lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Armiel 14-12-2010 21:59

Walter Chopp

Boston, noc z 9 na 10 lipca 1921 r

Wzniesienie, które wybraliście miało z jednej strony łagodne podejście by z drugiej skończyć się piaszczystym osypiskiem. Na szczycie wzgórza rosły jakieś krzaki i kilka dzikich drzew owocowych. Było tam też pełno pokrzyw. Brakowało ci twojego karabinu Springfield m 1903 byś mógł poczuć się, jak na froncie. Napięcie też było jakby nieco mniejsze.
Siedzieliście z Teodorem zajmując sobie czas luźną pogawędką, która niebezpiecznie zbliżała się w okolice atrakcyjności panny Gordon. Słońce leniwie wędrowało w stronę widnokręgu. Robiło się coraz ciemniej. Tutaj nie docierały światła Bostonu widocznego teraz jako migoczące ogniki spory kawałek w lewo od was. Byliście zdani jedynie na światło gwiazd, które coraz wyraźniej lśniły na niebie, oraz ubywającego księżyca.

Czas dłużył się niemiłosiernie, ale w końcu, gdzieś w okolicach jedenastej, doczekaliście się.. Oczywiście Teodor zobaczył je pierwszy. Światła samochodu podskakującego na nierównej, wiejskiej drodze. Wiatr przyniósł charakterystyczny odgłos silnika ciężarówki. Wiedzieliście co trzeba robić.

Ześliznęliście się w dół wzgórza, do miejsca, gdzie ukryliście samochód i kiedy ciężarówka minęła was i znalazła się w bezpiecznej odległości Teodor odpalił silnik i nie zapalając świateł ruszył za nią.

Jak dla ciebie jechał jak dupa wołowa. Powoli, wypatrując przeszkód przed samochodem – dołów i większych kamieni na których naprawdę mogliście uszkodzić forda. W końcu jednak dojechał do utwardzonej drogi prowadzącej w stronę Bostonu i przyspieszył.

Ty straciłeś ją z oczu. Najwyraźniej życie w żałobie przytępiło twoją czujność, z której kiedyś byłeś słynny. Praca z cyferkami nie wymagała niczego poza wytrwałością i koncentracją uwagi. Niszczyła jednak wzrok, co musiałeś przyznać z niechęcią. Jednak Teodor najwyraźniej wiedział dokąd jedziecie.

- Pojechali w stronę portu – powiedział w pewnym momencie i skręcił w lewo, gdzie niskie magazyny i widok portowych maszyn nad nimi mówił wam, w jakiej części Bostonu się znaleźliście.

- Zwalniają – skręcił pod najbliższy budynek zatrzymując pojazd. – Nie widzieli mnie, ale w każdej chwili mogli zobaczyć. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej, trzeba zwyczajnie się podkraść. Widziałem fragment nabrzeża i jakiś magazyn. Wydaje mi się, że wożą tam bimber dla jakiejś miejskiej szajki. Spore ryzyko w razie zauważenia, lecz ty podejmujesz decyzję. Mam jeszcze na tyle słabe nogi, że nie pobiegam jakby coś, więc musiałbym puścić cię samego.

- Chodzi o wódę – powiedziałeś rozsądnie. – Możemy wracać. To nie nasza sprawa.

- Masz rację – widać było, że twoje decyzja ucieszyła Teodora. – Jest tam pięć samochodów plus ta ciężarówka. Do każdego wozu przynajmniej dwie osoby. Mają tam co najmniej pół plutonu zbiorów, Wal. A najwyraźniej autorowi zdjęć nie chodziło o wódę.

Zawróciliście ostrożnie i klucząc przez ponad godzinę dotarliście do domu koło drugiej.

Boston 10 lipca 1921 r

Spałeś, jak zabity, do późnego popołudnia dnia następnego, a kiedy wygramoliłeś się z łóżka ogarnąłeś troszkę chlew, jaki zrobił się w mieszkaniu Teodora. Prosta praca fizyczna pomagała ci uspokoić myśli i wejść na „większe obroty”.

Nikt z pozostałych „śledczych” nie kontaktował się z tobą od dłuższego czasu i zaczynałeś się martwić. Garrett i Hiddink byli zapewne nadal we San Francisco i póki się nie odezwą nie miałeś pojęcia, jak się z nimi skontaktować. Podobnie rzecz się miała z Lynchem. Lafayyette zajmował się interesami i tłumaczeniem się ze skandalu, jakiego dopuścili się występujący u niego „Tiger Lilies”. Z tego co wiedziałeś jakiś tam ważny wydział w magistracie domagał się zamknięcia teatru i Vincent musiał się nieźle nagimnastykować, by zakończyło się jedynie wysoką karą pieniężną. W tej sytuacji przeszkadzanie mu wydawało się czymś zgoła chamskim. A pomóc się nie dało. Zadzwoniłeś do Amandy, lecz okazało się, że ta jest na zakupach, a wieczorem idzie na przyjęcia, a jej gość pojechał razem z nią.
Cholera!

Wyglądało na to, że zdany byłeś jedynie na siebie. Póki znów nie zbierzecie się w jedną zwartą grupę.

Rozsądnym wyjściem wydawało ci się odpocząć z dzień lub dwa. Przemyśleć plan działania. W tej sytuacji, w której się znaleźliście pośpieszne decyzje mogły przynieść więcej szkód, niż korzyści.



Amanda Gordon


Boston 10 lipca 1921 r


Hieronim Wegner nie był uciążliwym gościem. W zasadzie jego obecność nie rzucała się w oczy. Był dyskretny i miły dla służby, która dość szybko polubiła tego „europejskiego dżentelmena”.

Dni zazwyczaj spędzał w saloniku, gdzie zajmował się studiowaniem biblioteczki wuja. Najwyraźniej trafił w niej na kilka interesujących go tytułów, bo nie rozstawał się ze swoim notatnikiem i piórem.

To był nieodgadniony mężczyzna, a jego oczy skrywały o wiele więcej tajemnic i sekretów, niż zapewne chciałabyś kiedykolwiek poznać, ale w jakiś dziwny, empatyczny sposób ufałaś mu. Jakby był opoką, ojcem, autorytetem – cierpliwym i wyrozumiałym, o którym mogłaś porozmawiać nawet o takich sprawach jak niespodziewany pociąg do Callahanówny.

Wieczorne party ogrodowe u Julii zaczęło się punktualnie o szóstej. Musiałaś przyznać, ze twoja przyjaciółka poważnie podeszła do sprawy. W jej ogrodzie na tyłach domu pojawił się płócienny pawilon w którym przygrywał zaproszony zespół, a pomiędzy gośćmi krążyli kelnerzy z wynajętej firmy cateringowej podając poncz i przekąski.

Można było potańczyć, można było pogawędzić w cieniu kwitnących drzewek owocowych. Nie ma co. Byłaś jej dłużna.

Wilcox został omotany taką siecią niewidzialnych, kobiecych intryg, iż nie miał szans by nie wpaść w zastawioną sieć. Z początku nieśmiały, zachęcony w sposób dyskretny i niezbyt oczywisty, zaczął okazywać ci zainteresowanie. Był ciekawym typem spragnionego kochanka i nieśmiałego romantyka, któremu teraz stwarzała się szansa na uchylenia bram osobistego raju. Miejsca, o którym marzył od dłuższego czasu o czym wiedziałaś.

