Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-10-2015, 12:04   #164
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Festag 33 Pflugzeita 2515 KI

ciepły wieczór


zamek barona Melfa Wolframa Schrötera, pod arkadami

- Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że spotkam na pogranicznych rubieżach kogokolwiek z patentem oficerskim Wojskowego Kolegium Diesdorfu - zaczął cieple Casimir Faulheit, witając Felixa mocnym i gorącym uściskiem. Okazanie takiej poufałości przez osobę, z którą von Welfa nie łączyło zbyt wiele ponad uczęszczaniem do tej samej szkoły oficerskiej, wydało się czarodziejowi w najlepszym razie nie na miejscu, choć z drugiej strony może po prostu jedna czarna owca radowała się na widok drugiej równie zbłąkanej duszyczki.

Kiedy ostatni raz Felix widział Casimira? To było tak dawno, że w pamięci pozostały jedynie strzępki mglistych obrazów. Gdyby Faulheit chociaż był absolwentem, to Felix pamiętałby go z uroczystego wręczenia dyplomów, a tak zapisał się jako kolejny uczeń, który odpadł gdzieś po drodze. Felix pamiętał jedynie aferę, jaką wywołało zniknięcie Faulheita. Niedługo potem pojawiły się plotki o próbie kradzieży odpowiedzi na egzamin i wiele wyssanych z palca historii, pomówień. A co wówczas porabiał Casimir? Czy zbiegł z miasta pod osłoną nocy, w obawie przed gniewem ojca? Czy rodzina dopomogła mu w ucieczce przed wymiarem prawa i opinią publiczną? Czy był już w trakcie podróży do Księstw Granicznych? Te wszystkie pytania były tylko wierzchołkiem góry lodowej, gdyż Felix nawet nie mógł sobie wyobrazić, co przez tyle lat porabiał nieprzykładny student, zdany tylko na siebie i z dala od rodzinnych stron. Czy brzemienna w skutki próba oszustwa doprowadziła niedoszłego oficera Imperium do takich spotkań i przygód, jakimi mógł pochwalić się Felix, uwikłany w nieskończony łańcuch przerażających przygód? Czy życie zmieniło Casimira aż tak bardzo jak czarodzieja?

Głos Faulheita nie brzmiał jak głos kogoś, kto poddał się swojemu przeznaczeniu, kto już nie ma w sobie nadziei - pod tym względem oboje byli do siebie podobni. Von Welf zadumał się nad swoim zagmatwanym losem... Baronia nie była wymarzonym miejscem na osiedlenie się, ani dla Felixa, ani dla Casimira. Felix był ciekaw, co pomyśleliby ich ojcowie, gdyby zobaczyli ich teraz, kiedy tułają się po bezdrożach Królestw Renegatów. Pewnie umarliby ze wstydu.

- Musisz mi opowiedzieć, jak tu trafiłeś i dlaczego - Casimir rozejrzał się wzdłuż arkady. - Czy to jakaś tajna misja? - szepnął żartobliwie, siląc się na żart. - Jak widać, może w Diesdorfie do nauki się nie przykładałem, ale w ciągu ostatnich kilku lat nadrobiłem zaległości sumienną praktyką. Zżera mnie ciekawość, jak radzą sobie pozostali z Przełęczy Czarnego Ognia. Może ty coś wiesz? Stawiam karla, że nie wszyscy mogą pochwalić się tak wielką szansą od losu jak ja. Bo Księstwa Graniczne to ocean możliwości, a nie same kamienie i zielonoskórzy, jak to nam nieraz wpajano. Przyznasz mi chyba rację, co?

- Na brak kamieni i zielonoskórych skarżyć się nie mogę - odpowiedział Felix uśmiechając się. Na szczęście Casimir pamiętał jego lepiej i to chyba w dobrych barwach. Teraz tylko musiał całość dalej pociągnąć, korzystając z tego, co sobie przypomniał o samym Casimirze i Faulheitach.

