Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-06-2015, 10:39   #2
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
- E, czekajta - Pieter machnął ręką na gobliny i podszedł do orków. - Mamy wodę. Ździebko nam tylko rzeknijcie o lochach.

- Tracę już cierpliwość! Dawaj!

- Masz - chłop podał bukłak z wodą, która może nie była najczystsza, ale dla orka na pewno nieskazitelna.

Bugdul umoczył pysk, mlasnął i obrzucił kamratów zdezorientowanym spojrzeniem.

- Woda jak woda... - podrapał się po łbie. - Trochę smaczniejsza, niż z tych zardzewiałych rur - podał bukłak do tyłu. Zmierzył awanturników groźnym wzrokiem i rzucił:

- No na co się gapicie? Zmykać mi stąd!

- Jak?! Oszukali nas! Banda złodziei! - dało się słyszeć przekrzykiwania.

I tak oto zaczęło się zabijanie.

Nieprzyzwyczajone do walki hieny cmentarne tłoczyły się w klaustrofobicznych lochach żałośnie wolno i ślamazarnie, a gobliny ujadały jak psy, poruszając się niezdarnie i dziwnie. Dość powiedzieć, że niezręczne pchnięcie Zaxiglesa niemal posłało Gixinka do piekła. Awanturnicy sprawiali wrażenie takich, których można by zaszlachtować jak barany, jednak jak się okazało, ten kto lekceważy sobie przeciwnika, nieuchronnie skończy jako jeniec.

Rzepa z widłami nastawionymi do pchnięcia runął na Bugdula niczym szarżujący byk, przemieniając tarczę przeciwnika w pogiętą, bezużyteczną stertę drewna i żelastwa. Z ciemności wyłoniła się kolejna gromada rozwścieczonych świniopodobnych osiłków - parskających, klących i wygrażających wściekle, zgrzytających zębami i wymachujących włóczniami. Zaxigles pchnął Bugdula z obrzydzeniem i dziką odrazą; dłonie potwora konwulsyjnie zaciskały się i rozwierały na drzewcu dzidy. Kiścień Noxeneta ze świstem zatoczył łuk w powietrzu i spadł na tarczę, która pękła z trzaskiem. Zbroczone krwią widły uniosły się i opadły błyskawicznie, rzucając pod nogi grandziarzy kolejnego trupa.

Zakuty w stal ork, który rycerskim orężem rozdawał szalone ciosy bardziej jak toporem niż mieczem, wyprowadził kontruderzenie o tak straszliwej sile, że rozdarło żebra Noxeneta jak papier, dosięgając serca. Zaślepieni koszmarem walki awanturnicy kreślili kiścieniami mordercze łuki, krusząc czaszki i roztrzaskując tarcze, jednak byli na tyle przemyślni, żeby ogłuszyć jednego z orków, skrępować sznurem i w dogodnym momencie przesłuchać.

„Poszukiwacze starożytności” zostawili jeńca za jednym z pomników w sali wejściowej. Obie grupy zeszły się do odkrytej zbrojowni, gdzie szabrownicy wymienili się informacjami i odpoczęli. Znaleziony przez Wiinka tusz sprawił, że wzór na cylindrycznym bukłaku martwego krasnoluda stał się czytelniejszy.

- To mapa! - wyszczerzył się z radości goblin. Awanturnicy ochoczo zabrali się do przerysowywania rozkładu drzwi i pomieszczeń. Dysponowali teraz planem całego poziomu. Nie tylko uczyni to ich przyszłe wyprawy łatwiejszymi, ale mieli też nadzieję zgarnąć niemałą sumkę za odsprzedaż kopii planu.

- Hmm… Taaaak…. Aha…. Tutaj i tutaj… Dobra… - mówił do siebie Sareth, przyglądając się mapie. – Zobaczmy, co jest w pokoju obok. Skoro tu był oręż, to może tam będą pancerze? Albo coś, co zabiło krasnoludy… - dodał ciszej – Harob, weź zobacz - rzucił do banity, który niezbyt zadowolony podszedł do drzwi i je uchylił.

Zawiasy zaskrzypiały. Harob odskoczył jak oparzony, gdy w ciemni ujrzał dziewięć milczących, nieruchomych, zbrojnych sylwetek, które wpatrywały się w niego kamiennym spojrzeniem! Nabrał powietrza i, stojąc na progu pomieszczenia, nachylił się do środka, oświetlając postaci światłem z pochodni, chcąc wyjaśnić, kto to lub co to jest.

- Bogowie... – banita z ulgą wypuścił powietrze z płuc. Migoczące w blasku pochodni kontury okazały się tylko drewnianymi kukłami treningowymi, na których pokolenia Thuliańczyków ćwiczyły cięcia i pchnięcia. Manekiny osadzone były po trzy w trzech równoległych do siebie, zardzewiałych szynach. W kącie naprzeciw drzwi znajdowało się metalowe pudło z wystającymi dźwigniami. Wyglądało, jakby nie było używane od wieków.

- A to co? - Harob popatrzył na stojący obok maszyny bęben - kocioł. Przez chwilę poczuł więlką ochotę, aby w niego uderzyć, jednak coś mu podpowiadało, że byłby to zbędny hałas.

- Pewnie wybijali na nim rytm, do którego ćwiczyli żołnierze - powiedział zza pleców Haroba Sareth, który niepostrzeżenie podszedł do banity i nieźle go nastraszył. Najemnik przyjrzał się dźwigniom i z braku lepszego pomysłu pociągnął jedną z nich.

Drzwi za Harobem i Sarethem trzasnęły, a kukły zaczęły hałaśliwie jeździć w tą i z powrotem po szynach, wymachując na oślep mieczami. Harob podbiegł do drzwi i próbował je otworzyć. Były zamknięte na amen. Hałas trwał. Sareth przesunął dźwignię w swoje pierwotne położenie, jednak nic się nie stało.

- Dlaczego mi to robisz? - rzucił najemnik, patrząc w sufit i wznosząc błagalnie ręce.

- Łotwierej to! - krzyknął na niego Harob.

- Staram się… - odpowiedział bardziej sobie niż jemu Sareth i pociągnął kolejną dźwignię… i tak, aż do skutku - śmiertelnego lub wyzwoleńczego. Dopiero za ósmym podejściem kukły przestały się poruszać, a drzwi ustąpiły pod naporem Haroba, który wyleciał przez nie jak długi, rozkładając się na całej powierzchni zbrojowni.

- Nigdy więcej - powiedział do siebie najemnik, kiwając karcąco głową, po czym wyszedł z sali treningowej. - Nie ma tam nic ciekawego - rzucił do wszystkich, starając się nie pokazywać po sobie zdenerwowania. - Proponuję iść dalej tym korytarzem - powiedział Sareth wskazując palcem najbliższe skrzyżowanie - ale ominąć pokój ze zjawą - dodał po chwili.

Po jego słowach czwórka domorosłych awanturników – Harob, Sareth, Niris i Robga - zebrała swój niezmiernie ciężki ekwipunek i opuściła komnatę, skręcając w lewo.

Fantastyczna czwórka - banita, łowca, stajenny, pasterz, tudzież wierny pies pasterski, psudowilczur - ruszyła w ślad za Harobem i jego towarzyszami. W końcu mieli znaleźć złoto i inne skarby, a nie siedzieć na zadkach i czekać na cud, czy deszcz złota spadający z sufitu wprost w nadstawione kapelusze. Nie mówiąc już o tym, że z kapeluszami to u nich było cienko...

Zaxigles tylko wzruszył ramionami i wraz z liczącą już tylko dwóch kamratów drużyną ruszył za ludźmi. Mimo udanej walki nie miał zamiaru ponownie kusić losu, dlatego ulokował się w środku szeregu. Ostrożnie stawiając kroki i nadstawiając uszy.

Pieterowi i reszcie towarzystwa trochę czasu zajęło zakładanie ciężkich zbroi, ale po chwili niezręczności wyglądali jak państwo rycerze i giermek - Hugo dostała się tylko skórznia. Czując, że takiej kompanii żadne wyzwanie niestraszne, ruszyli za resztą.

Ronald z resztą typów spod ciemnej gwiazdy ruszył za tłumkiem. Jakby nie patrzeć, w takich miejscach dobrze było iść po czyichś śladach. Były mniejsze szanse na to, że uruchomi się jakąś pułapkę. Rozglądali się mimo to na boki, nasłuchiwali, a Atos regularnie obracał się przez ramię, sprawdzając czy coś ich nie zachodzi od tyłu.

Awanturnicy doszli do kolistej komnaty, gdzie zostali zmierzeni, złowrogim srogim spojrzeniem brodatej głowy, bluźnierczo usadowionej na marmurowym pomniku Mavorsa, boga wojny.


- Czy to nie będzie głowa jednego z tych posągów z pierwszej komnaty? – zapytał Seus.

- No właśnie nie wiem… Może? A nawet jeśli to jak ją odczepić i zabrać? I komu ją przymontować? - powiedział Sareth, który sam stanął jak porażony strachem posąg, gdy zauważył, że niebywale nikczemny wyraz twarzy monumentu ożył, a kamienne spojrzenie taksowało hieny cmentarne tak, jak niektórzy oceniają konie czystej krwi.

- AH... ZNAM WAS. WIEM, CZEGO SZUKACIE. MOŻE BĘDĘ WAM W STANIE POMÓC... JESZCZE SIĘ SPOTKAMY.

Awanturnicy nie zdążyli jeszcze wyjść z osłupienia, a figura już znieruchomiała.

Seus, gdy już się otrząsnął, rzucił okiem na znaleźną i odnowioną mapę. - W prawo, pierwszy pokój po prawej, ma jedno wejście, jeśli w środku jest coś niebezpiecznego, to się najwyżej drzwi ponownie zamknie - zaproponował najemnik. Jak zaproponował, tak zrobił. Uważnie rozglądając się na boki, pod siebie, a zwłaszcza nad siebie, by w końcu zacząć nasłuchiwać pod drzwiami.

Czwórka, której nieformalnym przywódcą został Sareth zgadała się ze słowami Sesusa, pomysł nie był głupi, zwłaszcza, że tym razem to ktoś inny przecierałby szklak.

- Chodźmy tutaj - powiedział Buck, przepychając się między innymi, po czym skręcił w najbliższy korytarz. Goran natychmiast ruszył za swym kompanem, ale Dragan i Carlos pozostali na miejscu.

- Tam teren orków! – wysyczał Wiink.

- Zaxigles mieć dość tych świń jak na jeden dzień. Chodźmy w lewo – zaproponował przywódca zielonoskórych.

- Orkowie? - Buck odwrócił się w stronę mówiącego. No to chyba lepiej tam na razie nie iść, pomyślał.

- To co, idziemy w lewo? - zwrócił się do Gorana.

- Aha - przytaknął dziwnie małomówny jak na niego pasterz. - Wolf, ruszaj! - powiedział.

- Czekać ludzia, najpierw zbadać teren – odezwał się Zaxigles. Przywódca klepnął Wiinka w plecy i warknął:

- Do roboty.

Wiink bezmyślnie oblizał wargi spoglądając w mętną otchłań korytarza przed sobą. Ostatecznie wzruszył ramionami i wcisnął w ręce Bucka śmierdzący worek, w którym trzymał „łupy”.

- Trzymaj ludzia. Wiink musi mieć światło – powiedział, po czym odpalił jedną z pochodni i ruszył w umykającą przed nim ciemność korytarza.

Stąpał ostrożnie, ważąc każdy krok i unosząc uszy w celu wychwycenia jakichkolwiek podejrzanych dźwięków. Miał zamiar zachować szczególną ostrożność, a w razie pojawienia się jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, miał zamiar błyskawicznie odwrócić się na pięcie i biegiem skierować się w stronę towarzyszy. W końcu nie miał zamiaru zginąć jak ten głupek Noxenet.

Wiink przełknął głośno ślinę i jął wpatrywać się rybimi ślepiami w stygijską głąb, nietkniętą jeszcze promieniem światła. Oddalając się od kompanów, kruche stworzenie czuło się tak, jakby stało na skraju świata i spozierało w bezdenny chaos wiekuistej nocy. Goblin wyruszył dziarsko ku nieznanym korytarzom, a jego sylwetka zniknęła w niezmierzonej głębinie ciemności.

Trzy puknięcia... Usłyszeli krzyk! Schrypły, stłumiony bojaźnią krzyk. Pochodnia zgasła. Szpony nieokrzesanych władztw ciemności zacisnęły się na gardle Wiinka! Sierść Wolfa zjeżyła się, a pies stał ogłupiały, skomląc, warcząc i szczekając na przemian. W którąkolwiek stronę awanturnicy nadstawili uszu, słyszeli przybierający na sile, wszędobylski szept z zaświatów.

Mimo że oświetlone blaskiem pochodni oblicze Turmsa Termaxa trwało w bezruchu, z wnętrza pomnika dobywał się upiorny śmiech. Nagle przemówił:

- POWINNIŚCIE BYĆ OSTROŻNI. ŻYJĄCY TUTAJ BĘDĄ PRÓBOWAĆ WAS POWSTRZYMAĆ. OBAWIAJĄ SIĘ, ŻE ZRUJNUJECIE ICH WIZJĘ. A TERAZ UCIEKAJCIE!

- To ja już wolę orków! - powiedział Goran, który nagle przypomniał sobie, że usta i gardło służą nie tylko do jedzenia i picia. - Wolf, do mnie! Pasterz biegiem ruszył w stroną tych, co ruszyli na tereny orków. Orka można było walnąć korbaczem. Buck ruszył za nim, podobnie jak i Wolf. Dragan i Carlos nie zamierzali sprawdzać, co dopadło goblina. Obaj skierowali się ku wyjściu. Bliżej światła jest bezpieczniej, uznali.

Zaxigles i Gixink nie zamierzali upamiętnić śmierci towarzysza minutą ciszy. O nie. Żaden z nich nie miał również zamiaru ruszyć za ludźmi, którzy poszli na pewną śmierć w kierunku terytorium orków. Oni nie zamierzali podzielić losu swojego zielonoskórego towarzysza, dlatego pędząc na złamanie karku kierowali się w stronę pomieszczenia z posągami i wyjścia na zewnątrz. W końcu nie mieli zamiaru zginąć jak ten głupi Noxenet i nierozważny Wiink…

Buck i Goran nie dobiegli zbyt daleko... To Buck był tym, który dostrzegł, w którą stronę pobiegły gobliny.

- Może nie są takie głupie? – mruknął Buck, po czym powiedział: - Dołączmy do naszych. Trzeba uzupełnić ekwipunek! - po czym pobiegli tam, skąd niedawno przyszli.


- Hę? Ha? Ej! Co się dzieje? - z tyłu kolumny nie wszyscy dosłyszeli cichy kwik Wiinka, ale nawet w niezbyt bystrej głowie świeżo upieczonych awanturników siedział instynkt samozachowawczy. Wszyscy zgodnie ruszyli na z góry upatrzone pozycje. Drzwi.

- Choooooooduuuuuuuuu! - ryknął Harob i puścił się biegiem w głąb korytarzy.

- Ej! Cholerny durniu! - krzyknął Sareth i próbując zatrzymać banitę pobiegł za nim, krzycząc dalej - Wracaj! Wszystkich nas pozabijasz!

Jednak Harob ani myślał się zatrzymywać, chciał być jak najdalej od straszydeł, a gdzie to było już mniej ważne. Robga i Niris, którzy zostali w tyle popatrzyli na siebie, magik wzruszył ramionami i pobiegł śladami Saretha, leśnik pokręcił głową i ruszył za resztą. Dopiero po parudziesięciu metrach najemnikowi udało się zatrzymać banitę, a wtedy zorientowali się, że byli już głęboko w lochach…

Atos splunął, Ruben strzelił karkiem, a Seus jedynie przeklął pod nosem gobliny. Wraz z Ronaldem zgodnie wystrzelili w kierunku pomieszczenia, które wcześniej chcieli zbadać, licząc na to, że stwór zainteresuje się innymi smacznymi kąskami, które miał na wyciągnięcie upiornych szponów. Zamierzali się zabarykadować w środku. A jeśli w komnacie był inny potwór? Cóż...

Rażeni paniką awanturnicy rzucili się w stronę wyjścia - tęsknota za słońcem jeszcze nigdy nie tętniła tak szaleńczo. Przeszyci dreszczem niespodziewanej trwogi - tak przejmującej, że wszystkie twarze wykrzywiły się w ohydnym grymasie, a z gardeł wyrywały się najszkaradniejsze wrzaski, gnali nieporadnie ku wytartym, wiekowym stopniom z kamienia. Trzasnęli drzwiami i jak wariaci wypadli z ciemnego lochu na krawędź ostrego klifu. Szepty z zaświatów ustały. Towarzyszył im jedynie samotny jęk wiatru.

Tymczasem...


- Co, światło? - zdziwił się niegramatycznie Sareth.

Harob stał na progu pomieszczenia, z którego na ciemnię posadzki korytarza padały wielokolorowe, tańczące poblaski. Wychyliwszy się, banita ujrzał ponurą komnatę przybraną różnobarwnymi arrasami. Utkane na nich batalistyczne sceny poruszały się jak żywe, emitując magiczne lśnienie.

- To mi się nie podoba… - powiedział Niris. Kiedyś czytał jakąś książkę o magicznych obrazach, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć co w niej było napisane. Wiedział tylko, że nic dobrego z tego nie wynika.

- Chodźmy tutaj. Spróbujemy przejść przez to pomieszczenie i sekretne przejście, aż do wyjścia. - zaproponował magik, pokazując na mapie drogę, która wiodła przez drzwi naprzeciwko korytarza, do którego zaglądali.

- Dobra, postarajmy się stąd wydostać - zaaprobował Sareth. Wszyscy zbliżyli się do nich i nasłuchiwali, a nastepnie powoli otworzyli drzwi.

Żaden odgłos nie zdradzał obecności żywych w pomieszczeniu. Drzwi skrzypnęły. Nagle schrypły, niski głos przeciął złowieszczą ciszę:

- ALARM!

Cieniste sylwetki przemykały na granicy widzenia, kwicząc i chrumkając przeraźliwie. Orkowie! Cholera jasna. Z jednej strony demony, a z drugiej orkowie. Iście tragiczny wybór.

- Spokojnie! - powiedział Robga ze stoickim spokojem, wychodząc przed Haroba i Saretha i unosząc ręce w górę, w geście, który miał znaczyć brak ukrytych zamiarów.

- Jesteśmy tu żeby was ostrzec! To nie my jesteśmy zagrożeniem tylko to co czai się w tym korytarzu. – powiedział leśnik, wskazujac kciukiem za swoje plecy. - Ludzie obudzili coś strasznego, a teraz to coś zmierza tutaj, do was. Wiedzieliśmy, że tutaj obozujecie, więc chcieliśmy was ostrzec i liczyć na pomoc w wydostaniu się stąd. Skąd my się tu wzięliśmy? Wynajęli nas inni ludzie, abyśmy śledzili tamtą grupę, która wybudziła demona, a teraz chcemy się stąd tylko wydostać. Pieprzymy to zlecenie, nie mamy zamiaru bratać się z siłami nieczystymi. Czy w ramach odwdzięczenia się za ostrzeżenie przepuścicie nas przez wasz teren? - Robga skończył swój monolog, a serce biło mu jak szalone. Całą energię włożył w to, aby jego głos nie drżał, tylko brzmiał pewnie. Awanturnicy byli jednak gotowi zatrzasnąć drzwi i uciekać.

W świetle pochodni pojawił się groteskowo garbaty, świniopodobny potwór, przywodzący na myśl pewnego legendarnego dzwonnika z miasta-państwa Adamas. Ork zlustrował szabrowników okiem niemal całkowicie przykrytym przez kościaną narośl, która mogła uchodzić za brew. Wymienił ze stojącymi w ciemnościach kamratami serię kwiknięć i parsknięć, po czym rozkazał:

- Włazić.

Robga ruszył powoli w kierunku orka, zaraz za nim Harob, Sareth i Niris. Nie zostało im nic innego jak zdać się na los i łut szczęścia.

- Dziękuję za wyrozumiałość. Tamci ludzie wywołali demona czy jakieś widmo. Tam, na skrzyżowaniu dróg. Widzieliśmy jak rozszarpał jednego z nich na strzępy. Straszna śmierć, straszna śmierć. Jestem Robga, to Sareth, Harob i Niris. - prowadził rozmowę, starając się wybadać zamiary orka.

Zajmowane przez orków pomieszczenie musiało być dawniej recepcją - stał tu tylko drewniany blat i krzesło, a na ścianach wisiały żelazne półki, które zbierały kurz. Nie wyglądało, żeby miejsce było siedzibą potworów - musieli być zwiadowcami większych sił. Strach pomyśleć jakich, sądząc po ich dziwacznych sylwetkach - oprócz garbusa był tu także cyklop, świniopodobna, bulgocząca masa kości i mięsa czy ork, którego skóra była twarda i błyszcząca niczym diament. Cała siódemka sprawiała wrażenie spłodzonych przez czarnoksiężnika.

A to nie byli wszyscy. Pokój przyjęć prowadził do laboratorium alchemicznego - opuszczonego i zaniedbanego, ale po przeprowadzeniu pewnych renowacji nadającego się do wznowienia prac. Na posadzce, koło wiadra leżał związany i zakneblowany krasnolud, który na widok awanturników wyłupił oczy i próbował krzyczeć.

- Broń na ziemię - rozkazał garbaty.

Sareth zaklął szpetnie pod nosem. Wiedziałem, że się w coś wpierdolimy, pomyślał. No nic, trzeba dalej prowadzić tę gierkę.

- Na to nie możemy się zgodzić – rozpoczął najemnik - jednak możemy oręż schować i zabezpieczyć. Nie szukamy zwady, jedynie przejścia przez wasze tereny. Nie interesujecie nas ani wy, ani co się tutaj dzieje. Najważniejsze jest dla nas, żeby się stąd wydostać i złożyć meldunek o ruchach tamtej drużyny, którą mieliśmy śledzić - powiedział Sareth i schował swój miecz do pochwy, to samo nakazał gestem pozostałym towarzyszom, którzy zabezpieczyli broń.

Krąg orków się zacieśniał. Nie wyglądały na skore do rozmowy, co najwyżej na głodne.

- Albo niewola, albo śmierć! - zgrzytnął głos czarnej jak węgiel kreatury.

I cały misterny plan też... pomyślał Sareth, cofając się o krok. Drużyna wiedziała już, że nic nie wskóra i albo skończą jako niewolnicy orków, albo będą walczyć.

Wtedy Robga wyciąnął bukłak, który zdobył wcześniej i postanowił ostatni raz zablefować.

- Dobra, śwninioludzie. Chcieliśmy to załatwić po dobroci. Nie chcieliśmy was zabijać, tylko przejść przez wasz teren, ale sami się o to prosicie - podniósł przedmiot nad głowę i powiedział głośnym, tubalnym głosem: - Wiecie co to jest? Oczywiście, że nie wiecie, bo niby skąd. To magiczny artefakt, który mieliśmy odzyskać. Taka jest prawda. Tamta grupa była naszą konkurencją, ale byliśmy pierwsi i użyliśmy mocy tego talizmanu, aby zetrzeć ich na proch! Rozumiecie? Czy zdajecie sobie sprawę, z kim chcecie się mierzyć?! Pokaż im Niris, co stało się z ich dowódcą! No pokaż, niech się przekonają, czym grozi igranie z mocą świętej relikwii Skel'enth'earra! - prawie krzyczał Robga.

W tym czasie Niris wyciągnął z plecaka białego królika, który towarzyszył mu w trakcie jego niezbyt udanych sztuczek magicznych. Podniósł go w górę i pokazał każdemu z orków.

- Widzicie?! Zamieniliśmy go w królika i skończy w naszych żołądkach jako pokarm. To właśnie robimy z wrogami. Myślicie, że kłamię? Po co ktoś miałby brać na wyprawę do lochów królika? Ale jak nie wierzycie, to śmiało, spróbujcie naszej cierpliwości i magii Skel'enth'earra! - skończył krzyczeć Sareth i obserwował reakcje świnioludzi. NIe wypadał z roli i miał nadzieję, że uda im się z tego wyjść cało. Jednakże, gdyby orki nie dały się przekonać, miał jeszcze jeden plan w zanadrzu.

Czarny jak smoła ork skoczył na Nirisa z dzikim wrzaskiem i z przerażającą wręcz szybkością zamienił magika w zmiażdżone, okrwawione szczątki.

- We wszechświecie nie ma niczego, czego nie przetnie zimna stal. Jesteście czarnoksiężnikami jak Varazes, a każdy czarnoksiężnik zasługuje na śmierć!

Sareth obserwując sytuację zzieleniał ze strachu, ale zachował przytomność umysłu. Rzucił się na wcześniej upatrzone miejsce, tam gdzie podgrzewały się szklane kolby i złapał jeden z palników, który zalany był oliwą i cisnął w orki stojące pod ścianą, tak aby pokryć je płonącą substancją lub chociaż oddzielić się od nich ścianą ognia. To samo spróbował zrobić Robga z drugą ekipą świnioludzi, z tym, że bardziej celował w nich, niż podłogę przed nimi, a w tym czasie Harob ruszył w kierunku kransoluda i zaczął go rozwiązywać.

To, co się stało w ciągu kolejnych kilku bić serca, szybko zaczęło przypominać krwawą łaźnię. Scena przewyższała najgorsze wyobrażenia o rzezi. Orkowie skoczyli szabrownikom do gardeł jak spragnione krwi tygrysy. Wyminąwszy płonące orki z niewiarygodna wprost szybkością, leśnik Robga jako jedyny uszedł żywy. Awanturnik zwolnił swój oszalały pęd dopiero wtedy, gdy znalazł się daleko od laboratorium, w komnacie, w której dwie zjawy grały w zatrikio, nie zwracając najmniejszej uwagi na oszołomionego walką i hałasem amatora mocnych wrażeń.

Tymczasem...


Pochodnie rozświetliły wilgny mrok pompowni, istnego labiryntu rur wykonanych z telluriańskiego brązu, pozaziemskiego areonitu i nefelitu - lekkiego materiału do złudzenia przypominającego porcelanę, lecz trzykrotnie twardszego niż stal. Kapanie wody wkrótce stało się jedynym odgłosem, jaki słyszeli. Odetchnęli z ulgą. Byli bezpieczni.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wszyscy zaczęli się jednak dokładnie rozglądać po pomieszczeniu, które wyglądało dla nich jak pokój za łazienką jakiegoś wielkiego lorda.

- Pompownia. Tedy płynie tutejsza woda, więc jakbyśmy rozbili rury, to albo stwory zaczęłyby walczyć o wodę i zdechły z pragnienia, albo zalalibyśmy niższe poziomy - wyszeptał Ruben.

Atos rozpalił drugą pochodnię, w wilgotnym pomieszczeniu lepiej było nie ryzykować z tylko jedną. Rozglądali się i nasłuchiwali.

- Jak znajdziecie jakiś walający się kawałek nefelitu, to wrzućcie do torby, ktoś może chcieć to kupić i sporo zapłacić - zarządził Ronald, który doskonale wiedział, że co bogatsi mają w domu przeróżne dziwne bzdety, którymi chwalili się przed innymi bogaczami.

Pokryte pajęczynami, ciężkie zawory były niemal niemożliwe do odkręcenia, a woda z rurociągu przebarwiona, acz zdatna do picia. Niektóre z rur były albo rozmontowane, albo dziurawe - jak śmiałkowie zauważyli, ułatwiały szczurom i robactwu przemieszczanie się. Ciekawe, dokąd przewody prowadziły, pomyślał Seus.

Z zadumy wyrwało go nagłe uderzenie, jakby ktoś walnął w rurę młotem, daleko stąd.

- Biegniemy dalej, póki zjawa ich zajada - rzucił przyziemnie Ruben i poderwał wszystkich do biegu zaraz po przeszukaniu pomieszczenia.

Awanturnicy znów przekradali się w labiryncie milkliwej pomroki, modląc się do wszystkich bogów Wielkiego Kościoła o łut szczęścia. Widok białych jak kreda zwłok goblina po drodze zmroził im krew w żyłach, szpik w kościach. Seus pchnął drzwi na końcu korytarza - były zamknięte; uczuł jednak w sobie siłę mocarza, natężył się - i ustąpiły, prowadząc do kolistej komnaty pełnej piętrowych łóżek, żołnierskich kuferków i gruzu. Z pomieszczenia obok dolatywał zgniły odór pleśni.

- Atos, chodź ze mną sprawdzić komnatę obok. Tylko odpal pochodnię. Reszta sprawdzi kuferki, może ktoś zapomniał swojego złota. Wali pleśnią, a pleśń się pali jakby co, chyba. Grzyb ją wie - rzucił monologiem Seus, który poczuł się niemalże jak bohater po sforsowaniu drzwi.

- Aha - odparł jedynie Ruben, któremu nie trzeba było dwa razy powtarzać - był z szabrownictwem za pan brat. Rajfur nie raz musiał tak odbierać zapłatę z nieprzytomnego, niechcącego zapłacić klienta.

W jednej ze skrzynek przy łóżku Ronald znalazł dwie kunsztownie wykonane fiolki kobiecych perfum. Musiały być z dalekich stron. Ciekawe, jaką historię skrywały... Pewnie podobałyby się którejś z moich damulek, pomyślał hulaka. I pewnie były warte dobre dwadzieścia złotych solidów każda, uśmiechnął się pod nosem.

Natomiast skrzynie w pokoju obok okazały się stratą czasu. Ich zawartość zmieniła się w tak zbitą i zapleśniałą masę, iż trudno było powiedzieć, czy wypełniała je żywność czy tkaniny. Jasnym przynajmniej było, że pleśń w powietrzu ma jakieś konkretne pochodzenie i to wcale nie magiczne. Trzeba było spróbować się dostać w pobliże towarzyszy, którzy chyba zwiali już na zewnątrz znanym wyjściem. Niby mogli uciekać na własną rękę, ale jakoś tak w większej kupie było raźniej niż w małej.

Poszukiwacze starożytności stanęli na progu bogato umeblowanego pomieszczenia. Kunsztowne sprzęty - okrągłe stoły, krzesła z wysokimi oparciami i miękkie dywany - pokryły się już pleśnią zapomnienia, która ku zdumieniu grabieżców mieniła się nienaturalną, jasnopomarańczową barwą. Między meblami, na kobiercach smacznie chrapało ośmiu goblinów - szabrowników. Awanturnicy nie chcieli dochodzić, dlaczego wszystkie były nagie od pasa w dół.

Szabrownicy oznaczali szaber. Fakt, że sie nie obudzili, kiedy Seus z resztą weszli do pomieszczenia jakoś dziwił. W tej górze każdy był uważny albo martwy. Najemnik zakwalifikował śpiących do kategorii drugiej. Co zresztą wskazał gestami - najpierw przystawił palec do ust, żeby zachować ciszę, następnie przeciągnął palcem po gardle. Mieli zamiar rozstawić się tak, żeby stanąć każdy przy jednym goblinie, zabić, a potem dobić rozespaną resztę. Chłopaki z miasta lubili grać z losem znaczonymi kartami. Byle nie dotykając dziwnej plechy.

Awanturnicy nie zdążyli poderżnąć gardeł połowie goblinów, a już zaczęło im się mącić w głowach - potrząsając nimi jak byki i mamrocząc przekleństwa próbowali jeszcze na uginających nogach dojść do drzwi, gdy w jednej chwili padli bez zmysłów.

Łutem szczęścia Atos zachował trzeźwy umysł. Czy to przez płuca pełne powietrza, czy przez fakt, że rozkasłał się szalenie, wypluwając całe powietrze, gdy reszta odpływała w błogi sen. Ważne, że udało mu się wypaść na zewnątrz i złapać nieco nieskażonego powietrza. Kiedy napełnił nim płuca, zerknął do środka jedynie po to, by zobaczyć jak wszystko powolutku zaczyna płonąć z powodu upuszczonej pochodni. Oprych urwał rękaw koszuli, nasączył go wodą z butelki i okręcił dookoła twarzy. Zaczął wyciągać towarzyszy na zewnątrz. Mimo to dalej oddychał jedynie poza pomieszczeniem.

Dostrzegł, że z łupów nici - płonące gobliny zostały już wcześniej ograbione. W pleśni Atos dostrzegł ślady małych stóp - niby szerokich jak krasnoludy, lecz o dłuższych palcach i haczykowatej pięcie. Koboldy, no tak! Nie dość, że okradły grabieżców, to jeszcze wywinęły im głupkowaty żart, ściągając spodnie.

Atos odpalił pochodnię i zarzadził taktyczny odwrót. Zamknęli drzwi do zajmującego się płomieniami pomieszczenia i zdecydowali ruszyć najkrótszą drogą, do znanego im już wyjścia. Atos wyrysował jeszcze przed odejściem na drzwiach pomieszczenia duże ognisko. Artysta był z niego marny, ale cała czwórka wiedziała dokładnie o co chodzi. Czas było ruszać, a najlepiej stąd znikać, niezależnie od koszmarów kryjących się w głównym korytarzu.

Awanturnicy zatrzymali się gwałtownie, węsząc jak psy. W przepełnionym smrodem spalenizny powietrzu unosił się jeszcze jeden dziwny zapach - zjejczały, cuchnący odór, którego nie mogli zidentyfikować, choć ich nozdrza rozszerzały się jak u dzikich bestii. Wszystkie zmysły szabroników zwietrzyły niebezpieczeństwo.

- Wybuch, gaz bagienny? - rzucił Ronald, dobrze rozeznany w różnych zapachach, jakie mogą się zagnieździć w schowkach i miejscach, gdzie nie zaglądają meżowie, czy też gdzie zalegają zgony po wcześniejszej popijawie. Pobiegli tam, gdzie leżał zabity Wiink, próbując się wedrzeć do komnaty i zabarykadować ją od środka.

Hieny cmentarne minęły białe jak kreda truchło goblina, mając cały czas w głowach myśl, że mało brakowało, a podzieliliby los kompana. Grandziarze skoczyli ku drzwiom, wślizgnęli się do pokoju i zabarykadowali od środka. Poczuli się nieco bezpieczniej, lecz narobili niemałego hałasu - cała podłoga pokryta była zbitym szkłem, trzeszczącym pod butami. Pochodnia Rubena rozświetliła komnatę, której dominantą był długi, dębowy stół wzmocniony żelazem i pokryty różnobarwnymi, jaskrawymi plamami. Laboratorium alchemika? Dawniej musiały tu stać także inne meble, lecz czas obrócił je w zgniłe resztki. Zachowały się jedynie żelazne półki. Na jednej z nich leżał zakurzony pokrowiec na pergaminy.

Spokój nie trwał jednak za długo - zawiasy skrzypnęły, gdy ktoś pchnął mieczem drzwi umocowane w równoległej ścianie. W wejściu zaczęły pojawiać się koszmarne twarze o rozbieganych oczkach i okrytych pianą wargach. Kudłate głowy, z których emanowało szaleństwo i okrucieństwo. Oto ponury dowcip bogów, wybryk natury i powód wstydu krasnoludzkiej rasy - koboldy!


Cztery dziwaczne stwory - cuchnące potem, bezzębne, ze zrośniętymi brwiami czy też poruszające się na czworakach – zaszarżowały, wcale się nie osłaniając. A za nimi nadbiegały kolejne!

Kobold pchnął oburącz Rubena w pierś. Umierający złapał ostrze nagimi rękoma, a jego oczy wywróciły się w nagłej agonii.

Bezzębna kreatura wskoczyła na Ronalda, zatapiając mieczyk niczym rzeźnicki nóż raz za razem w jego piersi. Jednak hulaka jednym ruchem zrzucił potwora na ziemię, a następnie przybił poczwarę mieczem do posadzki. Hulaka znosił straszliwą ranę w ciszy, jak się zdaje wcale nieosłabiony upływem krwi. Odważniak podniósł pochodnię, by móc odganiać się od krasnoludów spaczonych czystym szaleństwem.

Atos rzucił w nadbiegające koboldy całe żarcie jakie miał, doprawione tłuczonym szkłem, a następnie zrobił najsprytniejszą z możliwych rzeczy - zaczął odryglowywać drzwi. Żeby kompani mieli wolną drogę ucieczki. Seus rzucił się z toporem i rykiem na najbliższego kobolda. Najemnik rozciął cuchnącą maszkarę, która zamierzała odbić się od stołu i skoczyć na plecy Atosa.

Plan Atosa się powiódł. Tłoczące się w komnacie stwory zaczęły bić się o żarcie - dwa zabiły się w bratobójczej walce, jeden zadławił się jedzeniem, a czwarty zaczął wymiotować

Kobold ze zrośniętą brwią wyszarpnął żelazo z brzucha Ronalda, a ten upadł ciężko twarzą w dół, przy okazji gasząc pochodnię. Mieczyk kolejnego zagłebił się w ciele Atosa i przeszył je na wylot.

Seus, w obliczu miażdżącej przewagi wroga, wziął nogi za pas, przebiegając po ciele oprycha. Najemnik docenił jego heroiczne poświęcenie, starając się za mocno nie nadepnąć na jego trupa. Dał dyla w główny korytarz, dążąc do wyjścia. Zaczynał mieć dość.

Tymczasem...


Gdy zagrożenie minęło, Zaxigles odetchnął ciężko i zwrócił się do tych, którym udało się wydostać:

- To jak ludzia? Wracać do miasta, czy ktoś chce wywabić zjawa tutaj? Powinna być jeszcze blisko. Jedna osoba zejść tam, zwabić maszkarę i uciekać tu. Kiedy ludza i potwór będą blisko drzwi, my je otworzyć i światło go spalić.

- Niech teraz ludzia się trochę wysilą… - dodał zasapany Gixink.

- Spalić - zaproponował Carlos. - Dajcie mi jakąś pochodnię i zobaczę, co da się zrobić.

- Może ludzia iść we dwóch? – ze spokojem zaproponował ostatni pozostały przy życiu poplecznik Zaxiglesa, wciskając człowiekowi pochodnię w ręce. – Jeżeli maszkara zaatakować znienacka to na pewno jednemu uda się wywinąć. Jeżeli my tego teraz nie zabić, to zjawa zabić nas przy następna okazja…

- No, dalej, który chętny? - Carlos spojrzał na pozostałych poszukiwaczy skarbów.

- Przecie oni tam zostali w lochach! - trochę czasu zajęło Rzepie przeliczenie wszystkich towarzyszy. - Ktosik musi im pomóc!

W tej samej chwili Jeroom popchnął Hugo, który potknął się o podstawione widły, tak że musiał zrobić kilka kroków w przód żeby nie upaść. Prosto w kierunku Carlosa.

