jego udział w tej historii, ale nie miała zamiaru teraz go o tym przekonywać. Była tak zmęczona... A to miejsce - choć jeszcze pół roku wcześniej za nic w świecie nie odważyłaby się tu wejść - było chyba najbezpieczniejszym możliwym schronieniem.
- Dziękuję - powiedziała ciepło. - Dziękuję.
Normalnie w takich okolicznościach usłyszała by - Jedz dziecko, na zdrowie. Lecz nie były to normalne okoliczności, kiedy miało się do czynienia z Bleichem. Jedynym, co usłyszała, był tylko stłumiony pomruk, który mógł oznaczać dziesiątki różnych rzeczy. Jedząc i popijając kwaśne piwo popatrywała nań od czasu do czasu. Gapił się w nią bezczelnie, bez słowa. Dumał nad czymś. Był to przedziwny i zarazem niesamowity widok. Obwieszony migającymi złotem błyskotkami odrażający khazad i ludzkie dziecko, które przy odrobinie mydła i pracy krawca mogło by uchodzić za piękność - pomyślał zezując na dziewczynę Jurgen.
- A ty gdzie się kurwa gapisz?! Ulicy miałeś pilnować! - poleciały w chłopaka gromkie słowa Bleicha.


Kiedy najadła się i napiła, kiedy przestała niczym zaszczute zwierzę rzucać na prawo i lewo rozbiegane spojrzenia, kazał chłopakowi zaprowadzić ją do izby. Potrzebowała niewątpliwie odpoczynku, ale jeszcze bardziej spokoju. Miał ochotę rozpytać ją o wszystko jeszcze raz. Z tego, co usłyszał do tej pory niewiele trzymało się kupy. Więc albo smarkula zmyśliła, ewentualnie gdzieś usłyszała wszystko, albo srogo doświadczonej zwyczajnie pomieszało się we łbie. Ci wszyscy wieszczkowie, zwłaszcza pokiereszowani przez chaos bywali nawet bardzo przekonujący... Albo była jeszcze jedna możliwość... Za dużo tego albo, zakończył rozmyślania ze złością. Jednak myśl uparcie wracała, nie dała się odegnać. Co, jeśli dziewczyna mówiła prawdę? Co, jeśli faktycznie był związek? Co jeśli umierający Pendragor i ona mówili o tej samej rzeczy? Kurwa, że też zawsze jemu muszą przytrafiać się takie historie!
Musi wypytać ją jeszcze raz. Dokładnie przepytać o Kamień, jak ona go nazywała? Kamień Świtu. Przepytać o pozostałe relikwie, do których miał ją doprowadzić Kamień. Sam znał niewiele historii o reliktach i artefaktach. Takimi rzeczami zajmowali się magowie, uczeni ale nie zabójcy, i choć niejedno już w życiu widział, to w tym temacie był głupi. Żebyż był tu Baltazar... zamarzyło mu się. Ten by w mig miał przynajmniej z tuzin odpowiedzi. A tak, dupa!
Siedział więc dalej zły na siebie, a jeszcze bardziej na chłopaka. Na cholere przyprowadził mu tę dziewkę?! Wieczne utrapienie z tymi gówniarzami. Mleko pod nosem, prochu jeszcze nie wąchał, a już się za damą serca ogląda. Oj, mus będzie chłopaka upilnować bo gotów jeszcze kolejnego dzieciaka zmajstrować, a wtedy... strach pomyśleć. Skończą obaj jak nic z jajcami przybitymi przez Sigmarytów na jakimś moście.
- Jurgen!! - ryk khazada z pewnością doleciał chłopaka choćby ten znajdował się i na rogu ulicy.
- Noo...? - odpowiedziało gdzieś z góry.
- Co ty wyprawiasz smarku!?
- Nic, siedze pode drzwiami jakeś kazał.
- To siedź!!
Pociągnął z gąsiora. Estorf jeśli dobrze pamiętał leży gdzieś w na południu, w Hochlandzie. Próbował ułożyć sobie w głowie wszystko, co do tej pory od niej usłyszał. Oblężeni byli w jakimś młynie pod miastem, zaraz po tym jak ogłoszono wojnę... Z samego Flaschfurtu do Estorfu było ponad siedemdziesiąt mil, a z Estorfu tutaj kolejnych ponad setka, albo i dwie... Przez tereny objęte wojną... sama, taka drobna dziewczynina... Jakby nie kalkulował, nie miała prawa tak szybko dotrzeć do Wolfenburga. Poranione kolana i dłonie, pozdzierane do krwi paznokcie też przemawiały za tym, że nie zmyślała o porwaniu... Szlag by to trafił! - pomyślał ze złością. Wychodziło na to że nie łgała. A jeśli nie, to cała ta bajeczka z Kamieniem też musiała być prawdziwa. I to tajemnicze puzderko, które tak kurczowo ściskała w dłoniach... Za dużo myśli... Zbyt wiele pytań bez odpowiedzi... Od myślenia tylko rozbolał go łeb. Nie ma co, dopóki się nie wyśpi i nabierze sił, i tak niczego się od niej nie dowie. Postanowił działać. Zrobić coś. Cokolwiek, byle tylko odegnać te kotłujące się i męczące myśli. Wstał. Zazgrzytały blachy półpancerza. Od tamtej chryji z bandą Vicoure'a chodził lepiej przygotowany. Za bardzo go te łajzy wtedy poobijały. Ale sami też nieźle oberwali - uśmiechnął się pod wąsem.
- Jurgen! - znowu krasnoludzki bas przetoczył się przez Starą Kuźnię.
- Noo...?
- Wychodzę. A ty dziewki pilnuj, bo nogi z dupy powyrywam!
- Noo - odpowiedziało mu z góry.
Postanowił się przejść. Zażyć trochę świeżego powietrza, o ile można było ten śmierdzący, wiecznie unoszący się nad miastem kis nazwać świeżym powietrzem. Poza tym miał do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Dziewka potrzebowała sukni.
 
Bogdan jest offline  
Stary 25-08-2010, 14:07   #158
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Trudy ostatnich dni, tygodni, Tupikowi zdawało się już że miesięcy jak nie lat, odcisnęły dodatkowe piętno na tym przychudym halflingu. Zmizerniał pod ciężarem trosk i widoków jakich wolałby nie oglądać. W nocnych marach wciąż przewijał się nocny atak na karawanę oraz szturm zwierzoludzi, a później kolejne równie drastyczne jak nie gorsze sceny.

Jasper, zbój i awanturnik, który bez skrupułów pozbawiłby życia stawiających opór w karawanie, gdyby nie on, nie byliby w stanie Tupik wraz z Williamem przemieszczać się po Drakwaldzie. To dało halflingowi do myślenia, szczególnie , że z wyrzutem przypominał sobie scenki, gdy gotów był wydać zbója na pożarcie chaośnikom. W czasie podróży i przedzierania się przez gęstwiny, nie wytrzymał i przeprosił go za to. Niepomny własnej krzywdy doznanej w karocy i późniejszych...wynikających nie bez mała z zachowania halflinga. Po ukąszeniu węża Tupik pośpieszył z pomocą, dbając by odessać choć część trucizny, a później ziołami przyśpieszając powrót do zdrowia. Wiedział, że bez kosodrzewiny, jad przez miesiąc dręczyłby Jaspra a bez natychmiastowej pomocy wykończyłby go na miejscu.

Willam niczym furiat zaatakował zwierzoludzi, nie dając nawet kompanom chwili na przygotowanie wspólnego ataku i strategii. To dało halflingowi podwójnie do myślenia, z jednej strony podobnie jak Willam nienawidził chaosu, z drugiej wiedział, że młodzieniec w żadnym wypadku nie może tak dalej "bezpańsko" działać. Po tym jak strzała pomknęła nie było jednak czasu na rozważania, a jedynie na walkę, którą halfling omal nie przypłacił życiem. Tym razem uratował go Willi, prowodyr walki i jednocześnie wybawiciel Tupika, dając mu kolejną porcję przeżyć.

Marietta... Stanowiła ona cell sam w sobie dla trójki podróżników, którzy skupieni wokół tego celu zaczynali nawiązywać coraz grubsze nici przyjaźni. A przynajmniej halfling je wiązał nie mogąc dłużej żywić urazy do Jaspra a i Williama darząc coraz większym szacunkiem. Niestety pusty żołądek nie pozwalał za bardzo skupiać się na czymkolwiek innym. Widoki wygłodniałych ludzi także nie nastrajały Tupika pozytywnie. Ceny zaś w karczmach wołały o pomstę do nieba. Tupik domyślał się, że bez Łowcy - Lestata mogliby totalnie zgubić ślad Marietty, jego wieści jednak dały wszystkim nową nadzieję. Dzięki niemu znaleźli w końcu upragniony trop, na szczęście prowadzący już z dala od mrocznych bagien i lasów, z dala od zwierzoludzi...choć niekoniecznie z dala od chaosu.

Wolfenburg stwarzał nowe możliwości Tupikowi. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mógł realnie poszukać zguby. Na trakcie nie spisywał się najlepiej, nie znał życia na zewnątrz z wyjątkiem nielicznych eskapad. Bez swojego kuca czuł się jednak zupełnie nie swój na zewnątrz, ucieszył się więc na widok miasta, zdając sobie jednakże sprawę, że czai się tam nie mniej niebezpieczeństw niż na trakcie. Złodzieje, kultyści, mutanci, straż, poszukiwacze Kamienia Świtu, porywacze Marietty, wreszcie szczury i zarazy, skrytobójstwa i rabunki, pijaństwo i swawole... To ostanie mogło nie być takie najgorsze, ale przy braku gotówki i bez Marietty daleko było podróżnikom do tego. Lestat niemal rwał się do dalszych poszukiwań Marietty, Tupik zaś chciał przeszukać, na swój sposób miasto, przez chwilę jednak stał jeszcze niezdecydowany nie chcąc zbyt szybko rozdzielać się z przyjaciółmi. Było nie było raczej wszyscy byli nowi w mieście...



