Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-09-2014, 01:26   #37
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Dalsza podróż

Jacy bogowie są czczeni w cieniach tego heretyckiego lasu?

Jakie diabły wychodzą nocami z czarnych czeluści bagien?

Jakie ziemskie i nieziemskie postaci mogą czaić się poza lichym kręgiem światła, rzucanym przez naszą wiedzę?

Moritz przeczesywał zielony bezmiar, pogrążony w rozmyślaniach. Nie interesowały go tajemnice starożytności, na których nie można się wzbogacić – był w końcu zwiadowcą, który sprzedawał swoje umiejętności temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. Jednak po ostatnich doświadczeniach miał wrażenie bycia obserwowanym przez niewidzialne duchy przeszłości, kryjące się w ocienionych zakamarkach falującego, szmaragdowego morza liści. Każdy krok mógł go przybliżać do ponurego niebezpieczeństwa, które unosiło się, jak groźny cień, ponad pradawnym lasem. Oczekiwał, że czyhające za nim cienie nabiorą życia i rzucą się na niego z zębami i pazurami. Jego obawy były uzasadnione – komuś nieświadomemu knieja mogła wydawać się opuszczona, ale ona aż tętniła życiem, nie tylko zwierząt. W złowieszczej ciszy kocie stąpanie górala brzmiało dziwnie głośno, ale nie czyniło tak wielkiego hałasu, jak mu się zdawało. Przeklinał za to czynioną przez towarzyszy wrzawę, która może ponieść się jak dzwon na alarm w stronę dzikich uszu, czających się w zdradzieckiej otchłani.

Większość ludzi, z którymi miał do czynienia, nadawała się raczej na osadników. Mimo że było to już nowe pokolenie emigrantów, które wyrosło na srogim pograniczu, nauka orientacji w lesie była dla nich tylko nabytą z konieczności umiejętnością. On się urodził z ostrożnością i przebiegłością, której inni próbowali się nauczyć. W takim terenie warty był dziesięciu żołnierzy. Nawykły do leśnego życia, był bardziej użyteczny węsząc w dzikich ostępach, niż zamknięty w forcie. Była to w dużej mierze zasługa niezwykłej siły i zwinności góralskiej rasy, przyzwyczajonej do zdobywania zakazanych szczytów. Oczywiście dużą część czterdziestoletniego życia spędził również wewnątrz murów miast. Lecz wilk nie przestawał być wilkiem tylko dlatego, że zrządzeniem losu znalazł się wśród psów obronnych.

Fragmenty widocznego nieba zmieniły barwę z różowej na niebieską. Wszechogarniająca cisza i majestat pierwotnego lasu zaczynały go przygnębiać. Nie ćwierkały nawet ptaki, nie chrobotały wiewiórki. Tylko wiatr szeptał wśród czarnych gałęzi olbrzymiego, gęstego niczym dżungla, boru. Moritz uważnie nasłuchiwał, gdyż nawet najbystrzejsze spojrzenie nie było w stanie przedrzeć się przez plątaninę liści dalej, niż na parę stóp w każdym kierunku.

Pożytek ze wzroku miał uczynić dopiero wtedy, gdy ujrzał nawis czarnej, podobnej do krzemienia skały, która była częścią wystającej między drzewami grani – jej szczyt ginął w chmurze otaczających liści. Wąska krawędź tworzyła naturalne obejście prowadzące na stromy szczyt – wspiął się na jakieś pięćdziesiąt stóp i znalazł w okalającej skałę zielonej gęstwinie. Pnie drzew już tu nie docierały. Szedł na oślep wśród liści, w końcu jednak zauważył błękit nieba i chwilę później wyszedł na jasne, gorące światło słońca. Pod jego stopami rozciągał się zielony dach kniei, równie nieprzenikniony jak z dołu. Nie ujrzał za wiele. Bezkres falował, czasami urywając się w miejscach bagien i jezior. Na zachodzie ponury gaj okalał smętne, skaliste szczyty rozrywające niebo. Gdzieś w oddali, na północnym zachodzie, zobaczył ruiny, chyba wieży, sterczącej na wysokim wzgórzu, wyglądającej jak część jakiegoś większego kompleksu. Daleko na północnym wschodzie - w stronę gdzie podróżowali - las przechodził w góry.

