W nozdrza zwycięzców uderzył zapach triumfu - smród krwi i spalenizny. Dobici zielonoskórzy leżeli jak zarżnięte bydło w krzepnącej kałuży. Roran pociągnął łyk gorzałki, a reszta poszła w jego ślady, pijąc chciwie jak ludzie półżywi z pragnienia. Zabijanie było strasznie wysuszającym zajęciem. Wszyscy żyjący zebrali się na dziedzińcu, którego posadzka wyglądała niczym szarozielony pofałdowany koc. Był to pewnie jeden z nielicznych momentów, gdy przedstawiciele dwóch odległych cywilizacji ludzi, mieszkańcy ojczyzny gór i chowani pod dachem lasu synowie surowej ziemi stali jeden obok drugiego, nie przejmując się dzielącymi ich różnicami.
Sztuczce Moritza odpowiedziała tylko śmiertelna cisza i ciemność wyzierająca z otwartej piwnicznej klapy.
- Stójcie! Nie ma dla nich nadziei ani tu, ani na tamtym świecie - jasnowłosy elf z posiniaczoną twarzą przemówił grobowym głosem.
- Już za wiele dla nas ryzykowaliście. Wynośmy się stąd - dopowiedział drugi, mimowolnie dotykając szram na bladej twarzy.
- Ale Cevethor, Calarchon... - początkowo rozentuzjazmowana widokiem żyjących braci Laurelandil chciała wcielić się w rolę gefrajtra, lecz w głębi ducha pociła się na samą myśl o konsekwencjach niepowodzenia.
- Gdybyśmy mogli stawić czoła czemuś uchwytnemu, czemuś, co moglibyśmy przeciąć ostrzem miecza, to już stałbym w pierwszym szeregu, przecież wiesz - blondyn ciągnął z ponurym błyskiem w oku. - Uciekajmy, jeśli nam życie miłe.