Wieczór skończył się przed północą, a ty dałaś odprowadzić się pod dom i na pożegnanie pocałować w rękę.


Boston, przedpołudnie 11 lipca 1921 r


Pocałunek w rękę może być bardzo groźny. Szczególnie jeśli całowana osoba jest „niedysponowana” dla kogoś pokroju Wagonowa, by tegoż samego wieczoru bawić się na ogrodowym przyjęciu z jakimś śmiałym, przystojnym młodzieńcem.

O tym, że Wilcox nigdy nie wrócił do domu, dowiedziałaś się od Julii, która zadzwoniła roztrzęsionym głosem przekazując ci nowinę.

Nie wiadomo co robił w tamtej części miasta, w okolicach owianego złą sławą Brooklinu, na ulicy Clayd Street, ale właśnie tam go znaleziono. W przylegającym do ulicy parku. Zagryziony przez dzikiego pasa, o czym świadczą otrzymane obrażenia.

Policja i hycle przeszukują pobliskie tereny zielone szukając zwierzęcia, które to zrobiło.

Dzwonek do drzwi wyrwał cię z oszołomienia i pozwolił powstrzymać histeryczny bełkot, kiedy przypomniałaś sobie oczy Wilcoxa.

- Jaki śliczny – usłyszałaś podekscytowany głos służącej.

- Tym razem tajemniczy absztyfikant przysłał panience nie tylko róże ale i śliczniuteńkiego szczeniaczka – powiedziała wchodząc z radosnym uśmiechem na twarzy niosąc kosz z różami i wiklinową klatkę w której popiskiwało żałośnie jakieś zwierzę.

Nie musiałaś za bardzo zgadywać, co chciał tym razem przekazać ci Wagonow tym podarunkiem. Niechciane łzy popłynęły z oczu. Służąca zbladła widząc twoją nerwową reakcję.


Emilia Vivarro

Nowy York , poranek 10 lipca 1921 r


Dzień zapowiadał się nad wyraz przyjemny i ciepły. Lato zaczynało się najwyraźniej rozpędzać i temperatura sięgała ponad 75 stopni Farenheita.
Obudziłaś się, jak co dzień, układając w głowie plan spędzenia tego przyjemnego dnia. Taka aura dała spore pole do aktywności fizycznej i nie zachęcała do pobytu w czterech ścianach.

Już przy śniadaniu, pan Santoro, lekarz rodziny, poruszył nieprzyjemny temat zdrowia matki. Ostatnie wydarzenia mocno podkopały jej stan zdrowia. Miała coraz większe trudności z oddychaniem i lekarz sugerował wysłanie jej na jakiś czas na zachodnie wybrzeże, w cieplejszy klimat. Jeśli byłybyście zainteresowane, zna dobre, naprawdę dobre sanatorium z miłą obsługą i wykwalifikowaną kadrą, w którym przez miesiąc lub dwa wasza matka troszkę podreperowałaby swój stan zdrowia. Jest jednak jeden problem. Wyprawa ojca do Indii, mimo wsparcia sponsorów, nadwątliła wasz rodzinny budżet na tyle, że dłuższy pobyt matki, mógłby jeszcze bardziej uszczuplić zasoby finansowe. Santoro nie widział o tym, że ostatnie – dość ekscentryczne zachowanie Morgana – dość mocno uderzyło w portfel rodziny, a ty sama dowiedziałaś się o tym zaledwie kilka dni temu. Niestety, nie jako jedyna.
Matka także wiedziała, że możecie mieć małe problemy finansowe w niedalekiej przyszłości i w tej sytuacji przekonanie jej, by wyjechała do luksusowego sanatorium równałoby się naprawdę poważnej rozmowie.

Więc przy śniadaniu, starym zwyczajem rodziny Vivarro, nie poruszaliście kwestii związanych z pieniędzmi.

Miałaś zamiar rozmówić się w tej kwestii z Santoro i matką nieco później, jednak przeszkodziła ci młodsza siostra. Zaraz po posiłku chwyciła cię za rękaw i odciągnęła w bok, a potem do ogrodu przed domem.

- Słuchaj – powiedziała, jak to miała w zwyczaju, prosto z mostu. – O dwunastej mam spotkanie w kafejce „La Creme Royale” z nieznanym mi młodym mężczyzną.

Spojrzała na ciebie groźnie, nim zdołałaś coś powiedzieć.

- Nic z tych rzeczy! – uśmiechnęła się łagodząc ostrzejszy ton wypowiedzi. – Chodzi o ojca. Widzisz. Wczoraj skontaktował się ze mną Jason Brand, znasz to nazwisko równie dobrze jak ja, i powiedział, że pewien młodzieniec prowadzi za jago aprobatą, jak on to nazwał, wywiad, w sprawie, w którą mógł być zamieszany ojciec. Wiesz! Zamieszany! Tak powiedział. Moze wie coś więcej. Może potrzebuje naszej pomocy.

Zaczerpnęła oddechu.

- Tak, czy siak, jadę. Chcę cię jednak prosić o towarzystwo. Nie znam tego człowieka, z którym mamy rozmawiać i wole mieć kogoś, na kim mogę polegać przy sobie. Jedziesz, siostra?

Nie potrafiłaś jej odmówić. Nigdy.

* * *

Przed dwunastą siedziałyście już przy zarezerwowanym stoliku i zamawiałyście lody i coś do picia. W ogrodzie na podwórzu zaaranżowanym na rajski pawilon. Dzika roślinność – palmy, pnącza, nawet papuga w wielkiej klatce. Miło i przyjemnie. Z dala od wielkomiejskiego zgiełku, który najbardziej ci przeszkadzał kiedy wracałaś do Nowego Yorku.

Gdy pojawił się ten chłopak, nie mogący mieć więcej niż dwadzieścia lat Teresa poderwała się zupełnie jak ona z miejsca i ruszyła by go powitać. Wydawał się być czymś wystraszony i spłoszony i coś w jego zachowaniu wzbudzało lekki niepokój. Mimo wszystko na pierwszy rzut oka wydawał się być sympatycznym młodzieńcem.


Leonard D. Lynch


Nowy York , 10 lipca 1921 r

Jason zadzwonił, tak jak obiecał, wieczorem. Upewniwszy się, ze ma do czynienia z tobą, poinformował cię, że panna Vivarro będzie czekała na ciebie jutro w południe w ogródku kawiarni „La Creme Royale” na piątej alei. Każdy taksówkarz zabierze cię tam bez trudu, lecz lepiej, byś wyglądał w miarę elegancko, bo to lokal z klasą.

Poinstruowany przez Jasona zacząłeś się szykować, szczególnie, że Piątą Aleję – zgodnie z mapą – dzielił od mieszkania twojego brata spory kawałek. No i spotkanie z kobietą. To troszkę przerażająca perspektywa.

W końcu, spory czas przed wyznaczoną godziną, opuściłeś mieszkanie brata.
Nowy York tętni życiem, co ułatwia piękna, słoneczna, letnia pogoda. Ludzie przewalają się po ulicach w codziennej krzątaninie w cieniu ogromnych budowli.



W końcu dotarłeś na miejsce. Wspaniały lokal. Faktycznie. Aby dojść do ogrodu, trzeba przejść przez jego wnętrze, pod czujnym wzrokiem wystrojonych kelnerów z wybrylantynowanymi włosami. Widać, że twoja obecność w tym miejscu wydaje im się nieco .. nie na miejscu chyba.

Ale nie zrażony poszedłeś do ogrodu umiejscowionego na podwórzu, w przyjemnym cieniu. Ogrodu urządzonego z przepychem. Egzotyczne rośliny, girlandy kwiatów i nawet papuga skrzecząca w wielkiej klatce. Atmosfera „tropików” w centrum metropolii.

Ucisk w dołku nasila się, kiedy przy jednym ze stolików macha do ciebie ręką jakaś młoda, dość ładna dziewczyna. Ale nie jest sama. O nie. Obok niej siedzi druga, nieco starsza i bardzo do niej podobna. Zapewne siostra. Jason nie mówił, że będą dwie!

Młodsza z nich wstała na twój widok – najwyraźniej Jason Brand poinstruował ją co do tego, jak wyglądasz.

- Witam – uśmiech miała prawdziwie piękny i promienny. – Pan musi być owym Leonardem Lynchem. Zapraszam. Jestem Teresa Vivarro. Pan pozwoli, że przedstawię – wskazała dłonią drugą kobietę. – To moja siostra, Emily.

Ten uśmiech. Te iskry w oczach, dołki w policzkach. Teresa. ... jest piękna. Wręcz niebiańsko piękna. Twoje serce zabiło dużo szybciej, co oczywiście zaowocowało zwiększoną potliwością dłoni.

Papuga zaskrzeczała w swojej klatce.

Herbert J. Hiddink i Dwight Garrett

San Francisco, 11-12 lipca 1921r

Podczas, gdy Herbert zajął się logistyką i zapleczem organizacyjnym waszego małego porwania Garrett wypróbowaną metodą pomocy dokerskiej zajął się rozpoznaniem terenu i ułożeniem planu działania.

Najważniejsze było zbadanie prawidłowości związanych z załogą „Blue Monkey” i zachowania Artura, którego detektyw w myślach zaczął nazywać „celem”. Ów cel nie ułatwiał wam zadania. Większość czasu spędzał w kajucie – zapewne swojej. Niekiedy pojawiał się na pokładzie, by zapalić fajkę lub po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy schodził z pokładu zazwyczaj robił to po to, by wsiąść do jakiegoś forda T i udać się poza port. Bez samochodu i w ubraniu dokera nie miałeś szans pojechać za nim, ale udało ci się zapamiętać trasę przejazdu. Trasę, na której jedno miejsce wręcz idealnie nadawało się do waszych celów. Bo to, że porwania musieliście dokonać poza statkiem, było nader oczywiste. Inaczej mielibyście na karku załogę „Blue Monkey”, no i tego przerośniętego Hindusa.

Pozostawało jeszcze pytanie, co zrobić z towarzyszącą „celowi” osobą. I pomysł, jak zatrzymać samochód, którym jedzie „cel”. Możliwe, że za kółkiem siedział nieczuły zbir, lecz istniało też ryzyko, że jest to jakiś Bogu ducha winny szofer wynajęty na czas pobytu „Blue Monkey” w San Francisco. Samo porwanie było już dość ryzykownym i z punktu widzenia prawa mocno niewłaściwym posunięciem. Za coś takiego nie tylko traciło się licencję detektywa, ale i szło do więzienia na naprawdę długi czas. Dołożenie do tego strzelaniny było jak dolewanie benzyny do ognia. Niosło z sobą ryzyko wybuchu. A nad grupą „ciążył” już fakt strzelaniny w „Małej Moskwie”. To, że do tej pory policja nie zapukała do niczyich drzwi w tej sprawie napawało optymizmem, lecz nie dawało przecież poczucia stuprocentowej pewności, ze kiedyś tego nie zrobi.

Najgorsze w tym wszystkim było to, iż wasz plan musiał zawierać w sobie element przypadku. Nie dało się go uniknąć. Było zbyt wiele niewiadomych by dało się dopracować plan w szczegółach. Trzeba było działać spontanicznie. Prawie bez namysłu. Każde kolejne wyjście Artura na ląd mogło być jego ostatnim zejściem z pokładu. Zostały wam w zasadzie dwa, góra trzy dni. Musieliście działać szybko i spontanicznie.

Tak zrobiliście.

* * *

San Francisco, 13 lipca 1921r, wczesny wieczór

Przypadkowi i nieliczni przechodnie zapamiętali ten incydent niezbyt dobrze.

Wszystko działo się szybko. Bardzo szybko.

Niespodziewanie na nadjeżdżającego forda T wyjechał inny samochód stojący do tej pory w bocznej uliczce. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że stojący wcześniej przy straganie z rybami mężczyzna zdjął kapelusz dając znak drugiemu kierowcy, by ruszał.

Kierowca nadjeżdżającego forda T musiał reagować szybko, by uniknąć zderzenia z niespodziewanym pojazdem. Gwałtownie wyhamował skręcając jednocześnie w bok. Jednak wyjeżdżający z zaułka tęgawy i zamaskowany kierowca drugiego auta nie dał za wygraną. Również skręcił zatrzymując swój pojazd tak, ze ten przyblokował kierowcę forda T na siedzeniu. Po czym szybko opuścił swój, nieprzydatny juz pojazd, biegnąc jak szalony do stojącej od pewnego czasu w pobliżu ciężarówki z obitą brezentem budą.

Tymczasem mężczyzna dający znak zamaskowanemu kierowcy ruszył sprintem w stronę przyblokowanego pojazdu, z którego akurat, z miejsca dla pasażera, gramolił się brodaty młodzieniec.

Do tego właśnie momentu wszystko wyglądać mogło jak zwyczajny wypadek.

Teraz jednak mężczyzna w drelichu i ubrudzonej twarzy o charakterystycznych, wielkich jak szczotki wąsach, doskakuje do brodatego młodzieńca i przykłada mu coś do ust i nosa wykorzystując element zaskoczenia. Brodaty chłopak nie ma szans. Wiotczeje i wpada w ramiona mężczyzny z buteleczką chloroformu, który nie tracąc czasu przerzuca go sobie przez ramię i rusza w stronę ciężarówki, którą wcześniej otworzył zamaskowany grubszy mężczyzna, zajmując miejsce w szoferce i odpalając silnik. Nie mógł wykorzystać jej do przyblokowania pojazdu z brodatym chłopakiem, bowiem istniało zbyt duże ryzyko uszkodzenia uniemożliwiające dalszą ucieczkę z miejsca zderzenia.

Strzały były zaskoczeniem dla wszystkich. Ludzie kryją się, gdzie popadnie. Brudny mężczyzna z doklejonymi wąsami, w którym nikt nigdy nie dopatrzyłby się znanego nowojorskiego detektywa, biegnie dalej, a kierowca staranowanego wozu opróżnia z wściekłością bębenek rewolweru celując właśnie w uciekającego „wąsacza”, targającego bezwładnego Artura Hiddinka.

Detektyw szczęśliwie znika we wnętrzu ciężarówki, wcześniej wrzucając do środka nieprzytomnego chłopaka z brodą i zamyka budę, a zamaskowany kierowca wydając dziki okrzyk rusza przed siebie. Kierowca staranowanego forda T zdążył jeszcze zmienić bębenek i oddał kilka niecelnych strzałów w kierunku pojazdu. Uciekająca ciężarówka nabiera prędkości i oddala się ulicami San Francisco w stronę wylotówki z miasta.