- Zuch chłopak! - zawołał Pieter. - Powodzenia!

Śmiałkowie dobyli broni, czujnie rozglądając się wokół. W lochu zaległa głęboka cisza. Awanturnicy stąpali ciężkim, miarowym krokiem, a ich sylwetki zdradzały napięcie i wyczekiwanie. Carlos popchnął drzwi tylko po to, by ujrzeć gęsty mrok. Wyczulone zmysły ostrzegały go, że wokół czai się niebezpieczeństwo.

- Niech to szlag trafi... - powiedział Carlos. - Trzeba było zostać na górze... - mimo tych słów łowca zrobił kolejne trzy kroki naprzód. - Zróbmy tak... - zaproponował. - Raz ja idę pierwszy, raz ty.

- Eee no, ale po co tam właściwie idziemy? - niepewnie odparł chłopak. - Nie ma zjawy do spalenia, to ten… możemy wracać nie?

- Jeśli tu nie ma, to pewnie zaraz będzie - pocieszył go Carlos. - A wtedy go spalimy.

- Noo... Dobra - mruknął Hugo postępując dziewięć kroków w przód.

Zuchwalcy poczuli na sobie spojrzenie niewidzialnych oczu - za późno! W mroku zabłysły dwa wielkie ślepia i czarne, zakręcone szpony, ostre jak sierp. Diabelska bestia, której nie mogli ani zobaczyć, ani usłyszeć, zmaterializowała się tak niespodziewanie, jakby tylko czyhała na granicy wyznaczanej przez światło pochodni. Potwór, który za życia był muskularnym, thuliańskim barbarzyńcą, skoczył na Carlosa niczym głodny tygrys i dosięgnął go przez zaskoczenie. Upiorne pazury rozdarły miękką skórę w poszukiwaniu wnętrzności, a stalowy uchwyt zdeformowanych rąk ranił straszliwie. Oczy łowcy zaszły mgłą, a członki zadygotały i zastygły w bezruchu.

Ze zduszonym okrzykiem strachu Hugo wypuścił kiścień z rąk i puścił się biegiem w stronę wyjścia, nie wiedząc, że do pomieszczenia obok wbiegł ciężko zdyszany (bynajmniej nie z wysiłku) Robga, który przykleił się do ściany, dygocząc na całym wychudłym ciele.

Upiór rzucił się naprzód jak ogar. Hugo wystrzelił w kierunku zakrętu i zniknął. Chłopina z gorączkowym pośpiechem pokonywał po dwa schodki naraz, słysząc przeklęte miauczenie za plecami. Zdyszany krzyknął:

- Teraz!

Szabrownicy pchnęli Czerwone Drzwi, wpuszczając światło do korytarza. Żądny krwi, rozwrzeszczany diabeł wpadł na schody z takim impetem, że nie zdołał uniknąć ostatecznego unicestwienia. Awanturnicy z panicznym lękiem obserwowali, jak potwór płonął, a z jego powykręcanego ciała unosił się ciężki, przeraźliwie cuchnący obłok dymu, a wraz z nim potępiona dusza barbarzyńcy, która wrzeszcząc przeraźliwie wyparowała ku niebu, do jakichś zimnych piekieł ponad księżycem.

- Ha Ha! – tubalny śmiech dobył się z paskudnego pyska goblina. – Zaxigles mieć racje! Światło zawsze działać! E, a gdzie ten drugi ludź?

- Trzeba zabrać ciała – powiedział Gixink, nie zwracając uwagi na swego przywódcę i ruszył schodami na dół.

- Heh, ach, uch - gdy tylko Hugo złapał oddech wysapał wszystkim co się stało. - Napadła znikąd. Carlos… nie zdążył.

Robga powrócił z głębin lochu sam. Nie odzywał się do nikogo, tylko stał i patrzył się w ścianę. To co go tam spotkało było najstraszliwszą rzeczą jakiej doświadczył w życiu, zaraz po utracie rodziny. Nigdy nie bał się tak o siebie i o to, czy przeżyje kolejne pięć minut. Podczas odpoczynu wreszcie opowiedział, co stało się w podziemiach: o tym jak zginął Sareth, Niris i Harob. Nie chciał wracać do wnętrza, ale wiedział, że go to nie ominie. Z tego co mu powiedzieli towarzysze, to jeśli nie zabiorą ciał tych, którzy zignięli w lochach od szponów upiora, to sami w upiora się zmienią. Trzeba było temu zapobiec. Leślik ruszył za drużyną, jednak tym razem trzymał się bliżej końca pochodu.

Seus z obłędem w oczach, solidnie zachlapany krwią, co widać było dopiero przy większej ilości pochodni, dobiegł do grupy. Z całego kontyngentu miejskich zakapiorów ostał się tylko on. Miał przy sobie przynajmniej skrzynię z monetami i ponurą satysfakcję, że kilka bestii zdechnie w męczarniach po zjedzeniu żywności zmieszanej ze szkłem. Sam tego nie pochwalał na co dzień, ale rozcinanie wnętrzności od środka należało się tym stworom za ich bestialstwo.

- Pomarańczowa pleśń usypia, a tam są skurwiałe koboldy - zaklął szpetnie Seus, wskazując kierunek z którego przybiegł.

 
__________________
[D&D 5E | Zapomniane Krainy] Megaloszek Szalonego Clutterbane’a - czekam na: Lord Melkor, Dust Mephit, Panicz, psionik
[Adventurer Conqueror King System] Saga Utraconego Królestwa - czekam na: Gladin, WOLOLOKIWOLO, Stalowy, Lord Melkor, Pliman

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 07-01-2016 o 23:03.
Lord Cluttermonkey jest offline