WOLFENBURG
Rynek Główny
trzy dzwony do zmierzchu



- W rzyci mam czy sukno będzie wisselandzkie czy reiklandzkie, z jakim będzie pierdolonym przeplotem czymkolwiek to kurewstwo by było...- cedził przez zaciśnięte zębiska Bleich -...już od nie wiem jakiego czasu tłumaczę ci, parszywy parchu...- nie wytrzymał i poczerwieniały ryknął w końcu ...- ŻE CHCĘ KURWA JEGO MAĆ PO PROSTU ŁADNĄ KIECKĘ DLA BABY!!!!
Handlarz trząsł się i załamywał chude ręce.
- Tak, tak, niewątpliwie...- bełkotał. - A więc już to sukno to ja sam wybiorę i...
- I dobrze! - huknął khazad ocierając pot z czoła. - Chuju.
- Ale...- cofnął się sprzedawca - ...ale jaki rozmiar szanowny pan krasnolud zamiaruje zaordynować?

WOLFENBURG
gdzieś w mieście
dwa dzwony do zmierzchu


- Miejsc nie ma...- uśmiechnął się niezbyt uprzejmie setny już chyba karczmarz - Patrzta co się dzieje. Gdyby nie dziewczyny, to by nie było nawet gdzie palca wetknąć.

Szczęście. Sprzedajna dziwka.

Stali we dwóch na bruku. Nie spodziewali się, że będzie tak ciężko. W karczmach już dawno wszystko było pozajmowane, nawet po błysku złota szynkarze rozkładali ręce. Uliczni naganiacze, którzy oferowali odprowadzenie do łóżek: albo żądali cen, które zrujnowałyby Karla-Franza, albo z ich mordy można było wyczytać że po udaniu się z nimi we wskazane miejsca zażyłoby się snu, ale raczej tego wiecznego. Raz się nawet już poszarpali za odzienia z jakimiś innymi równie wściekłymi jak oni podróżnymi, także od rana szukającymi miejsca - interweniowała straż. Jednak nikogo nie zabrano do aresztu, były przepełnione a zwykłe dawanie sobie po mordzie już dawno przestało być tu przestępstwem ze względu na swą pospolitość, pozostawszy jednako grzechem. Tupiące buciorami większe i mniejsze oddziały wojskowe przemieszczające się chyba każdą ulicą nawet nie zwracały na to uwagi. Jasper klął, bo gdyby chociaż miał instrument muzyczny, pewnikiem otworzyłoby im to jakieś drzwi, dobry bard był zawsze mile widziany - a zwłaszcza na wojnie. Tymczasem pozostawało liczyć na Tupika, który odłączył się jeszcze przed południem. Lestat również pracował już gdzieś w mieście, trzeba było przyznać że nie tracił czasu. Oni myśleli dziś tylko o tym, by nawet bez rozebrania się walnąć się gdziekolwiek i spać, spać, spać...


Gunmar stęknął i splótł dłonie strzelając kośćmi brudnych paluchów. Miał dość. Służba w miejskiej milicji nigdy nie należała do łatwych, ale w ostatnim czasie, nie no to już kurwa stało się prawdziwą przesadą. Obserwując z ulicznego posterunku przelewający się tłum tałatajstwa i wieśniactwa z całej prowincji i nie tylko, nie miał nawet siły ani ochoty na nich splunąć. Już dawno okazało się, że ludzi jest zbyt mało, by w Wolfenburgu mógł panować jaki taki porządek. Trzeba było brać się za sprawy najważniejsze, przymykając oko na pomniejsze występki motłochu, ale i to przekraczało możliwości przerzedzonych naborem do wojska sił porządkowych. Padali już na ryj, a sierżant nie chciał dać wolnego.
A co dzień przybywało roboty. Ot, choćby tylko od wczoraj, w samym tylko rewirze przylegającym do doków, który to miał przydzielony ich oddział. Zbyt napalony szlachetka o skłonnościach do bicia kobiet, któremu dziwka oberżnęła w zamtuzie tępym nożem kutasa. Lincz na kultystce Chaosu, córce wielmoży, która okazała się być po fakcie zupełnie inną, podobną tylko do tamtej dziewczyną - jasnowłosą przybłędą. Jeszcze miał przed oczyma jej zmasakrowane zwłoki, nadal czekające w koszarach na wywiezienie. Kolejne zasztyletowane ciało jakiegoś nieznanego w okolicy nieszczęśnika, pozostawione w ciemnej uliczce. Kolejny mord na lokalnym kupcu, tym razem na wracającym z oberży członku cechu jubilerskiego. Gunmar myśląc o tym ostatnim przypadku skrzywił się - tu nie da rady, niestety jutro trzeba będzie ruszyć dupę.
Dzień jak co dzień. O pojedynczym huku samopału, które słyszał jakiś dziad z kamienic na Friedrichstrasse, czy pobiciu sprzedawcy ubiorów przez jakiegoś krasnoludzkiego woja w ogóle nie warto było wspominać, podobnie jak o dziesiątkach pomniejszych wykroczeń.
A ten co się kurwa gapi? Strażnik niechętnie obrzucił wzrokiem żylastego, siwego typa. Nie chciało mu się jednak nawet potrząsnąć groźnie bronią, ani choćby zwyzywać kolejnego przybłędę. Czekał przecież na dzwon kończący i tak już przedłużoną o trzy zmianę.
- Panie władzo...- z bliska robił poważniejsze wrażenie. Może jakiś najemnik? - Się chciałbym o co zapytać.
- Czego...? Ja nie niańka. - ozwał się najuprzejmiej jak umiał, taksując wzrokiem solidny miecz zwisający tamtemu od pasa.
- Jakoś ręka mnie boli...- w dłoni nieznajomego coś się pozłociło, zabłysło - Ciężkie to... Możesz potrzymać, dobry człowieku?
Gunmar nie to żeby bliźniego nie wsparł w potrzebie. A tamten jakoś wcale nie spieszył się, by ciężką monetę z powrotem odebrać. Więcej, wyglądał jakby już o niej zapomniał.
- Napijemy się? Ja stawiam. - ponurym głosem zachęcił obcy.
Uderzył dzwon...


WOLFENBURG
gdzieś w mieście
dzwon do zmierzchu



Zmierzchało. Przechadzając się uliczkami Wolfenburga Herman zdawał sobie sprawę, że łatwiej chyba wypruć flaki z niedźwiedziołaka, niż komuś takiemu jak on znaleźć dobry ciuch dla kobiety w mieście ogarniętym wojenną gorączką. Mijając położone z daleka od głównych ulic małe place, gdzie uchodźcy palili ogniska i układali się na bruku do snu, pogrążone w mroku miejsca gdzie królowały napad i noż, kurwa i pijacka rozróba, wściekły i zmęczony khazad rozważał w myślach rezygnację. Omijano go z daleka, nikt go nie zaczepiał, wyglądał wystarczająco poważnie, a w murach tłoczyło się wystarczająco wiele sto razy łatwiejszych ofiar, by nie podejmować zupełnie niepotrzebnego ryzyka.
Cały pierdolony dzień. Najpierw okazało się, że na zwykłych straganach ze wszystkim, gdzie spodziewał się bez trudu kupić co trzeba, były tylko płócienne wory udające ubrania lub suknie z plamami po krwi dawnych właścicielek, nawet jedna z dziurą po kuli. Już pierwsza rzekupa go wkurwiała. Pieprzyła coś o przedniej jakości tkaniny, kunszcie krawca i podobnych duperelach a do tego cały czas puszczała pomocnicy dwuznaczne spojrzenia jakby był jakim sodomitą. Zdzierżył jeszcze, choć miał wielką ochotę powiedzieć jej co myśli o niej, towarach i całym tym śmierdzącym naftą kramie. Pokazała mu różne suknie. Każdą bardziej nijaką od pozostałych. Zły na siebie wracając zadawał sobie kolejny raz to samo pytanie: Po co ja to wszystko właściwie robię? Nie znalazł odpowiedzi.
Ze zdziwieniem skonstatował, że ubranie dla kobiety może jednak kosztować więcej niż mu się wydawało. Ruszył więc na rynek, skoro już miało kosztować. To tutaj zaczął się naprawdę denerwować. Część sklepów, które mu wskazywano, okazywała się już zabita dechami. To, w połączeniu z wieścią, że właściciele wcale jednak nie wyjechali, dało mu do myślenia. Część chwilowo zmieniła asortyment, obrotni kupcy wykorzystywali powierzchnię by sprzedawać to co teraz szło najlepiej (jak choćby broń), bo akurat drogie suknie nie były ostatnio w cenie, nie wiedzieć czemu. Jakiś fircyk z podbitym okiem w pobliskiej gospodzie wytłumaczył mu, że niestety większość możnych rodów już dawno odesłała swoje córki i żony wgłąb Imperium by przeczekać niebezpieczny czas, więc i popytu nie ma. Inne sklepy bez skrupułów przerobiono na noclegownie, gdzie zdzierano z bezradnych napływających do miasta ludzi horrendalne kwoty za skrawek drewnianej podłogi do spania.
Kiedy znalazł odpowiedni czynny sklep, dowiedział się paru rzeczy o cechach ubioru, których istnienia nigdy by nie podejrzewał, a właściciel ostał się bez transakcji, za to z mocno obitym ryjem. Ochrona nie ważyła się interweniować. Później, gdy ochłonął, ruszył na sukiennice obiecując sobie że nie będzie tak gwałtowny, bo zachowując się tak dalej z pewnością spali mosty u każdego handlarza. Należało przełknąć dumę i przyznać się, że świat mody to kompletnie obce terytorium wroga, gdzie on sam stoi z wiedzą, jeśli odnieść by ją do terminologii wojskowej - nie wystarczającą nawet by wiedzieć którą stroną miecza pchnąć delikwenta, a może nawet by odróżnić miecz od tarczy. Postanowił szanować fachowców od stroju i zdać się na nich bez gadania.
I dobrze, bo bez tego postanowienia nie przetrwałby w sukiennicach, gdzie i owszem, były strojne ciuszki dla niewiast. Tu z kolei było ich tak dużo i tak różnych, że biednemu krasnoludowi plątały się oczy i język od kolorów, koronek, wstążek, ozdóbek i tak dalej. Do tego już u pierwszego strojnisia było blisko od utraty opanowania, ale skończyło się na złapaniu za oszywkę, z innego powodu.
- ILE, KURWA?!!!- dawno tak nic nie zdziwiło zabójcy potworów - Toż...Toż...Toż by za to można było kupić pierdoloną zbroję i to...

