Siedem dni później...
- Cholera. Co to mogło być? Chyba nie znowu zielonoskórzy? – splunął ze wstrętem Ivan.
- Nie, te niezdary zostawiłyby więcej śladów. To było coś zręczniejszego i mniejszego – odparł przyglądający się zdeptanej trawie Moritz. – Trop się urywa, ale prowadzi tam, gdzie zmierzamy.
- To co teraz będziemy jeść? – zapytał zaniepokojony Thurin, nieprzyzwyczajony do życia w dziczy.
- Spokojnie, wszystkiego nie zabrały. Najwyżej upolujemy coś po drodze.
Dzień nie zaczął się po ich myśli. Coś w nocy okradło ich z części zapasów, a teraz cały świat wypełniał się monotonnym szumem wody. Otoczeni zewsząd ponurymi kształtami i konturami lasu podróżnicy przemierzali niskie, trawiaste wzgórza, między którymi płynęły mętne, bezdźwięczne strumienie. Dębowe gaje zasłaniały coraz ciemniejsze chmury - grożące zrzuceniem jeszcze większej ilości wody - przez które przesączały się wyblakłe, złotawe promienie słoneczne. Jochen poczuł intensywny zapach mokrej skóry konia. Obiecał mu w duchu specjalne traktowanie ze strony stajennych w bliżej nieokreślonej przyszłości. Pogłaskał go, a koń odpowiedział na pieszczotę pomrukiem.
Wzgórze tonęło w wysokiej, sztywnej trawie, która zdawała się śmiać pod dotykiem wiatru. Nie był to jeszcze Meisterwind – zimny, porywisty wiatr, smagający całą krainę przez długie miesiące, którego dzikie zawodzenie towarzyszyło ludziom aż do wiosny, lecz i tak uderzenia powietrza rozpalały policzki podróżników do ognistej czerwieni - nawet policzki Rorana, który przecież nie wyglądał jak zwykły krasnolud, lecz ożywiona statua ze spiżu, czym w połączeniu ze swoimi wyjątkowymi zdolnościami budował wokół siebie legendę tytana – niezwyciężonego, nieśmiertelnego, niezniszczalnego.
Deszcz tworzył niegasnące koła na powierzchni starożytnych alej o pokruszonych chodnikach. Mijali ciche i popadające w ruinę marmurowe fontanny, które stały na placach, w kręgach wiotkich drzew, zasadzanych w równych rzędach zapewne ludzką ręką. Ziemia wyglądała jakby zestarzała się - jej powierzchnia uległa wygładzeniu, zdradzając oznaki podeszłego wieku, a jej ścieżki stały się kapryśne i dziwaczne, na podobieństwo człowieka w ostatnich latach życia. Wiele rozsianych resztek przypominało o miejscach, gdzie niegdyś wznosiły się dumne posiadłości. Potworne intuicje, które kłębiły się z tyłu głowy zaludniały szkielety budowli kształtami koszmarów, które miały lada chwila powstać ze wzburzonych, czarnych popiołów przeszłości.
Na samym szczycie wznosiły się szczątki wieży - dzwonnicy, którą zauważył Moritz. Świątynię i klasztor otaczał mur z grubego kamienia, wygładzonych przez wiatry i deszcze. Wszystko porastał bluszcz należący do gatunku zakwitających, stąd też o tej porze roku mroczne jamy okienne wypełniało purpurowe i bursztynowe kwiecie, znakomity substytut zdobiących je niegdyś witraży. Nie wiedział, od ilu wieków świątynia patrzyła na ołowiane sklepienie wiecznych, szarych chmur. Moritz nie mógł odmówić sobie zwiedzenia ruin – odczuwał w stosunku do nich szczególny rodzaj braterskiego sentymentu, ponieważ podobnie jak on były stare, tak jak on przetrwały wiele peturbacji i jak on zdawały się nabierać sił, zamiast słabnąć w zetknięciu z niszczycielską działalnością czasu.
Kruszące się ruiny wiekowego miasta, które przegrały walkę z pierwotnym lasem, nie były godne większego zainteresowania, jednak kilka miejsc szczególnie przykuło uwagę zwiadowców. Zagubiona w dżungli ruin i drzew wznosiła się dawna strażnica, która zniosła upływ czasu lepiej niż reszta budowli. Było to pewnie miejsce, w którym zatrzymywał się Jaasim za każdym razem, gdy podróżował przez Steigerwald. Jednak tym razem na jej drzwiach wisiała kłódka, całkiem nowa i naprawdę mocna.
Gdzieś u zbocza wzgórza widzieli opuszczone obozowisko złożone z prymitywnych, skórzanych namiotów. Sądząc po ich jakości, właściciele albo długo przebywali w warunkach, które są zaprzeczeniem normalnego życia, albo nie byli ludźmi. Przeklęty deszcz zmył wszystkie ślady.
Jednak mrożące krew w żyłach wątpliwości pojawiły się dopiero wtedy, gdy ze szczytu wzgórza ujrzeli dawny cmentarz, na którym pewnie niegdyś chowano klasztornych mnichów. Niektóre groby były rozkopane. Hieny cmentarne tutaj? A może na wpół zapomniane, upiorne i opowiadane cichym głosem góralskie historie o stworzeniach, które nawiedzały te niezamieszkane lasy były prawdziwe? Ludzie nazywali je ghulami, były podobno ludojadami, bękartami ciemności, dziećmi z bluźnierczych związków zaginionej i zapomnianej rasy z demonami podziemi.
Moritz pobladł pod brodą.