* * *

Pół godziny później prowadzący ciężarówkę Herbert Hiddink zwalnia i zatrzymuje się na poboczu, w ustronnym miejscu, wcześniej wybranym do tego właśnie celu. Wysiada z pojazdu i podbiega do boku ciężarówki zrywając szybko nabite na pakę płótno. Spod szarego materiału wyłaniają się barwy karetki zakładu psychiatrycznego. Dopiero wtedy orientuje się, że Garrett nie pomaga mu tak, jak wcześniej to zaplanowali.

Zaniepokojony wydawca zagląda do wnętrza ciężarówki, gdzie znajdują się zapasy benzyny w kanistrach, wody i innych środków potrzebnych do długiej podroży. I pasażerowie.

Chwilę potem już wie, że nie wszystko poszło zgodnie z planem.

Zapach świeżej krwi jest wyraźnie wyczuwalny w zamkniętej przestrzeni.

* * *

Garrett. To, że oberwałeś było niespodziewanym pechem. Zrządzeniem losu. Jedną pechową kulkę. Byłyby dwie, lecz ta druga trafiła w niesionego przez ciebie Artura. Chłopak oberwał niegroźnie w tyłek. Ty dostałeś w plecy. Dużo poważniej.

Kiedy Hiddink oddalał się z miejsca porwania ty walczyłeś z nadciągającą falą słabości. Pulsującym, niesłabnącym bólem. Przytomność straciłeś dopiero, kiedy Herbert zatrzymał się, by zgodnie z planem, zerwać maskowanie auta.

Do tego czasu wywiązałeś się ze swojej części roboty. Odurzony chloroformem Artur Hiddink został skrępowany.

Armiel 16-12-2010 10:14

Luca Manoldi


Nowy York, 11 lipca 1921r przedpołudnie

Obudziłeś się zmęczony i nieco posiniaczony. Atmosfera w domu nie najlepsza. Matka już od samego rana płacze, ojciec gdera pod nosem, zamiast prosto w oczy powiedzieć ci co myśli o tobie i całej sprawie. Nawet mały Gaetano zdaje się być przejęty zniknięciem Domenico.

Nie mogąc znieść wyrzutów – tych głośnych i tych cichych – wyszedłeś z domu trzaskając drzwiami.

Klatka schodowa o tej porze, jak zawsze, pełna była dzieciarni. Mieszanka odcieni skóry i języków dogadująca się ze sobą za pomocą kuksańców, kijów i pięści. Odwieczne prawo wyrostków – hierarchia stadna.

Młody Pivetto oglądał kulki do grania tego ruska – Igora, a John i Jim – bliźniacy irlandzkiego kierowcy spod dwunastki – przyglądali się im ciekawie. Widząc ciebie dzieciarnia rozbiegła się. Bali się chyba, ze zabierzesz im ich „skarby” na co byłeś już o kilka lat za duży.

Było ciepło i ludzie chętnie wyleźli na ulice. Wrzaski dzieciarni dochodziły zewsząd mieszając się z hałasem czynionym przez samochody: piskliwymi klaksonami, warkotem silników – codzienność Nowego Yorku. Miasta marzeń twoich rodziców. Marzeń o lepszym życiu. Czy było lepsze? Ty nie dostrzegałeś różnicy.

Domenico – zamiast ciebie – udał się po porcje zupy do garkuchni tych ruskich. Ty miałeś wtedy ważną bijatykę z bandą braci Jurgenson – wielkimi Skandynawami. Do tej pory obite przez jednego z jasnowłosych chłopaków żebro dokucza ci lekkim bólem przypominając o wczorajszej bijatyce. Mimo wszystko, warto było. Skandynawowie zastanowią się dwa razy, nim spróbują jakiś sztuczek na terytorium waszej bandy. I wszytko byłoby jak najbardziej w porządku, gdyby nie zaginięcie Domenico.

Przeszedłeś te cztery przecznice oddzielające cię od terenu Cichej Cerkwi, jak nazywała się ta ruska garkuchnia dla ubogich z której czasami korzystaliście. Niby była tylko dla prawosławnych Rosjan, ale wolontariusze wydający chleb i zupę nie przestrzegali za bardzo zasad i dawali jedzenie każdemu, kto potrzebował. Znałeś z widzenia kilka osób kręcących się przy garach. Młodą, niewiele straszą od ciebie dziewczynę o sympatycznej twarzy, dwóch chłopaków, mniej więcej w jej wieku, pomagających przy cięższych pracach i kliku ruskich, brodatych duchownych nadzorujących całość przedsięwzięcia.

Domenico miał być tutaj. Koło szóstej wieczorem. Jeszcze było jasno. Do waszego domu droga była prosta, jak myślenie braci Jurgenson. Co się mogło stać, że niosący dwie kanki z zupą ośmioletni, bądź co bądź już duży brat, nie dotarł do domu.

Ktoś musiał go widzieć. Musiał coś wiedzieć. Gdzie poszedł. Gdzie skręcił. Cokolwiek.

Czułeś strach. Gdybyś nie poszedł się bić ....

Gdybyś, zgodnie z twoim obowiązkiem, poszedł po zupę .....

Musiałeś odszukać Domenico.

Bogdan 18-12-2010 00:35

Co ja narobiłem? Co ja najlepszego narobiłem?! Boooże przenajświętrzy... santo Antonio di Padova, Madonna di Loreto... san Guida Taddeo, san Luca potężny mój Obrońco i opiekunie, w trosce i opuszczeniu oddaję się Twej cudownej opiece... Co ja narobiłem!!? Boże co ja narobiłem....

Karuzela myśli wirowała w głowie chłopaka i czyniła w niej takie samo spustoszenie jakim skutkuje każdy, w nadmiarze doświadczony wir. Wieczorem nawet nie zauważył nieobecności brata. Poobijany, ale pełen dumy z łomotu jaki wraz z chłopakami sprawili tym ćwokom Jurgensonom wrócił do domu późno, już po zmroku i z takim samym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, jaki odczuwa robotnik po ciężkiej zmianie w fabryce padł w opakowaniu na wyrko i zasnął snem sprawiedliwego. Cichy płacz matki w sąsiednim pomieszczeniu nie wzbudził niepokoju. Matka często płakała. Ostatnio coraz częściej. Żyło się ciężko, Ojciec nie mógł znaleźć żadnej stałej pracy. Z trudem zarabiał na okazyjnych fuchach tyle tylko by zapłacić czynsz. On, takiej klasy fachowiec...ale kto by chciał zatrudniać jednorękiego kalekę? Do tego mały Gaetano często chorował. Luca miał już siedemnaście lat. Był silny, zdrowy i nawet nie głupi, ale choć całej rodzinie Manoldi żyło się ciężko pracy nie szukał. Wolał włóczyć się po ulicach dzielnicy wraz z kolesiami, bandą takich samych obiboków w poszukiwaniu różnych okazji. W Ameryce wiadomo, pieniądze leżą na ulicy.
Nie rozglądał się za jedzeniem, Poobijane żebra domagały się odpoczynku, a duma triumfu syciła lepiej niż brejowata zupa z ulicznej garkuchni. Zasnął. Dopiero rano dotarło do niego co się właściwie stało. Radosny nastrój po wspomnieniu wczorajszej bójki prysł niczym mydlana bańka. Domenico nie było. Nie wrócił od wczoraj do domu. Nie doniósł zupy, po którą został wysłany on, jego starszy brat. Włosy stanęły chłopakowi dęba w obliczu powagi tego, co sobie uświadomił. Był odpowiedzialny. To na nim spoczywała cała wina za wszystko co się stało. Choć starał się nie myśleć o najgorszym jakieś licho wciąż podpowiadało, że nie, nie zakończy się to wszystko happy endem. Nie obejdzie się na strachu. Nie wiedział co powiedzieć. Jakich użyć słów. Że mu przykro? Że żałuje? Że Dmenico się odnajdzie i wszystko będzie dobrze? Chciało mu się wyć! Atmosfera w domu była nie do zniesienia. Łkanie matki. Burczenie ojca. Nic nie rozumiące oczy najmłodszego z braci. I to jego naiwne: Gdzie Domenico? Z trudem się nie rozpłakał z rozpaczy. Wybiegł z domu szukać brata. Ojciec robił to już wczoraj wieczór i przez część nocy, ale co jemu pozostało? Czekać? Siedzieć na dupie i nie robić nic? Puttana, puttana, putta...