Rychło okazało się, że nikt nie chce go orżnąć. Gustowne ubranie dla gustownej kobiety naprawdę mogło tyle kosztować. Gdy i tę pigułkę przełknął, rzucił się w wir doradców, starał się odpowiadać na każde pytanie, ale tu okazywało się że brakuje specjalistycznego słownictwa. W końcu rzucił wszystko w powietrze i ze złością poszedł się napić, wypił całą flaszę w najbliższej gospodzie. Teraz chodził w kółko po ulicach, w nadziei że wiatr wywieje mu nerwy z głowy. Chciał nawet odpuścić, ale uparte było z niego bydlę, które nie chciało się przyznać do porażki. W tym był bliski ostlandczykom. Zatrzymał się przy kolejnym szynku, walcząc z pragnieniem by wejść tam i schlać się na umór. Przez otwarte drzwi widział tłum, słyszał perorującego przy najbliższym stoliku podchmielonego wielkiego jak tur chłopa nad piwem:
- Raz jeden ostlandczyk i jeden krasnolud założyli się, kto wciągnie powietrze i nie wypuści go dłużej. I wieta co?!
- No, co? - rechotali współbiesiadnicy.
- Siedzą tam do dzisiaj z czerwonymi jak piece mordami! - radosne ryknięcie wielu gardeł rozbrzmiało na całej ulicy.
Herman dał krok do przodu. Potem jednak zatrzymał się, fuknął i rzucił przekleństwo, którego nie powinni nawet słyszeć pobożni poddani Cesarza.
Ruszył raz jeszcze na sukiennice.


Gdy dzwony wielkiego kościoła biły na wieczorną mszę, William i Jasper, stojąc ulicę dalej w umówionym miejscu przywitali niziołka z ulgą. Okazywało się bowiem, że o ile w podróży na trakcie bywał niczym balast, to miasto było jego żywiołem. Krótko mówiąc, załatwił nocleg. Obwieścił im to, stojąc przed nimi z nieco podrapaną twarzą. Nie pytali. Pytali tylko, gdzie mają się udać by paść. Okazało się, że całkiem blisko. Łóżek co prawda nie było, ale był pewien stróż, który pod nieobecność swojego pana robił interes sprzedając miejsce na podłodze wielkiego, pustego chwilowo magazynu. Lestat już tam był. Jak na Wolfenburg całkiem niedrogo, nawet było siano. Na trzy noclegi, płatne z góry.
Towarzystwo, na oko conajmniej trzydzieści okutanych w szmaty postaci leżących wszędzie na swoich tobołach, nie należało do najlepszych, ale wszyscy chyba byli równie zmęczeni jak oni. Konie stały pod ścianą, oddzielone rzędem skrzynek. Ale na łeb nie padało, nie było zimno. Padli jak kawki. Spali na zmianę, zawsze jeden pilnował, dzięki czemu nie stracili i tak stopniałego już w podróży dobytku. Nie było siły jeść.


Pot ściekał z Bleicha litrami. Ostatni raz zmęczył się tak...Nie pamiętał kiedy. Było już jednak blisko, tak blisko.
- Czyli ta! - uśmiechał się promiennie młody handlarz - Świetny wybór. Pozostaje tylko znać rozmiar...
Kurwa. Chuj. Dupa. Siki. Kurwa. Chuj... Tylko spokojnie...Nie spieprz tego...
- Noo...- bas khazada powodował drżenie stojących na sąsiednim kramie kielichów -...taka młoda, drobna znaczy...
- Coś takiego? - sprzedawca rozwiesił ubiór przed oczyma krasnoluda.
Grube łapy niezdarnie próbowały pokazać wielkość tego, co widział ich właściciel.
- Nie wiem...Gdzieś taka...Taka wysoka...Chuda jak patyk...Nie, nie jak patyk...Trochę grubsza chyba...Kurwa, mówię że drobna i mała...
- My wszystko verstehen...- łagodnie klepał go po plecach kupiec -...tyle że na same drobne mamy trzy rozmiary.
Herman Vanmichelen patrzył na rozłożone przed nim trzy suknie, które na jego oko wyglądały tak samo. O niczym nie marzył teraz tak, jak o szklance mocnej wódki.
- Pakuj, kurwa twoja mać, wszystkie trzy.




WOLFENBURG
Haumstrasse
następnego dnia o poranku, 1 dzień do oblężenia



Szczęście. Sprzedajna dziwka.

Lester stał oparty o obdarty mur, popalając skręta ze śmierdzącego jak muł tytoniu i przyglądając się ruchowi w mieście. Nie uszło jego uwagi to, że od samego już rana wszędzie trwały intensywne przegrupowania sił wojskowych. Nie uszły uwagi stężałe, nierzadko wylęknione twarze zbrojnych. Plotka dopiero się rodziła nad porannymi kuflami miejskich oberży, ale łowca umiał czytać te i inne znaki. Codziennie rano przez ostatnie dni usta gawiedzi zapewniały, że się zaczyna. Ale tym razem, o czym nie wiedzieli wszyscy, usta miały rację.
Nie to jednak zaprzątało w tej chwili myśli łowcy nagród. Było za późno, by wyjechać. Myślał o tym, co zobaczył wczoraj w nocy. O tym, co potrafi zrobić z człowiekiem rozjuszony tłum. O jasnych, długich włosach na których była zakrzepła krew, o włosach, których w niektórych miejscach głowy nie było, bo zostały wydarte razem ze skórą. Widział wiele strasznych rzeczy, ale tego nie mógł zapomnieć, może dlatego że ofiarą była młoda niewinna dziewczyna. Może dlatego, że spędził wiele ostatnich dni w ciężkiej podróży by ją odnaleźć, by jak zawsze zgodnie ze swoim kodeksem zakończyć powierzoną mu robotę.
Szczęście. Wydawało mu się jeszcze wczoraj, że je miał. Czasem miesiącami nie udało się wpaść na trop człowieka. A ostatnio... Wystarczyło trzy dni, by wyrwać z gardła komuś trop wiodący do Wolfenburga. Udało się dotrzeć do miasta na ziemi szykującej się do wojny w towarzystwie trzech tylko ludzi, w tym niziołka - bez uszczerbku, co mogło się nie udać. Był pewien, że je ma, gdy już w pierwszym dniu w stolicy Ostlandu natrafił na kolejny trop.
Do czasu, aż na jego końcu odnalazł martwe dziecko. Jasnowłosa przybłęda, bez rodziny w mieście, bez opiekunów - zbyt wiele zbiegów okoliczności. Zbeszczeszczone okrutnie ciało. Spóźnił się tylko jeden dzień. Jeden dzień. Może gdyby wczoraj...

Szczęście. Sprzedajna dziwka.

A teraz trzeba było o tym powiedzieć tamtym. Miał to zrobić już wczoraj, ale już spali, zresztą też miał dość. Teraz czekał, aż się wszyscy obudzą, a wtedy miał wrócić do magazynu i obwieścić im, że już po wszystkim. Że wykonał zadanie i pójdzie z nimi gdzie trzeba, by im to udowodnić, jeśli będą w stanie to wytrzymać.
Stanął mu przed oczyma William. Ja jestem William Steinbach, jego syn. Kurwa, jeszcze ta historia z szampierzem. Sąd boży. Lestat przypominał sobie, z jaką determinacją młodzik podążał śladem kuzynki, jak bardzo wierzył, że ją odnajdą. Taki pobożny...Wierzący, że jego bóg ocali Mariettę, nawet przez chwilę w to nie wątpiący...
Łowca splunął na bruk.
Pokażę ci, jaki litościwy jest twój Wielki Sigmar, chłopcze. Dla twojego dobra. Im wcześniej poznasz tę prawdę, tym lepiej dla ciebie. Nie powtórzysz błędów innych. Objawię ci tę prawdę w miejscu, w którym uderzy ona w ciebie najmocniej.

WOLFENBURG
Stara Kuźnia, krasnoludzkie getto
ranek, 1 dzień do oblężenia



Bleich z trudem podnosił się z posłania, z jeszcze większym trudem przypominając sobie końcówkę wczorajszego dnia. No tak, było ostro. Pamiętał jednak jak przez mgłę, że dotargał kiece na miejsce, oraz że Jurgen przekazał mu co trzeba. Że panna śpi jak zabita. Że nikt podejrzany się nie kręcił, nie wypytywał. Nic więcej go nie interesowało. Pamiętał, że do Kuźni wkraczał z mocnym postanowieniem, że rano da dziewce suknie, jakiegoś gościńca i pogoni w diabły. Albo najlepiej od razu. Ale skoro spała, zostawił ubrania koło siennika i wyszedł, zły na siebie jeszcze bardziej. Dziś, na kacu, sprawy były jeszcze bardziej skomplikowane.

Niedaleko, za grubymi (dla człowieka przesadnie, dla krasnoludzkiego architekta w sam raz) ścianami Marietta kończyła na klęczkach poranną modlitwę. Wcześniej leżała długo na łożu, słuchając odgłosów miasta i próbując ułożyć sobie to wszystko w głowie, to wszystko co nie chciało wcale spokojnie spocząć na swoim miejscu. Nie do wiary, ale jak się zorientowała wyglądając za okno - przespała ciągiem cały dzień i całą noc. Snów nie pamiętała, ale niestety brak kamienia nie okazywał się jednym z nich. Cóż począć dalej...?
Popatrzyła na stojącą na stole szkatułkę.
Spędziła spory czas oglądając ją z każdej strony. Jak się można było spodziewać, była zamknięta a klucz był zapewne we władaniu właściciela. Po paru próbach otwarcia zdała sobie sprawę, że zamek jest porządny i na pewno potrzeba kogoś o specjalistycznych umiejętnościach i pewnie narzędziach by dostać się do środka. Albo rozwalić - pomyślała i stanął jej przed oczyma ten wielki topór nieznajomego krasnoluda - ale zaraz, patrząc na finezję wykonania niewielkiej przecież szkatułki, wyobraziła sobie co z niej zostaje po potraktowaniu w ten sposób. Jeśli wewnątrz miało być coś cennego, lepiej było poczekać i poszukać okazji. Marietta schowała szkatułkę tam, gdzie wydawało jej się najbezpieczniej i usiadła na łóżku.

Gdy usłyszała dźwięk dzwonów niosący się gdzieś nad miastem, wiedziała już co robić dalej. Niezależnie od tego, czy miała dostać jakąś pomoc w tutejszej Świątyni, należało wziąźć udział w mszy, jeśli nadarzała się ku temu okazja. Może na razie lepiej było tylko wziąźć udział w nabożeństwie bez ujawniania się? Kto wie, jak daleko sięgały macki tych bandytów, a przecież mogli spodziewać się że jako sigmarytka zgłosi się tam o pomoc. Jakaś część jej umysłu krzyczała, by nie wychodzić na ulicę - trauma była silna, prześladowcy wciąż gdzieś tam byli, zapewne jej szukając. Ale było coś silniejszego. Wiara. Wiara w to, że dobry Sigmar uchroni ją przed złem i oświetli dalszą drogę. Jakaż była ku temu lepsza sposobność niż podczas modlitwy w uświęconym miejscu, w dodatku jak mówiono w jednym z największych i najwspanialszych przybytków Świętego Kościoła Młotodzierżcy w Imperium?

WOLFENBURG
magazyny przy Haumstrasse
1 dzień do oblężenia, cztery dzwony po świcie


- Znalazłeś ją?!!!- nie mogli uwierzyć - Już?!!!
Lester skinął tylko głową.
- Człowieku! - entuzjazmował się niziołek - To się nazywa szczęście!
Szczęście.
- To święta wola Pana Naszego, Sigmara! - natchnionym głosem krzyczał William - Mówiłem wam, w nim pokładajcie ufność!
Leżący wokół nich na podłodze magazynu zobojętniali, zmordowani ludzie tylko patrzyli. Nikt nic nie mówił, nikt się nie uśmiechał. Mina Lestera była równie zimna.
- Lester...- Jasper z trudem powstrzymywał się, by złapać łowcę za oszywkę, serce waliło jak młotem - Mów zaraz...Gdzie jest? Nic jej nie jest?!
- Powiem wam. - odezwał się w końcu wolno. - Ale nie teraz. Najpierw podziękujemy.
- Komu?!
Po twarzy mężczyzny przebiegł trudny do wychwycenia cień. Czy mogło być to coś, co Lester uważał za uśmiech? Przez cały ten czas, od kiedy go wynajęli, żaden z podróżnych nie widział na twarzy łowcy nawet bladego uśmiechu.
- Sigmarowi, a komóżby?! - ozwał się sucho i poważnie - A potem wam ją pokażę i moje zadanie będzie skończone.
- Od kiedy to stałeś się wiernym? - zainteresował się Jasper.
- Spotkamy się na mszy. - rzucił tylko przez ramię idąc już w stronę rozsypujących się wrót do magazynu.

WOLFENBURG
Stara Kuźnia, krasnoludzkie getto
1 dzień do oblężenia, cztery dzwony po świcie



- Msza to msza, panie! - Herman przysiągłby, że dziewczę wręcz tupnęło nóżką! - Kościół to nie oberża, by sobie do niego chodzić jak się komu podoba. Nie iść - to grzech! Idę, a i szanownemu panu krasnoludowi też radzę!

A żeby cię...
Wyglądało na to, że do krasnoludów i ostlandczyków w przysłowiowym uporze miała dołączyć ta jasnowłosa panienka. Tak właśnie sobie pomyślał Herman, próbując wyperswadować wyjście do kościoła dziewczynie, na którą wciąż mogli czyhać złoczyńcy tuż za progiem. Niespodziewanie przekonanie Marietty do pozostania w bezpiecznym pokoju było mniej więcej takie łatwe jak przekonanie jego samego do rzucenia alkoholu.
Po prostu, kurwa, niemożliwe.

Miał już przygotowaną mowę na tę okazję. Gdy całą noc pił, układał ją sobie w głowie. Kiedy zeszła, już w nowej sukni, jakoś zapomniał wszystkich wiele razy powtarzanych słów. Nie wiedział jak jej to powiedzieć, więc zmilczał. To prawda, podziękowała ślicznie, była wdzięczna. Wkurwiała go ta jej wdzięczność, te wielkie pełne nadziei oczy, ta cholerna ufność, że jeszcze wszystko się ułoży, że będzie pięknie. Przemyślawszy na szybko sprawę po odmowie, właściwie odetchnął z ulgą. A niech ją zabiorą klechy i będzie po sprawie - myślał. Kilkoma burknięciami wyraził zgodę, pogonił tylko ziewającego szeroko chłopaka, by poszedł z dziewką.
- Samej cię nie puszcze. - powiedział tonem ucinającym wszelkie dyskusje. Chciał dodać jeszcze coś o głupocie, braku wyobraźni i takich tam, ale sapnął tylko i na tym zakończył.

Poszła więc, po śniadaniu, razem z dumnym z obrotu sprawy Jurgenem. Mieli wrócić zaraz po południowej mszy. Ale coś w nim samym, zwłaszcza że do Starej Kuźni zaczynały powoli napływać niepokojące wieści z miasta, sprawiło że dokończył jednym haustem duże piwo i klnąc na samego siebie ruszył pod Kościół. Tylko popatrzy i będzie czekał na nich przed wejściem, przecież nie wejdzie do sigmaryckiej świątyni, co to, to nie!



WOLFENBURG
Świątynia Sigmara Młotodzierżcy, Archidiecezja Północna
1 dzień do oblężenia, samo południe




Potężne dzwony oszałamiającego Kościoła Sigmara Młotodzierżcy, położonego w północno-wschodniej części miasta, biły już od dłuższego czasu. Ich głęboki dźwięk, zwłaszcza gdy bito we wszystkie jednocześnie jak dziś, był doskonale słyszalny w każdym zakątku Wolfenburga. Musi jakaś ważna uroczystość, walą bez przerwy już tak długo... - mówili mieszkańcy, ci z nich, którzy jeszcze nie słyszeli wieści: przecież tego dnia nie przypadało przecie żadne święto kościelne, nie były to też oczekiwane niemal codziennie dzwony na trwogę. Wielu przeciągłe to niecodziennie bicie przypominało zeszły rok, kiedy to na oczach całego miasta przez bramy wjeżdżał powolny, pilnie strzeżony orszak wiozący słynne relikwie i inne precjoza, wraz z towarzyszącymi mu z przodu i z tyłu tłumami dołączających pielgrzymów oraz biczowników. Z odpowiednią do tego oprawą kolekcja rekwizytów związanych z życiem samego Magnusa Pobożnego oraz jego Wojny z Chaosem tryumfalnie zawitała wtedy na dwór Księcia-Elektora von Raukova, jadącego zresztą na jej przedzie w paradnym stroju. Wielka msza w tej intencji odbyła się tegoż dnia w pełnych po brzegi kościelnych halach, rozpoczynając trwającą wiele, wiele dni fetę i łańcuch rozlicznych mniejszych religijnych uroczystości z okazji tego niezwykłego w dziejach miasta wydarzenia. Odtąd chwała Magnusa Pobożnego miała promieniować i promieniowała na cały obszar dzikiego Ostlandu. Niejeden słuchający dziś tych dzwonów rozparty w oberży opój z rozrzewnieniem i nadzieją przypomniał sobie darmowe alkoholowe ekscesy, które dzięki łasce władcy i Kościoła przyszło wtedy przeżyć.

