Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-01-2011, 13:38   #106
Kovix
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- Czy to aby nie gangrena? – spytał człowiek, wszedłszy do namiotu.

- Kim jesteś? Lekarz? Posłuchaj mnie, ja muszę być zdrowy - Robert wygiął się na hamaku - chce najsilniejsze leki, jakie tu macie...
- To ja Maurice Watkins … hmm... lekarz duszy. Co do leków, jeśli to to co myślę to i tak nie pomogą, na gangrenę najlepsza jest amputacja. Oczywiście o ile jest możliwa. Gdzie pozostali: Pan Vincent, Panna Sophie?
Robert chwilę zamarł na posłaniu, wydawało mu się, że się przesłyszał…
- Watkins? To Ty? Niemożliwe, nie wróciłbyś... - Voight chwilę dyszał z przerażenia, wykonywał ruchy, jakby chciał uciec, po kilku sekundach zaś jakby zrezygnowany zamknął jedno oko i szepcze - Przyszedłeś, żeby mnie też zabić, tak? Przegrałem, prawda?

- Zabić? O czym Pan bredzi … czy to aby nie goraczka rozpala pański umysł? Wróciłem to wszystko i myśle, że wszyscy powinnismy zabierać się stąd … Samaris czeka Panie Voight. – mężczyzna – Waktins – mówił dalej dość spokojnym głosem.

- Ty... Ty nie wyglądasz jak Watkins! ZABIŁEŚ SOPHIE - Voight rzucił się na łóżku - Pomocy, straże! Vincent! - Robert spróbował krzyczeć najgłośniej jak potrafił. Jednak nikt nie reagował. Choć minęło nieco czasu, a Robert wydzierał się dość głośno - z każdą chwilą obu mężczyznom zdawało się się coraz pewniejsze, że żaden strażnik nie przybiegnie do ich namiotu.
- Zabiłem Sophie? - Z niedowierzaniem w głosie spytał Watkins. - Mysle, ze w tym stanie za wiele sobie nie wyjaśnimy. Radze oszczedzać siły, musimy jechać dalej … jest już przewodnik. Panie Blum … - profesor spogląda w jego kierunku - … może Pan jest w lepszej formie?

Zapytany nie poruszył się. Nawet o cal nie zmienił pozycji, od kiedy wraz z pojawieniem się Watkinsa w namiocie przeniósł swój wzrok, a wraz z nim całe zainteresowanie z leżącego i bredzącego Voighta na profesora. Czy był w lepszej formie? Przynajmniej nie majaczył. Nie wydzierał się, nie trzęsła nim febra i niemiłej w ciasnym zaduchu namiotu zalatującej odeń woni przepoconego człowieka nie kalał dodatkowo zaduch psucia.

- Nigdzie z Tobą nie pójdę, morderco! Wywrotowcu! Zabij mnie teraz, albo... odejdź, zanim cię aresztują! - Robert próbował się jeszcze wydzierać, ale słabł z każdą minutą…
- Gdyby nie Pański stan brałbym te oszczerstwa na poważnie … a tak, cóż … szkoda mi Pana, potrzebuje Pan natychmiastowej pomocy - z troską w głosie mówił Watkins. - Oczywiście jeśli nie jest za późno … w tej temperaturze proces gnicia bardzo szybko postępuje.
- Nie poproszę... cię... o litość!- Robert zamykał już oczy, utrzymując się w specyficznym stanie półświadomości.

- A czy w ogóle posłał ktoś po lekarza? - Lekceważąc słowa majaczącego mężczyzny głośno zastanawiał się profesor. - Czytałem w literaturze fachowej, że jątrzące się rany dobrze jest wypalić żywym ogniem, szkoda że nie zabrałem tamtej książki ze sobą, chociaż w obecnej sytuacji i tak nie miało by to znaczenia … Nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu…
Minęło kilka minut, których świadomości Robert oczywiście nie miał
Do namiotu wszedł Vincent. Watkins z miejsca uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Tamten od razu stanął jak wryty, zaczął się dziwnie Watkinsowi przyglądać …Chwilę po nim do środka wszedł przygarbiony, nieznajomy łysawy mężczyzna z czarną, lekarską chyba torbą - ten z kolei nie zwracał na Maurice’a najmniejszej uwagi.

- Profesor! - Vincent nie kryje zdumienia. Wyglądał na zmęczonego i chorego, jak chyba każdy z delegacji. - Co pan tutaj robi?! W dodatku ubrany tak … niecodziennie.