Poszedł do Cichej Cerkwi. Szedł jak automat. Żebro bolało, ale jeszcze bardziej rwała dusza. Całą dzielącą go od jadłodajni drogę się modlił. Przez całe cztery przecznice zaprzestał tylko raz. Już blisko. Wtedy kiedy zobaczył Domenico. Po drugiej stronie ruchliwej, zapchanej ludźmi ulicy. Puścił się biegiem. Mało nie wpadł pod jakiegoś bentleya. - Domenico!! Domenico!! - darł się jak oszalały. Zielony kaszkiet brata znikał, to znów pojawiał się w tłumie. Przepychał się brutalnie, był już blisko - Domenico, arrestare!! Chłopak odwrócił się a Luce świat zawirował przed oczami. Pomylił się. To nie był jego brat! Poszedł dalej ze spuszczoną głową, tam gdzie ktoś musiał widzieć jego braciszka ostatni raz.
O tej porze cały teren, ogrodzony z dwuch stron murem, z trzeciej płotem okazał się zamknięty. Luca minął dom pogrzebowy znajdujący się na sąsiedniej parceli, obszedł mur. Właśnie kiedy wychodził zza zakrętu z bramy posesji wyjeżdżała jakaś ciężarówka. Skręciła w prawo i z głośnym rykiem silnika oddaliła się od chłopaka. Poluzowane zawory... - pomyślał odruchowo - ...ale kierowca i tak tego nie zauważy, skoro baran tak zmienia biegi... Bramę włąśnie zamknięto, kiedy do niej dotarł. Gruby łańcuch kołysał się ze stukotem na metalowych prętach.
- Hey Mister! - krzyknął za odchodzącym w kierunku zabudowań mężczyzną - Prze Pana! Niech Pan wróci!
Mężczyzna odwrcił głowę nie zwalniając kroku ani nie zmieniając kierunku marszu. Obrzucił go spojrzeniem. Chyba znał tego faceta. Widział go tu już kiedyś, ale nie potrafił sobie przypomnieć.
- Hey!!! Zaczekaj!!! - wrzasnął i szarpnął mocno za bramę, która odpowiedziała głośnym zgrzytem. Mężczyzna stanął. Odwrócił się i przyjżał Luce uważniej. Trwało to chwilę, po czym gestem wskazał na nadgarstek i niskim głosem okrzyknął - Posiłki wydajemy o trzeciej po południu! - a potem ruszył dalej w swoją stronę.
Myślał, że go nagła krew zaleje, ale nie zalała. Pozdzierane kłykcie bielały tylko na grubych prętach cerkiewnej bramy, a zaciśnięte usta i stężała twarz bladły to nabierały koloru dojrzałego pomidora. Wreszcie ochłonął. Nie miał innego wyjścia. Okrążył teren cerkwi-jadłodajni dwa razy. Przyjrzał się wszystkiemu dokładnie, bo od strony gdzie wydawano jedzenie posesja ogrodzona była jedynie płotem. W środku przez szpary w ogrodzeniu nie zauważył nikogo dostatecznie blisko, by można go było okrzyknąć. W głębi w ogrodzie stał jakiś wózek. Tyle. Postanowił poczekać. Z tyłu, po drugiej stronie ulicy był dość zapuszczony park. Czekało go sterczenie kilka godzin na ulicy lub chłodny cień drzew, bez zastaniowienia wybrał to drugie.

Oparty o pień omszałego drzewa wpatrywał się od jakiegoś czasu tępym wzrokiem w płot po drugiej stronie ulicy, a myśli kurczowo czepiały się nadziei, że może jednak niebawem okaże się, że wszystko było jednym wielkim nieporozumieniem. Wszystko musi się przecież ułożyć! Jak spojrzy ojcu w oczy? Co powie matce? Musiał coś zrobić. Cokolwiek, bo oszaleje. A puki co nie mógł zrobić nic...
Aż podskoczył, kiedy ciężka łapa wylądowała na jego ramieniu i mocno chwyciła za koszulę. Odruchowo szarpnął się, chciał wyrwać, ale łapa mocno trzymała. W desperacji odwinął ręką, kiedy kątem oka zauważył połyskujący guzik mankieta. Cios niezadany zamarł w pół drogi, ramię zwiotczało. Luca patrzył w oczy właścicielowi mankieta i łapy z grubymi paluchami, a w duchu przeklinał siebie, jak mógł tak dać się podejść. Przed nim w cieniu drzewa stał ten stary drań posterunkowy Patric Dougherty i świdrował go świńskimi oczkami z tym swoim nieodłącznym wrednym uśmieszkiem pod krzaczastymi wąsiskami.
- No i mam cię ptaszku. - zaczął jak zwykle - Co tym razem knujesz Manoldi?
- Nic - Luca odburknął i głębiej wepchnął w kieszeń kastet, łup na Angusie Jurgensonie.
- Nic? Jakoś ci nie wierzę...co tu robisz?
- Nic.
- Gadaj pętaku pukim dobry - tembr głosu policjanta podniósł się o jeden ton.
Luca był zły. Na siebie, że dał się przyłapać. Na posterunkowego, że go tu nakrył. Na świat, że pozwala znikać w niewyjaśnionych okolicznościach ośmioletnim chłopcom.
- Szukam brata! - niemal wykrzyczał Dougherty'emu w twarz całą swoją złość - Został porwany!
- Porwany powiadasz? - głupi uśmiech policjanta na moment jakby spoważniał - A przez kogo został według ciebie porwany, Manoldi?
- ...Nie wiem - odparł Luca z już dużo mniejszą pewnością - Ale ja znam swojego brata. Gdyby mógł na pewno by wrócił do domu. Myślę...
- Oj Manldi, Manoldi - posterunkowy nie dał mu dokończyć - Myślenie to ty zostaw mądrzejszym od siebie. Wiem o zaginięciu twojego brata, wasz ojciec zgłosił to dziś rano u nas na posterunku. Ale puki co twój mały braciszek nie jest jeszcze oficjalnie nawet zaginiony. Musi minąć...A co ja ci się będę tłumaczył.
Luca aż gotował się ze złości. W kieszeni palce do bólu zaciskały się na metalowych pierścieniach. Dougherty widział tą zmianę. Okrążył pień. Pałka z mlaskiem wylądowała we wnętrzu grubej dłoni.
- No, koniec tych pogaduszek Manoldi. Co tak sterczysz? Zgubiłeś tu coś? - uśmiech zupełnie zniknął z jego świńskiego ryja - Zmiataj stąd pętaku. I żebym cię tutaj więcej nie spotkał.

