| - Czy to aby nie gangrena? – spytał człowiek, wszedłszy do namiotu.
- Kim jesteś? Lekarz? Posłuchaj mnie, ja muszę być zdrowy - Robert wygiął się na hamaku - chce najsilniejsze leki, jakie tu macie...
- To ja Maurice Watkins … hmm... lekarz duszy. Co do leków, jeśli to to co myślę to i tak nie pomogą, na gangrenę najlepsza jest amputacja. Oczywiście o ile jest możliwa. Gdzie pozostali: Pan Vincent, Panna Sophie?
Robert chwilę zamarł na posłaniu, wydawało mu się, że się przesłyszał…
- Watkins? To Ty? Niemożliwe, nie wróciłbyś... - Voight chwilę dyszał z przerażenia, wykonywał ruchy, jakby chciał uciec, po kilku sekundach zaś jakby zrezygnowany zamknął jedno oko i szepcze - Przyszedłeś, żeby mnie też zabić, tak? Przegrałem, prawda?
- Zabić? O czym Pan bredzi … czy to aby nie goraczka rozpala pański umysł? Wróciłem to wszystko i myśle, że wszyscy powinnismy zabierać się stąd … Samaris czeka Panie Voight. – mężczyzna – Waktins – mówił dalej dość spokojnym głosem.
- Ty... Ty nie wyglądasz jak Watkins! ZABIŁEŚ SOPHIE - Voight rzucił się na łóżku - Pomocy, straże! Vincent! - Robert spróbował krzyczeć najgłośniej jak potrafił. Jednak nikt nie reagował. Choć minęło nieco czasu, a Robert wydzierał się dość głośno - z każdą chwilą obu mężczyznom zdawało się się coraz pewniejsze, że żaden strażnik nie przybiegnie do ich namiotu.
- Zabiłem Sophie? - Z niedowierzaniem w głosie spytał Watkins. - Mysle, ze w tym stanie za wiele sobie nie wyjaśnimy. Radze oszczedzać siły, musimy jechać dalej … jest już przewodnik. Panie Blum … - profesor spogląda w jego kierunku - … może Pan jest w lepszej formie?
Zapytany nie poruszył się. Nawet o cal nie zmienił pozycji, od kiedy wraz z pojawieniem się Watkinsa w namiocie przeniósł swój wzrok, a wraz z nim całe zainteresowanie z leżącego i bredzącego Voighta na profesora. Czy był w lepszej formie? Przynajmniej nie majaczył. Nie wydzierał się, nie trzęsła nim febra i niemiłej w ciasnym zaduchu namiotu zalatującej odeń woni przepoconego człowieka nie kalał dodatkowo zaduch psucia.
- Nigdzie z Tobą nie pójdę, morderco! Wywrotowcu! Zabij mnie teraz, albo... odejdź, zanim cię aresztują! - Robert próbował się jeszcze wydzierać, ale słabł z każdą minutą…
- Gdyby nie Pański stan brałbym te oszczerstwa na poważnie … a tak, cóż … szkoda mi Pana, potrzebuje Pan natychmiastowej pomocy - z troską w głosie mówił Watkins. - Oczywiście jeśli nie jest za późno … w tej temperaturze proces gnicia bardzo szybko postępuje.
- Nie poproszę... cię... o litość!- Robert zamykał już oczy, utrzymując się w specyficznym stanie półświadomości.
- A czy w ogóle posłał ktoś po lekarza? - Lekceważąc słowa majaczącego mężczyzny głośno zastanawiał się profesor. - Czytałem w literaturze fachowej, że jątrzące się rany dobrze jest wypalić żywym ogniem, szkoda że nie zabrałem tamtej książki ze sobą, chociaż w obecnej sytuacji i tak nie miało by to znaczenia … Nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu…
Minęło kilka minut, których świadomości Robert oczywiście nie miał
Do namiotu wszedł Vincent. Watkins z miejsca uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Tamten od razu stanął jak wryty, zaczął się dziwnie Watkinsowi przyglądać …Chwilę po nim do środka wszedł przygarbiony, nieznajomy łysawy mężczyzna z czarną, lekarską chyba torbą - ten z kolei nie zwracał na Maurice’a najmniejszej uwagi.
- Profesor! - Vincent nie kryje zdumienia. Wyglądał na zmęczonego i chorego, jak chyba każdy z delegacji. - Co pan tutaj robi?! W dodatku ubrany tak … niecodziennie.
Wojowniki cie szukać, ostrzeżenie wiedźmy działało paraliżująco na Watkinsa. Profesor tylko uniósł palec do ust i mrugnął porozumiewawczo do Vincenta.
Łysawy człowiek zatrzymał się, przetarł zmęczone oczy i popatrzył wyraźnie zdziwiony na Vincenta.
- Przepraszam...- drapie się po głowie - Do kogo pan właściwie mówi...?
Przeniósł za chwilę wzrok na leżącego Voighta, a potem na wpatrującego się w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni namiotu Bluma.
- Czy to któryś z panów jest profesorem? Jakiej dyscypliny, jeśli można wiedzieć?
- Muszę, muszę … ochłonąć – szepnął Vincent podpierając się lekarza. - To chyba gorączka, doktorze. jeśli skończy pan z moim przyjacielem, czy mógłby pan zerknąć na mnie.
Potem, jak trzaśnięty obuchem Vincent wyszedł na zewnątrz namiotu.
Omijając zdziwionego medyka profesor poszedł w ślady Rastchella. Vincent na szczeście nie odszedł daleko. Watkins upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje stanął tuż za nim i cicho szepnał:
- Dziękuję, że nic więcej Pan nie powiedział.
Vincent ledwie powstrzymywał się chyba, by nie krzyknąc. Mara nie odpuszczała, wyjście z namiotu nie przerwało halucynacji...Rastchell zamyka oczy, robi parę głębokich wdechów...
- Musimy jechać dalej, w sumie to już nas tu nie ma. Samaris czeka … wiem także, że jest już przewodnik.- to był głos Watkinsa.
Ciebie tu nie ma. Nie ma - powtarzał sobie Vincent. Oczy miał zaciśnięte, serce waliło.
- Vincent? To Ty? - zza kotary nagle rozległ znajomy głos Roberta - Przyszedłeś...
Słysząc głos przyjaciela Rastchell cofnął się jednak. Nie można było go tak zostawić. Ostatni raz spojrzał na Watkinsa. Słyszał głosy. Czicza, upał, odwodnienie, biegunka i choroba zrobiły swoje. Wy
Wciągnął rękę, jakby chciał dotknąć zjawy, lecz potem się rozmyślił.
- Tak, to ja - wrócił się do rannego. - Jest tutaj lekarz. Zajmie się tobą. Wszystko będzie dobrze.
- Aresztuj go! – ożywił się Robert -To Watkins, przyszedł nas zabić, jak Sophie! Nas też zepchnie, Vincencie, też spadniemy... – mimo względnej świadomości, Voight wyraźnie majaczył.
- Proszę, uspokój się przyjacielu. Tutaj nikogo poza nami nie ma, prawda doktorze? - skierował pytanie do medyka. - Jesteś ranny. A ja jestem zmęczony. Nikogo tu nie ma. - Powtórzył takim głosem, jakby chciał przekonać i siebie. Potrząsnął głową.
- Ale... Ty też? Ty jesteś z nim? Dlaczego nie zabijecie mnie w takim razie... Musimy... opuścić to miejsce, lecieć!
- Proszę, Robercie - Vincent próbował przekonać majaczącego przyjaciela. - Spójrz. Nikogo tutaj nie ma!
Wstał i ruszył w miejsce, gdzie widział zjawę. Stała teraz w wejściu namiotu.
- Panie...- medyk usiadł obok siennika Roberta na nadgniłym pniaku - ...jak brzmi jego nazwisko?
- Voight. Robert Voight - odezwał się Vincent, próbując dotknąc stojącego przed nim Watkinsa. Palec napotkał na zwykłe ciało, z pewnością materialne choc zaskakująco chłodne. Profesor nie był też spocony. Maurice patrzył na niego w milczeniu, dziwnym wzrokiem.
- Panie Voight. - doktor otworzył z trzaskiem klamer swoją torbę - Proszę posłuchac swojego przyjaciela. Nikogo tu nie ma. Goraczkuje pan. Ma pan omamy. To się zdarza w tropikach, proszę leżec spokojnie.
Zdawało się Vincentowi, że ostatnie słowo, jakie wypowiedział Robert, brzmiało - Zabij... - Nie wiadomo jednak, czy wypowiedział je do Watkinsa, czy do Vincenta...
- Zabij...
Medyk wzdrygnął się, a potem bez słowa zabrał się do roboty...
__________________ Incepcja - przekraczamy granice snu... Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy... Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie... |