- Powiem, że ja również jestem zaskoczony. Spodziewałbym się prędzej ciebie zobaczyć na służbie u mojego młodszego brata. Po tym, jak zmarł nasz książę elektor, młodzik zadeklarował poparcie dla Leitdorfów. Ojciec oczywiście sam nie mógł tego oficjalnie zrobić, jest jakby to powiedział, apolityczny. Pokrewieństwo kandydata z naszą rodziną i działanie jego młodszego syna oczywiście nie mają nic wspólnego z zachowaniem pana marszałka. Przydałbyś się tam. Wiedza taktyczna mojego brata, jak i większości rycerstwa Avelandu, ogranicza się do chwalebnej szarży w promieniach słońca odbijającego się od wypolerowanych pancerzy, a ojciec mówił, że na Faulheitach zawsze można polegać. - Setka konnych wraz z pocztowymi i piechotą wedle kontraktu feudalnego, jak pamiętał, czyli w udawaną wojnę mogło się bawić pewnie koło dziesięciu rycerzy.

- Przez ten durny konflikt nie mogę ci wiele o innych powiedzieć. Dostałem zaszczytne stanowisko jako dowódca fortu w Czarnych Górach, żebym nie przeszkadzał - właściwie to czarodziej wtedy siedział w lochu, ale Magnus Pieter von Grenzstad był człowiekiem pracowitym i na pamięć pamiętał wydarzenia fortu, którym niby dowodził. - Krótko mówiąc, moje umiejętności to woda na retoryczny młyn dla wrogów ojca, przez co stałem się nie tyle zbędną, co niepożądaną częścią naszej rodziny. Nie chciałem siedzieć do końca życia w górskim zadupiu, podczas gdy brat zgarnia chwałę, więc wystosowałem prośbę o przeniesienie i dostałem. Zwolnienie z służby warownej i przydział do kompanii informacji z zadaniem monitorowania sytuacji w Księstwach Granicznych. Jako że nasi wrogowie już nieraz próbowali mnie zabić to dostałem też nowe imię i nazwisko,tak dla bezpieczeństwa. Felix von Welf, oficer lekkiej jazdy górskiej do usług - dla żartu niedbale zasalutował.

- Teraz o tych, co mi listy przysłali. Rudiger wrócił do Nordlandu, ma podobno pomóc elektorowi budować kadry floty w Salkalten. Dieter i Albrecht są dowódcami kompanii straży górskiej. Otto uczy się w Nuln dowodzić artylerią, a Hans dostał przydział do Averlandzkiej piechoty ogniowej. Właśnie tych formacji mi tutaj brakuje. Daj mi regiment strzelców i dziesięć armat, a dam Imperium nową prowincję! Za to Wilhelm... - przerwał, wciąż żałując tego dnia. - Jest pierwszym z wielu przyjaciół, których pochowałem. Skurwysyny. Wracaliśmy pijani - on do koszar, ja do akademika kolegium i nas napadli. Nie byliśmy w stanie walczyć, to rozdzieliliśmy się i uciekliśmy. Wyłowili go z Reiku.

- Dość smutnych rzeczy, jaka jest twoja historia? Jak tu trafiłeś i co to za możliwości tutaj istnieją?

- Armia Imperium jak zwykle funkcjonuje jak dobrze naoliwiona maszyna! - huknął Casimir. - Tylko Wilhelm... Szkoda chłopaka - zamyślił się Casimir. - Co za ironia losu, że się tu znalazłeś. Takie jest najwidoczniej życie. Ludziom zdarza się oberwać i najwidoczniej była twoja kolej. I tak miałeś szczęśliwą passę dłużej niż ja - posłał Felixowi kwaśne spojrzenie.

- Pytasz o mnie? - oficer zadumał się nad kilkoma ostatnimi latami swego życia. - Pamiętam, jak ekscytowałem się Księstwami Granicznymi, gdy po raz pierwszy przekroczyłem Przełęcz Czarnego Ognia. Miałem wrażenie początku różnych spraw, społeczności ciągle przybierającej swój kształt. Wiedziałem, że znajdę miejsce wśród kształtujących tę społeczność. Jak pewnie sam zauważyłeś, to doskonałe miejsce, by zacząć nowe życie. Czułem się zupełnie tak, jak Rutgar z Wissenlandu. Pewnie pamiętasz bohaterskie opowieści o młodszym synu Wilhelma z Wissenlandu, o orczym plemieniu Żelaznych Szponów, o bitwie o Rutgarburg, co? Przecież przebieg tej bitwy nawet analizowaliśmy na zajęciach, musisz pamiętać! Choć muszę przyznać, że moje początki były o wiele skromniejsze - roześmiał się. - Zdarzało mi się dowodzić zaledwie garstką nastoletnich chłopców i dziewcząt uzbrojonych w widły i inną zaimprowizowaną broń, gdy naprzeciw widziałem niekończące się morze zielonych pysków i wilków. Całe szczęście, że wszystkie te parszywe stworzenia to tchórze o żółtych ślepiach. Zabij ich herszta, a reszta podwinie ogon i zwieje - zaśmiał się tak, jakby zwalczanie śmiertelnego zagrożenia ze strony potworów było tylko nudną rutyną. Felix nie wiedział, ile było w tym prawdy.

- Uogólniając mogę powiedzieć, że przebyłem długą,trudną podróż, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Głód, niewygody i stałe zagrożenie ze strony zielonoskórych niezbyt poprawiały stan mego umysłu przez te ostatnie kilka lat. W każdym razie w końcu trafiłem wraz z innymi tutaj. Zdziesiątkowani zostaliśmy przyjęci przez barona, a ja, z racji mojego pochodzenia i wykształcenia, zostałem wkrótce mianowany głównodowodzącym.

- Choć tak między nami - Casimir zbliżył się do Felixa - uważam, że tylko tak szlachetnie urodzeni jak my powinni władać tymi ziemiami, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Właśnie o tym mówię, gdy rozmawiamy o wielkich możliwościach.

- Obowiązkiem szlachty jest władanie i prowadzenie ludu ku lepszej przyszłości. Niezależnie od tego czy ludzie tego chcą czy nie - odpowiedział starym powiedzeniem i oparł się o jedną z kolumn, rozmyślając na odpowiedzią. Jedną z możliwych interpretacji był przewrót pałacowy, coś w czym wolałby nie brać udziału bez pewności sukcesu.

- Właściwie to masz rację. Tylko brak mi środków by wywalczyć swój kawałek ziemi, a i okazji nie było. Jest nas mniej niż dziesięciu w naszej grupie, z taką siłą to mogę najwyżej zawalczyć o zdobycie chłopskiej chaty. Gdyby udało się sprzedać hojny dar barona to mógłbym zbudować kompanię i zawalczyć o Riesenburg na zachodzie. Duże i bogate księstwo, po śmierci księcia rozpadło się na kawałki. Mając dobrych ludzi można by je zjednoczyć. Chyba, że w tej okolicy są możliwości by stanąć na szczycie i dalej?

- Nie miałeś chyba okazji czytać traktatu "Książę Graniczny" autorstwa tileańskiego filozofa Imaschiavelli Venedetto, skoro chodzą ci po głowie tak ryzykowne plany, przyjacielu - na twarzy Casimira rozciągnął się pobłażliwy uśmiech. - Nawet gdybyś wskoczył między paszcze tamtejszych lwów i wywalczył najemnikami kawałek ziemi, to co dalej? Przecież nie znajdujemy się na wyperfumowanych imperialnych dworach, tu na co dzień zwalcza się wrogów sroższymi metodami niż gładkimi słówkami i głębokimi kieszeniami - Felix dalej doświadczał dysonansu, gdy próbował pogodzić ze sobą surowe wypowiedzi Faulheita z takim Casimirem, jaki zapadł mu w pamięć.

- Podobno Wollbrinkowie i Schröterowie wznosili tu jedną warownię za drugą, sam słyszałeś słowa b a r o n a - Casimir wypowiedział ostatnie słowo ze szczególnym naciskiem. - Owszem, niektóre z nich znajdują się w stanie kompletnej ruiny, ale są i takie, które po dziś dzień stoją nienaruszone albo niewykończone, jak Wildschloss gdzieś na zachodzie, czy Kaprys Karla - twierdza, która miała dorównać rozmiarami imperialnym odpowiednikom, jednak nie została nigdy ukończona z powodu rychłego bankructwa Karla Schrötera. Pewnie nie będzie to bezpieczna wyprawa, ale jesteście przecież doświadczonymi landstreicherami, a nie powiesz mi chyba, że nie warto zawalczyć o zamek warty dziesiątki tysięcy złotych koron? Gdyby wszystko poszło po twojej myśli, moglibyśmy snuć dalsze i ambitniejsze plany - kiedy Casimir Faulheit mówił i mówił, Felix zauważył na jego dłoni wyglądający znajomo sygnet, choć bez uważnego przyjrzenia się nie mógł stwierdzić, co oznaczały wygrawerowane na nim symbole.

- Ładnie to przedstawiłeś, tylko widzę jeden problem. Kim jest władca bez poddanych? Po co mi pusty zamek jeżeli nie mam czego chronić? Jeżeli są osadnicy i jest powód by się tam osiedlić to można myśleć, krok po kroku ku wielkości. Skoro tak to przemyślałeś, to może znasz też rozwiązanie dla ostatniego problemu? Księstwa Graniczneto nie przeludnione południowo-zachodnie Imperium.

- Pamiętaj, że dawniej cała ta okolica była jednym wielkim księstwem. Zdziwiłbyś się, ilu ludzi żyje w najciemniejszych zakamarkach dziczy. Nie jest to życie, jakie byłbyś sobie w stanie wyobrazić. Nieszczęśnicy żyją jak zwierzęta, ledwo wiążąc koniec z końcem. Nie tworzą wielkich zbiorowości, bo byłoby to równoznaczne z podaniem swych głów na tacy krwiożerczym bestiom, jednak gdy tylko im pokażesz, że masz warownię i jesteś w stanie ich bronić, będą do ciebie lgnąć jak ćmy do światła.

- Widzę jego dawną wielkość. - Felix szerokim ruchem ręki pokazał cały budynek. - Ta warownia została zbudowana z myślą o estetykę. Biedne i małe państewko zbudowałoby coś bardziej praktycznego. Na zachód jest jedna twierdza, nawiedzona na północ inna zajęta przez hobgobliny a i są jeszcze pewnie inne. Dokładnie jakie to pewnie elf mi powie po zapoznaniu się z mapą. Jeżeli dość wielu żyje samotnie w dziczy to taka eskapada ma sens.
Zamyślił się.

- Potrzebuje bazy wypadowej i może wsparcia, zarówno finansowego jak i wojskowego. Z tym pierwszym pewnie jako głównodowodzący możesz mi pomóc, z drugim pewnie też. Musimy najpierw znaleźć te ogary, jeżeli jeszcze żyją, wtedy będę mógł cię prosić o pomoc. Co do kwatery, to wiele pewnie nie musiałbyś zrobić, środki mamy, tylko trzeba utwierdzić barona w przekonaniu, że nie jesteśmy mu wrodzy. Co do ewentualnej pomocy, cóż, masz zaufanie barona, możesz pomóc przekonać go do wsparcia takiej eskapady. Oczywiście nic za nic, jeżeli potrzebowałbym jego pomocy, zostałby złożony hołd lenny.

- Wracając do tych ogarów, nie chciałbyś wysłać z nami kilku swoich ludzi? Dla wszystkich bezpieczniej a jak natrafimy na zielonoskórych to będziemy mogli wyeliminować problem z marszu.

- Niestety nie mogę ci nic obiecać. To nie ja poświęcam pionki w tej grze, ja im tylko przewodniczę - uśmiechnął się. - Musiałbyś porozmawiać z baronem. A w dziczy jeden nasz myśliwy jest warty tyle, co dziesięciu moich ludzi. Nie będziecie potrzebować dodatkowego wsparcia

- Zadaniem dowódcy jest sprawić by władca naprawdę myślał, że to on dowodzi. Także dobry władca słucha swych doradców. - Uśmiechnął się. - Albo jego wrogowie zadbają, by nie był dalej władcą. Szczególnie tutaj w bezwzględnym świecie. Mam zwyczajnie nadzieję, że jeżeli dojdzie do negocjacji z baronem, wstawisz się za mną. Moja już w tym głowa by naszą wartość udowodnić wcześniej, a twoja pomoc była niepotrzebnym dodatkiem.

- Możesz na mnie polegać.

- Obyś miał rację, że nie będziemy potrzebować pomocy. Coś mi tu nie pasuje. Ten przedmiot i atak na ludzi. To może być przypadek albo coś celowego. Jeżeli kogoś podejrzewasz o mroczny sekret, możesz mi śmiało powiedzieć. Najchętniej rzuciłbym podejrzenia na waszego czarodzieja ale to pewnie złe pierwsze wrażenie z jego strony tak rzutuje na moją ocenę, jestem nieobiektywny. - Powiedział z smutkiem.

- Jedyne, czym Aali jest zainteresowany, jest ta przeklęta bransoleta na dnie jeziora... - Casimir popatrzył badawczo na Felixa. - Widzę, że już o niej słyszałeś. Baron zdaje się żyć w ciągłym strachu, w obawie przed jej wyłowieniem. Też mi coś - parsknął Faulheit. - Całe szczęście, że ten Wollbrink nie ma już żadnego potomka, bo nawet nie miał czasu go spłodzić, chyba że z syrenką. Jak ród głupców w końcu wyginie, problem rozwiąże się sam, a Aali zniknie tak szybko, jak się pojawił.

- Jak trzeba, to zawsze znajdzie się zaginiony dziedzic linii bocznej czy inny potomek z magicznym mieczem i blizną w kształcie komety - Felix spróbował zażartować z problemu barona. - Aliego to będę musiał odwiedzić nim wyruszymy znaleźć te ogary. Może odkrył coś ważnego. Pewnie jutro, jeżeli go spotkasz, bądź dla mnie tak dobry i uprzedź go. Nie wypada być niezapowiedzianym.

Uścisnął dłoń rycerza.

- Naprawdę nie wiesz jak się cieszę, że udało mi się z znajomą osobą, a może wiesz. Tak czy inaczej chyba wszystko ważne omówiliśmy więc, proponowałbym wrócić i uraczyć się dobrym winem. Tragedią jest jak rzadko można w tych stronach trafić na takie.

Zanim puścił jego dłoń spojrzał jeszcze na sygnet.

- Sygnet, rodowy? Ja swój niestety musiałem schować na dnie torby.

Casimir cofnął dłoń jak oparzony, z szybkością godną wprawnego szermierza. Oficer złączył ręce za plecami.

- Gdzie tam, to zwykła błyskotka - uśmiechnął się niepewnie. - Wracajmy.

- Znaczy nic ciekawego - odparł czarodziej i machnął ręką, skoro rozmówca nie chciał nic mówić to nie będzie go naciskał. - A pamiętasz jak, na trzecim roku... - zaczął opowieść kierując się z powrotem do głównej sali.



Festag 33 Pflugzeita 2515 KI

ciepły wieczór


zamek barona Melfa Wolframa Schrötera, jadalnia

- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Zatem nie zaprzątajmy sobie głowy przyszłością i ucztujmy. Pozwólcie, że wzniosę toast - baron powstał z kielichem w ręku i poczekał, aż wszyscy biesiadnicy uczynią podobnie - za naszych nowych przyjaciół: rycerza Zygfryda de Leve i jego towarzyszy!

Szambelan Willibald - mężczyzna o ostrych, surowych rysach niczym górska turnia i niebieskoszarych oczach pełnych iskierek wesołości - przyniósł miecz barona, ten, na którym Thurin miał wkrótce wyryć magiczne runy. Broń - wykonana z ciemnej jak dym stali, z ostrzem szerokim jak dłoń mężczyzny - stanowiła przykład wyjątkowo pięknego oręża. Krasnolud starał się nie okazać zdziwienia, gdy na jelcu dostrzegł drobne litery M, W i... G? C? B? Ostatnia litera była zatarta, może od uderzenia, a może celowo?

Mijała czwarta godzina uczty powitalnej wydanej na cześć zwycięzcy turnieju. Salę jeszcze wypełniał zapach pieczonego mięsa i świeżo upieczonego chleba, gdy biesiadnicy odpoczywali, delektując się słodkim, owocowym winem. Awanturnicy chciwie słuchali opowieści o dawnych bitwach i polowaniach, podziwiali chorągwie zasłaniające ściany z szarego kamienia. Pojawił się nawet bard, który nucił balladę, lecz jego głos zagłuszał ryk ognia, brzęk naczyń i stłumione głosy rozmów podchmielonych biesiadników.

Hałas jednak nie przeszkodził krasnoludom - Roranowi i Thurinowi - w wychwyceniu khazalidzkich kalk, zapożyczeń, a nawet całych fraz w jednej z pieśni, najwyraźniej umieszczonych w tekście dla walorów rytmicznych. Górski Strażnik parsknął śmiechem, słysząc bezsensowny bełkot naśladujący jego ojczystą mowę, a Thurin dostał gęsiej skórki. Nie były to bezrozumne odbitki językowe i pochodziły ze starszej odmiany khazalidu, z tajemnego języka runicznego. Gdzie ten rudzielec mógł usłyszeć tajemną mowę kowali run?



Festag 33 Pflugzeita 2515 KI

ciepły wieczór


trzęsawiska na południe od baronii Melfa Wolframa Schrötera, na północ od wzgórz Varenka

Samuel przeklinał i bagienników, i samego siebie. Albo to on musiał zabłądzić, skoro znalazł się w lesie, albo bagiennicy prowadzili go tak krętymi ścieżkami, że powrotna podróż, prosto na północ, nie była tak naprawdę drogą cały czas przez trzęsawiska. Włamywacz przypomniał sobie, jak w którejś wissenlandzkiej karczmie bywalcy stawiali mu wino, gdy tylko dowiedzieli się, że podróżuje na południe, do Księstw Granicznych. Podobno im dalej na południe, tym niebezpieczniej, mówili. Podobno mało kto stamtąd wraca. Tak współczuli Samuelowi, że nocą posługacz próbował ukraść sakiewkę i buty awanturnika - przecież nie będą potrzebne martwemu, prawda?

Słońce zachodziło, przydając puszczy rudawą barwę. Ciemnoczerwone światło popołudnia zaburzało percepcję. Długie cienie tańczyły dziwacznie i przynosiły na myśl wiele przerażających opowieści o koszmarach kryjących się pod osłoną drzew. Wkrótce słońce zaszło; był to smutny i senny widok, jak krwawienie z rany martwego zwierzęcia. Samuel spojrzał w niebo gdzie widoczne już były Mannslieb - prawie w pełni - jak i Morrslieb, księżyce większy i mniejszy. Morrslieb wydawał się promieniować słabą zielonkawą poświatą. To nie był dobry znak, choć awanturnik cieszył się, że zmierzch nie zastał go na słonych moczarach.

Żołądek skręcał mu się z głodu. Gdyby chociaż miał pół bochenka chleba, kawałek twardego mięsa, butelkę cienkusza... Nie miał już tego dnia nadziei, że znajdzie cokolwiek do jedzenia, gdy nagle dostrzegł jakiś przyczajony kształt. Zwierzę? Nie! Krew ścięła się Samuelowi w żyłach. Niespodziewanie zza krzaków wylazł karzeł, od stóp do głów odziany w ciemną wełnianą szatę, z twarzą ukrytą za porcelanową maską pozbawioną wyrazu. Jedną nogę ciągnął za sobą, lecz nie zdawał się kuleć - musiał mieć trzy nogi.

Przeklęty? Istotnie musiał być to mutant, człowiek splugawiony i przemieniony dziwną magią Chaosu. Samuel nigdy wcześniej nie miał z takimi do czynienia, ale słyszał co nieco na ich temat. Niektórzy powiadają, że ludzie mutują, ponieważ w ich krwi płynie ślad spaczenia. Inni mówią, że są to tajemni wyznawcy Chaosu, których wygląd zmienił się z czasem, aby uzewnętrznić ich wewnętrzne zepsucie. Kilka wyroczni utrzymywało, iż są to niewinne ofiary procesów przemiany opanowujących całą ludzkość. W tym konkretnym momencie Samuelowi było wszystko jedno. Czuł utajone przerażenie wobec wstrętnego stwora. Strach przepełniał go i wzniecał morderczą wściekłość. Instynktownie dłoń łotrzyka przesunęła się bliżej głowni miecza.

Na widok awanturnika pokurcz stęknął trzy razy, jakby podekscytowany, zupełnie nie zwracając uwagi na groźne zamiary poszukiwacza przygód. Kurdupel zbliżył się kaczkowatym chodem i wyciągnął w stronę Samuela pazurzastą łapkę, w której trzymał soczyste czerwone jabłko. Nic za darmo, pomyślał poszukiwacz przygód, jak zobaczył drugą dłoń, wyciągniętą w celu odebrania zapłaty za smakołyk.