Zajebie skurwysyna. Kiedyś wbiję mu ten parszywy uśmiech z powrotem w gardło - marzył rozdygotany Luca przechodząc znów wzdłuż cerkiewnego parkanu - Ale jak udało mu się mnie podejść? Przeciesz to nie możliwe. Musiał drań być tam przede mną...

emilski 18-12-2010 20:45

-Muriel, moja piękność... - mówił te słowa do samego siebie, gładząc zdjęcie żony. -Wkrótce się spotkamy, zobaczysz. Wegners obiecał, że zabierze mnie na cmentarz i będziemy mogli wreszcie się pożegnać. Ten jeden, ostatni raz. Zobaczysz, Muriel.

Walter był w swoim mieszkaniu. Przy niedzieli postanowił odwiedzić swoje stare śmieci. Posiedział trochę u pani Higgins, która pomogła mu przy opatrunku i zapowiedziała, że za tydzień już nie chce go widzieć na jego twarzy. Poczęstowała go szklaneczką i uposażyła w darmowy alkohol, żeby pokazać jak się docenia wiernych klientów.

Jednym słowem spędził kilka przyjemnych chwil w jej towarzystwie, co było naprawdę dość sporą odmianą od tego, co miał serwowane non stop przez ostatni czas. Pani Higgins była osobą, która kompletnie nie ma pojęcia o żadnych gulach, co dawało pewność, że ten temat się nie pojawi w rozmowach. A że sama prowadzi dyskretny interes, więc się nie dopytuje tam, gdzie nie powinno ją interesować.

Dzień mógłby oczywiście spędzić z Teodorem, ale, po pierwsze, ze Stypperem wiadomo, o czym by gadali, a po drugie, ten pracoholik nawet w niedzielę ma mnóstwo klientów, których właśnie dziś musi obskoczyć. Ale ma przynajmniej z tego pieniądze.

Miał więc popołudnie zdecydowanie nostalgiczne. W towarzystwie swojej Muriel. Dziwne, myślał, że zabrał wszystkie jej fotografie, a tu okazało się, że leży na dnie szuflady jedna, już dawno przez niego zapomniana.


Nie rozumiał, jak to mogło się stać, ale postanowił, że nie będzie się w tym doszukiwał jakichś elementów nadprzyrodzonych.

Był zmęczony, ale wyspał się. Pierwszy raz od dobrych kilku nocy, spał jak zabity. Aż do pierwszej. Wczorajsze siedzenie na ogonie Zaprzensky'emu było bardzo męczące i na dodatek niewiele dało. Jeśli to są zwykli bimbrownicy, a wszystko na to wskazuje, to co mogą mieć wspólnego ze sprawą.

Pozostali się nie odzywali. Hiddink i Garett w San Francisco. Brand, do którego zadzwonił przed wyjściem, mówił, że detektyw nie kontaktował się z nim. Co jest, do cholery, czy Dwight nie powinien się spowiadać i meldować swojemu pracodawcy? Co to ma znaczyć? Czyżby coś się stało?

Jason za to sprzedał mu inną ciekawą informację, że w Nowym Jorku jest Lynch i nawet ma umówione spotkanie z córką tego Vivarro. Co on tam robi, u diabła? Nieźle sobie poczyna, córka Vivarro... Nowy trop. Mogłem ja na niego trafić... Ale nie można mieć wszystkiego, przynajmniej spotkałem prawdziwe ghule. Ha, to jest coś.

Szklaneczka za szklaneczką i Walterowi coraz bardziej szumiało w głowie, a jego monologi skierowane do Muriel, stawały się coraz bardziej namiętne. Wydawało mu się, że kobieta z fotografii odpowiada na jego słowa i uśmiecha się w jego kierunku. Palec wskazujący Waltera delikatnie poruszał się po jej policzku. Uśmiechał się do siebie i szeptał, że ją kocha.

Na szczęście udało mu się nagle opanować. Zdał sobie sprawę, że zaczyna sobie coś roić w tej biednej głowie, a w tym momencie nie jest to za bardzo wskazane. Powinien mocno stąpać po ziemi, bo to, z czym przyszło mu się mierzyć jest wystarczająco nieprawdopodobne. Nie potrzebuje już dodatkowych emocji z tym związanych. Zdał sobie sprawę również z tego, że trochę za dużo wypił. Przygotował więc bardzo mocną kawę i wziął lodowaty prysznic. Zimny strumień kuł jego ciało, co przez chwilę zagłuszyło jego myśli, ale wycierając głowę świeżym ręcznikiem, zrozumiał swój stan. To nie chodziło tylko o to, że babrze się teraz w jakimś bagnie z mrocznymi istotami i igra ze śmiercią. Poczuł, że dzięki tym wydarzeniom, zakończył pewien rozdział swojego życia. Stał się kimś innym. Bardziej już tym, kim zawsze wolał by być. Rozmowny, towarzyski, lubiany... A teraz czuł, że zaczyna brakować mu tego, czego myślał, że nigdy nie będzie mu potrzebne. Zaczął odczuwać tęsknotę za kobietą. Po prostu. Nie chodziło tu o jego żonę, tylko o uczucie drugiej osoby, która była by mu, tak po ludzku, bliska.

Trochę lepiej. Przejrzał się w lustrze. Człowiek zmęczony – tak zatytułowane było jego odbicie. Człowiek bardzo zmęczony.

Pijąc kawę, rozłożył w kuchni na stole niedzielne gazety. Może coś się wydarzyło, co przegapili, a ma coś wspólnego ze sprawą. Niestety, jedyne ciekawe wydarzenia, o których się dzisiaj pisało, to coś o jakimś człowieku zagryzionym przez psa na Clyde Street. Brr... Walter nigdy by tam w nocy sam nie poszedł. Gorzej niż na cmentarzu.

I jeszcze o tych dwóch Włochach: Sacco i Vanzettim.


W sumie, to nawet tego nie zauważył, ale rzeczywiście, cały Boston w końcu tym żyje. Te nazwiska ostatnio bardzo często obijały mu się o uszy, czy to w taksówce, czy gdzieś na ulicy. Ludzie po prostu o tym gadali, a on chyba nie za bardzo miał wyrobione zdanie na ten temat. Pamiętał tylko, że jakiś rok temu napadli na kasjera jakiejś firmy obuwniczej. Miał przy sobie 16 tysięcy i musiał zginąć. Z tego, co mu świtało w głowie, to chyba jeszcze zastrzelili konwojenta. To zresztą było zupełnie nieważne. Chodziło o to, że to byli komuniści. Cholerni komuniści. Piszą, że wczoraj ich skazali na krzesło elektryczne. Bardzo dobrze. Jak nie Ruscy, to Włosi. Same bolszewictwo cholerne. To przez nich jest też ta pieprzona prohibicja. Szkoda, że nie uda się sprawdzić, czy mają oczy jednego kolru...

