Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-07-2015, 11:28   #3
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Robga jako jedyny powrócił z głębin lochu. Nie odzywał się do nikogo, tylko stał zapatrzony w ścianę. To, co go spotkało, było najstraszliwszą rzeczą, jakiej doświadczył w życiu, zaraz po utracie rodziny. Nigdy nie bał się tak o siebie i o to, czy przeżyje kolejne pięć minut.


Odpocząwszy leśnik wreszcie opowiedział o tym, jak zginął Sareth, Niris i Harob. Nie chciał wracać do podziemi, ale wiedział, że go to nie minie. Z tego, co mu powiedzieli towarzysze, to jeśli nie zabiorą ciał tych, którzy zignięli od ciosu upiora, to będą mieli do czynienia z kolejnymi nieumarłymi. Trzeba było temu zapobiec. Leśnik ruszył za drużyną, jednak tym razem trzymał się bliżej końca pochodu.

- Was też jakby mniej – powiedział skonfundowany Zaxigles, spoglądając na dwójkę niedobitków, Robgę i Seusa. Następnie odwrócił się w stronę zakutych w stal kompanów. – Wy iść przodem. Zaxigles i Gixink pilnować tyłów. Najpierw iść po ciało Wiinka, potem po tego drugiego.

Co za niespodzianka! Kolejni szabrownicy pragnący skarbów i sławy tak, jak głodujący może pragnąć chleba, zbliżali się, by zaspokoić awanturniczą żyłkę. Gotowi na wszystko łotrzy - hazardzista Mark Cherlak, grabarz Gustaw Onyks, żak Feliks z Tarczyna i tragarz Dromił Czarny - byli znajomymi zebranych tu hałaburd, co więcej, mieli razem z nimi ruszyć na wyprawę, lecz widocznie coś ich powstrzymało... Jednak lepiej późno, niż wcale.

- Tak, nam też miło was widzieć - powiedział kąśliwie tragarz Dromił, zwany Czarnym. Niemniej jednak zarówno on, jak i jego trzej wspólnicy dołączyli do swoich lepiej już zaznajomionych z przygodami towarzyszy, starając się jednak nie wysuwać na czoło formacji. Zak Feliks podał Draganowi pochodnię, a grabarz Onyks już gotował dłonie do roboty. Przynajmniej w jego wypadku życie awanturnika nie wprowadziło żadnych zmian w zawodzie.

- Chodźmy szybko - powiedział Dragan. - Najpierw musimy te trupy usunąć, żeby kolejne upiory się nie zrodziły - wyjaśnił. - Paru z pochodniami niech idzie przodem - dodał.


Piętnastu szabrowników ponownie zeszło do podziemi dziwnego reliktu zapomnianych stuleci. Nowi kompani chwycili za zdobyczne włócznie i kiścienie. Tak uzbrojeni, rozpoczęli pierwszy dzień nowego, awanturniczego życia, wierząc w rychły sukces tak, jak wierzyli, że słońce wstaje i zachodzi. Czując w nozdrzach smród niemytych ciał i gnilne wyziewy lochu, śmiałkowie doszli do miejsca, w którym jeszcze do niedawna leżał trup goblina Wiinka. Po zwłokach goblina, jak i innych towarzyszy oraz ukatrupionych koboldów, pozostał jedynie nasiąknięty szkarłatem kurz. Ślad krwi prowadził do komnat znajdujących się we wschodniej części lochu.

- Należała do Ronalda - dłoń Seusa zacisnęła się na unurzanej w purpurze, haftowanej chusteczce. W oczach najemnika płonęła nienawiść.

- Co do... Koboldy ukraść Wiink! – warknął podirytowany Zaxigles. – My musieć go znaleźć!

- A po co? - zdumiał się żak Feliks. - Nic nam chyba szukanie trupa nie da. Lepiej inne komnaty zbadać, może złota znajdziemy! - powiedział, ufny w swe szczęście. Wszak tylko nieliczni potrafili tak fartownie zdawać kolokwia, jak on!

- Przy ciele Rubena powinna być torba z czterdziestoma sztukami złota, bitymi przez krasnoludy - Seus spojrzał spode łba na mężczyznę żądnego wyłącznie złota. Najemnik chciał jeszcze czegoś: patrzeć jak koboldy zdychają, jeden po drugim. Najlepiej z daleka. Pozbycie się ciała Wiinka, jeśli miało się zamienić w upiora, też było ważne. Dlatego wypadało ruszyć za krwistym szlakiem.

Koboldy nie wzięły ze sobą pokrowca na pergaminy, który kurzył się na żelaznej półce. W środku pojemnika tkwiło kilkanaście zwojów zapisanych w jakimś tajemnym języku. Sądząc po szkicach mechanicznych bestii wyrysowanych jako ilustracje do tekstu, formuły musiały opisywać proces tworzenia i ożywiania golemów.

- A może one go zjeść i być po problem? – wywnioskował ostrożnie Gixink. – Nie ma ciało nie ma duch. Może my przeszukać te pokoje i odpuścić jaskinia. Tam zawsze pełno wstrętna bestia.

- Eeee… No może – stwierdził Zaxigles i przeniósł spojrzenie na znalezione pergaminy. – Tu pewno być dosyć skarbów. Za te papierki my dostać dużo złota. Głupia ludzia zawsze dużo płacić za jakieś gryzmoły. Weź je ktoś i sprawdźmy ten pokój – zielonoskóry wskazał na drzwi znajdujące się obok tych prowadzących na korytarz.

Na ścianach pokoiku obok wisiało sporo żelaznych półek, a na nich piętrzyły się księgi i zwoje pergaminów w metalowych pojemnikach pokrytych patyną. Niektóre woluminy były tak zniszczone, że z drewnianych, obciąganych skórą okładek pozostały jedynie metalowe klamry. Połowę posadzki zajmował częściowo starty pentagram opatrzony runicznymi napisami. Coś podpowiadało awanturnikom, że warto poświęcić komnacie chwilę czasu - zapomniana wiedza mogła być cennym łupem.

- Ha! Głupi ludzie obsypią nas złotem za ta papierki! – zaśmiał się Zaxigles. – Dobra ludzia. Właźta do środka i pomóż nam przeszukiwać ten pokój. Jedna osoba stać na warcie i nasłuchiwać.

Szabrownicy w biblioteczce znaleźli dwie pozycje godne uwagi. Pierwszą z nich była spisana w wysokim thulu księga pod tytułem "Arto Bellumoi", poświęcona strategii i taktyce, a drugą księga zasad gry w zatrikio, w której ktoś zaznaczył czerwoną wstążką rozdział zatytułowany "Wyzwaniem Asany".

Ponadto w jednym z pokrowców była zwinięta mapa przedstawiająca Egzarchat Theany, najdalej wysuniętą na wschód prowincję dawnego Imperium Thuliańskiego. Ostatnim łupem był częściowo nadpalony zwój, jak poprzedni również zapisany w tajemnym języku.

Słysząc wesoły rechot goblinów stojący najbliżej Jeroom i Rzepa ruszyli za nimi.

- Ej no! Zostawcie i coś dla nas!

Widząc jednak, że przedsiębiorcze knypki zdążyły już pochować co cenniejsze rzeczy. Pieter zawołał do towarzyszy.

- Chodźta prędko na wschód! Kto pierwszy ten zbiera łup!

Ostatnie z trzech pomieszczeń było pustym, małym magazynem, z którego już dawno wyniesiono wszystkie dobra. Posadzka brudna była od lepkich odchodów, porwanych kocy i poobgryzanych szczurów.

Komnata dalej wyglądała jak zrujnowane laboratorium szalonego geniusza, wyśnione w najdzikszych snach. W centrum pokoju był drewniany stół z metalowymi klamrami na nogi i ramiona. Uwagę awanturników przykuły trzy dziwaczne maszyny, wyposażone w dziesiątki dźwigni i przycisków.

Ponadto w koszach na żelaznych półkach pozostawiono dziesiątki starych narzędzi rzemieślniczych. Na jednym z regałów tkwiła miniaturowa, żelazna klatka. Cokolwiek w niej było trzymane, wygięło pręty i uciekło. W kącie laboratorium leżała zakurzona, ogromna głowa mechanicznej bestii. Jej oczy były wielokomórkowe, jak oczy muchy, i błyszczały zmieniającymi się kolorami, natomiast z pyska wystawały ostre jak brzytwy metalowe zębiska.

Seus podszedł do maszyny, pociągając za cztery dźwignie, wciskając jednocześnie piąty przycisk. Nagle awanturnicy, którzy nieśli worki, rzucili je na posadzkę jak oparzeni - wszystkie pochodnie zapłonęły! Nie minęło jednak kilka bić serca, a jedna z rur biegnących wzdłuż ściany pękła, powolutku zalewając laboratorium wodą. Oszołomieni, rozwrzeszczani awanturnicy tłoczyli się w półmroku, podczas gdy we wnętrzu czaszki Seusa wzrastało ciśnienie, a jednocześnie całe ciało zalewało poczucie kojącego ciepła i komfortu, jakby wstąpiła w niego nowa siła. Poczuł nagły, ostry ból w głowie, który zresztą po chwili przeminął. Obejrzał się na maszynę - niewiarygodne! Zaczęła sypać złotymi solidami! Dziesiątki monet wypadły na mokrą posadzkę. Urządzenie stawało się coraz głośniejsze, wyrzucało z siebie strumienie gorącej pary, aż w końcu przygasło i przestało działać.


Seus, który poczuł się jakby nieco bardziej zorientowany w tym, co się dzieje, rzucił szybko:

- Gasić pochodnie, bo nam nie starczy na dlużej i pakować solidy do worka, raz, raz! - jak powiedział, tak też sam zrobił.

Południowe drzwi nagle ustąpiły pod naporem ogromnej siły. Laboratorium wypełniło się bzyczeniem rodem ze świata owadów i zjejczałym, cuchnącym odorem. Zajęci swymi sprawami szabrownicy zamarli z przerażenia. U progu kołysały się trzy olbrzymie, odrażające, klinowate łby zwisające z sufitu i ścian. Żółte ślepia zimno spojrzały z mroku, a z dwóch tuzinów macek ściekała bezbarwna ciecz, która - jak awanturnicy instynktownie wyczuwali - niosła śmierć. Te potwory z pewnością wylęgły się i wyrosły w ciemnościach, a jednak patrzyły bystrym, złym spojrzeniem. Śmiałkowie wiedzieli, że jeśli choćby wykonają jeden fałszywy ruch, pełzacze zaatakują ich z szybkością błyskawicy. Ogromne głowy sondowały przestrzeń, jakby chcąc się przekonać, czy w zamarłych w bezruchu postaciach czają się wrogowie.


Gixink i Zaxigles zamarli w bezruchu. Gobliny przeczuwały, że walka z wielkimi bestiami może skończyć się śmiercią wielu, jak nie wszystkich członków ekspedycji. Mogli jedynie liczyć, że żaden z ludzi nie postanowi rzucić się na bestie albo nawet w przeciwnym kierunku.

Nowi awanturnicy stali bez ruchu, podobnie jak reszta drużyny. Zapewne gdyby nie stoicki spokój reszty, Dromił i jego towarzysze pognaliby z krzykiem w stronę korytarza, umykając przed tymi okropnościami. Będąc jednak nowymi w fachu postanowili, przynajmniej na razie, zaufać bardziej doświadczonym, którzy wybrali bezruch. Ale w razie czego i tak grupa zerkała w stronę drogi ucieczki.

Seus znieruchomiał natychmiast, już wcześniej zdarzyło mu się poczuć ten zapach, zaraz przed rzezią koboldów, a już wtedy wiali, jakby od tego zależało ich życie.

Krew zastygła awanturnikom w żyłach. Zamarli w napiętym oczekiwaniu. Stali tak nieruchomo, niczym posągi odlane z brązu. Owadzie bzyczenie ustało. Potwory zwinęły się z zaskakującą jak na ich rozmiary szybkością i odpełzły w ciemność, ku zachodnim tunelom. Wykrzywione rysy śmiałków zdradzały dziką uciechę, jednak zbyt wcześnie byli upojeni gwałtownym przypływem nowej nadziei.

Nagle, bez ostrzeżenia, drzwi za plecami śmiałków wyleciały w powietrze. W korytarzu tłoczyły się zwabione hałasem, żądne krwi koboldy, z nastawionymi mieczami, każdy gotowy skończyć z hienami cmentarnymi przy pierwszej nadarzającej się sposobności.

Znalazłszy się w odległości strzału, stwory zwalniały cięciwy. Stojący w pierwszym szeregu eks-grabarz nie mógł znieść salwy tak dobrze, jak zakuty w stal Pieter. Ranny Gustaw jęknął, napełniając straszydła złośliwą satysfakcją. Zanim zdołał wyciągnąć strzałę z ręki, szarżujący kobold uderzył z całą siłą w jego skroń - ludzki mózg obryzgał splecioną w warkocze brodę stwora.

Wyćwiczone przez dziesiątki obrzydliwych walk w ciemnych korytarzach pokraki parły uparcie naprzód. Coś podobnego do białych błyskawic śmignęło nad głowami walczących - stajenny Buck padł naszpikowany strzałami. Mało brakowało, a paskuda z jedną brwią posłałaby duszę tragarza Dromiła do piekła.

Seus zaczął naciskać dźwignie i guziki maszyny - urządzenie zaczęło buczeć i strzelać strumieniami gorącej pary, które omal nie poparzyły na śmierć psa Wolfa.

Robga pobiegł w stronę stołu, zza którego zamierzał prowadzić ostrzał.

Pasterz Goran rozmiażdżył czaszkę kobolda bijakiem i poczuł jak kość pęka, a mózg pryska mu na rękę.

Wolf drapał i szarpał, aż kobold odstąpił, dysząc w gniewie i przerażeniu.

Miecz Pietera błysnął jak biała błyskawica. Stwór wydał zduszony krzyk i padł bez życia. Rzepa zszedł z linii strzału koboldów.

Rozpalony do czerwoności ślusarz uderzył widłami z całą siłą napiętych nerwów, ale broń, miast rozedrzeć kobolda w poszukiwaniu wnętrzności, odbiła się od posadzki i złamała.

Pieter krzyknął i dziko uderzył widłami w pokrakę, która zaczęła wydawać z siebie obrzydliwe krzyki, dławiąc się krwią, a po chwili padła bez zmysłów.

Tragarz Dromił wyprostował się i zamachnął kiścieniem, by zadać miażdżący cios, lecz ten nigdy nie nadszedł - bijak wraz z łańcuchem pofrunął w kąt laboratorium, a w ręku osłupiałego awanturnika został sam trzonek.

Feliks i Mark stanęli ramię w ramię, desperacko dźgając włóczniami. Strumień czarnej krwi bluznął, gdy mordercze pchnięcie eks-żaka przeszyło serce kobolda. Szuler żgnął z obrzydzeniem, wbijając grot prosto w brzuch.

Kreatury stały osłupiałe, obserwując jak śmiałkowie przeorywują się wśród pobrzękujących bronią koboldów, gromadząc u stóp okaleczone trupy. Stwory poszczekały w swym małpim języku i pospiesznie wycofały się wgłąb komnaty, gdy nagle...

W wejściu pojawił się kobold, który szedł na dwóch nogach, chociaż chwiał się do przodu tak, jakby był przyzwyczajony chodzić na czworakach. W rękach trzymał okrągły przedmiot, przypominający skórzaną piłkę. Zamachnął się i rzucił kulą z morderczą precyzją w sam środek laboratorium.

Zaxigles śledził ślepiami łuk, którym leciała sfera. Nagle wstrząsnęły nim mdłości i zapragnął uciec jak najdalej jak od czegoś przeklętego. Nogi goblina trzęsły się jak galareta. Wydał z siebie wrzask przerażenia:

- ODWRÓCONY GOBLIN! WSTRZYMAĆ ODDECH!

Jedną z najokrutniejszych broni koboldów był "odwrócony goblin" - bomba stworzona z żołądka przedstawiciela tej rasy, wypchanego po brzegi mieszanką jego bebechów, trujących purchawek z najciemniejszych zakątków jaskiń i gruczołów jadowitych insektów. Kula pękła z głuchym trzaskiem, a pokój wypełnił się trującymi oparami. Awanturnicy zasłonili drogi oddechowe – wszyscy poza zzieleniałymi Rzepą i Gixinkiem trzymali się dzielnie.

Zax rzucił się do przodu. Ciśnięta w odpowiedzi na bombę włócznia dosięgnęła cel - małpolud jęknął i na wpół zamroczony padł na kolana, a po chwili leżał martwy na podłodze. Wielki goblin wziął jedną pochodnię od Hugo, rozpalił i cisnął żagiew wgłąb komnaty, do której wycofały się koboldy. Osłupiał, gdy mroki rozświetlił wielki ogień - posadzka pomieszczenia była pokryta jakąś łatwopalną substancją. Kolejna pułapka kreatur, pomyślał.

Gdy zamieszanie związane z walka opadło, a w komnacie obok zapłonął ogień, najemnik Seus rozejrzał się po komnacie. - Panowie, może zbierzemy złoto z podłogi i się stąd zabierzemy, wrócimy w jakimś spokojniejszym okresie? Zabierzmy te ciała zabitych przez upiora które się da, i wiejmy, za te solidy pewnie się da kupić coś na takie zjawy w mieście - rzucił rozsądnie, sam zabierając się do zbierania monet.

Grupa nowych ochoczo zgodziła się na propozycję Seusa. Na dzisiaj im w zupełności starczyło wrażeń. Zasmucony Dromił wziął też ze sobą truchło Gustawa, jak również jego broń. Biedak pewnie chciałby zostać pochowany z należytym szacunkiem.

Goran, który najpierw wahał się, co robić - chwalić Wolfa, czy opłakiwać Bucka - postanowił zostawić ten problem na później. Z zapałem rzucił się, by zbierać złoto. W końcu Buck mógł poczekać, podobnie jak i Wolf, natomiast co do złota to pasterz nie miał wątpliwości - to zniknie szybciej, niż kropla wody w ognisku.

Dragan, chociaż w samej walce nie wziął udziału, uważał, że ma prawo do udziału w zdobyczy. Bez wahania zaczął napełniać kieszenie monetami.



Middas, 16. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Pierwsza wyprawa do Góry Dwimmer – Śnieżne Szczyty

Hałaburdy zostawiły za sobą nieznaną czerń lochu, nie odnajdując ani zwłok Carlosa, ani skrępowanego jeńca, którego gobliny zostawiły jakiś czas temu w sali wejściowej. Trup ich towarzysza pewnie skończył w żołądkach napotkanych gnilnych pełzaczy, a co się przytrafiło pojmanemu orkowi? Hieny cmentarne zbladły na myśl o losie, jaki mogli mu zgotować koszmarni mieszkańcy starożytnego podświata.

Nie był to jednak koniec ryzykownej wyprawy. Dzikie krajobrazy Śnieżnych Szczytów odstraszały nieobeznanych z nimi mężów, a bezpieczne przejścia były trudne do odnalezienia. Ta smętna kraina kryła w ocienionych zakamarkach ponure jaskinie, tysiące lat temu ukształtowane przez nieczynne już wulkany, a w dzisiejszych czasach zamieszkałe przez bandy banitów czy nawiedzane przez dziwne, nienamacalne koszmary. Wysoko ponad cienistymi grotami, na przypominających pinakle ostrych szczytach klifów, kryły się gniazda rozumnych, krwiożerczych pelgranów, których zapomniani bogowie obdarzyli darem mowy chyba tylko po to, by okraszały okrutnymi żartami ostatnie chwile ciskanych ze skał awanturników.


Słońce świeciło jasno, lecz szabrownicy nie mieli nadziei na dotarcie do Muntburga przed zmrokiem. Pogrążeni w żałosnych nastrojach zdali sobie sprawę z tego, że będą zmuszeni rozbić gdzieś obóz i uważnie nasłuchiwać, czy wszędobylskie, dzikie zawodzenie to tylko jęczący wiatr, czy niebezpieczeństwo, które unosiło się jak groźny cień nad zdradzieckimi, górskimi rozpadlinami.

Zmęczenie dawało się we znaki leśnikowi, mimo że przed laty - gdy faktycznie jeszcze piastował tę posadę, zanim całe jego życie poszło w diabły - przemierzanie takich odległości w lesie czy w puszczy było dla niego codziennością. Jednak nigdy wcześniej nie doprawiał tego spacerem po pełnym pułapek i potworów lochu. Jego obolałe mięśnie protestowały przy każdym kolejnym kroku, a wspomnienie o towarzyszach, którzy poświęcili życie tak błahej sprawie jak bogactwo, wprowadzała go w stan rezygnacji i zwątpienia. Dużo wyniósł z tej wyprawy, mimo że trwała raptem kilka godzin. Doświadczenie, które zdobył, zostanie z nim na zawsze i nikt, poza zimnymi palcami śmierci, go nie odbierze.

Po kolejnych kilku minutach marszu Robga spojrzał na zachodzące słońce i odezwał się:

- Zatrzymajmy się gdzieś na popas. Każdemu przyda się chwila odpoczynku, a po zmroku nie warto podróżować. Rozbijmy obóz i zatrzymajmy się na noc.

Awanturnicy zeszli z krętego szlaku okrążającego szczyt góry, a leśnik znalazł odpowiednie miejsce niedaleko traktu - gęsty las, mały klin zieleni wbity w zwęglony teren pełen popiołów i sczerniałych kamieni. Ściana drzew rosła w odległości dobrych dwustu imperialnych metrów od półki skalnej wysokiej jak dwóch rosłych mężów. Ledwie majaczący zarys czarnego owalu musiał prowadzić wgłąb jakiejś groty. Podobno za dawnych czasów góry te były źródłem surowców i cennych kamieni dla Cesarstwa Thuliańskiego. Być może pieczara była opuszczoną kopalnią?

Nie zajmując się bezcelowym dochodzeniem, Robga pokręcił się chwilę i wrócił z całym naręczem gałązek, patyków i innych suchych, zdrewniałych łodyg, które przydadzą się do rozpalenia ogniska. Ułożył krąg z kamieni. Za pomocą hubki i krzesiwa wzniecił mały płomyczek, który dość szybko rozszedł się po całym ognisku. Leśnik znalazł sobie wygodne miejsce pod drzewem. Usiadł, opierając plecy o twardą korę i westchnął. Z plecaka wyciągnął prowiant i przystąpił do konsumpcji. Nie wiedział, że był aż tak głodny. Dopiero gdy pierwsze kęsy dotarły do obkurczonego żołądka, poczuł jak narząd wydaje nieprzyjemne odgłosy burczenia, dopominając się o kolejny kęs.

Robga siedział wpatrując się w ogień, który tworzył krąg światła wśród otaczających ciemności. Jego myśli wróciły do podziemi. Mimowolnie się wzdrygnął, a po jego plecach przeszedł dreszcz. Przed jego oczami stanęły świńskie twarze orków, którzy z mordem w oczach rzucili się na niego i jego towarzyszy. Wreszcie przypomniał sobie, a raczej dotarło do niego to, co widział wcześniej - twarze Nirisa, Saretha i Haroba wykrzywione w mieszance bólu i strachu oraz ten wszechogarniający krzyk przerażenia. Ciągle nie mógł zrozumieć, dlaczego to właśnie jemu udało się przeżyć. Po chwili jakiś odgłos wyrwał go z zamyślenia, a leśnik spostrzegł, że to jeden z towarzyszy układał się właśnie do snu.

- Dobry pomysł, ale proponuję, aby ktoś został na warcie. Jest nas tylu, że dwójka będzie czuwać i będziemy zmieniać się co godzinę. Ja mogę pilnować pierwszy z kimś jeszcze, a reszta niech odpocznie.

- Lepiej trójka, nie ma co ryzykować, a i tak się wyśpimy. Tylko drewna by się przydało nazbierać. Ogień może coś przyciągnąć, ale noce w górach są cholernie zimne - rzucił zmęczony Seus. Może ostatnimi czasy robił jako najemnik, ale jego nogi były nawykłe były bardziej do siedzenia na koźle wozu, niż do biegania i przekradania się mrocznymi tunelami.

- Jest nas tylu - powiedział Dragan - że po trzy osoby mogą pilnować - poparł Seusa. - A ogień wiele stworów przepłoszy. O cieple już nie wspomnę. Nazbieram drewna.

- A ja pomogę - dorzucił Goran. - W nocy Wolf popilnuje. - Poklepał psa po łbie. - Ale i tak lepiej po trzech stać.

- Ogień ogniem, ale nie ma to jak porządny szałas - rzekł Dromił Czarny, gdy już naprawił swój korbacz, przy którym się właśnie mozolił. - Zabiorę się z chłopakami i sklecimy coś - przy tych słowach tragarz skinął na hazardzistę i żaka, którzy właśnie zażywali odpoczynku. Mark skrzywił się trochę na takie rządzenie się jego druha, ale nie sprzeciwiał się. Mając w pamięci to, co się stało z Gustawem, ich przyjacielem, jakoś żaden z nich nie miał ochoty na swary.

Noc zapadła nad obozowiskiem pełnym zamętu i trwogi. Po usianym gwiazdami niebie przelatywał wiatr, rozwiewając posklejane krwią włosy awanturników. Ciemność napierała, rozmywając głosy śmiałków, przyćmiewając ognisko. Wartownicy poczuli w płucach wieczorne, zimne powietrze.

Po jakimś czasie, zza niewielkiej fałdy terenu na lewo od nich, z ociąganiem wyłonił się tuzin podróżników. Wędrowcy prowadzili trzy objuczone konie. Kilku rannych tułaczy szło z pomocą towarzyszy. Grupa rozświetlała mrok pochodniami i zmierzała w stronę jaskiń znajdujących się naprzeciw lasu.


Rozpalając ognisko koło groty, włoczykije zdradzili swą tożsamość. W świetle błysnęły oszczepy i pomalowane tarcze w kształcie półksiężyca. Była to zbójecka banda peltastów - doborowych łupieżców ze Śnieżnych Szczytów, którzy na potrzeby przeżycia w niegościnnym terenie adoptowali sposób walki lekkozbrojnej thuliańskiej piechoty. Sądząc po rannych i jucznych koniach, szajka tych dzikich rabusiów musiała po całym dniu grabieży karawan wracać do kryjówki. Trzech twardych zbirów stanęło na warcie przed wejściem do jaskini, obserwując surową okolicę.



Turdas, 17. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Pierwsza wyprawa do Góry Dwimmer – Śnieżne Szczyty

Awanturnicy otworzyli oczy w chłodnej jasności wczesnego świtu. Poranek był szary i zimny. Niebo pociemniało, zapowiadając deszcz, a wiatr szeptał wśród czarnych gałęzi drzew. Obie grupy wędrowców - szabrownicy i peltaści - zaczęli zbierać się do dalszej drogi. Całe szczęście, że podróżowali w dwóch różnych kierunkach.

Szlak wspinał się na wysoko położoną łąkę, gdzie wiał chłodny wiatr. Między modrzewiami, kaobabami i cedrami balsamicznymi płynął strumień w kępach trawy i ziół. Niedaleko rzeczki ziały niedopalone szczątki chaty i walały się popioły.

- Sześciu podąża za nami - ostrzegł Robga. Obejrzeli się. Wychudzeni, bezpańscy ludzie z oszczepami i tarczami w kształcie półksiężyca, którzy przedtem kryli się między kamieniami, teraz szli za nimi zupełnie nieskrępowanie.

- Na szczęście nas jest więcej - odpowiedział niemal beztrosko Goran. - Nie będą takimi głupcami, żeby nas zaatakować – prawdę mówiąc, aż takiej beztroski nie czuł. Nie bardzo rozumiał, dlaczego tamta szóstka lezie za nimi. A jeśli czegoś nie rozumiał, to się niepokoił.

- No chyba że druga ich część właśnie w tej chwili biegnie równolegle do nas - mruknął Dragan - chcąc nas wyprzedzić i okrążyć.

- Więc rozdzielmy się, część zostanie z tyłu po bokach i weźmiemy ich z obu flank. - Rzucił Seus objuczony skrzynią z monetami. - Najlepiej w miejscu, gdzie można rozciągnąć linę między drzewami, w miarę nisko, tak żeby się przynajmniej pierwsi mieli szansę wypieprzyć. - Dodał niekoniecznie chciał walczyć, ale wyglądało na to, że trzeba było atakować pierwszym, zasadzka była bardziej niż prawdopodobna.

- Zrobimy inaczej. Biegnijcie, a ja z Robgą odgonię ich strzałami – rzucił Dragan.

Jak powiedzieli, tak zrobili. Banita i leśnik, z napiętymi cięciwami, odwrócili się w stronę peltastów.

- Naprzód, zmiażdżyć te psy!

Rozbójnicy ryknęli ze wścieklości, widząc rzucone im wyzwanie. Zerwali się do biegu, jednak nie zdążyli zbliżyć się na tyle, by mieć jakiekolwiek szanse na celny rzut oszczepem, a już padł trup ze strzałą w sercu. Łupieżcy rzucili się do bezładnej ucieczki.



Turdas, 17. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Muntburg, chłodny wieczór


Muntburg - miejsce te można było nazwać ostatnim bastionem cywilizowanego świata, jednak patetyczne określenie nijak miało się do zamieszkujących podgórza przyjaznych i lubiących małe dzieci ludzi, żyjących w malowniczych domkach, które swą prostotą przypominały tych, którzy je zajmowali. Podróżujące na północ karawany mogły tu odpocząć od wielojęzycznego, krzykliwego i barwnego tłumu gwarnych wielkomiejskich ulic Adamas, zamieniając go na towarzystwo opalonych, nagich od pasa w górę rolników i pastuchów. Ludzie byli tu częścią krainy słońca i wiatru oraz wyniosłych górskich szczytów.

Ponad wsią górowały mroczne, wysokie wieże zamku, wznoszącego się jak sępie gniazdo na nagim wzgórzu. Strażnica, której Muntburg zawdzięcza swą nazwę, może na pierwszy rzut oka była fortecą idealną, rozświetlającą niebezpieczne cienie bezimiennych kreatur niczym blady snop światła latarni morskiej, jednak dla żołnierzy krążących po ulicach osady była równoznaczna z zesłaniem. Zwykle na służbę tutaj trafiali żołnierze, którzy w jakiś sposób byli niewygodni dla władz militarnych oraz bogatych, wyrobionych, ale też i zwaśnionych rodów arystokratycznych. Powodem mogło być wątpliwe pochodzenie czy też chęć ukrycia przed światem wielkiej polityki czarnych owiec szanowanych rodzin. Zesłanych wojowników los ślepo przydzielał do jednej z dwóch charakterystycznych grup: do przywykłych do brania się za bary z losem weteranów lub do trupów, których krew karmiła bornitowe rozpadliny Śnieżnych Szczytów. Śmierć deptała tu po piętach każdemu niczym ślepy pies. Zaprawdę gorzka to była służba!

Więzy krwi znaczyły tu niewiele, a jakakolwiek bardziej złożona hierarchia wojskowa niż legat Thevenin Verodart na szczycie i podlegli mu wojacy nie miała racji bytu, co rozwścieczało pełnych pretensji przedstawicieli drobnej szlachty, a najemnikom i żołnierzom z niższych warstw społeczeństwa domalowywało tylko uśmieszki w kącikach ust i prowokowało do kąśliwych uwag.

Taka sama prostota cechowała tutejszy wymiar sprawiedliwości – odległość od stolicy uniemożliwiała odwołanie się od surowego wyroku, często nie mającego za wiele wspólnego z prawem satrapy Mahe Cherona, władcy Adamas. Nic w tym dziwnego – sprawy związane z kierowaniem pograniczną prowincją często męczyły bardziej niż wszystkie bitwy, jakie tu stoczono, razem wzięte. Zresztą każdy kochał wolność, a skomplikowane przepisy prawne kojarzyły się nie z niezależnością, lecz z korupcją i dekadencją.

Starcy siedzący pod rozłożystymi konarami kaobabów pozdrawiali wędrowców. Gadatliwi staruszkowie opowiadali o trąbie powietrznej, jaka nawiedziła pobliskie wsie, jakby to nie było niczym nowym, jakby życie na surowych obrzeżach przyzwyczaiło ich do życia w nieludzkim, trudnym do pojęcia rozgoryczeniu. Zapytani o nocleg, skierowali ich do domu zajezdnego „Flaszka i Zwój”, znajdującego się wewnątrz warowni, choć zauważyli, że może być tłoczno - do Muntburga ewakuowano rodziny dotknięte katastrofą. Gdyby szabrownicy byli głodni, obok wspomnianego zajazdu czekała na nich oberża „Pod Zielonym Smokiem”.

Chudy urzędnik z blizną na skroni siedział przy stole z lakierowanego drewna, oświetlany przez spiżowe kaganki zwisające z poczerniałych od dymu murów. Było w mężczyźnie coś, co sprawiało, że jego zajęcie wyglądało groteskowo. Gęsie pióro skrzypiało na stronicach opasłej księgi wielkości goblina, zapisując imiona przybyszy i opuszczających twierdzę tłustym gryzmołem. Przez wielką sklepioną bramę między zmierzchem a północą przechodziło niewielu ludzi, szli prędkim krokiem i w milczeniu, a ich liczba zmniejszała się wraz z upływem czasu. Awanturnicy byli ostatnimi wchodzącymi.

- Poproszę każdego z was o imię. Jaki jest wasz powód pobytu? - Zapytał z tak beznamiętną monotonią, że aż się wzdrygnęli. Brzmiał jak głuchy ton dzwonu świątynnego. Dwóch zakutych w stal wartowników stojących obok było gotowych do eskorty śmiałków, a ich piki na wszelki wypadek były przygotowane do zaoferowania krwawszej alternatywy powitania.

- Seus, folusznika i rymarza usługi znaleźć przyszedłem. - Rzucił najemnik, który wyglądał niczym ze świętego obrazka dla przedstawicieli obu zawodów. Chociaż zbroja Seusa zbytnio nie ucierpiała w trakcie przepraw w górze, w przeciwieństwie do godności i wiary w siebie.

- Dragan. Odpocząć przed następną wyprawą chciałem - powiedział banita (do czego zresztą przed nikim się nie przyznawał). - I uzupełnić zapasy - dorzucił, chociaż musiał przyznać sam przed sobą, że nie wyglądał na takiego, co groszem śmierdzi.

- Goran. I Wolf - Pasterz przedstawił i psa. - Ogarnąć mi się trzeba po włóczędze zbyt długiej - poklepał psa po łbie. - To chyba nie będzie problem, co?

- Robga. - powiedział leśnik, stając obok Gorana i jego psa. - W takim samym celu jak oni. Potrzebuję się umyć, zjeść i się wyspać.

- Feliks, Dromił i Mark - przestawili się ostatni wędrowcy. - Chcemy odpocząć i wypić za poległego przyjaciela.

- Obawiam się, że zaspokojenie waszych potrzeb w obecnej sytuacji jest wysoce nieprawdopodobne. Prawo wstępu do prowincji Muntburga przysługuje tylko tym zbrojnym bandom, które posiadają prawomocny glejt podpisany przez legata oraz są oznakowane. Koszt wystawienia dokumentu obejmującego do trzydziestu podróżników to dwadzieścia pięć złotych solidów. Ponadto należy doliczyć cenę oznakowania ubrań uzgodnionym z władzami herbem. Musicie także uiścić jednorazową opłatę w wysokości dwóch złotych solidów od głowy za zapis w Księdze Odwiedzin. Miłościwie nam panujący legat Thevenin Verodart pragnie w ten sposób upewnić się, że macie jakikolwiek majątek i nie będziecie podłymi pijawkami, które musielibyśmy zamknąć w lochu, skazać na szubienicę lub wygnać w dzicz na rozszarpanie zwierzętom. Ze względu na niesprzyjające okoliczności, jakich doświadczyli mieszkańcy podgórskich rejonów prowincji Muntburga, wprowadzono również podatek na rzecz poszkodowanych w wysokości jednego złotego solida od osoby - gryzipiórek już miał zakończyć, gdy w tłumie szabrowników zauważył gobliny. - Każdy goblin musi wpłacić bezzwrotny depozyt w wysokości jednego złotego solida na wypadek szkód spowodowanych nilbogizmem - urzędniczyna przekalkulował i podsumował: - Łącznie sześćdziesiąt sześć złotych solidów.

Awanturnicy oniemieli - za taką kwotę niegdyś byliby w stanie wyżyć przez ponad dwa miesiące! Ten cały Thevenin Verodart musiał rządzić jak ktoś porażony szaleństwem, skoro pozwalał poborcom podatkowym na taką swawolę. A może to miasto-państwo Adamas, zmęczone bojem z Yethlyreom, mrocznym krajem czarów i bezimiennego koszmaru, obkłada bogatych i biednych podatkami, które wielu doprowadzą do ruiny tylko po to, by napełnić spustoszony wojną skarbiec?

- A ile kosztuje prawo wstępu dla jednej osoby? - spytał Dragan. Wolałby poderżnąć gardło stojącemu w bramie urzędasowi, niż wręczyć mu choćby połowę tej kwoty. I z pewnością szlachetny zawód bandyty bardziej by się opłacał, niż uczciwe życie.

- To nie jest teraz ważne. Każdy zbrojny musi na żądanie władz okazać prawomocny glejt.

- Ja mam glejt. - Głos, który rozległ się zza pleców chudego urzędnika był miękki i zmęczony, jakby stęk urobionego na polu młodzieńca. Brzęknęły czarne od dymu ogniska oka kolczugi, a nieznajomy ukazał się załzawionym od pyłu dziczy oczom awanturników. Niecodzienny mężczyzna był owinięty, wyłaniającymi się to tu, to tam bandażami, a twarz… to nie była twarz, ale tego poszukiwacze przygód stwierdzić nie mogli, bo oblicze intruza było zasłonięte żelazną, beznamiętną maską.


Trędowaty.

Na sobie miał zarzucony płaszcz z opończą, częściowo przykrywające tunikę z wymalowanym herbem zbrojnej bandy - zielonym odciskiem męskiej dłoni, wyraźnym w półmroku wieczora. Od trędowatego czuć było ostry zapach czosnku, którego główki zwisały u pasa.

- Byliście w środku Góry Dwimmer - bardziej stwierdził, niż spytał, nieznajomy.

- Do diabła z tobą Theile! Myślisz, że ktokolwiek miałby ochotę podróżować z trędowatym?! - zniecierpliwiony oficjel sczerwieniał ze złości.

- Zapytaj ich.

Urzędnik jak czynił to zwykle, gdy był zakłopotany, potarł ręką czoło. Wyprostował się w krześle i surowym okiem spojrzał na szabrowników.

- Więc?

- Oczywiście - powiedział natychmiast Dragan. Pal diabli... Trędowaty, czy nie. Najwyżej będzie się od niego trzymać na odległość miecza, a w ramiona rzucać mu się nie będzie.

- Jasne, że razem! - niemal w tym samym momencie odezwał się Goran, któremu maska na twarzy tamtego niezbyt przeszkadzała, natomiast bardziej chciał się dostać do środka strażnicy.

Seus odliczył w myślach do trzech, zastanawiając się co lepsze: bandyci za miastem czy trędowaty.

- Taaa, z nim jesteśmy - najemnik powiedział w końcu z ciężkim sercem. Było to lepsze od pozostania za murami strażnicy. Chyba.

Robga wzruszył ramionami. Nie było wielkiego wyboru, a leśnik chciał za wszelką cenę odpocząć, więc nawet sojusz z trędowatym wydawał się dobrym pomysłem.

Feliks wzdrygnął się, ale Dromił mocno klepnął go po plecach. On już sobie w myślach przeliczył bilans zysków i strat, a o ile człek z leprą nie będzie wymagał podawania ręki i pocałunku na przywitanie, to bycie w jego kompani się opłacało.

- No, wreszcie jesteś, już by nas tu oskubali bez ciebie - powiedział tragarz.

- Nadal musicie uiścić pozostałe opłaty w wysokości czterdziestu jeden złotych solidów - urzędnik zaksięgował opłatę.

Gdy zamknięto księgę, gwardziści - rozluźniając chwyty na drzewcach - zbliżyli się do grupy, zaś sam urzędniczyna wstał, otwierając średnich rozmiarów drewnianą szkatułkę, wyglądającą jak skrzynka na narzędzia.

- Według zarządzenia legata, każda broń z ostrymi krawędziami musi zostać zabezpieczona - strażnicy nie czekając na reakcje awanturników zaczęli przymocowywać miecze i widoczne sztylety do pochew skórzanymi pasami, zakładać worki na kołczany, a kiścienie i widły obwiązywać skórzanym workiem.