Jednak tym razem do miasta nie wjeżdżał żaden orszak. Może więc po prostu wyświęcano albo żegnano kogoś znacznego, może jeszcze co innego. Ci, którzy rezydowali blisko wielkiej świątyni oraz ci najbardziej pobożni, którzy nie opuścili ostatnio żadnej mszy, dziwili się jednak nieco, bo wydarzenia zasługujące na takie dzwony zazwyczaj ogłaszano z ambon odpowiednio wcześniej.
- A na porannej mszy się było?! - tryumfalnie zapytywał wąsaty Durmann znad roztaczającego aromat chmielu piwa, który to był równie regularnym bywalcem Kościoła co najbliższej mu gospody, gdzie właśnie siedział. - Aaaaaaa, właśnie! A Ojciec z ambony mówili.
Gdy już nacieszył się własną wyższością nad biesiadującymi z nim bezbożnikami, przeciągając i tak już narastające ponaglenia, zaczął wyjaśniać:
- Otóż odbędzie się dziś uroczystość. Jakiś przyjezdny wielmoża, którego imienia niestety przepomniałem, złożył na ręce Kościoła, niech mu będzie to u Sigmara policzone, przywiezioną przez siebie relikwię świętej i wielkiej pamięci Imperatora Magnusa. Będzie msza w jego intencji, wielmoży znaczy nie Magnusa, a potem zgodnie z wolą darczyńcy uroczyste z kolei przekazanie relikwii na naszą Wystawę - gdzie będzie można oglądać ją razem z innymi...No, tymi...Jak to ojczulek powiedział...
- Ekskomnatami. - podpowiedział ktoś. Pół karczmy popatrzyło nań z niekłamanym podziwem, doceniając elokwencję.
- O, właśnie. - zgodził się Durmann - Znaczy nasza Wystawa jeszcze bardziej zyska na znaczeniu.
- Zaraz...A teraz nie powinieneś tam być, skoroś taki pobożny?
- Raz dziennie wystarczy...- Durmann uniósł palec do góry, naśladując Jego Świątobliwość - Powiada Pan, pycha prowadzi do zguby.

Od czasu otwarcia wspaniała ekspozycja "Magnus Pobożny - człowiek stojący za bohaterem", stała się już "naszą" Wystawą mieszkańców Wolfenburga, bo chyba niemal każdy mieszkaniec miasta i okolic zdążył już ją obejrzeć, choć dla części z nich, w dniach tłoku, oznaczało to tylko krótki, daleki rzut oka na relikwie z tłumu poganianego od drzwi do wyjścia przez pilnujących porządku wartowników. Nikomu nie przeszkadzało w uznaniu ją za własność obywateli miasta to, że cesarski zamysł zakładał wędrówkę wystawy po całym Imperium - i że przyciągające pielgrzymów i nabijające kabzy wspaniałości miały pozostać w stolicy Ostlandu tylko do przyszłego roku. Tak jak przybyła, tak niczym wędrowna gwiazda Wystawa miała ruszyć dalej w trwającą całymi latami podróż po rozległych ziemiach Wielkiego Imperium.

Wnętrze świątyni archidiecezjalnej było jeszcze puste. Na zewnątrz słychać było już gromadzący się tłum, którego hałas przypominał szemranie pszczół w wielkim ulu. Tutaj jednak, za grubymi murami, było cicho i uroczyście. Gra świateł przez witraże w wielkich oknach scenie nadawała niesamowitego blasku podsycając podniosły nastrój. Święci patrzyli z malowideł i przez oczy rzeźb. Akolici i kapłani przestali się już dawno kręcić, zająwszy wyznaczone miejsca. Setki świec płonęły. Wszystko było gotowe.
Jego Świątobliwość Alfred Mann, Metropolita Wolfenburski z rozkoszą przyglądał się potędze i pięknu swojego kościoła. Dziś miał jeszcze bardziej zyskać na znaczeniu. Kościół, i on sam. Ganiąc się sam za grzech niecierpliwości odczekał jeszcze nieco z zamkniętymi oczyma, a potem można było zaczynać. Dostojnik dał dyskretny znak do rozpoczęcia ceremoniału. Świątynna straż, strojna w swych pasiastych pantalonach, dumnie pobłyskująca wypolerowanymi napierśnikami odchyliła paradne halabardy i sięgnęła do wielkich złotych obręczy, by otworzyć wrota dla bożego ludu.

Najbliższe sąsiedztwo znajdującej się na placu, do którego zbiegało się parę wolfenburskich ulic, majestatycznej Świątyni Sigmara było wolne od żebraków, co przypominało magiczny krąg-barierę powstrzymujący hołotę . Jednak nie magii zawdzięczał budynek Kościóła tę ochronę, ale czujnej i nie wchodzącej w dyskusje straży świątynnej, wspieranej w razie potrzeby oddziałami straży miejskiej. Dopiero poza wyznaczoną strefą, do której wliczała się też droga do głównych wrót, rozciągało się królestwo kościelnych dziadów, wojennych kalek i wciskających się między nich handlarzy. Gwar, jaki ci ludzie czynili, zwłaszcza przed i po nabożeństwach, podobnie jak i cały ten tłum rozlewał się, wtargiwał w okoliczne ulice, obsiadując każde miejsce gdzie można było umieścić dupę.
Teraz, gdy za chwilę miała się odbyć uroczystość specjalna, motłoch był liczniejszy niż zwykle, głośniejszy i jeszcze bardziej nachalny w swych żalach, groźbach, prośbach i handlowych ofertach. W tych okolicznościach straż świątynna nie starczała, a więc wszędzie wokoło pełno było miejskich strażników, z halabardami torujących przejścia i oddzielających kordonem trasy, którymi nadciągali dostojnicy, szlachta, strojne damy, rozmaici możni mieszczanie...Ci szli spokojnie, w odświętnych strojach, chronieni przez miejskie halabardy a także przez własną, groźnie wyglądającą ochronę, jak choćby nie szukając daleko ten potężny pękaty krasnoludzki wojownik.
Ale zwykłym śmiertelnikom tam nie dawano się zbliżyć. Kogo nie znano, kto też nie wyglądał wystarczająco strojnie czy dostojnie - ci wszyscy musieli czekać, aż uprzywilejowani zajmą swoje miejsca i uczestniczyć w szturmie do miejsc przeznaczonych dla gawiedzi, przy czym łatwo było zostać stratowanym lub oberwać pałką porządkowego.

Jasper klął pod nosem, cisnąc się z wiernymi u boku Williama, który to z kolei trzymał na ramionach Tupika. Niziołek zapewne zostałby stratowany, musiał iść na barana. W związku z tym tylko halfling był zadowolony, bo się nie męczył a i widok miał świetny. Dwaj koledzy mniej. William był podekscytowany zarówno mającym nastąpić spotkaniem, jak i samą potęgą oraz blichtrem wolfenburskiej świątyni - ale podziwianiu przeszkadzał mu wysiłek jaki musiał wkładać z noszenie dodatkowych kilogramów oraz utrzymywanie równowagi w tłumie. Jasper szedł wolno, ale raczej zwykle trzymał się z daleka od kościołów - więc czuł się nieswojo i nie na miejscu, ale gnała go chęć ujrzenia Marietty.

- Hans! - krzyknął ktoś z pchających się, niemal rozdeptawszy żebrzącego mężczyznę bez nogi i połowy twarzy, o oszalałych nieprzytomnych oczach - To ty?! Jednak żyjesz! Wróciłeś z armią...
- Ratuj się...- bełkotał wojak, który był już teraz tylko dziadem, bełkotał, najwyraźniej nie mając kompletnie pojęcia do kogo mówi - ...oni zaraz tu będą...Już tu są...Uciekaj...- jedyna ręka, i ta wygryziona na przedramieniu zębiskami, trzęsła się kurczowo trzymając blaszany kubek na miedziaki - Oni...Oni nie dobijają jeńców...Już ich nie pożerają...Biorą ich ze sobą, rozumiesz...? Biorą ich ze sobą!!!
Nie przestający płynąć tłum rozdzielił dawnych znajomych. Tupik i dwaj jego towarzysze odprowadzili tylko ich wzrokiem, by zaraz później dbać już tylko o zmieszczenie się w przewężeniu wielkich świątynnych wrót.

Lestera zobaczyli już w środku, zaraz potem gdy pozbierali szczęki z podłogi. Stał dużo bliżej ołtarza, w całkiem niezłym miejscu. Wysoko, nieco ponad głowami, chyba na czymś stał. Jednak nie dało się tu już zmieniać miejsc, podejść do znajomego, akolici kierowali strumienie wiernych w odpowiednie sektory. W środku odświętna świątynna straż pilnowała porządku nie gorzej, ale tutaj już rzadko kto myślał o harcach czy pokrzykiwaniu. Za obrazę czy dewastację miejsca religijnego można było słono zapłacić. William, Jasper i Tupik stanęli pośród gęstego tłumu, na tyłach. Wkrótce, korzystając z chwili przed otwarciem ceremonii, wiedzieli dużo więcej, bo niziołek bez żenady wypytywał wszystkich dookoła o okoliczności i o widoczne u ołtarzy osobistości.
Nawet jeśli kto nie był zorientowany do końca o co chodzi, nie dziwiła obecność na uroczystości odzianych w charakterystyczne czarne pancerze członków elitarnej Gwardii Wolfenburskiej - przecież zaufana ochrona władcy miasta obecnie należała się jego zastępcy - Marszałkowi von Schpeerowi, który stał właśnie na jednych z honorowym miejsc. Ale jak powszechnie było wiadomo, Gwardia przydzielona była również do ochrony Wystawy znajdującej się w hali Miejskiego Ratusza, a dziś, po kościelnej ceremonii, miała uroczyście eskortować przez miasto nową relikwię na jej nowe miejsce.
Na wyłożonym drogimi kobiercami podeście oprócz Marszałka reprezentującego władzę pałacową stało wiele znacznych osobistości. Oprócz Metropolity Wolfenburga, sprawującego najwyższą w prowincji władzę kościelną, byli inni dostojnicy Kościoła. Ciche utyskiwania pod nosem nie lubiących dziwactw ostlandczyków powodował jak zawsze wymyślny, zdobny w koronki i inne niegodne mężczyzny ozdoby, zachodni strój szlachetnego Pana Renoir'a, ustanowionego decyzją cesarską Kuratorem słynnej Wystawy. Renoir, wybrany na ten urząd osobiście przez Kaisera, odpowiedzialny za wcielenie w życie planu wędrownej ekspozycji prezentującej ludowi dobra związane z Magnusem Pobożnym i jego Wojnie z Chaosem - gościł z kolekcją z iście cesarskim rozmachem: w stolicach wszystkich prowincji, a ostatnim rokiem był zatem mieszkańcem Wolfenburga.
Niespodzianką była obecność na tym wywyższeniu nieznajomego w mieście, trzymającego się prosto człowieka w długiej, ale niezbyt ostentacyjnie wystawnej szacie - noszącej nieznane raczej dziwne oznaczenia. Długowłosy w dojrzałym wieku, według relacji plotkującego po kątach tłumu, miał być właśnie tym wielmożą z Hochlandu, który darował był relikwię na ręce Kuratora, za pośrednictwem Kościoła.