Walter zdenerwował się i rzucił Boston Heralds w kąt kuchni. Podniósł się, podszedł do swojego ulubionego okna i zapalił papierosa. W głowie mu się nie mieściło, jak wśród tych wszystkich ludzi, którzy pałętają się tam na dole, może być aż tyle tałatajstwa. Wojna się nie skończyła. Wojna cały czas trwa, tylko wróg się zmienił. Trzeba brać się do roboty.

Było dobrze po ósmej wieczorem, kiedy Chopp wszedł do cukierni „Sweet Sunrise” i zapytał, czy jest jakaś wiadomość dla Iwana. Niestety, nie było. Trochę to zdziwiło księgowego. Liczył na to, że będzie chociaż coś o treści, typu „Odpierdol się”, czy coś takiego. Ale zupełnie nic? Może telegram nie doszedł do Dominica, ale to przecież niemożliwe. Boston ma najlepszą pocztę w całych Stanach. Więc może Duvarro nie ma w domu? To już bardziej prawdopodobne. Może nie żyje. Tołoczko mógł go wykończyć...

Kolację zjadł już z Teodorem, który rzeczywiście dzisiaj nie próżnował, bo nie dość, że podpisał lukratywny kontrakt na sprzedaż sporego domu, to jeszcze zasięgnął języka a propos wczorajszej ciężarówki. Okazało się, że Zaprzensky siedział dwa razy w więzieniu: raz za włamanie z brutalnym pobiciem, drugi raz za kłusownictwo - postrzelił wtedy jakiegoś malarza – plenerzystę. Ta druga informacja akurat wydała się Walterowi zabawna, Teodor też dorzucił swój komentarz i chwilę się pośmiali. Ciekawsze było to, że ten cały Zaprzensky leczył się psychiatrycznie swego czasu i policja ma na niego cały czas oko, pomimo tego, że aktualnie jest czysty jak łza.

-Może uda ci się dowiedzieć, który psychiatra go leczył? - spytał Walter. -Jakbyśmy do niego dotarli, mógłby coś o nim opowiedzieć. Moglibyśmy pójść do niego z Wegnersem, a ten by rozpoznał, czy opisywane objawy mogą mieć coś wspólnego z gulami. Może już wtedy był z nimi kontakt.

-Postaram się, ale to nie będzie łatwe. Poza tym, nawet jak się dowiemy, to pamiętaj, że dokumentacja medyczna jest tajna.

-Teodorze, nie poznaję cię! – zawołał do niego księgowy. -Od kiedy to coś stanowi dla ciebie problem tylko dlatego, że nie jest łatwe. Tylko trzeba się wziąć do roboty. Damy radę. Tajna, nie tajna, policja na pewno wie, kto to był i może nam pomóc. Z tego, co pamiętam, to Leonard miał jakąś rodzinę chyba na policji. Zaraz do niego zadzwonię, dostałem numer od Branda – w tym momencie, Walter uderzył się ręką w czoło. -Brand, no właśnie. On tutaj może użyć swoich koneksji.

Walter miał rację. Jason powiedział, że spróbuje, ale może to potrwać kilka dni, bo Boston to w końcu nie Nowy Jork. Chopp był jednak dobrej myśli. Jeśli zajmie się tym tematem tak jak profesorem Vivarro, gdzie zaangażował do sprawy córkę profesora, księgowy może liczyć na jakiś efekt. W każdym razie działać trzeba na kilka frontów naraz, dlatego dłużej już nie odkładał telefonu do Lyncha.

Naprawdę się ucieszył, jak usłyszał po drugiej stronie słuchawki głos chłopaka i z napięciem na twarzy wysłuchał emocjonującej historii, jak to Leonard znalazł się w Nowym Jorku. Chopp zrewanżował mu się opowieścią o spotkanych gulach i o farmie. Leonard poproszony o pomoc w dojściu do informacji, powiedział, że się postara i jutro da znać, jakie są na to szanse. Księgowy uśmiechnął się do siebie i zaoferował swoją pomoc w Nowym Jorku, ale chłopak odparł, że spokojnie da sobie radę.

Więc jestem niepotrzebny, pomyślał Chopp i przekazał nowiny Teodorowi.

-Mamy coraz więcej wątków i wszystkie tylko napoczęte. Trzeba by się teraz zająć na poważnie ludźmi w to zamieszanymi, bo jeśli oni rzeczywiście mają zamiar sprowadzić tu jakiegoś gulowego super-samca, nie możemy do tego dopuścić – zapalił papierosa i zamyślił się. Teodor wstał i powiedział, że idzie spać, bo przed nim kolejny dzień w pracy. Walter został sam w pokoju i szukał natchnienia w wypuszczanym powoli dymie, który zdawał się przybierać przeróżne kształty, ni to potworów, ni to ludzi... Wyobraźnia, Walterze, wyobraźnia... - mówił sam do siebie. -Trzeba zacząć sięgać głębiej... Głębiej... wejść w ich struktury. Tylko jak, skoro jestem spalony, przecież Tołoczko wszędzie mnie rozpozna...

Postanowił, że jutro z samego rana wydębi od Lafayetta samochód i poświęci się zupełnie obserwacji domu Dominica Duvarro. Będzie tam siedział choćby dzień i noc, aż wreszcie zobaczy coś, co pomoże im wszystkim. Dominic to osoba, która zdaje się być chroniona przez Tołoczkę i musi być w dobrych kontaktach z Kuturbem, skoro ciągle z nimi współpracuje, mimo sprzeciwów Figgingsa.

Jeśli jeszcze żyje...

Albo jeśli jeszcze jest człowiekiem...

***

Dnia 11 lipca 1921 roku jego plany związane z tym dniem, zostały pokrzyżowane. Rano zadzwoniła Amanda. W jej głosie dało się wyczuć prawdziwy strach. Księgowy dowiedział się od niej, że ten zagryziony człowiek koło Brooklinu to jej znajomy, a właścicielem psa jest Wagonow.

Chopp nie mógł jej odmówić. Prosiła go ochronę. Co prawda, nie występował do tej pory w podobnej roli, ale Duvarro musiał poczekać. Ubrał się, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i pojechał do panny Gordon.

Po drodze zupełnie niechcący skojarzył fakty: Wagonow - właściciel knajpy "Danse Macabre", a w knajpie leje się alkohol; Zaprzensky - bimbrownik. To może być to: ten świr z farmy może zaopatrywać Wagonowa. Skoro obie fotografie były u Artura, musi być jakiś bezpośredni związek pomiędzy tymi miejscami.