Wojowniki cie szukać, ostrzeżenie wiedźmy działało paraliżująco na Watkinsa. Profesor tylko uniósł palec do ust i mrugnął porozumiewawczo do Vincenta.
Łysawy człowiek zatrzymał się, przetarł zmęczone oczy i popatrzył wyraźnie zdziwiony na Vincenta.

- Przepraszam...- drapie się po głowie - Do kogo pan właściwie mówi...?
Przeniósł za chwilę wzrok na leżącego Voighta, a potem na wpatrującego się w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni namiotu Bluma.
- Czy to któryś z panów jest profesorem? Jakiej dyscypliny, jeśli można wiedzieć?

- Muszę, muszę … ochłonąć – szepnął Vincent podpierając się lekarza. - To chyba gorączka, doktorze. jeśli skończy pan z moim przyjacielem, czy mógłby pan zerknąć na mnie.
Potem, jak trzaśnięty obuchem Vincent wyszedł na zewnątrz namiotu.
Omijając zdziwionego medyka profesor poszedł w ślady Rastchella. Vincent na szczeście nie odszedł daleko. Watkins upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje stanął tuż za nim i cicho szepnał:
- Dziękuję, że nic więcej Pan nie powiedział.

Vincent ledwie powstrzymywał się chyba, by nie krzyknąc. Mara nie odpuszczała, wyjście z namiotu nie przerwało halucynacji...Rastchell zamyka oczy, robi parę głębokich wdechów...
- Musimy jechać dalej, w sumie to już nas tu nie ma. Samaris czeka … wiem także, że jest już przewodnik.- to był głos Watkinsa.

Ciebie tu nie ma. Nie ma - powtarzał sobie Vincent. Oczy miał zaciśnięte, serce waliło.
- Vincent? To Ty? - zza kotary nagle rozległ znajomy głos Roberta - Przyszedłeś...

Słysząc głos przyjaciela Rastchell cofnął się jednak. Nie można było go tak zostawić. Ostatni raz spojrzał na Watkinsa. Słyszał głosy. Czicza, upał, odwodnienie, biegunka i choroba zrobiły swoje. Wy
Wciągnął rękę, jakby chciał dotknąć zjawy, lecz potem się rozmyślił.
- Tak, to ja - wrócił się do rannego. - Jest tutaj lekarz. Zajmie się tobą. Wszystko będzie dobrze.

- Aresztuj go! – ożywił się Robert -To Watkins, przyszedł nas zabić, jak Sophie! Nas też zepchnie, Vincencie, też spadniemy... – mimo względnej świadomości, Voight wyraźnie majaczył.

- Proszę, uspokój się przyjacielu. Tutaj nikogo poza nami nie ma, prawda doktorze? - skierował pytanie do medyka. - Jesteś ranny. A ja jestem zmęczony. Nikogo tu nie ma. - Powtórzył takim głosem, jakby chciał przekonać i siebie. Potrząsnął głową.

- Ale... Ty też? Ty jesteś z nim? Dlaczego nie zabijecie mnie w takim razie... Musimy... opuścić to miejsce, lecieć!

- Proszę, Robercie - Vincent próbował przekonać majaczącego przyjaciela. - Spójrz. Nikogo tutaj nie ma!
Wstał i ruszył w miejsce, gdzie widział zjawę. Stała teraz w wejściu namiotu.
- Panie...- medyk usiadł obok siennika Roberta na nadgniłym pniaku - ...jak brzmi jego nazwisko?

- Voight. Robert Voight - odezwał się Vincent, próbując dotknąc stojącego przed nim Watkinsa. Palec napotkał na zwykłe ciało, z pewnością materialne choc zaskakująco chłodne. Profesor nie był też spocony. Maurice patrzył na niego w milczeniu, dziwnym wzrokiem.

- Panie Voight. - doktor otworzył z trzaskiem klamer swoją torbę - Proszę posłuchac swojego przyjaciela. Nikogo tu nie ma. Goraczkuje pan. Ma pan omamy. To się zdarza w tropikach, proszę leżec spokojnie.

Zdawało się Vincentowi, że ostatnie słowo, jakie wypowiedział Robert, brzmiało - Zabij... - Nie wiadomo jednak, czy wypowiedział je do Watkinsa, czy do Vincenta...
- Zabij...
Medyk wzdrygnął się, a potem bez słowa zabrał się do roboty...
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline