Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-12-2011, 00:41   #211
Kovix
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Samotny mężczyzna stał na potężnej skale, jedynej w promieniu wielu mil na bezkresnej pustyni, którą przemierzał. Wpatrywał się uporczywie w jeden punkt, jakby tam właśnie miał znajdować się cel jego podróży, upragniony horyzont. Od wielu dni ten człowiek wpatrywał się w ów punkt, przekonany najwyraźniej, że właśnie w tym miejscu odnajdzie swoje przeznaczenie. Nikt też nie próbował człowieka wyprowadzić z błędu, pokazać mu inną drogę, inne miejsce. Prawda była taka, że i tak nie udałoby mu się czegokolwiek wytłumaczyć.


Robert Voight dawno stracił już resztki rozsądku. Teraz, miotany na przemian tęsknotą, strachem, miłością i nienawiścią po prostu parł przed siebie, nie oglądając się na towarzyszącego mu Vincenta, ani nawet swoje własne potrzeby fizyczne. Pustynia była dla niego Drogą. Droga, jak wiadomo, stanowi jedynie etap przejściowy, przeszkodę w osiągnięciu Celu.

Jedzenie? Oczywiście, przyjmował pokarm. Żyjące na pustyni jaszczurki, chrząszcze, tu i ówdzie, przy oazie, kora z drzewa. Z tym, że mało go to obchodziło, należało do świata, który dawno już przestał go zajmować. On widział tylko Cel i Drogę. I swoją Wolę Życia, przez którą Cel się spełni. Przez to rzadko też rozmawiał z Vincentem – choć nadal był dla niego życzliwy, stał się nieco… nieobecny. Myślami spacerował z rodziną po ulicach Xhystos, godzinami rozprawiając o niebezpieczeństwach, z jakimi mierzył się w swej pracy i grożących w związku z tym jego rodzinie. Przeczesywał palcami włosy swojej ukochanej Żony, szczerzył zęby do córki w figlarnym uśmiechu. W tych snach na jawie nie było miejsca dla takich rzeczy, jak jedzenie, picie, chłód, ból, czy rozmowa z Vincentem. Ten ostatni chyba to rozumiał, a może… odczuwał rezygnację?

Czy Robert Voight stał się w związku z tym szaleńcem, na w pół umarłym, opętanym jakąś pokraczną Ideą wariatem, dla którego nie liczyło się nic, prócz niej właśnie? To pytanie pozostawało bez odpowiedzi, ponieważ nie było nikogo, kto mógłby to obiektywnie ocenić. Na pustyni brakowało gabinetów psychiatrycznych, brakowało szpitali, brakowało nawet zwykłych ludzi, którzy spacerując, pokazywali sobie palcami szaleńców, ludzi z marginesu i w ten magiczny, rytualny sposób dokonywali swoistego aktu ostracyzmu, wyrzucania poza nawias tych, którzy nie pasowali do ich ułożonej wizji rzeczywistości.

Z pewnością Robert Voight nie pasował do żadnej wizji rzeczywistości, ułożonej, czy nie. Czy pozostał człowiekiem? Tak, raczej tak. Na pewno wymykał się kryteriom oceny tzw. ludzi cywilizowanych, którzy lubili stać na pewnym gruncie Dobra, Zła, Prawa i tym podobnych. Którekolwiek z tych dużych słów przyłożyć teraz do Roberta Voighta, efekt byłby raczej śmieszny. On był poza tym, całkowicie po drugiej stronie.

Czy można go za to winić? Byłże on w całości architektem swojej Drogi, kowalem swego losu, trzymał w garści wszystkie sznurki, pociągając za nie w odpowiednich momentach? Przecież to Samaris odmieniło go, pokazało mu rzeczy, których wcześniej nie był świadom; ustami między innymi Vincenta przekazał Prawdę, która tak Robertowi przestawiła życie…

Podróżował więc, szedł, czasami czołgał się, czasami nawet biegł, każdego dnia szydząc ze Śmierci i jej wiernych adiutantów: Głodu, Chorób, Bólu i innych pomniejszych oficerów – Drzazgi W Nodze, Złamanego Paznokcia, Suchego Gardła. Pustynia przerodziła się las, a las w dżunglę. Na skraju dżungli spotkali ich niegdysiejszą towarzyszkę, Iris Casse, która teraz przeprowadzała ich przez tropiki… Wszyscy chyba dawno uznali ją za zmarłą, ale jakie to miało znaczenie? Czy robiło to jakąś różnicę?

Tutaj mieli już więcej pożywienia i wody, a dzikie zwierzęta nie ruszały ich, omiatając wzgardliwie – litościwym spojrzeniem. Kiedy dotarł do Trahmeru, nie bardzo nawet kojarzył, że już tu kiedyś spędził długi czas, że tu pozbawił kogoś życia, tutaj chorował i polował na Warkinsa. Tamte rzeczy, tak kiedyś ważne i istotne, teraz już były bez znaczenia. Vincent długo musiał mu tłumaczyć, dlaczego powinni być ostrożni w tym dziwnym mieście. Dopiero po jakimś czasie Robert przypomniał sobie, co robił tutaj tak dawno temu.

Piękny i straszliwy Trahmer zmienił się rzeczywiście od ich ostatniej wizyty. Żadnych białych, tylko spokojni i powolni tubylcy, snujący się po mieście pozornie bez celu i nie zwracający uwagi, dokładnie tak, jak zwierzęta w dżungli, na dwójkę przybyszów… Nikt się do nich nie odzywał. Wieczorem Vincent wziął jakiś duży, smaczny owoc z kosza na rynku; zjedli. Być może, gdyby stanowili część lokalnej wspólnoty, zostaliby osądzeni za kradzież. Ale oni przecież nie istnieli, byli zupełnie gdzie indziej. Trahmer był tylko etapem przejściowym, chwilową barierą. Zasłoną.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline