Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-02-2013, 20:59   #1
 
Mizuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Mizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znany
Niby nikt się niczego nie spodziewał, jednak czy sam początek ich przygody w ZSRR nie zapowiadał tragedii? Władzy nie na rękę zdawał się ich przyjazd, intensywnie poszukiwali okazji do konfrontacji. Chmurski? Kto by spodziewał się właśnie tego...? Ciepły, przyjazny facet, którego grobowcem zamiast ośnieżonych, ukochanych szczytów stała się zapyziała stacja kolejowa gdzieś pośrodku białej pustyni.
Był wściekły. Całe szczęście, że broń oddał Ianowi... Oko za oko, jak mówiło jedno z najstarszych praw tego świata. Dla jednych być może zasada głupców, dla innych jedyna sprawiedliwość. Chociaż gdyby wspomniany rewolwer spoczywał tam gdzie zawsze- w kieszeni Samuiła, ten z pewnością zrewanżowałby się za Chmurskiego więcej niż jedną kulą.
Co by tym ugrał? Zapewne nic więcej poza własną śmiercią. Pogrzebem na własne życzenie, z oficerem radzieckim w roli grabarza. Był tego świadomy i absolutnie pewny... Czy jednak właśnie taka bezradność nie wywołuje w człeku, nawet najbardziej opanowanym, największej wściekłości?
Nie wiedział dokąd trafił Chmurski. Do nieba? Odrodził się jako zwierze lub kwiat? A może, tak jak wolał wierzyć Repnin, jego wieczna tułaczka zakończyła się w bezkresnej ciemności, w której nie istnieje świadomość, żal i ból. Gdziekolwiek by nie był, pozostawało mieć nadzieję, że jest mu lepiej. Że nie prześladuje go dźwięk wystrzału, który odebrał mu życie.
Wściekły, z obrazem zdrętwiałego ciała Chmurskiego, powrócił do swojego przedziału trzaskając głośno drzwiami. Raz, drugi... Całą serią, aż niemal wypadły z zawiasów. Każde uczucie, nawet najbardziej podłe i niegodne musi znaleźć ujście z organizmu. Jeśli nie chce się wyrządzić krzywdy samemu sobie lub drugiej istocie.


+-+-+

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=FAT3G-1mdBw[/MEDIA]

Czyta w oczach Samuiła była esencją Związku Radzieckiego. Skondensowaną, wyrazistą konfrontacją ideologii i realiów. Robotnicze miasteczko, wydawałoby się Radziecki sen proletariatu, wypełnione niepowtarzalną wonią z hut i odlewni, żyjące w rytm uderzeń siekiery. Cep i młot dla każdego...
A jednak, z łatwością człowiek dopatrywał się nacisków tych, którzy chełpili się przyniesieniem wolności i równości. Biedą i głodem tych, którzy powtarzali wymuszone hasła w nadziei na lepsze życie.
Najbardziej zaskakujący był jednak fakt, że pomimo tego "syfu" życie, dla mieszkańców przynajmniej, wydawało się tutaj biec torem tak normalnym i codziennym. Bez luksusów przez amerykanów spostrzeganych jako "standard".
Siedząc na saniach, tuż przed stosem ich bagaży, chłonął każdym zmysłem mikroklimat tego osobliwego miejsca. Budynki, przypominające starsze, podupadłe na zdrowiu kobieciny, które już za nic miały puder i szminkę. Spełniały swoją rolę, nie przejmując się przeciętnością ocierającą się o szpetotę.
Powciskane pomiędzy nie budynki przemysłowe, składy drewna- to co w kraju takim jak ZSRR można by wziąć za siedziby władz. Ku zaskoczeniu, to co przypominało rzeźnię albo dom grozy było gniazdem urzędników, którzy w służbie dla kraju nie zawahaliby się posłać wszystkich do zmarzniętego piachu.
Samą strukturę miasta dało się "łatwo rozszyfrować". Wystarczyło poukładać je w równe rządki, pomiędzy uliczkami po czym porządnie wstrząsnąć całością... Voila-! Przepis na stworzenie większości rosyjskich mieścinek. W absurdalnie logiczny sposób składających się na całość.
W pewnym momencie już sam nie był pewien czy miejsce to napawa go obrzydzeniem czy iście perwersyjną ciekawością. Niezbadany ląd, dla którego należało od nowa spisać wszystkie zasady...

+-+-+

Do budynku administracji państwowej nie wszedłby gdyby nie konieczność... Sam pomysł na ponowne stawienie się przed patrzącym spode łba urzędnikiem napawała go niepewnością, którą ledwie iskra przemieniłaby w gniew. A gdyby któryś z tych czerwonych skurwieli śmiał wspomnieć o Chmurskim? Chyba nawet konsul z całym złotem Fortu Knox nie zdołaliby go wyratować.
Przyciskając ramiona jak najszczelniej do ciała, zaciskając dłonie w pięści i napinając mięśnie twarzy tak by nie wypełzł na nią najmniejszy grymas oczekiwał na zezwolenie pobytu. O dziwo nikt z możnowładców-urzędasów nie zechciał tym razem wypytywać o imiona jego ciotek.

+-+-+

Smród, bród i ułuda. W pewnych sytuacjach są to jedyne znane, pewne terminy. Chyba właśnie dlatego tutaj, w przypominającym wojskowe koszary hoteliku Samuił poczuł się nareszcie... Uspokojony. Bowiem czy w takie miejsce pchałby się jakiś przesiąknięty wodą kolońską towarzysza Lenina czerwony? Nie... Przynajmniej miał taką głupią nadzieję. Smród i bród były dla pospólstwa, które de facto wydawało się miec więcej oleju w głowie niż władza. Ta utrudniająca normalną egzystencję na każdym kroku, sterującą państwem za pomocą strachu władza. A jednak, nie wymazała uśmiechów z twarzy Rosjan, ich optymizmu i woli życia. Przynajmniej jeśli mowa o tych, którzy przybyli tutaj z własnej woli...
 
__________________
"...niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys"
Mizuki jest offline  
Stary 20-02-2013, 21:28   #2
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Dwa dni zeszły im na przygotowaniach i ostrych targach z miejscowymi. Musieli kupić trojki – sanie konne, zaprzęgane do trzech koników. Konstrukcja sprawiała wrażenie lekkiej i funkcjonalnej. Typowa trojka miała ledwie dwa i pół kroku długości i zbudowana była głownie z drewna, skór i brezentu – sztywnego od mrozu. Zwężające się w kształt klina sanie z tyłu miały miejsce na skrzynie z pakunkami – głownie żywność, amunicje i sprzęt biwakowy. Centralną część zajmowała zrobiona z brezentu buda, gdzie mogły skryć się przed wiatrem dwie osoby siadając blisko siebie na okrytej futrem ławie. Z samego przodu był kozioł dla drugiej osoby – woźnicy. Trudno było wyobrazić sobie, jakie niedogodności znosić musi ów powożący zaprzęgiem człowiek. Wystawiony na wiatr i mróz musiał być naprawdę wyjątkowo zaprawionym w trudach podróżowania człowiekiem.

B.E. Chance wynajął pięć trojek, płacąc za każdą z nich trzysta rubli – jakieś trzydzieści dolarów za sztukę. Do tego wynajem konie – po trzy do każdych sań i woźniców, bowiem – jak tłumaczył – prowadzenie rozpędzonego ekwipażu wcale nie było sprawą prostą. Woźnice byli mieszaniną złożoną z miejscowych Buriatów oraz Rosjan. Wszyscy – na pierwszy rzut oka – twardzi mężczyźni nawykli do zadań, do jakich wynajęła ich ekspedycja.
Niestety, Mira Bogoljubow nie mógł im towarzyszyć w wyprawie. Miał ku temu swoje powody i chyba tyczyły się one B.E. Chance’a. Nic więcej nie udało się im dowiedzieć.

Zdobycie w Czicie wszystkich niezbędnych do podróży produktów okazało się nie lada wyzwaniem. Na szczęście ich przezorność i przywiezienie sporej ilości ekwipunku z Yokohamy i Władywostoku okazało się być niezwykle roztropnym posunięciem. Tak więc dwa dni później, dobrze wyposażeni zebrali się w umówionym miejscu gotowi do stawienia czoła tajemnicom syberyjskiej tajgi.

O dziesiątej przed południem, wśród rżenia koni, poszczekiwania biegających psów, gwizdów woźniców i okrzyków mieszkańców Czity wyprawa ruszyła w nieznane.

W pierwszej trojce jechał sam B.E. Chance. Dość osobliwy widok stanowił tył wehikułu, gdzie zamocowano skórzanymi pasami ogromną skrzynię. Jej rozmiary przerażały. Mogli się jedynie domyśleć, że właśnie w tym pudle B.E. Chcnce miał zamiar dowieźć do Stanów ich zdobycz. Na razie w skrzyni zgromadzili zapasy ekwipunku.

W kolejnych saniach jechała reszta ekipy. Ian i Nathalie w jednym powozie, blisko siebie. Profesor Arturo, z racji sporych gabarytów – podobnie jak Chance – podróżował sam. James i Samuił jechali w kolejnej trojce. Ostatnie z wynajętych sań służyły jako transport ekwipunku i żywności dla członków wyprawy, woźniców i koni.

Jak szybko się zorientowali trojki były dość mało komfortowymi środkami transportu. Brezentowa buda dla pasażerów nie chroniła od zimna i wiatru tak, jakby sobie tego życzyli. Nie pomagały nawet futra i ciepłe ubrania. W dzień było przynajmniej minus piętnaście stopni Celsjusza, w nocy – jak mieli się niedługo przekonać – temperatury spadały poniżej minus trzydziestu pięciu stopni. W takich warunkach sen był niewskazany, wręcz nawet niebezpieczny.

Z Czyty wyjechali na ... zamarzniętą rzekę noszącą nazwę Kirenga . Jak się okazało, zamarznięte rzeki stanowiły na Syberii coś w rodzaju dróg. Zarówno w cieplejsze dni jak i zimą, – kiedy gruba warstwa lodu skuwała nurt. Na początku odczuwali spory niepokój, kiedy słyszeli końskie kopyta uderzające o zamarzniętą powierzchnię Kirengi, szybko jednak przekonali się, że w takim podróżowaniu nie ma większego ryzyka.

Z początku nawet z ciekawością obserwowali krajobraz, ale szybko od monotonnej bieli rozbolały ich oczy. Na szczęście mieli okulary z przydymionymi szkłami, w które zaopatrzyli się bądź to na własną rękę, bądź za namową Chance’a.

Dzień mijał szybko, ale dokuczał im ziąb i wiatr. Od pędu powietrza futra w trojce pokryły się grubą warstwą szronu.

Przed wieczorem woźnice zwolnili, zjechali z rzeki i zajęli się rozbijaniem obozowiska. Robili to z wielką wprawą i w niespełna półgodziny przy rzece wyrosły dwa namioty.

Potem zajęli się końmi i przyrządzaniem posiłku dla nich i dla ich amerykańskich zleceniodawców.

Powoli zapadł zmrok. Aż w końcu zapadły prawdziwe ciemności. I wtedy, kiedy siarczysty mróz zmusił ich do ukrycia się w namiotach i zagrzebania pośród stert futer i traperskich śpiworów, uświadomili sobie, że po raz pierwszy od wyruszenia na tą wyprawę są zdani tylko i wyłącznie na siebie. Że nie chroni ich już ani cywilizacja, ani ściany budynków. Że są tylko oni i przeraźliwa, syberyjska noc.

Gdzieś w oddali, w głębi lasu, zawył wilk. A potem, zawtórowały mu inne głos. Większości wywoływała ciarki na plecach u tych osób, które nie nawykły do dźwięków, jakie potrafią wydawać z siebie zwierzęta nocą. Były tam odległe ryki, jęki, skowyty a nawet dźwięk, który brzmiał niczym płacz dziecka.

Długo nie mogli zasnąć – z zimna i strachu, ale w końcu jednak zmęczeni pogrążyli się we śnie.



* * *


Następnego dnia, bladym świtem znów ruszyli w drogę ledwie zjadając posiłek i popijając gorącą kawą. Mimo niedźwiedziego sadła, wargi zaczęły już im pierzchnąć od mrozu, a ciała wydawały się być wyziębione, jak nigdy wcześniej w życiu. Sanie wróciły na zamarzniętą Kirengę i kontynuowali swój całodzienny trud, pokonując niezmierzone mile ośnieżonego lasu, niezmiennego w swej niewzruszonej, zimnej potędze. Obojętnego na te kilka koni i ludzi, którzy próbowali rzucić tajdze wyzwanie.

Przewodnik grupy zmusił konie do większego wysiłku. Minęli jakieś słupy telegraficzne, pędzili ślizgając się po rzece aż usłyszeli inne sani, które nadjechały zna przeciwka. Ich kawalkada zwolniła. Woźnice pozdrowili mężczyznę w futrzanej szubie, z charakterystyczną czapką – uszatką ozdobioną wielką czerwoną gwiazdą i sanie minęły się w pędzie.

Na postoju dowiedzieli się, że to był poczmistrz.

Kiedy zbliżał się wieczór – o dziwo – woźnice nie zwolnili. Wręcz przeciwnie. Zmusili konie do jeszcze większego wysiłku. A po dwóch kwadransach, zmarznięci i rozdrażnieni podróżni wiedzieli już, czemu.

Tym razem mieli spać pod dachem. Kiedy minęli kolejny zakręt meandrującej wyraźnie rzeki ujrzeli spory, prosty cekhauz – zbitą z nieokorowanych pni drzew chatę, przed którą ujadał luzem puszczony pies – mieszaniec.

W progu tejże chaty stał jakiś brodaty mężczyzna przyglądający się im z uwagą.

Kiedy sanie zatrzymały się pierwszy, z jękiem, wygramolił się z nich B. E. Chance.

- To punkt pocztowy – powiedział doktor witając się z nimi, jak z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. – Będziemy mogli posiedzieć w cieple. Przynajmniej tę noc.

Uśmiechnął się.

- Wymienimy konie. Weźmiemy listy. Takie zwyczaje.

- Wy ... Anglicy – niespodziewanie zagadnął do nich brodaty opiekun posterunku.


- Nie – uprzedził resztę B. E. Chance. – Amerykanie.

- Amerykanie – w oczach brodacza pojawiły się .. łzy wzruszenia. – Wejdźcie, proszę. Wejdźcie. Zjemy coś. Napijemy się wódki. Pogadamy. Bogu pomiłuj, jak ja dawno nie miałem okazji porozmawiać po angielsku. Jak dawno. Nazywam się Piotr. Piotr Botin. Miło mi gościć. Miło.

Słychać było, że wzruszenie ściska mu gardło.
 
Armiel jest offline  
Stary 21-02-2013, 17:27   #3
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Z zapasów przygotowanych przez Henryka Ianowi prawie nic nie mogło się przydać. Przełożył do swego plecaka, raczej na wszelki wypadek, niż z konieczności, trzy krótkie linki, busolę i ochraniacze na chlewki butów.
Nie sądził, by cokolwiek więcej było mu niezbędne. Poza tym - i tak wszystkie bagaże miały jechać z nimi i ewentualną selekcję można było zrobić na miejscu.
W samej Czycie początkowo nic nie miał zamiaru kupować. Dopiero wówczas gdy zobaczył, jak wygląda rosyjska trojka, i w jakich warunkach będą podróżować, zaopatrzył się w dość pokaźnych rozmiarów wilczurę, mającą go chronić przed wszechobecnym zimnem. Bez wątpienia jazda trojką w niczym nie przypominała podróżowania psim zaprzęgiem, gdzie kierujący psami więcej biegł, niż siedział na saniach. A gdy ktoś siedzi, to marznie. Nawet jeśli ma uroczą towarzyszkę.
Bez odpowiedniego zabezpieczenia taka jazda mogła być przyjemnością tylko przez chwilę.

- A mogłem kupić dwa - powiedział do Nathalie, gdy dosięgnął ich kolejny podmuch lodowatego wprost powietrza. - Szkoda, że nie skorzystałem.


Pierwszy nocleg nie stanowił dla Iana zbyt wielkiego zaskoczenia. Codzienność życia na północy. Zimno, wilki w oddali. Normalna rzecz i tyle
No, chyba że ktoś nie był przyzwyczajony do noclegów w takich warunkach.


Kirenga, idealna droga do zimowych podróży, mimo wszystko okazała się traktem mało uczęszczanym. Prócz ich trojek napotkali tylko jednego podróżnika. Poczmistrz.
Ian ciekaw był, czy na tych bezkresnych terenach poczmistrz ma takie same prawa, jak jego alaskański odpowiednik z dawnych czasów.
A może był to zwykły urzędnik, tyle tylko, że pracujący w ciekawych warunkach.
Okazja do dowiedzenia się, jak się to ma w rzeczywistości, nastąpiła nad wyraz szybko. Opiekun punktu pocztowego, nad wyraz miły i gościnny człowiek, wprost pałał chęcią porozmawiania z przybyszami w ich ojczystym (dla znacznej części przynajmniej) języku. A to stwarzało okazję do wymiany informacji.
 
Kerm jest teraz online  
Stary 28-02-2013, 12:52   #4
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Poczuł coś w rodzaju ulgi przemieszanej z niepokojem. Nareszcie wyruszyli w tajgę. Po tych wszystkich tygodniach przygotowań i oczekiwań wreszcie zaczęła się wyprawa w niezmierzone pustkowia Syberii. James już znacznie poważniej traktował rewelację wuja o istnieniu Yeti. Do tej pory powątpiewał, ale jeśli gdziekolwiek na świecie mógł przetrwać człowiek śniegu nie niepokojony przez ludzi, to właśnie tu.

Syberia była przerażająca i fascynująca zarazem. Pędzili w trojkach przez zamarzniętą rzekę okutani w futra niczym niemowlęta w becikach i … marzli. Bezruch nie sprzyjał utrzymaniu ciepła. Jamesowi przypadło miejsce w przedostatniej trojce i MacDougall co jakiś czas patrzył do tyłu, czy ostatni powóz podąża za nimi. Gdyby się zgubił, albo co gorsza woźnica postanowiłby się łatwo wzbogacić na rabunku, to ich położenie stałoby się nie do pozazdroszczenia. Z tego względu dość nieufnie odnosił się do wozaków i od czasu, gdy wyruszyli miał w pobliżu swojego colta i sztucer.

Na szczęści Rosjanie póki co okazali się lojalni. Nawet namioty im rozbijali.
James podróżował razem z Repninem. Uświadomił sobie, że właściwie nic nie wie o swoim towarzyszu. Ciasnota trojki sprzyjała rozmowie i zacieśnianiu kontaktów, bez zbędnego wścibstwa woźnicy.
- Samuił z której części Rosji pochodzisz? – zagadał – Też takiej zimnej? Jak sobie radzicie z mrozem? Mam na myśli, jak się hartujecie. Pamiętam jak w wojsku mieliśmy poranną zaprawę, ale nigdy w taki mróz. Czasami … - James wskazał palcem na niebo – tam w górze potrafi być tak zimno jak na Syberii, ale jak lecisz to tylko przez kilkanaście minut, smar zamarza i zawsze możesz zejść niżej by się ogrzać i wylądować na gorącą kawę.
Spojrzał na mroźny krajobraz. Nie to co tutaj.

James zdecydował, że jeśli nie można walczyć z mrozem, trzeba go polubić. Czyli zahartować się. Jednak ciekaw był ludowych sposobów. Może Repnin pomógłby mu wypytać woźniców?
Ach kawa. James rozmarzył się. Ileż by dał za gorące latte macchiato z sokiem waniliowym.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 03-03-2013, 20:46   #5
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Wbrew jej oczekiwaniom to wcale nie mróz był największym problemem.

Jazda saniami – na początku nawet dość ekscytująca – szybko stała się przeraźliwie nudna. Towarzystwo Iana, który bez wątpienia w normalnych okolicznościach (w klubie, w teatrze, lub na kolacji w restauracji) byłby czarującym rozmówcą, też nie rozwiązywało problemu.

Nathalie nie znosiła bezczynności. Organicznie. Całe życie spędzała w ruchu, wśród ludzi, patrząc na ludzi, rozmawiając z ludźmi, zwykle obracała się w większym towarzystwie. Zawsze w ruchu.
Teraz została unieruchomiona. W sensie dosłownym. Zaczynała się denerwować. Złościły ją życzliwe – jakby na to spojrzeć z boku - uwagi Iana, śnieg, konie i cała ta sytuacja. W normalnych warunkach zabrała by się i poszła, lub wylała swoją irytacje na osobę, która się jej nawinie pod rękę. Niestety, rozsadek podpowiadał jej, ze jest skazana na towarzystwo tej osoby przez najbliższe godziny, oraz dni. To powalało się jej powstrzymać.

Zajęła się gimnastyką izometryczna, której jakiś skośnooki medyk nauczył ją, kiedy leżała unieruchomiona po złamaniu nogi. Rozgrzała się, ale irytacja nie mijała.

W końcu bezczynność i niezmienna biel znużyły ją na tyle, za zaczęła zasypiać. Głowa opadał jej raz na jedną, raz na drugą stronę. Oczywiście, miała świadomość, ze sen w obecnej sytuacji nie jest najlepszym rozwiązaniem. Walczyła z sobą, sennością, wszechogarniającą bielą, znużeniem i rozdrażnieniem.

Kiedy w końcu dojechali na miejsce była tak wykończona, że ani warunki higieniczne, ani jakość posiłku – z którego , zresztą, zrezygnowała - ani wyjące wilki w ogóle jej nie poruszyły. Zasnęła natychmiast.

Kolejny dzień zapowiadał się równie beznadziejnie.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 04-03-2013, 21:45   #6
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Dom Botina był nieduży i ... śmierdział. Śmierdział wilgocią, ludzkim potem i dymem z paleniska. Ściany Sybirak obwiesił futrami zwierząt, by chociaż troszkę ocieplić drewnianą konstrukcję. Pod jedną ze ścian ustawiono wąską pryczę przykrytą grubą warstwą kożuchów i futer. Na poduszce leżała ... książka. Wysłużona, w pięknej niegdyś oprawie, gruba i solidna. Tytuł “Zbrodnia i kara” Fiodora Dostojewskiego. Dla znawców prawie pewne było, że to pierwsze oryginalne wydanie z 1866 roku - prawdziwa gratka dla miłośników literatury.

Pod oknem - małym i zasypanym śniegiem - stał nieduży stolik. Centralną częścią chaty był piec - metalowy, z kominem wychodzącym na zewnątrz. Po wejściu gospodarz szybko wstawił na ogień metalowy czajnik.

- Ciasno tutaj - powiedział przepraszającym tonem. - Ale ciepło.
- Ciepło i ciemno - zażartował B.E.Chance zajmując swoją osobą znaczną część niewielkiej przestrzeni. - Woźnice rozbiją nam namioty niedaleko. Proszę się nie martwić.
- Siadajcie, proszę - uśmiechnął się Piotr Botin. - Jak mawiają “gosti w dom bogi w dom”.
Siąść można było na łóżku, gdzie zmieściłyby się obok siebie od biedy trzy osoby, na dwóch taboretach i na parapecie, który zajął jednak gospodarz. Szybko jednak zszedł z niego, nie tyle robiąc miejsca gościom, lecz krzątając się przy solidnym samowarze na herbatę.

- Mogę spytać, dokąd droga prowadzi? - zaciekawił się Sybirak krzątając przy samowarze.

Gdzieś za oknami dało się słyszeć dziki, dziwny ryk dochodzący z oddali. Jękliwy, zawodzący, nie przypominał nawet wytrawnym znawcą knieii niczego, z czym do tej pory mieli do czynienia. Był pełen smutku i bólu, przynajmniej tak im się zdawało.

- Proszę wybaczyć mister Botin, ale zobaczę co z woźnicami. Zaraz wracam - powiedział B.E. Chance opuszczając domostwo. Zostali sami razem z mieszkańcem tej stacji pocztowej, który spoglądał na nich z nadzieją, że uda mu się pogawędzić z kimś cywilizowanym i obytym.

James z lubością wygrzewał swoje kości. Nie sądził, że zimno może tak głęboko wniknąć do człowieka. Miał wrażenie, że tylko kilkutygodniowy pobyt na Hawajach będzie w stanie przegnać z jego ciała ten ziąb. Dość nieskromnie, ale jakże po amerykańsku usadowił się jako pierwszy na łóżku Botina.
- Bardzo dziękuję - szepnął z wdzięcznością przyjmując gorącą herbatę. - Jedziemy do Witymska i mam szczerą nadzieję, że to już niedaleko. Jak Panie Botin wytrzymujecie te mrozy? Tu chyba nawet w lecie nie jest za ciepło.
Powiedział James dmuchając na wrzątek i popijając łyk herbaty.

- Witymsk. Kawałek drogi. Jakieś dziesięć, może dwanaście dni. Jeśli pogoda dopisze - gospodarz porozdawał mocną, gorącą herbatę każdemu z chętnych gości. - A co do pogody, to jest naprawdę ciepło. Kiedy przyjdzie końcówka stycznia, luty, wtedy dopiero Djed Moroz chuchnie. Teraz to nawet w samej koszuli można wyjść, w przeręblu się wykąpać. Ale, jak nadchodzą prawdziwe mrozy, to za przeproszeniem młodej damy, nawet mocz zamarza w locie. Ehhh - westchnął ciężko.

- A powiedzcie mi że, wy tacy światowi ludzie przecież, co na świecie słychać. Co się dzieje. Co nowego w literaturze, w sztuce, w kinie? Ciekawym tych wieści. Spragniony, niczym kania dżdżu.

-A co tu dużo mówić. Sodoma i Gomora się szerzy od Nowego Yorku po Kalifornię.- mruknął tubalnym głosem Atruro.- Panienki mają suknie z dekoltem i odsłaniające aż pół łydki. Nie żeby mnie to akurat przeszkadzało, ale innym pewnie bardzo. Książek nie mamy, bo i każdy niemal kilogram na wyprawie należy zagospodarować praktyczniej.
Po czym potarł kark.- W każdym razie ja nie mam.

- Pół łydki - powiedział rozmarzonym głosem Botin. - Pół łydki. Ehhh.
Przez chwilę milczał grzejąc ręce zaciśnięte wokół kubka z mocnym “czajem”.
- Wiele straciłem.

Spojrzał na innych podróżnych.

- A książki trudno tutaj dostać. Bardzo trudno. Szczególnie w obcych językach. Człowiek zapomina. Umność traci. A tyle lat się uczył, tyle lat i co? I pstro! - zadudnił groźnie. - Kilka lat i ledwie człowiek język pamięta. Wiecie, państwo, że kiedyś, przed tym o tutaj, to ja byłem człowiek umny. Wykształcony. Światowy nawet. Ale napisało się jedno słowo za dużo, za głośno powiedziało coś innego i ....

Nie dokończył.

- A Dostojewskiego to chyba na pamięć już znam. Czytam “Zbrodnię i karę” tak ze dwa razy w roku, jak światło pozwala. Ale za innymi książkami tęskno. Poczytać coś innego by się chciało. Ehhh – znów ciężko westchnął.


- No niestety - wtrącił się Ian. - Żadnych książek nie mam. No bo wozić je ze sobą niewygodnie jest. I ciężko. Gdy kto w drogę rusza, najpotrzebniejsze tylko rzeczy na grzbiecie nosić musi. Sami wiecie.

- Ale herbatę macie świetną - dodał. - Nigdzie takiej nie ma, jak w Rosji. W Związku Radzieckim - poprawił się.

Botin uśmiechnął się półgebkiem.

- Teraz Związek Radziecki z nazwy, ale w sercu zawsze Matuszka Rosija.

- Od dawna tu pan siedzi, panie Botin? - spytał Ian. - Ledwo rewolucja się skończyła?

- Mamy rok dwudziesty szósty, tak? - upewnił się Botin, a kiedy ktoś potwierdził kiwnięciem głową zamyślił się na moment. - To będzie siódmy rok. Chociaż czasami człowiekowi zda się, że całe życie spędził w tajdze. Tutaj każdy rok to jak dwa, albo i nawet trzy gdzie indziej. Ehhh. Gdybym gorzałkę miał to polałbym. Za to wspaniałe spotkanie. Za możność pogadania z ludźmi mądrymi i światowymi. Za ujrzenie ładnej, dziewczęcej buzi. Ehhh. Tutaj tylko stare gęby poczmistrzów, albo Buriatów, czasami jakiś Jakut się przyplącze. Ale nikt z zewnątrz. A już na pewno nie żaden Amerykanin. Ehhh.

-A w ogóle po co pan tu siedzi i jak się tu znalazł? Znam lepsze miejsca na pustelnie, choćby Tybet czy Syjam - rzekł po zastanowieniu Max.

- Zapewne nie z własnej i nieprzymuszonej woli - mruknął Ian. - Na długo pan przyjął tę posadę?

- To nie posada - zaśmiał się nieco gorzko Botin. - To ... wyrok. Dożywocie. Miałem wybór - opieka nad tą stanicą lub typowy łagier. Budowa kolei transsyberyjskiej lub inne skupiska pracy przy wycince. Wybrałem stację. Tutaj przynajmniej jest zaopatrzenie. Chociaż ciężko, bo gęby nie ma do kogo otworzyć. W większości czasu jestem tylko ja i głusza wokół. No i Szarik. Ehhh.

Pogłaskał psa po łbie.

- A co was sprowadza na Sybir, jeśli wolno zapytać?

Gdzieś z oddali znów doszło do ich uszu te dziwne, smutne zawodzenie. Ten odległy zew tęsknoty.

- Surowce. Jesteśmy przedstawicielami firmy górniczej. - odparł od razu James. - Za zgodą sowieckiego rządu poszukujemy rud metali. Manganu na ten przykład. A co do tego co słychać w świecie, to po wojnie dość szybko rozwija się technika. Słyszałem, że pracują już nad filmem dźwiękowym. A w Anglii przesyłają obraz kablami, do takiego urządzenia, które ma lampę i właśnie na niej można oglądać te obrazy. - James wskakiwał na swojego konika - Mamy coraz lepsze samoloty, nowe materiały pozwalają na konstruowanie jednopłatów o metalowym pokryciu i konstrukcji. Już nie trzeba latać z głową na wietrze. Mamy wielocylindrowe silniki ze sprężarkami. Osiągamy już fantastyczne prędkości. A co będzie dalej? Transport na wielką skalę. Szybciej i taniej niż lądem. Wystarczy mieć lotnisko, a towar i ludzie dotrą do każdego zakątka świata.
Mac cały się rozpromienił. To była jego pasja.

- Amundsen nad biegunem północnym przeleciał - powiedział Ian. - Sterowcem.

- Piękne rzeczy się dzieją. Piękne - rozmarzył się Piotr. - Opowiadajcie, opowiadajcie.
Widać było że zesłaniec głodny jest takich wieści i historii. Wpatrywał się w gości ze wzrokiem ufnym i pełnym radości, przeplecionej jednak z jakimś wyraźnym smutkiem.


Niestety opowieści profesora jakkolwiek ciekawe mało dotyczyły ojczystego kraju Botina. Max opowiadał o swych perypetiach z Brytyczyjkami w Indiach, o spotkaniach w Amazonii, o wędrówkach po Afryce. Opowiadał w sposób typowy dla siebie, przeskakując z kwiatka na kwiatek, z polityki na zielarstwo, z zielarstwa na wierzenia tubylców. a z nich na opisy zwierząt, nie potrafiąc utrzymać jednego tematu dłużej niż przez kilka minut. A wszystko to okraszał anegdotami nie dbając o uszy niewieście obecne w pokoju. Bowiem niektóre z opowiastek Arturo były drastyczne, inne krwawe, a część sprośna. I tak przez pół godziny, aż herbata w ich dłoniach szybko wystygła.

Aż w końcu zmęczeni rozmową i długa podróżą Amerykanie udali się na spoczynek. Posnęli bardzo szybko w swoich śpiworach. Kolejna noc w tajdze tym razem minęła im spokojnie. Najwyraźniej powoli zaczynali oswajać się z surowymi warunkami i nocnymi odgłosami.


* * *

W dalszą drogę, poganiani przez woźniców, wyruszyli bardzo wcześnie rano, kiedy siarczysty mróz skuwał las swoimi lodowymi okowami. Ich przewodnicy najwyraźniej cieszyli się z tego faktu, chociaż nienawykłym do arktycznego zimna Amerykanom było daleko do podzielania ich radości w tej kwestii.

Piotr Botin pożegnał ich dość ciepło, ale odjeżdżając mieli wrażenie, że stary skazaniec czuł się zawiedziony ich odjazdem. Może liczył na coś więcej? A może nie? Ciężko było stwierdzić. W każdym razie szybko stracili z oczu małą, zasypaną śniegiem chatę u brzegów Kirengi. Po chwili znów skupili się na szybkiej jeździe i na tym, by możliwie długo nie dać się lodowatym podmuchom wiatru wdzierającym pod futra, którymi opatulali się pasażerowie trojek.

Woźnice nie oszczędzali koni i późnym popołudniem dotarli do miejsca, gdzie Kirenga wpadała do znacznie większej rzeki. Ich Buriaci wyjaśnili im na krótkim postoju, że ta szersza rzeka nosi nazwę Witim. Tutaj rozpoczynają kolejny etap podróży, który ma potrwać około tygodnia, aż dotrą do Witymska.

Tydzień! Tydzień na mrozie, w saniach, w warunkach, które zdawały się wysysać ciepło i życie z ciała człowieka, jak jakiś mityczny, lodowy potwór. Tydzień! Kiedy zaledwie po kilku dniach mieli serdecznie dość tych warunków i tej wyprawy.

Po krótkim postoju, na którym ich woźnice nie szczędzili sobie alkoholu – podłego bimbru przemyconego jakoś z Czity – ruszyli w dalszą drogę.

Szybko zorientowali się, że przed nocą nie dotrą do żadnej ludzkiej sadyby i znów spać musieli w lodowatym namiocie rozstawionym przez podpitych woźniców.


* * *

Kolejne dwa dni mijały podobnie.

Jechali przed siebie, przez zamarzniętą, zaśnieżoną rzekę. Tylko dwukrotnie minęli innych podróżnych – wędrujących, podobnie jak oni, małą grupką.

Po pierwszym dniu coraz częściej zaczęli mijać skupiska dużych, niskich budynków przycupnięte w pobliżu zamarzniętej rzeki. Było w tych budynkach coś ponurego. Wisiała nad nimi jakaś ciężka, przytłaczająca aura. Czasami też widzieli w ich pobliżu ludzi – obdartych, wynędzniałych – zawsze w asyście żołnierzy z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Łamanym rosyjskim Buriaci wyjaśnili im, że to skazańcy, którzy nie mają prawa zbliżać się do nich, ani oni nie mają prawa zbliżać się do więźniów, jeżeli nie chcą narazić się na gniew sowietów.

Mijanych baraków było coraz więcej. Rozlokowane od siebie w odstępie kilometra czy dwóch przywodziły na myśl małe wysepki w oceanie drzew. Jak jakiś archipelag. Nawet nie wiedzieli, ile prawdy kryje się w ich przypuszczeniach. Bowiem mijali właśnie pierwsze baraki w jednym, rozrośniętym obozie pracy przymusowej, które potomni nazwą archipelagiem Gułag.

Późnym popołudniem drugiego dnia wydarzyło się coś, co zakłóciło monotonię ich podróży. Zaczęło się niewinnie. Od kłótni dwóch woźniców – ojca i syna. Valery i Agvan.

Z niewiadomych dla nich przyczyn obaj zaczęli się ścigać, wykrzykując w swoją stronę nagle jakieś gwałtowne słowa, brzmiące jak obelgi lub przechwałki. Widać było, że obaj mężczyźni – i młodszy i starszy – wcześniej wypili zbyt dużo bimbru.

Valery powoził saniami, w których jechał Arturo, a Agvan tymi, w których podróżowali Samuił i James.

Początkowo nawet ten wyścig przyniósł im sporo ekscytacji i zaczęli dopingować swoich woźniców radosnymi okrzykami! Ot – w końcu jakieś urozmaicenie nudnej i niekomfortowej podróży.

Potem jednak, kiedy sanie zaczęły nabierać zawrotnej w ich odczuciu prędkości i raz czy dwa podskakiwać na wybojach, czy też niebezpiecznie przechylać się na zakrętach, okrzyki radości zaczęły przemieniać się w groźby i ostrzeżenia.

I stało się to, co mogło się stać w takich okolicznościach. Na jednym z zakrętów, przy zjeździe z nasypu, sanie na których znajdowali się Samuił i James nie wyrobiły na zakręcie i walnęły o pień mijanego drzewa, by następnie przetoczyć się w dół przy wtórze krzyków i trzasku pękającego drewna i rozdzieranego płótna.

Siła uderzenia wyrzuciła siedzących w saniach mężczyzn w górę. Samuił miał mniej szczęścia. Nie zdołał utrzymać się w saniach i wyleciał z nich, staczając po zaśnieżonym wzniesieniu ledwie o metr mijając pień jakiegoś drzewa. Poczuł, że jego ciało toczy się po zamarzniętym śniegu, który na szczęście znacznie złagodził siłę uderzenia. James wyleciał z sań jak z procy i grzmotnął prosto w zaspę pomiędzy dwoma innymi drzewami.

Pozbawione pasażerów sanie dosłownie stanęły w pionie i poleciały na konie zmiatając po drodze młodego woźnicę. Po chwili ciszę tajgi przeszył bolesny kwik zranionego konia.


* * *


Zrobiło się cicho. Jeśli nie liczyć lamentów starszego Valerego. Jego syn miał mało szczęścia. Żył, ale kawałek orczyka uderzył go w plecy, być może łamiąc kręgosłup. Same sanie także wyglądały nie najlepiej.

- Potrzebujemy pomocy – stwierdził B.E. Chance patrząc na pobladłą, wykrzywioną bólem twarz młodego Buriata. – Kirgin mówi, że niedaleko stąd jest wioska. Myślę, że dobrze by było, gdyby ktoś pojechał z nim i sprowadził pomoc. Myślę, że ja pojadę. Reszta niech w tym czasie pozbiera dobytek.

Spojrzał na poobijanych, posiniaczonych Samuiła i Jamesa. Ten pierwszy miał paskudnie rozcięty policzek, i poobijane ciało. Ten drugi – rozbity nos, który puchł gwałtownie mimo mrozu, oraz obolałą rękę – możliwe że nawet skręconą.

- Za chwilę wrócimy.
B.E. Chance poinstruował Kirgina, jednego z bardziej opanowanych woźniców.

- Ian, proszę – spojrzał na młodszego mężczyznę. – Pod moją nieobecność zadbaj o zespół i sprzęt.

Po chwili B. E. Chance w saniach, którymi do tej pory jechali Nathalie i Ian, odjechał wraz z Kirginem znikając im dość szybko z oczu.

Valery klęczał przy synu i mówił coś do niego cierpliwym, przepraszającym głosem. Patrząc na obu poganiaczy jednak członkowie ekspedycji nie bardzo potrafili odczuć współczucie. W końcu przez ich głupotę i pijacką brawurę o mało nie zginęło dwóch z nich.

Rozmiar zniszczeń też był trudny do oszacowania, ale najpewniej będą zmuszeni dobić jednego z rannych koni, który leżał na śniegu, z wyraźnie złamaną nogą.

Wtedy ich spojrzenia powędrowały w stronę trojki B.E. Chanc’a. Po raz pierwszy od kiedy pamiętali doktor pozostawił swoją tajemniczą skrzynię i rzeczy, jakie w niej schował bez dozoru. Czy to oznaczało, że w końcu zaczął im ufać?
 
Armiel jest offline  
Stary 08-03-2013, 11:02   #7
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Na miłość boską jakże te sanie były wolne. Śnieg, drzewa, śnieg, drzewa, śnieg … i tak w stale dzień za dniem, a James by zapomniał. Jeszcze zimno, bardzo zimno. W tych warunkach nędzne chaty skazańców stawały się atrakcją dnia. Niestety dla własnego bezpieczeństwa nie mogli z nimi porozmawiać. A można było przypuszczać na przykładzie Botina, że mogliby poznać ciekawych ludzi.

Monotonię podróży przerwali woźnice, którzy niewiadomo z jakich przyczyn postanowili się ścigać. Z początku James był zadowolony. Jechali szybciej, to i dotrą do Witymska prędzej.
- Dawaj! Dawaj Agvan! Wio! – pokrzykiwał Mac dopingując zarówno konie, jak woźnicę
Po jakimś czasie jednak prędkość, jak na możliwości trojki stała się zbyt duża. Podskoczyli parę razy na wybojach i omal nie wywrócili się na zakręcie.
- Zwolnij! Zwolnij do cholery! – zdążył zakrzyknąć MacDougall nim sanie na zakręcie uderzyli w drzewo, a Amerykanin wyleciał na zewnątrz.
Nim upadł w zaspę James zdążył wyciągnąć odruchowo ręce, by złagodzić upadek. Poczuł ból w ręce i zaraz potem wyrżnął nosem w zamarznięty śnieg.

Leżał przez chwilę nieruchomo, by przewrócić się na plecy i usiąść.
- Samuił! Samuił?! – zawołał patrząc w dół nasypu.
- Żyjesz?! – syknął z bólu, gdy oparł się o bolącą rękę.
Uspokoił się, gdy ujrzał podnoszącego się towarzysza.
- Głupi kretyni! – zawołał do woźniców zmienionym przez rozbity nos głosem. – Mogliście nas pozabijać!
Dzięki zimnu przynajmniej stłuczenie nie bolało tak mocno. Choć James oddychał z trudem czując jak krew zapycha mu nos i spływa do gardła.
Trojka była rozbita, a jeden z koni złamał nogę. W dodatku Agwan pechowo dostał orczykiem w kręgosłup.

Mac tylko skinął głową na słowa B.E. Chance’a i zaczął zbierać rozrzucony dobytek.
- Musimy rozbić obóz nie wiadomo kiedy wrócą z pomocą. Trzeba rozpalić ognisko. Poszukam chrustu, ależ zimno.
Stwierdził próbując poruszyć ręką i ocenić, czy jej nie zwichnął. Rannego woźnicę trzeba było ogrzać.

Syberia nie wybacza błędów.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 08-03-2013, 12:12   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Monotonia podróży była wprost usypiająca.
Całymi milami tylko biała pustka, z rzadka urozmaicana pojedynczymi chatami, barakami czy też niewielkimi chutorami, bo tak niektórzy zwali tutejsze osady składające się z paru chat. A potem znowu pustka - śnieżna biel odbijająca oślepiające promienie słońca.

Podróż trojką miała swoje wady i zalety, w porównaniu z psim zaprzęgiem. Była, na przykłąd, dużo szybsza. I wygodniej się siedziało na wielkich saniach niż na lekkim i dość wywrotnym toboganie. No i zwykle w psim zaprzęgu częściej się biegło, niż siedziało. Co z kolei owocowało tym, że człowiek zachowywał odpowiednią kondycję i aż tak nie marzł. Był zmęczony, ale nie odrętwiały z zimna. No a gimnastyka na pędzących saniach... to było nie do pomyślenia. Trzeba było zatem siedzieć, nasunąwszy kaptur na czoło i zawinąwszy się w futra cieszyć się z tego, że chociaż z jednej strony, tam gdzie siedziała Nathalie, nie grozi zamarznięcie.

Jeśli ktoś narzekał na brak rozrywek, to w końcu zaniedbanie to zostało nadrobione przez złośliwy los.
Wyścig, urządzony przez dwóch podpitych woźniców skończył się nie tylko wywrotką, ale i poważnymi obrażeniami.
Gdy tylko sanie zatrzymały się, Ian zeskoczył na zamarznięty śnieg, zabierając ze sobą futra i swój plecak. Sięgnął po apteczkę. Trzeba było opatrzyć rannych i zapewnić im ciepło.

- Zadbam o wszystko - zapewnił Chance'a.
 
Kerm jest teraz online  
Stary 10-03-2013, 16:44   #9
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Post wspólny

Jakkolwiek sytuacja była dość dramatyczna, Arturo nie tracił głowy... ni czasu. Ledwie B.E. Chance się oddalił Max zaczął wydawać polecenia, nie zważając na to, że ktoś inny został do tego wyznaczony.
- Panno Kelly proszę uporządkować pakunki. Przynajmniej te lżejsze. Musimy doprowadzić nasze bagaże do porządku. Samuił pomoże, poza tym trzeba rozpalić ognisko w pobliżu rannego. Utrata krwi to wystarczający problem, nie dodawajmy do tego wyziębienia organizmu. No i trzeba zająć przygotowaniem tymczasowego obozowiska.
Wskazał kciukiem na przewrócone sanie.
- No i tym, warto by je ustawić na płozach, by ocenić zniszczenia. Żadne wyzwanie dla trójki sprawnych mężczyzn, co? Na koniec pozostaną cięższe pakunki i będzie można ocenić skalę... zniszczeń.
Ian uśmiechnął się, chociaż sytuacja nie była zbyt wesoła. Arturo zapewne znalazł się w swoim żywiole... Najprościej wydawać polecenia i nie kiwnąć palcem.
- Nie może leżeć na śniegu - powiedział do starszego woźnicy, rozkładając obok futro. - Musimy go ostrożnie przenieść - dodał. Pozostali ranni mogli chwilę poczekać - żaden z nich nie wyglądał na umierającego. - Warto by zaprząc konie do tamtych sań i je przyciągnąć tutaj - zaproponował.
Gdy tylko ranny woźnica znalazł się na futrach Ian wyciągnął toporek by narąbać nieco drew na wspomniane wcześniej ognisko. Jedna niewielka sosenka powinna starczyć na kilka godzin. A może wcześniej przybędzie pomoc i będą nocować w wiosce. Ale drewno i tak się przyda.
Pozostali woźnice, chyba zmieszani wydarzeniem, wzięli się do pomocy. Dwójka solidnych, małomównych ludzi: Alosza i Antosz. Małomówność mogła wynikać z tego, że ni w ząb nie znali oni nawet rosyjskiego i podczas kontaktów bez tłumaczy z języka buriatów na język rosyjski a następnie na angielski musieli ograniczyć się do gestów. Ale i tak wiedzieli, że mężczyźni chcieli zająć się przygotowaniem ogniska. Ich skośne oczy nie wyrażały przy tym zbyt wiele. Ciężką pracę fizyczną wykonywali z dużą przyjemnością.

Max zamierzał pomóc przy przewracaniu sań na płozy i przy przenoszeniu ostrożnie ciężko rannego woźnicy. A także przy przenoszeniu pakunków z uszkodzonych sań. Być może część bagaży trzeba będzie porzucić. A i... należało też ocenić stan rannego. Arturo medykiem nie był, wiedział co prawda sporo o ciele ludzkim i jego budowie...ale tylko w teorii.
Niemniej może coś poradzi opierając się tylko na swej wiedzy. Nie można wszak czekać na pomoc. Biedny woźnica się może do tego czasu wykrwawić na śmierć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 11-03-2013, 18:10   #10
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Wyglądało na to, że kolejny dzień przyjdzie im spędzić na chybotliwych saniach… i kolejny, i kolejny. Bezczynność była trudna do zniesienia, a wymuszony bezruch – przygnębiał.

Kolejny dzień.. i następny.. jacyś więźniowie, kryminaliści najcięższego kalibru, zapewnie – mordercy i wielokrotni zabójcy, innych nie zsyłano by przecież w takie warunki – pilnowani przez umundurowanych strażników. Czy życie tutaj było lepsze, niż kara śmierci, na która zapewnie zasłużyli? Czy zesłanie ich tutaj było raczej dodatkową kara, sroższą nawet od powieszenia czy rozstrzelania? Czy może miało służyć jako przestroga dla innych, żeby nie podążali droga przestępstwa i zbrodni?
Więźniowie byli wynędzniali, nie karmiono ich najlepiej, zapewnie kilka fotografii, albo rysunków przedstawiających ta wychudzona zbieraninie mogło być dobrym ostrzeżeniem dla innych… zapewnie tez więźniowie ci byli szczególnie niebezpieczni i dlatego odizolowano ich od reszty społeczeństwa, wywieziono tam, gdzie nie mogli już nikomu szkodzić. Na swój sposób takie zachowanie władz wydało się nawet Nathalie.. szlachetne. To oczywiste, że państwo powinno bronić swoich obywateli przez zwyrodnialcami.

Dwie trojki przyspieszyły nagle, jakby woźnice urządzili sobie zawody. W pierwszej chwili wydało się jej to nawet zabawne, przerywało monotonie ich podróży. W pierwszej chwili.
W kolejnej – sanie nie utrzymały się w zakręcie i pasażerowie wystrzelili w górę.

Natalie krzyknęła, przestraszona, a potem – kiedy ich trojka już stanęła – wyskoczyła z sań i podbiegła, a właściwie przedarła się, grzęznąc w śniegu, do rannych. Do rannego.
- James! – zawołała.
Szybko oszacowała obrażenia – nie miała wykształcenia medycznego, ale zdążyła napatrzeć się na wiele urazów. Ręka mężczyzny wydawała się być nienaturalnie wygięta, ale może to było tylko złudzenie, wywołane mnogością ubrań.
- Trzeba to unieruchomić – powiedziała – Choć prowizorycznie.

Chance zabrał ich sanie i odjechał, po pomoc, jak zapewniał. Nathalie odgoniła absurdalną myśl, ze postanowił zostawić ich tutaj i uciec z dobytkiem.
Dobytek zresztą został – w tym tajemnicza, olbrzymia skrzynia. Może też pakunek z Jokohamy, który tak skrzętnie przed nią ukrył?

Pod pretekstem zbierania bagaży – co zlecił jej prof. Arturo (który , wyraźnie nie miał świadomości, że tego typu zajęcia nie przystoją kobiecie jej pokroju) - zaczęła przeglądać pakunki. Ciekawe, czy ta skrzynie dałoby się otworzyć…
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172