Gdy tak prześlizgiwał się między pniami drzew, czyniąc mniej hałasu niż wiatr wiejący wśród pni, dotarł do miejsca, w którym zarośla zaczęły się przerzedzać. Usłyszał stłumione odgłosy rozmów. W niewielkim zagłębieniu, przypominającym wyrzeźbiony ręką natury amfiteatr, zobaczył siedem ciężko obładowanych mułów i paradującego pośród nimi mężczyznę o ciemnej karnacji. Odziany był w pozłacane buty i – mimo upału – podbijaną gronostajem tunikę bogatego kupca. Cywilizowane rysy Araba kontrastowały z twarzami towarzyszących mu ludzi. Pokryte bliznami, z gorejącymi oczami, były dzikie i pierwotne jak otoczenie, na tle którego się ukazały. Było ich koło trzydziestu, lecz tylko siedmiu – pewnie przepatrywaczy – posiadało konie. Wszyscy uzbrojeni. Moritz usilnie pragnął pozostać niezauważony, lecz pogranicznicy wynajęci przez człowieka interesu byli równie sprawni w sztuce chodzenia po lesie, jak on.

- Kto idzie! – wezwał go szorstki głos. – Zostań na miejscu, dopóki cię nie rozpoznamy, albo przeszyjemy cię strzałą! Ilu was jest?

Pocieszającym był fakt, że tym razem nikt nie chciał obedrzeć ich żywcem ze skóry.

Moritz spokojnie upuścił trzymany w ręku łuk, który i tak nie miał naciągniętej cięciwy. W zwolnionym tempie uniósł w górę obie ręce, puste dłonie kierując w stronę napotkanych ludzi, przy czym lewą rękę wyciągnął do wyprostu, prawą zaś zatrzymał nieco powyżej ucha. Był to umówiony z kompanami sygnał, oznaczający, że Moritz został wykryty i że może być niebezpiecznie. Miał tylko nadzieję, że akurat przynajmniej jeden z towarzyszy patrzy na niego i że nie zasłaniają go jakieś krzaki.

- Idą dzielni, prawi wędrowcy - zdecydowanym, acz łagodnym głosem odrzekł Moritz - którzy przed ujawnieniem się woleliby wiedzieć, z kim mają do czynienia.

Jeden z najemników miał na oku Moritza, podczas gdy reszta pograniczników rozbiegła się wokół kotliny, we wszystkie strony. Kupiec wyglądał na poddenerwowanego.

- Jest ich sześciu. Nie widać więcej. Dwóch krasnoludów. Wszyscy uzbrojeni. Mają konia i dwa psy.

- Jesteś pewien? Taka mała grupka w środku Steigerwaldu?

- Są ranni. To nie bagienne diabły zabobonny głupcze. Poza tym, we wszechświecie nie ma niczego, czego nie przetnie zimna stal.

- Jak widać, zmierzamy z towarami. Do Kirchheimbolanden. Nic szczególnego. A wy? Skąd te rany?

- Sprowadźcie ich tutaj. Jak są ranni i idą z zachodu to pewnie wiedzą coś, co może nam uratować tyłki - z grubej, arabskiej szyi obciążonej złotym łańcuchem wydobył się gardłowy głos, podobny do syku kobry. - Już raz oberwaliśmy, wystarczy kłopotów - faktycznie, Moritz zauważył całkiem świeże bandaże u niektórych wojaków.

- No to panowie, chyba otrzymaliście zaproszenie do wspólnej wieczerzy - odpowiedział najemnik, z nutką ironii w głosie. - Tylko bez żadnych podejrzanych ruchów.

Jochen nie miał nic do ukrycia, a poza tym miał wrażenie, że wygląda na porządnego kupca. Jako taki miał dość spore szanse przekonać członków tamtejszej karawany, że nie ma złych zamiarów.

Z łukiem przewieszonym przez ramię i prowadząc objuczonego trofeami wierzchowca ruszył w stronę obozu.

- Idę! - powiedział, na wszelki wypadek pragnąc uspokoić co bardziej nerwowych obozowiczów.

Roran także bez wyciągania broni (jakby jej potrzebował dobywać) i pokazując Bhazer’owi by poszedł za nim, wyszedł z krzaków i skierował się w kierunku rozmówców.

- Idziemy w pokojowych zmiarach, zaatakowali nas zielonoskórzy! - krzyknął.

- Dobre pół dnia temu - dodał, precyzując wypowiedź Rorana, Jochen.

Ivan odważnie ruszył w stronę kupców z - jak zwykle - przyjaznym uśmiechem na twarzy. Obok niego dumnie kroczył Smok, który równie jak jego pan, chciał zrobić dobre wrażenie. Oboje mieli dobre przeczucie, co do napotkanej grupy.

Zbliżywszy się nieco, Ivan podniósł ręce do góry w teatralny sposób.
- Nie musicie się nas obawiać – powiedział z miłym tonem. – Mamy już dosyć wrażeń jak na jeden dzień. Chcemy jedynie gdzieś przenocować i jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego lasu.

Moritz dyskretnie próbował wypatrzeć, czym handlował kupiec z Arabii. Nie zamierzał dzielić się wieściami, jeśli sam nie usłyszy czegoś interesującego. Wieść za wieść. Plotka za plotkę. Tak robili do tej pory i miał nadzieję, że tym razem jego kompani również będą wstrzemięźliwi i nawet trunek, jaki zapewne pojawi się przy okazji wieczerzy, nie rozwiąże im zanadto języków.

Arab nie zrobił na nim dobrego wrażenia, więc wolał być ostrożny. Za plecami zawsze osłona - koń, towarzysz, drzewo, kamień, cokolwiek. Do ust nie brać żadnego jedzenia i picia, póki nie upewni się, że ludzie kupca nie spożywają tego samego.

Zastanawiał się, co to były za ruiny, które widział ze wysokości skalnego występu, na który wspiął się kwadrans wcześniej. Korciło go, żeby je zbadać, zwłaszcza, jeśli nie wymagałoby to zbyt dużego zbaczania z trasy. Zobaczy się, co powiedzą ludzie z tej karawany. Z czym walczyli, gdzie to było, czy wiedzą coś o ruinach? Jeśli Arab nie będzie zbyt rozmowny, to trzeba będzie podpytać gdzieś na boku, co bardziej poczciwie wyglądającego przepatrywacza.

- Wcale się nie dziwię, że coś próbowalo powiesić wasze skóry na krzakach - wargi uśmiechniętego Araba odsłoniły sczerniałe dziąsła i srebrno-złotą mozaikę zębów. - Szukacie śmierci czy zabrakło wam brzdęku na kilka mieczy?

Najemni wojownicy wyglądali, jak gdyby widzieli wiele kampanii w swoim życiu. Skóra i oka pierścienic były zużyte, a powiewające beztrosko za zbrojnymi ramionami peleryny poszarpane i poplamione. Z twarzy można było wyczytać, że zaznali zmienności losu - jednego dnia plądrowanie i bogactwo, następnego - pusta sakiewka i zaciśnięty pas.

Można było ich podzielić na trzy charakterystyczne grupy. Najliczniejszą stanowili mężczyźni z ciężkimi kuszami, którzy teraz zajęci byli upewnianiem się, że kotlina to bezpieczne miejsce na postój. Pięciu barczystych, łypiących podejrzliwie osiłków o kruczoczarnych włosach zdawało się być osobistą ochroną handlarza. Ostatnią grupę stanowiło siedmiu surowych weteranów, wyglądających jakby życie spędzili w siodle jako konni łucznicy. Jeśli jakiekolwiek stworzenie lasu spoglądało chciwym wzrokiem na towary tłustego kupca, musiało liczyć się z przyjęciem wielu ciężkich ciosów przed zdobyciem czegokolwiek.

Lider karawany wraz z nieodstępującą go ochroną zbliżył się na pogawędkę z podróżnikami, a reszta zajęła się patrolowaniem, dbaniem o zwierzęta i rozkładaniem namiotów. Trudno było zorientować się, co takiego kupiec przewoził, ale po ilości różnorakich pojemników i opakowań można było wywnioskować, że karawana nie była wyprofilowana pod kątem określonych asortymentu. Pograniczników, którzy utrzymywali się z takiej formy zarobku zwyczajowo zwano poganiaczami mułów, chociaż dla co bardziej zamożniejszych “kupców” te określenie było co najmniej obraźliwe.

Jochen, kupiec jakby nie było, poczuł się niemal jak w domu.

- Leonhardt - przedstawił się. - Skąd i dokąd bogowie prowadzą? - spytał. - I co za nieszczęście was spotkało?

- Na imię mi Jaasim. Wracam ze wschodnich księstw, jak - wyraźnie zaakcentował następne słowo - bóg pozwoli to z powrotem do Czarnej Zatoki. Nie wyglądacie na łaziki, więc na pewno podróżujecie z Kirchheimbolanden. Jakimi to niebezpieczeństwami tym razem nęka Steigerwald? Vilgerd! Chyba będzie trzeba zmienić szlak. Nieszczęście? Jakie tam nieszczęście! Potyczka ze zbiegami. Pewnie przyniosło ich z kopalni tej twierdzy, jak to... Z Riesenburga. Nie zdziwi mnie, jak kiedyś całe setki tych ludzkich i orczych bękartów obróci te śmieszne państewko w pył - powiedział z niekrytą zawiścią, przypominając o powszechnym na pograniczu zwyczaju wyręczania się półorkami w ciężkich robotach fizycznych.

- Ivan Bramin – postąpił za przykładem Jochena.

Mężczyzna przez moment zaczął spoglądać w przestrzeń, jakby usilnie starał się coś przemyśleć. Potem spojrzał na ludzi wokoło, zastanawiając się, czy można im powiedzieć prawdę. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że raczej nie wyglądają niepokojąco. Dodatkowo podejrzewał, że arab, jako kupiec może wiedzieć coś na temat ich byłego pracodawcy.

- Z początku podróżowaliśmy, jako ochrona pewnej karawany. Jej przywódcą był niejaki Eugen Holdinghausen. Niestety, nie okazał się on zbyt dobrym pracodawcą. Prowadził nas wprost w sidła jakichś kultystów chaosu, którzy zamieszkują ten las. My byliśmy akurat na zwiadach, dzięki czemu uniknęliśmy bezpośredniego kontaktu z tymi… istotami… Przynajmniej większość z nas. – mówiąc to spojrzał na Thurina. – Jednak reszta karawany nie miała tyle szczęścia… Część z nich wybili, a część zabrali ze sobą. Teraz zmierzamy na wschód.

Jaasim wymamrotał pod nosem jakąś zabobonną inwokację. Spojrzał po ochroniarzach, którzy się żegnali, kilku splunęło za siebie.

- Wy, ludzie północy - określił podróżników zbiorowo, nie rozróżniając pochodzenia - macie na co dzień do czynienia z namacalnym złem. Mój umysł ciemnieje, kiedy usiłuje je pojąć, mimo że sam wywodzę się z kraju przez wieki rządzonego przez czarnoksiężników czczących pradawnych bogów, którzy podobno nie umarli, lecz śpią w czarnych otchłaniach poza ludzkim pojmowaniem. Nasze imperium było tak przesiąknięte czarami, że nawet monety z tamtego okresu mają swe magiczne właściwości! - wykrzyczał, a na jego twarzy ukazały się lęki, budzone przez bolesne wibracje pamięci i ciąg nieprzyjemnych skojarzeń. Wydawał się teraz mały jak złamany torturami niewolnik. Najemnicy przerywali pracę i patrzyli nań pytająco. Zabobonny Arab wyglądał, jakby poczuł obecność ponurej rzeczywistości poza materialną zasłoną iluzji. Nagle spojrzał, jakby coś otrząsnęło go z czarnych pajęczyn.

- Jeśli chcecie, możemy wymienić się informacjami. Ba, możemy nawet ubić interes. Ale już zbyt wiele razy moim życiem kierowały nieubłagane zrządzenia bezlitosnego losu, żebym pozwolił sobie ryzykować. Jak najszybciej się stąd zabierzcie, znajdźcie sobie jakieś inne miejsce na postój i pod żadnym pozorem nie próbujcie nas śledzić.

Powoli wyrastająca wokół ściana ciemności była przecinana coraz częstszymi, srebrzystymi nitkami deszczu.

Thurin, nie starając się ukryć swojej obecności, ruszył za resztą drużyny. Nie afiszował się i nie włączał się do dyskusji. Przynajmniej do chwili. Czarna Zatoka? Tak, dobrze słyszał. I ten arab. Czy już go gdzieś nie widział?

Słowa same uleciały mu z ust.

- Wielmożny Jaasimie - zaczął - Zwę się Thurin Lokbur, jestem synem Thana Thurina Starszego z klanu Lokbur z Barak Varr. Czy my się znamy?

- Nie - brzmiała szorstka i krótka odpowiedź. Arab widocznie nie ufał teraz nikomu bardziej niż pociągniętemu za ogon bykowi. Stojący nieopodal mężczyźni o potężnej i surowej budowie pokazywali sobie pokiereszowanego Thurina palcami.

- A ten nocny pies z jakiego piekła wylazł?

Na wybuch śmiechu dzikiego niczym korsarski krasnolud spurpurowiał, myśląc, że wyszedł na głupka.

Jedno spojrzenie na rozbawionych ochroniarzy wystarczyło, by rozsierdzić khazada. Porzucając wszelkie zasady dobrego wychowania i protokołu dyplomatycznego, zwrócił gębę w stronę najbliższego z ochroniarzy.

- Coś cię rozśmieszyło pipko? - warknął.

- Jeśli mamy się stąd zabrać, jak najszybciej - wtrącił Moritz, starając się rozładować napięcie kierując rozmowę na inne tory - to wolelibyśmy wiedzieć, gdzie iść, żeby nie wpaść wprost na jakieś niebezpieczeństwo. Ci zbiegowie, z którymi walczyliście? Wybici do nogi? Uciekli? Jeśli tak, to w którą stronę? Wiecie dokąd zmierzali?

- Ponadto - nie czekając na odpowiedź kontynuował góral - jeśli macie mapy okolicy i zgodzicie się je pokazać, to chętnie w zamian pokażemy naszą, musimy tylko nanieść na nią najnowsze obserwacje. Ze szczytu skalnego niedaleko stąd na północny zachód widziałem jakąś jakby wieżę. Wiecie coś o niej?

- Ci, których spotkaliśmy, leżą jak zarżnięte bawoły. Czy wszyscy wybici, tego nigdy nie wiadomo - zaczął Vilgerd, brodaty olbrzym o jastrzębiej twarzy i ponurych oczach. - Bandy banitów, zbiegów i barbarzyńców grasują tu niepowstrzymane przez nikogo. A co do mapy... Nigdy jej nie używałem - wygląd wyhodowanego na rubieżach twardego zbira zdawał się potwierdzać jego słowa. - Jak chcecie dojść do Goldisthal, musicie skierować się przez góry. Gdy napotkacie wysoki jak dwóch rosłych chłopów kamień ogham, skręcicie od niego w prawo i obejdziecie wielkie jezioro jego północnym brzegiem. Później czeka was ponowna wędrówka lasem na wschód, przy górach odbijecie na północny wschód i jesteście w Goldisthal, choć, mimo że was nie znam, mam nadzieję, że tylko przejazdem.

- Wieża, powiadasz - kontynuował Vilgerd, w którym Moritz wyczuwał kolegę po fachu - to dzwonnica zrujnowanej świątyni z kto wie jak dawnych czasów.

- Czasów krucjat - dodał Jaasim. Pamięć o tej krwawej klęsce była dla niego czarną plamą w kronikach dumnego i skorego do wojaczki ludu.

- Niech będzie. To jakieś zapomniane przez bogów miasto, jednak nigdy się w nie nie zagłębialiśmy. Zatrzymywaliśmy się tylko na skraju, na postój. Tym razem nam się nie udało dotrzeć tam przed zmrokiem z powodu tych dzikusów, psia mać.

- Jakichś bardziej konkretnych dzikusów? - spytał Jochen - czy po prostu banda opryszków, jacy się tu zdarzają? No i co macie przeciwko temu całemu Goldisthal?

- To tylko banda orczych bękartów, zgłodniałych i zdesperowanych. A Goldisthal… To temat na dłuższy wywód - skończył Vilgerd, czekając aż Arab albo ktoś inny przejmie pałeczkę dyskusji.

- Te całe wschodnie księstwa są jak wiązka chrustu, która rozsypie się bez solidnego sznura - zaczął Jaasim. - Wystarczy jeden solidny podmuch wiatru, by rozgnać ich mieszkańców we wszystkie strony świata.