Wellentag 1 Sigmarzeita 2515 KI

ciepło, słonecznie i wilgotnie


wioska Unterwald

Roran, Thurin i Reiner wyruszyli na objazd po baronii, po wioskach o przytulnie wyglądających domach i ogrodach, po ogrodzonych polach pełnych tłustych krów, dobrze odżywionych owiec, wielkich stogów siana i łąk o miękkiej trawie. Ciepłe złote słońce rzucało na długie trawy niziny łagodne światło. Czerwone kwiaty przebijały się ponad trawę.

We wiosce nieopodal lasu, na placu zebrał się żądny sensacji tłum. Wystraszeni ludzie kłębili się i jazgotali, otaczając kogoś lub coś, co dla pospólstwa było najwidoczniej warte oderwania się od codziennych obowiązków. Przeciskając się przez tłum, awanturnicy ujrzeli krasnoluda opatrującego nogę rannego drwala.



Wellentag 1 Sigmarzeita 2515 KI

ciepły wieczór


cmentarz nieopodal wioski Steinhöring

Pogrzeb miał się odbyć wieczorem. Mannslieb przebił się przez chmury i Zygfryd po raz pierwszy zobaczył cmentarzysko baronii. W srebrnym świetle księżyca był to osobliwy widok. Drzewa pochylały się niczym potężne ogry, wznosząc ręce z gałęzi ku czci Niszczycielskich Potęg. Wokół majaczyły kamienie nagrobne. Niektóre były przewrócone. Inne zarosły chwasty i krzaki czarnych róż. Widoczne tu i tam wyryte inskrypcje były ledwie czytelne w świetle księżyca. Groby ustawiono w długich rzędach, niczym ulice umarłych okalające zalesione wzgórze. Stare sękate drzewa osłaniały je cieniem. Powietrze wypełniał zapach czarnych róż.

Za dnia każde cmentarzysko mogło uchodzić za przyjemne miejsce, ale nocą słabe umysły chłopów zbyt szybko opanowywały myśli o duchach, które usiłowali odgonić, śpiewając religijne hymny. Zygfryd był inny. Był Czarnym Strażnikiem. Wyraz surowej determinacji rysował się na jego twarzy. Łatwo wyobrażał sobie niezliczone ciała rozkładające się pod ziemią, robaki ryjące w gnijących zwłokach i puste oczodoły trupów. Wiedział, że stara mroczna magia była w stanie wzbudzić w umarłych żałosne pozory życia i przekląć ich straszliwym łaknieniem ciała i krwi żyjących. Dlatego jako sługa Boga Śmierci musiał ochronić zarówno żywych, jak i umarłych, przed tak okropnymi zdarzeniami. Choć musiał przyznać, że odprawianie pogrzebu dla kogoś, kto niemal posłał do piekła jednego z jego towarzyszy, było niecodzienną ironią losu.

Gdzieś w oddali zabłysła latarnia nocnego stróża. Strażnik pospiesznie zbliżył się do procesji, której przewodniczył Zygfryd. Miał jakieś trzydzieści lat, lecz postarzała go krótka przystrzyżona broda przetykana siwizną.

- Dobry Panie, nie możecie pójść ani kroku dalej! - niemal wykrzyczał, a w jego oczach czaiło się ponure spojrzenie. - Tam ktoś jest! Czarna sylwetka! Łazi od grobu do grobu, wampir jakiś!

Panika opanowała ludzi. Zaczęli się żegnać i mamrotać zabobonne inwokacje. Nawet Zygfryd dobywając miecza poczuł drżenie dłoni. Ze względu na ostatnie wydarzenia w baronii procesji pogrzebowej przydzielono kilku uzbrojonych ochotników, na których Czarny Strażnik mógł teraz polegać, choć wszyscy w tamtej chwili zbledli straszliwie.

 
__________________
[D&D 5E | Zapomniane Krainy] Megaloszek Szalonego Clutterbane’a - czekam na: Lord Melkor, Dust Mephit, Panicz, psionik
[Adventurer Conqueror King System] Saga Utraconego Królestwa - czekam na: Gladin, WOLOLOKIWOLO, Stalowy, Lord Melkor

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 26-10-2015 o 15:03.
Lord Cluttermonkey jest offline