Dla kogoś, kto nie był dewotą, uroczystość była przewlekle długa i co tu kryć, nudna. Msza była o wiele dłuższa i o wiele bardziej pompatyczna niż zazwyczaj. Przemawiał też Marszałek, ale widać było że to żołnierz, a nie mówca. Było równie nudno, do tego dziwnie dużo o bohaterskich czynach, odwadze w sercu i niezwyciężonym Wolfenburgu. Jednak gdy nastąpił moment kulminacyjny, gdy ubrany odświętnie akolita wyniósł w oparach kadzideł zza pleców drogiego gościa ułożony na wielkiej wyszywanej złotem poduszce piękny relikwiarz, tłum zacichł i w napięciu wyciągał szyję by nie uronić ani chwili z tego doniosłego momentu.

- Nasz dostojny gość, Jaśnie Pan Erin van der Vaurt, mag ze słynnej Hochlandzkiej szkoły czarodziejów w Hergig...- ojcowskim tonem przemawiał arcybiskup Alfred Mann - ...przebył specjalnie do naszego miasta, by ofiarować bezcenną relikwię pozostającą w jego posiadaniu na rzecz Świętego Kościoła Sigmara! Ten to syn Kościoła potwierdza tym swoją pobożność i cnotę, a jego imię zostanie uwiecznione na tablicy pamiątkowej z drogocennego kruszcu, która zawiśnie w lewej nawie. Dzisiejsza ofiara jest właśnie w tej intencji...
Częste i obfite brzęczenie monet o naczynia, które akurat nosili właśnie akolici po wszystkich kątach, potwierdzała, że wierni doceniają gest i pobożność możnego.
Dłoń Lestera niedbale rzuciła dobrą monetę. Tak dobrą, że mógłby uchodzić za dobrego wiernego. W rzeczywistości jednak był to zawodowy odruch, łowca upewnił się przy tym, że chodzący z naczyniem akolita dobrze go zapamiętał. Któż wiedział, kiedy taka znajomość może okazać się przydatna...Skłonił się bez uśmiechu w odpowiedzi na promienny uśmiech podziękowania duchownego i wrócił do tego, co robił cały ten czas. Nie żarliwej modlitwy bynajmniej. Do obserwacji zgromadzonych.

- Ponadto, życzeniem darczyńcy jest...- ciągnął w tym czasie kapłan -...by, aby lud Wolfenburga mógł świętość powitać, Kościół wypożyczy relikwię do kolekcji "Magnus Pobożny - człowiek stojący za bohaterem", do czasu aż wystawa w roku przyszłym opuści miasto - wtedy świętość powróci do naszej świątyni, by już na wieki tu pozostać. Już za chwilę Kościół z radością uczyni tej prośbie, przekazując relikwię na ręce Jego Miłości Renoir'a - Kuratora kolekcji, a już od jutra mieszkańcy będą mogli oglądać ją na własne oczy, z bliska!

Szmer podziwu i podzięki przeszedł po tłumie. Kurator skłonił się lekuchno, ale i tak oczy wszystkich były utkwione w skromnie stojącym nieznajomym ofiarodawcy. Pozostało najważniejsze - ogłoszenie czym właściwie jest dar. Jak się okazało, ceremoniału miał dopełnić właśnie darczyńca.
Ciemnowłosy skinął ręką, a akolita poniósł zza niego dar w kierunku dworsko wyprężonego Renoir'a.
- Niech spocznie tam, gdzie na zawsze być powinien...- głos Erina van der Vaurt poniósł się po świątyni - Wielebny Metropolito Świętego Kościoła Pana Naszego Sigmara! Ludu Wolfenburga! Ofiarowuję wam...

Mariettcie dopiero teraz udało się wyciągnąć szyję nad rosłymi, przepychającymi się przed nią mężczyznami, przez co po raz pierwszy popatrzyła na twarz darczyńcy. Twarz dziewczyny momentalnie stała się biała jak płótno. Znała tę twarz. Zapamiętała ją dobrze, choć widziała ją tylko jeden, jedyny raz w życiu...
- To on...- niemal bezgłośnie poruszyły się usta.

Niewiele było takich chwil w życiu Lestera. Chwil, w których był naprawdę zaskoczony. W których myślał, że jednak może naprawdę...Chwil, które mogły istotnie go zmienić. Wzrok łowcy wyłowił wystającą przez jeden, jedyny moment nad morzem głów rosłych ostlandczyków głowę. Jasną głowę. Do tego ten kolor wielkich oczu. Nie, nic nie zdarza się dwa razy.
- Niezła, co? - uśmiechnął się do niego stojący obok, krótko obcięty dandys, o odrażająco pewnej siebie minie i ostentacyjnie drogim ubiorze.
Lester nie poruszył się, ale odtąd już nie spuszczał z oka miejsca, w którym stała. Wiedział, że jego robota dobiegła końca. Naprawdę. Obietnica dana zleceniodawcom zostanie dziś dochowana. Wyjdą pierwsi, a potem gdy ona będzie wychodzić, łowca podejdzie z nimi bliżej i stanie naprzeciw, ukazując im ją w wychodzącym tłumie...

Na twarzy Lestera, choć nikt nie zwrócił na to uwagi, pojawił się krótki, ale prawdziwy uśmiech. Po raz pierwszy od bardzo, baardzo dawna.

Szczęście. Sprzedajna dziwko.

Tymczasem ceremonia i towarzyszące jej uniesienie ludu wkraczały w apogeum. Jednostajne mamrotanie setek ust wprowadzało w zbiorowy trans. Dłonie z pierścieniami przyjęły dar i uniosły go wysoko, aby wszyscy mogli zobaczyć. Wysadzana szlachetnymi kamieniami puszka relikwiarza skrywała niewidoczny skarb, ale następne słowa czarodzieja odkryły tajemnicę przed wiernymi:

- Ofiarowuję wam...PALEC MAGNUSA POBOŻNEGO!!!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 25-08-2010, 14:42   #159
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
WOLFENBURG
Świątynia Sigmara Młotodzierżcy, Archidiecezja Północna
1 dzień do oblężenia, dwa dzwony po południu




Łaził w tę i z powrotem. Uroczystość przeciągała się. Nie miał co prawda kompletnie nic innego do roboty, ale przecież istniało tyle innych, o wiele przyjemniejszych sposobów spędzania czasu... chociażby można było się w tym czasie najebać. A jednak tkwił tu, przed świątynią jak kołek w płocie. I po co? A cholera wie! Nie wiedział już który raz stawiał sobie to pytanie. Jurgen, choć smarkacz z pewnością dał by sobie radę. W końcu, z tego co mówił, on to dziewczyninę na ulicy przed zbójami ocalił. Ta mała, jeśli mówiła prawdę, też musiała się cieszyć szczególnym względem u któregoś z Bogów... Jakoś tylko nie w smak mu było, że akurat tego... Mimo wszystko snuł się w tę i z powrotem po placu. Trzeba dmuchać na zimne żeby się nie sparzyć. Trochę był ciekawy, jak zakończy się dla dziewki jej przygoda. No, może nie tyle ciekawy, co wolał przekonać się naocznie, niż żeby mu potem gówniarz kit wstawiał - oszukiwał się w duchu. Kilka razy miał już nadzieję, że uroczystość dobiega końca. Jednak głośne achy i ochy dobiegające ze środka nie miały końca. Miało to swoje dobre strony, bo łażąc tak w te i we wte można było posłyszeć wiele ciekawych rzeczy, przysłuchując się rozmowom co mniej bogobojnych i co bardziej znudzonych uczestników święta. W ten sposób nawet się nie wysilając dowiedział się gdzie zgłosić się gdyby komu strzeliło do łba zaciągnąć się do tarczowników namiestnika Schpeera, o ile wzrosły ceny koni i u którego kupca nie kupować, bo konie z ostatniej bitwy i nie wiadomo co, ale coś z nimi nie tak, o tym jak tłum całkiem niedawno rozerwał dosłownie na strzępy jakąś czarownicę niedaleko doków i że jeden pomylony ślepy dziad widział podobno jak wielka armia Surta Lenka wdziera się na miejskie basteje i takie tam podobne ludzkie pieprzenie.

Czas płynął, a on sterczał pod świątynią niczym kuśka na weselu w oczekiwaniu końca. I doczekał się. Wśród ogólnego pomruku ekstazy i nabożnych pień tłum zrazu powoli, potem coraz szybciej zaczął wylewać się na plac. Trzeba przyznać, kapłani znali się na robocie. Ludzie z głupim zachwytem na gębach rozchodzili się jacyś odmienieni. Ale co tu się dziwić, tłumaczył sobie, pompa niebywała, a i czasy takie że na wiarę i nadzieję popyt wielki. Musiał zdrowo wyciągać szyję, żeby nie przeoczyć dziewki i chłopaka. Na placu nagle zrobiło się rojno, niczym w pasiece, a on przy swoim wzroście, co tu kryć nie miał wielkich atutów. Ale dostrzegł ich. Mignęli mu przez moment, zaraz zasłonięci przez ciżbę. Powoli skierował kroki w ich kierunku. Nie chciał być posądzony o wścibstwo, albo tym bardziej o troskliwość. Co to, to nie!