- Minęło już chyba z pół roku, w którym to czasie jakby sam diabeł władał tym nieszczęsnym księstwem. Owy czort to tileańczyk, kapitan jakiejś bandy najemników. Nieszczęśni mieszkańcy uginają się pod ciężarem podatków, gospodarstwa popadają w ruinę, a kupcy idą z torbami - poborcy nie zostawiają im nic. Dobrze, jeżeli uda im się wynieść całą skórę. To byłoby nie do pomyślenia w jakimkolwiek większym kraju. Ten banita urządza dzikie hulanki, zaś jego sierżanci biorą z niego przykład, napastując każdą kobietę, jakiej pożądają, nie bacząc na jej stan ni godność. Poddanym nie wolno posiadać broni. Z resztą byli przyzwyczajeni do tego, że bronili ich żołnierze. W obecnej sytuacji są bezradni. Tak więc gwałtowny bunt, jaki z pewnością wybuchłby gdzie indziej, tu jest niemożliwy. Każdy, u którego zostanie znaleziona broń, zostaje straszliwie ukarany. Mozolą się pod żelazną ręką okrutnego przybysza, a jego czarnobrodzi żołnierze nieustannie krążą po polach i kopalniach z batami w rękach, niemal jak nadzorcy niewolników!

- Mieszczuchom wcale nie powodzi się lepiej. Zagrabiono ich bogactwa. Najładniejsze córki porwano, aby syciły nienasycone żądzę. Mieszkańcy pewnie z chęcią by uciekli, ale gdzie? Z jednej strony las, z drugiej górale i, zapomniałbym, jeszcze te przeklęte niziołki, które niedawno powróciły. Gdyby chociaż graniczyli bezpośrednio z księstwem von Stringerów albo kompanią górniczą…

- Co z tymi niziołkami? Dlaczego przeklęte? - dociekał Moritz.

- To tereny górali, niziołków i olbrzymów. Olbrzymy powymierały, niziołki udało się przegnać, górale raczej nie przeszkadzają, o ile nie wlezie się na ich teren. Naiwni von Stringerzy chcą ich edukować przez kult tego imperialnego bożka, też mi coś. Niziołki jednak łatwo się nie dają i wróciły na swoje tereny. A że mają jakiegoś bzika na punkcie ochrony dziewiczego stanu natury, to sprzeciwiają się wszystkim kopalnianym inicjatywom.

- Niziołki druidzi?! - zdziwił się Moritz.

- Druidzi? To prymitywy, nie są tak rozwinięte jak ich północni bracia, jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek pokrewieństwie. Dawniej podobno koegzystowały z olbrzymami, niektórzy widzieli je po stronie ogrów lata temu, jako zasymilowanych zakładników, ale ogrów już dawno tu nie ma. Wyruszyły na jakąś wyprawę na południe i nigdy z niej nie wróciły.

- W Kirchheimbolanden i Wallerfangen wszystko po staremu? - zapytał Jaasim.

-W Kirchheimbolanden miała miejsce krwawa rewolucja. Paskudna sprawa… Daniel Rapp nie zapewnił swoim poddanym odpowiedniej ochrony przed zielonoskórymi, dlatego postanowili oni wziąć sprawy we własne ręce. Wybuchła krwawa jatka. Sam Rapp musiał uciekać. Teraz albo skrywa się gdzieś na bagnach, albo jego głowa nadziana jest na pal przed bramą Riesenburga. Szczerze radzę wam omijać te miejsce. Po obaleniu władzy panuje tam na pewno nieład i bezprawie. Minię sporo czasu, nim wszystko się u nich ustabilizuje. – Powiedział poważnie Ivan.

- Pójdziemy blisko bagien. Mimo że to dalej tereny księstwa, są niezamieszkane i nikt nie powinien nas tam szukać - powiedział Vilgerd, uspokajając już węszących nieszczęście ludzi.

- Tylko nie wierzcie w te legendy o kociołkach złota na każdym końcu tęczy, jak już będziecie na wschodzie - dokończył żartobliwie któryś z najemników.
 
__________________
[D&D 5E | Zapomniane Krainy] Megaloszek Szalonego Clutterbane’a - czekam na: Lord Melkor, Dust Mephit, Panicz, psionik
[Adventurer Conqueror King System] Saga Utraconego Królestwa - czekam na: Gladin, WOLOLOKIWOLO, Stalowy, Lord Melkor, Pliman

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 07-09-2014 o 23:51.
Lord Cluttermonkey jest offline