- A jeśli do jutrzejszego zachodu słońca któryś z was nie będzie miał wyszytego herbu na ubraniu, to przysięgam na wszystkich bogów Wielkiego Kościoła, że zgnijecie w lochach Muntburga! - krzyknął oficjel na odchodne.

Awanturnicy wraz z tajemniczym nieznajomym skierowali się przez bramę na targowisko, gdzie znajdowały się dobrze oświetlone stragany kupców, sąsiadujące ze strzelistą świątynią Typhona. Mimo późnej godziny panował jeszcze ruch.

- No… Witaj - powiedział Robga do ich “wybawcy”. Mimo wdzięczności za podzielenie się glejtem wolał trzymać dystans od nowego kompana i nie wyciągnął ręki na przywitanie, a jedynie kiwnął głową. - Jestem Robga. Miło cię poznać. I dzięki za wzięcie nas pod swoje skrzydła z tym glejtem… Pytałeś o Dwimmer… Tak, byliśmy. Skąd wiesz?

- Widać po was - odrzekł enigmatycznie trędowaty. - Przybyłem tutaj, na północ, by przejść przez Czerwone Drzwi, lecz sam rady sobie tam nie dam. A wy wiecie, czego tam się spodziewać…

- Może następnym razem ich po prostu po gardłach potraktować? Toż to rozbój w biały dzień. Albo następnym razem zakopiemy broń przed miastem - sarknął najemnik. - Tak czy siak, idziemy znaleźć ślusarza, coby tą skrzynie otworzyć, oby się opłaciło - dodał po chwili namysłu, widząc jak pazerny urzędnik obłupił ich zdobycze. - Jeroom?

- Później. Najpierw kąpiel i coś do jedzenia! - zaproponował Robga. - Co do herbu - zwrócił się do nowego kompana - może masz naszywki i igły, żebyśmy mogli załatwić to i mieć z głowy strażników?

- Mam. - Theile wyciągnął z tobołków ciasno obwiązane sznurkiem zawiniątko i podsunął je leśnikowi niemal pod nos. - Nie zarazisz się od tego, jeśli cię to uspokoi. - dodał głosem równie niewyraźnym, co przy bramie.

- To się jakoś przyszyje - powiedział Dragan, który z racji swego “zawodu” w wielu przypadkach musiał sobie radzić sam.

Goran nic nie rzekł, tylko odebrał herb od Dragana, jako że tamten przez przypadek wziął aż dwie szmatki.

- Gospoda jakaś by się zdała - oznajmił, gdy już naszywkę schował. - Niezbyt droga, bo nas ci zbóje do cna niemal obdarli. Znasz jakąś? - zwrócił się do Theile.

- Wynajmuję mały pokój w gospodzie “Flaszka i Zwój”. - odparł trędowaty. - Być może znajdzie się też miejsce dla was.

- Dużo nas, może lepiej kwatery? - Rzucił Seus.

- Co rozumiesz pod pojęciem “kwatery”? - spytał Goran. - Chyba nie jakąś stajnię... Ty dużo płacisz? - zagadnął Theile’ego, który, jak się zdawało, był tu stałym bywalcem i więcej wiedział o mieście, niż oni wszyscy razem wzięci.

- Płacę pięć srebrników za noc. - odparł schorowany awanturnik.

- Nocleg, kąpiel, kopista do map, porządna kolacja. To tak z ważniejszych rzeczy. Rozrywki każdy we własnym zakresie jak już wszystko oszacujemy i znajdziemy kupców. - Rzucił wojownik. - Nie ma sensu robić tego wszystkiego teraz na środku rynku.

- Z tym się w pełni zgadzam - rzekł Mark, pobierając, jak reszta, swój przydział naszywek. - Najpierw załatwmy jedzenie i kwaterunek, a później będziemy się martwić o resztę. Ja bym chętnie się rozejrzał za jakimś płatnerzem, kiedy już wszystko spieniężymy.

Szabrownicy przeciskali się przez smętnie lamentujący tłum poszkodowanych muntburczyków. Wielu z nich wyglądało, jakby niedowierzali w to, co się wydarzyło, jakby utrata całego dobytku w mgnieniu oka wydawała się jedynie ponurym snem. Stąd i zowąd dobiegało histeryczne łkanie niewiast. Co ciekawe, awanturnicy nie uświadczyli ani jednej młodej matki, która nie opiekowałaby się bliźniętami, zupełnie jakby spełnił się jakiś dziwaczny przesąd, którego źródła przepadły w starożytności.

"Pod Zielonym Smokiem" jak i "Flaszka i Zwój" były starymi przybytkami, w których od niepamiętnych czasów gospodarzyła rodzina Ollerisów. Zbudowano je ongi, kiedy ruch na północnym thuliańskim trakcie był znacznie bardziej ożywiony. W dzisiejszych czasach miasto Winterburg, zamykające przełęcz od północy, było przeklętą ruiną, nawiedzaną przez postaci z koszmarów i legend, a każdy podróżujący kupiec musiał przygotować dodatkowy wóz towaru jako "yonkowe" - tak nazywano haracz zbierany przez rodzinę górskich olbrzymów.

Z licznych okien parteru zza grubych zasłon przenikało światło. Ktoś we wnętrzu oberży zaczął śpiewać wesoło i zaraz przyłączył się do pieśni chór rozbawionych głosów. Śmiałkowie chwilę przysłuchiwali się tym wabiącym dźwiękom. Pieśń skończyła się, buchnęły śmiechy i oklaski. Poszukiwacze przygód musieli liczyć się z tym, że nie będą jedynymi gośćmi.

 
__________________
[D&D 5E | Zapomniane Krainy] Megaloszek Szalonego Clutterbane’a - czekam na: Lord Melkor, Dust Mephit, Panicz, psionik
[Adventurer Conqueror King System] Saga Utraconego Królestwa - czekam na: Gladin, WOLOLOKIWOLO, Stalowy, Lord Melkor, Pliman

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 12-07-2015 o 13:23.
Lord Cluttermonkey jest offline