Kolejne poruszenie tłumu odsłoniło krasnoludowi tę dwójkę na nieco dłuższą chwilę. Zdążył zauważyć, że dziewka, ucieszona czegoś wielce, promienieje jak jakieś cholerne słoneczko na niebie. Jurgenowi za to właśnie wyraźnie rzedła mina. To właśnie mina Jurgena wzbudziła w nim niepokój. Chłopak miał co prawda skłonności do histerii, ale nigdy nie reagował na wyimaginowane zagrożenia. Przedzierając się z coraz większym tempem Bleich próbował wypatrzeć to, na co z niepewną miną spoglądał Jurgen, i co prawdopodobnie tak rozpromieniło dziewuchę. Grzązł w tłumie. Przemieszczający się we wszystkich możliwych kierunkach ludzie byli jak barykada, jak cholerny, najeżony ostrokołem wał. Mógł oczywiście bez trudu kilkoma celnymi ciosami i kopniakami utorować sobie przejście, ale wolał nie. Dopiero by się krzyk podniósł. Cholerny khazad! Bluźnierca! Jak mógł więc najspokojniej przedzierał się przez ciżbę, pomagając sobie tylko kulturalnym - Z drogi, parchu!

Dostrzegł ich znowu, o wiele bliżej. Ale to, co zobaczył nie było pocieszające. Czymkolwiek było to, co tak uradowało dziewczynę, z tego samego kierunku w jej stronę, zauważył to wyraźnie, przez tłum przedzierało się ku niej kilku osobników. Znał dobrze ten rodzaj twarzy. Widywał takich nie raz i nie dwa. Na traktach, w mordowniach, pochylonych nad dymiącymi jeszcze zwłokami. Pluł sobie w brodę, że nie przemógł się i nie poszedł razem z dziewką do świątyni, i przyśpieszył kroku. A teraz była w niebezpieczeństwie. Kurwa, nie zdąży! Szlak jego wędrówki znaczyły coraz częstsze okrzyki oburzenia i klątwy roztrącanych ludzi. Przestawał się pieścić, łokcie i kułaki sprawniej torowały drogę, a jednak wiedział, że nie zdąży. Dwóch spośród tych, co przedzierali się do dziewczyny, było już blisko, a on ugrzązł przedzielony od nich nagle powozem jakiegoś dostojnika otoczonym halabardami gwardii. W ostatniej chwili, nim zasłoniła ich karoca, zauważył twarz Jurgena, który też go widział i najwyraźniej coś wołał, ale w tym roju niepodobna było cokolwiek zrozumieć.
 
Bogdan jest offline  
Stary 25-08-2010, 20:15   #160
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
- Trzymajcie się blisko, chyba dobrze będzie się rozejrzeć, póki co poczekajcie w tej karczmie - Tupik gestem ręki wskazał najbliższą, z szyldem z namalowanym Dębem. Zważywszy na solidną drewnianą konstrukcję, jak i rosnący w pobliżu karczmy dąb, nie trzeba było wielkiej wyobraźni by tak nazwać i karczmę. - Nie zamawiajcie nic prócz piwa, nim nie znajdę nam czegoś tańszego a przyzwoitego. Poza tym zorientuję się co i jak... Jeśli nie wrócę... szukajcie mnie w areszcie bądź zwłok w zaułkach... - powiedział z wisielczym humorem i ruszył w miasto. Wiedział, że Lestat zajmie się poszukiwaniem Marietty i zamierzał dać mu na to trochę czasu nim sam zacznie wściubiać nosa, nie zamierzał jednak siedzieć bezczynnie trzy dni jak ostatnio. Wówczas wyczerpały się jego możliwości, ale nowe miasto, nowe szanse...

Ledwie jeden zaułek i wąska uliczka wystarczyła by dotrzeć "na skróty" do mniej zamożnej części miasta. Jednooka prostytutka wychylająca się zza brudnej okiennicy, gestem ręki zapraszała do środka, wskazując jednocześnie gestem palców, że nie wchodzi się za darmo. Tupik spojrzał jednak kwaśno, choć generalnie nie mógł się zdobyć na wyrażenie więcej niż odrobiny litości i współczucia. Szybkim krokiem poszedł dalej omijając walczące ze sobą kocury, śmierdzące uryną kałuże i inne fekalia. Największe niebezpieczeństwo tkwiło jednak nie na dole, lecz na górze, normalną praktyką było bowiem wyrzucanie nieczystości na ulicę - czyli wprost na głowy nieostrożnych przechodniów. Halfling szybko jednak znalazł miejsce z którego mógł wspiąć się na dach. Rząd budynków postawionych przy sobie pozwalał się z łatwością przemieszczać, szczególnie tak szczupłej i niskiej sylwetce jaką miał Tupik.

Gdy wgramolił się na dach rozejrzał się zaraz po okolicy, dostrzegając spory ruch w mieście. Wojenna zawierucha przygnała wielu podróżników, halfling zaczynał obawiać się, że pobyt w mieście może nawet okazać się przymusem, a jeśli nie ma w nim Marietty to przymusowe pozostanie mogło się okazać prawdziwą katorgą.

Gdzieś w dole grupka drabów okradała właśnie elfią rodzinę, w innym miejscu straż ścigała garstkę malców, krzyk przekupek unosił się wysoko nad dachami, ale za to zapach już był wiele milszy, jakby oczyszczony przez wiatr wiejący już tu bez przeszkód.

Tupik zdawał sobie sprawę, że może być ciężko i wkrótce mogą zostać okrążeni w mieście. Wszelki rozsądek nakazywał podróż na południowy wschód, o ile już nie było na to za późno...

Halfling sprawnie poruszał się po dachach, niczym dzieciak przeskakiwał drobne odległości, choć w tej zabiedzonej części raczej nie miał problemu z odległościami między domostwami. Tu każdy centymetr musiał być wykorzystany, biedaków nie stać było na ogródki, ogrodzenia, czy choćby zwyczajną przestrzeń. To tylko ułatwiało halflingowi pełne i szybkie rozejrzenie się w mieście, a przynajmniej w tej części. Nieco liczył i szukał tutejszej gildii złodziei- o ile taka byłą, z finezją Tupika nie miałby problemu aby pozyskać kilku sojuszników w poszukiwaniach. nie zamierzał jednak się z tym śpieszyć. Gdy doszedł w okolicę straganu, nie mógł oprzeć się pokusie zarzucenia wędki i szybkiego ściągnięcia rozwiniętych w koszu precelków. Długa nić wędkarska z żyłką, nadawała się do tego idealnie a i szybka akcja Tupika nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Mało kto w tych czasach miał marzycielskie nastroje i patrzał w niebo, miast w ziemię, lub wprost przed siebie - jak czynili to czujni.

Tym łatwiej było działać halflingowi, choć wiedział, że bardziej przydałaby mu się sakiewka. Tupik miał jednak opory przed okradaniem ludzi biednych, wolał zresztą na pieniądze zarabiać słowem i sztuczkami. Idąc dalej po dachach i objadając się preclami po pewnym czasie nie mógł odgonić się od gołębi. Na własne nieszczęście podkarmił je nieco widząc wygłodniałe i wymizerowane sylwetki ptaszków. Nikt im nie rzucał okruszków od tygodni, na dodatek same chyba jakby na zawołanie, zgromadziły się w niespotykanej Tupikowi ilości. Nie wątpił, że nawet je wypłoszył chaos. Tym niemniej dla patrzących z daleka mogłoby się zdawać, że krocząca chmurka ptaków przemieszcza się po dachu, gołębie bowiem fruwały wkoło przechadzającego się halflinga. Gdy doszedł na skraj dzielnicy dostrzegł większe zabudowanie z symbolem Vereny, jak nic bogini mądrości i sprawiedliwości. Z tej odległości Tupik nie widział jeszcze czy jest to biblioteka miasta czy też świątynia, pełen nadziei ruszył jednak w jej stronę, wcześniej złażąc z dachu i odpędzając nieliczne gołębie które z uporem leciały za nim. Liczył, ze tam dowie się więcej o kamieniu, artefaktach a może i znajdzie jakąś pomoc. Zbyt wiele sił działało przeciwko nim, a Tupik nie lubił pozostawiać w defensywie. jak co ale potrafił czytać i przy odrobinie życzliwości... Przełknął ślinę i ruszył do środka, nie mylił się z żadnym z założeń, trafił do świątyni w której mieściła się też najprawdopodobniej jedyna w mieście biblioteka. Świątynka wyglądała dość skromnie, zapewne istniała jeszcze wyłącznie z powodu biblioteki... Młoda akkolitka pośpiesznie podeszła do Tupika jakby wietrząc okazję do zysków...

- Witamy w świętym przybytku Vereny bogini mądrości i sprawiedliwości.
- Witaj szanowna kapłanko. - Tupik pokłonił się głęboko, udając , że nie widzi rumieńca wypływającego z "pochwały" a z raczej mianowania kogoś wyższą rangą niż był w rzeczywistości
- Ach nie nie, nie jestem kapłankom a jedynie akolitką w służbie naszej Pani.
- Ach to przepraszam i życzę szybkiego awansu - dodał rozpromieniony Tupik. - Chciałbym skorzystać z zasobów waszej biblioteczki, w szczególności chciałbym poszperać w księgach zawierających informacje tyczące się artefaktów...
Tupik skrobiąc z uporem w sakiewce starał się znaleźć cokolwiek przyzwoitego co mógłby złożyć w ramach datku. niestety srebrem nie chciał ubliżyć akollitce, a złoto miał tak szczelnie pochowane, że aż wstyd byłoby go szukać.
- W ofierze złożę oto tą łuskę wywerny, stwora potwora któregom niegdyś ubił, choć nie sam oczywiście...
Było nie było był to sprawiedliwy dar a już na pewno sprawiedliwy uczynek... chalfilng liczył, że dowie się więcej o kamieniu i pozostałej części do której ciągnął. Podróż na ślepo mogła być zgubna, wciąż nie znali pełnych mocy i zastosowań kamienia Świtu a co dopiero drugiej części której szukali. " jak to było burza ostrza... ostrze burzy..." - próbował przypomnieć sobie halfling jednocześnie oczekując zgody a może i pomocy akolitki...

Po kilku godzinach podczas których to kichał z powodu kurzu nieużywanych książek, to wlepiał swe zmęczone ślepka w teksty ksiąg. Nie liczył, że ot tak po prostu trafi na to na co szuka, jednak nie zamierzał dać łatwo za wygraną. " W najgorszym przypadku czegoś się nauczę" - myślał niestrudzony co jakiś czas zerkając do ksiąg które po prostu budziły jego zainteresowania - jak choćby zielarstwo...

W końcu dotarło do niego bicie dzwonu i w mig uświadomił sobie , że przyjaciele pewnie wciąż czekają na niego w karczmie... lub tuż przed nią, bo jak wynikało z wcześniejszych wizyt w takich przybytkach, zwyczajnie nie było nawet jak wejść. "Miałem znaleźć nocleg" - przypomniał sobie i w niemałej panice pożegnał się z akolitką pozostawiając księgi na stole.

Szybko znów znalazł się na dachach i począł przeszukiwać tą biedniejszą dzielnicę. Zapach koni ściągnął go szybko pod chatkę, w którą najwyraźniej zaadoptowano na noclegownię. Uwiązane konie podróżników wyraźnie na to wskazywały a pilnujący wejścia stróż czekał najwyraźniej na kolejnych...

Tupik szybko załatwił sprawę noclegu i niepomny zmęczenia, obdarcia i kilku wygłodniałych gołębi pośpieszył do przyjaciół.

Widząc ich twarze miał wrażenie , że nie spoczęli nawet na chwilę w karczmie, byli ciut zniecierpliwieni, no ale w końcu halfling miał dobre wieści, więc szczerząc niewinnie kły zbliżył się informując o znalezionym noclegu...


WOLFENBURG
magazyny przy Haumstrasse
1 dzień do oblężenia, cztery dzwony po świcie

Wieść o znalezieniu Marietty napełniła Tupika niewyobrażalną wprost nadzieją. Mimo to Lestat wydawał się być dość tajemniczy... ani jednak tajemniczość, ani zmizerniałe twarze współlokatorów noclegowni, nie potrafiły przyćmić radości Tupika. Szybko wgramolił się na dach by zapalić w spokoju fajkę, aby uspokoić nieco nóżki które same go pchały nie wiadomo gdzie...

WOLFENBURG
Świątynia Sigmara Młotodzierżcy, Archidiecezja Północna
W samo południe


Tupik lubił msze...ten sakralno święty nastrój wyciszenia i powagi, płomiennych przemów wzywających do nawrócenia, czy wszechstronne porady jak dobrze ugotować zupę... Bo nie sztuką było ją po prostu ugotować.

W tym zgiełku , tłumie i wszechobecnym zapachu potu, halfling myślał, że się udusi - i to nie tylko od nacisku zewsząd. Z pomocą przyszedł mu na szczęście William - za co dostał krótkie choć szczere
- Dzięki

Tupik niepomny, że traci doskonałą okazję do kradzieży w tłumię, począł rozkoszować się widokami, w szczególności zważał na szlachtę, która ze wsględu na ubiór jak i dostojne zachowanie zwracała szczególną uwagę Tupika.

Damulka w pawim kapeluszu zasłaniając twarz wachlarzem z przejęciem rozmawiała o czymś z inną damulką która co rusz zerkała na młodego ochroniarza, z halabardą. Jegomość w czarnym kapeluszu z długim wąsem wyraźnie coś kombinował obserwując wszystkich wkoło. Co rusz wśród szlachty ktoś się naradzał i spiskował, nieliczni wchodzili z dumą , dostojeństwem i bojaźnią Bożą do świątyni.
Podobnie jak i reszta tłumu, choć ten mimo, że w głowie miał chaos i wojnę, tu szukał pocieszenia i nadziei. Różnorakiej...
Tupik szukał też informacji... - kim jest ten z wąsiasty? A ten z dwiema damami przy boku? A ten z herbem jak zając? ... Kto tu jest najważniejszy, kto odpowiada za co... - kto tu jest prawdziwie pobożny?? - Ostatnie pytanie kierował nie tyle do tłumu co do samego siebie, tym bardziej że był dobrym znawcom ludzi - a przynajmniej ich mimiki. Kłamstwa u ludzi były widoczne, bo obserwowane z perspektywy innej mentalności i podejścia do życia. A gdy miał czas na obserwację... tej miał pod dostatkiem, gdyż wszyscy możni wyłożeni byli jak na talerzu. Nawet plecy nie przeszkadzały obserwować kto z kim rozmawia, choć Tupik teraz tym bardziej doceniał rolę kościelnych, którzy mogli obserwować twarze a po mimice odczytywać słowa, nawet najciszej powiedziane.

Dowiedział się sporo nawet więcej niż oczekiwał, nie mniejsze wrażenie wywołała jednak na nim wiadomośc o przybyciu maga " to może być już coś w tej walce..." - pomyślał z nadzieją.

Halfling nie był w stanie przebić hojności Lestata, ostatnie kilka złotych monet miał pozaszywane w schowkach swego ubrania. Mógł jednak, zrobić coś co równie przykuje uwagę akollity, Tupik wiedział, że tak doświadczona osoba jak Lestat, nie bez powodu zwraca tu nań swoją uwagę.
Tupik sięgnął po sakiewkę, otworzy i wysypał na tacę wszystko co w niej miał, dobre kilkanaście sztuk srebra i kilka miedzi, robią przy tym niezwykle bogobojną minę skruszonego "wyznawcy". Byłby jeszcze błogosławił akollitę, gdyby się nie opamiętał, ale tak czy siak miał pewność , że i on zostanie dobrze zapamiętany... miał przynajmniej taka nadzieję, wobec planów jakie powoli rysowały mu się w główce.

Na moment tupik skupił się jednak na innym przedstawieniu. W szczególności gdy usłyszał hipnotyzujące go słowa "ofiarować bezcenną relikwię"
Przez główke od razu przewinęła się myśl " kamień Świtu ! " i odtąd z pełną niecierpliwością, zapomniawszy nawet o Mariettcie obserwował niezwykłe przedstawienie. Został tylko na moment rozproszony niebywałą wręcz hojnością łowcy ludzi.

Halfling nie był w stanie przebić hojności Lestata, ostatnie kilka złotych monet miał pozaszywane w schowkach swego ubrania. Mógł jednak, zrobić coś co równie przykuje uwagę akollity, Tupik wiedział, że tak doświadczona osoba jak Lestat, nie bez powodu zwraca tu nań swoją uwagę.
Tupik sięgnął po sakiewkę, otworzy i wysypał na tacę wszystko co w niej miał, dobre kilkanaście sztuk srebra i kilka miedzi, robią przy tym niezwykle bogobojną minę skruszonego "wyznawcy". Byłby jeszcze błogosławił akollitę, gdyby się nie opamiętał, ale tak czy siak miał pewność , że i on zostanie dobrze zapamiętany... miał przynajmniej taka nadzieję, wobec planów jakie powoli rysowały mu się w główce.


"Wielebny Metropolito Świętego Kościoła Pana Naszego Sigmara! Ludu Wolfenburga! Ofiarowuję wam..."

Słowa niczym kolejny głos hipnotyzera, oznajmujący kolejne stadium snu, skierowały Tupika na nowo w główną scenę przedstawienia. Mówca niczym wyszkolony aktor, przemawiał do tłumu jak w teatrze, podwyższając dramaturgię przedstawienia. gdy napięcie sięgało już zenitu a ciekawskie oczęta zgromadzonego stadka, z napięciem wypatrywały podarunku, Pan Erin van der Vaurt oznajmił:

- Ofiarowuję wam...PALEC MAGNUSA POBOŻNEGO!!!

Halfling na moment złapał się za serce. Z wrażenia. Przez chwilę jego małe ogłuszone jestectwo nie wiedziało jak zareagować na dwuminutowy bezdech w którym oczekiwał on odkrycia tajemnicy podarunku. Tajemnica pozostała, pojawiły się za to liczne pytania. Kim u licha jest ten Magnus Pobożny , że martwy palec z jego martwego ciała ma tu w czymkolwiek pomóc? Jego serce nie wiedziało czy wierzyć w cód i ocalenie, czy też boleć nad głupotą ludzką. Sam już nie wiedział i jako nie ludź postanowił zobaczyć reakcję reszty... tej bardziej przesiąkniętą nieznaną mu wiarą, którą do tej pory właściwie się nie interesował...

Przez chwilę na jednej z ludzkich twarzy dostrzegł Mariettę, jego wzrok poleciał jednak dalej, by ze zdumieniem cofnąć się z powrotem, wciąż z niedowierzaniem, szarpnął Williama pokazując mu "kuzynkę" i sam jakby nie dowierzając w to co widzi. jego serce niepomne na figle umysłu, radowało się jednak nieomylnie, czując, że osóbka skryta pomiędzy rosłym tłumem mężczyzn, to właśnie ich poszukiwana Marietta. Przed zeskokiem z baran Williama powstrzymywała go jedynie obawa , że sam nie przeciśnie się przez tłum...
 
Eliasz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:53.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172