Tymczasem, dom Amandy był tuż tuż...

hija 21-12-2010 11:09

Powroty z podróży były bodaj jedyną czynnością świata, jaka mimo praktyki za każdym razem wychodziła jej gorzej. Minął miesiąc odkąd wróciła z Chin, a wciąż jeszcze nie przesiąknęła Nowym Jorkiem. W Ameryce wszystko było większe.
Szybsze, głośniejsze, bardziej błyszczące.
Przeszło trzydzieści kolejnych dni spędziła przygotowując się do zamknięcia ekspedycji. Wynik trzymiesięcznych badań terenowych nad genezą typu idealnego pochówku w Chinach wymagały opracowania naukowego. Chodziło jednak nie tylko o raporty podsumowujące dla Królewskiego Stowarzyszenia Azjatyckiego, zamorskiego zleceniodawcy; ale i o czas, którego wymagał obrót dobrami przywiezionymi z dalekiego kraju. Choć Grant, jej przyjaciel i wspólnik, na widok bel jedwabiu i worków przypraw z razu popukał się w czoło, teraz – z perspektywy czasu – przyznać musiał, że wleczenie tego ładunku było pomysłem co najmniej dobrym. Szczególnie, że pogarszające się stale zdrowie Pani Vivarro ściągnęło na rodzinny horyzont widmo rychłego upadku finansowego rodziny. Musiała wyjechać, co do tego Emily nie miała najmniejszych wątpliwości. Nie miał ich również najwyraźniej Santoro, rodzinny lekarz. Stan jest poważny, wyłuszczył jej przy śniadaniu, i jeżeli chcemy oczekiwać nawet nie tyle poprawy, co stabilizacji, chora powinna udać się do sanatorium. Wiedza ta ciążyła Emily, szczególnie w świetle rodzinnych ksiąg ekonomicznych, które zwykł był prowadzić ojciec. Szaleństwo, które nim zawładnęło zanim udał się do Indii, odbiło się czkawką całej rodzinie. Teraz, gdy po jego wyjeździe objęła pieczę nad domem, każdego dnia docierało to do niej coraz klarowniej.

Prowadząc zakupionego za pierwsze własne pieniądze Royce'a, Emily zdanie po zdaniu odtwarzała w głowie poranną rozmowę. Będzie musiała się zmierzyć z matką. Zadanie niełatwe, ale w świetle przypływu gotówki z finalizowanych właśnie transakcji handlowych, przypuszczalnie do zrobienia. Pozostawała jeszcze kwestia ojca. Zaniepokoił ją fakt, że zamieszani w to byli ludzie pokroju Branda. Za chwilę cała nowojorska socjeta kipieć będzie od plotek na temat jej ojca. Świergotanie Teresy docierało do niej jak przez mgłę. Zaparkowała pod kawiarnią „La Creme Royale”.

Nie czekały długo. Tajemniczy rozmówca, ku zdziwieniu Emily okazał się młodym mężczyzną. Bardzo młodym mężczyzną. Jego powiązania z profesorem Vivarro były więc dla niej co najmniej niejasne.
- Dzień dobry - ożywienie siostry nieodmiennie wywoływało uśmiech. Starsza z dwóch sióstr Wyciągnęła w kierunku przybysza rękę. Zupełnie po męsku. Trzymając się konwencji, z miejsca przeszła do sedna. - Chciał Pan pomówić o naszym ojcu. Proszę, niech Pan siada.
Chłopak widocznie speszony, starając przypomnieć sobie cokolwiek z zasad savoir-vivre, odczekał aż obydwie usiądą, po czym sam "przycupnął" na skraju krzesła, kurczowo trzymając się podłokietników: - T-tak, to znaczy j-jeśli panie nazywają s-się V-vivarro to tak...- słowa ciężko przechodziły mu przez gardło i widocznie się plątał
- Proszę się nie denerwować! - pisnęła Teresa, klepiąc wierzch dłoni chłopaka. Emily skarciła ją wzrokiem. Brak skrępowania siostry, choć niewątpliwie uroczy, najwyraźniej nie pomagał rozmówcy. Skinęła na kelnera, by przyniósł chłopakowi coś do picia.
- Tak, to my. Gdyby mógł Pan od razu wyłożyć sprawę, byłabym zobowiązana.
Chłopak wziął głęboki oddech po czym sięgnął do torby przewieszonej przez ramię: - R-reflektują panie? - wyciągnął w ich stronę paczkę papierosów.
- Z przyjemnością - Emily sięgnęła po papierosa, po raz wtóry posyłając siostrze ostrzegawcze spojrzenie. Najwidoczniej uznawała, że w jej obecności siostra powinna choćby stwarzać pozory. Tęskne spojrzenie, którym Teresa omiotła paczkę, nie kwalifikowało się, rzecz jasna, jako takie. Starsza z sióstr zaciągnęła się, i wydmuchując kłąb dymu ponagliła. - Zatem?
- S-sprawa jest nieco zawiła i m-ma wiele aspektów, j-jednak postaram się ograniczyć do rzeczy związanych z profesorem...- głos miał nieco pewniejszy i wyraźnie się uspokoił - jeśli moje informacje są w-właściwe, to pani ojciec przebywa o-obecnie w Indiach...prawda? - zwrócił się do Emily, starając się odwrócić swoją uwagę od Teresy
- Zgadza się. W Orisie, jeśli mamy wdawać się w szczegóły
- D-dokładnie - uśmiechnął się krzywo - głównym p-powodem dla którego p-przysłał mnie tutaj p-pan Brand, jest jeden ze s-sponsorów wyprawy pani ojca. Dokładniej firma K-kurtub....wie p-pani coś o niej?
- W zasadzie nic ponadto, co Pan właśnie powiedział. Dość długo nie było mnie w kraju, wróciłam niedawno. Obawiam się, że ominęły mnie wszystkie prowadzone przez ojca przygotowania do wyprawy.
- Może p-pani? - zwrócił się do Teresy
- Niestety - nachyliła się w kierunku chłopaka, jakby miała za chwilę wyjawić mu wstydliwy sekret. - Ojciec trzymał nas w ostatnim czasie z dala od swoich spraw.
- Wiedzą m-może panie dlaczego?
- Gdybyśmy wiedziały, dawno podjęłybyśmy kroki, żeby wyeliminować przyczynę - Emily popatrzyła na chłopaka, jakby nie rozumiała, że fakt ów mógł dla kogoś nie być oczywistym.
- Czy profesor s-spotykał się z jakimiś p-podejrzanymi typami...może w-wyrwało mu się kiedyś coś o j-jakichś Rosjanach...lub może o s-spółce Duvarro Spocket
Tym razem na twarzy kobiety odmalował się wyraz zaskoczenia. Szybko zatarła to dziwne wrażenie uniesieniem brwi. Teresa nagle zajęła sie uporczywym dłubaniem w pucharku z lodami.
- Rosjanach... - powtórzyła z namysłem. - Ojciec, wie Pan, miewał gości. W tym mężczyznę o wyglądzie popa.
- I tego z kolorowymi oczyma! - wyrwało się Teresie. Emily westchnęła ciężko, z trudem kiełznając chęć rzucenia w siostrę czymś ciężkim.
- B-brodacz - mruknął sam do siebie dolewając do podanej przed chwilą herbaty kapkę bezbarwnej cieczy z piersiówki - słyszały może p-panie jakieś urywki rozmów profesora z tym...popem?
- Wie Pan... mam do załatwienia zbyt wiele spraw związanych z zamknięciem ekspedycji, by mieć czas na podsłuchiwanie ojca. O co właściwie w tym wszystkim chodzi? To Pan miał opowiadać, tymczasem przepytuje nas Pan jak pensjonarki.
- P-przepraszam - burknął wyraźnie dotknięty tą uwagą - widzą panie...właściwie to nie wiem od czego zacząć - alkohol wyraźnie spełniał swoje zadanie - ...czy wierzą panie w istoty...z innych wymiarów? ..lub jeśli preferują panie łatwiejszą formę...czy wierzą panie w magię?
- Proszę? Panie Lynch, jestem religioznawcą. Dosyć poważanym, o czym dowiedziałby się Pan, gdyby zechciał Pan popytać. Wierzę, że człowiek jako taki jest w stanie uwierzyć we wszystko.
- Nawet jeśli to coś można spotkać wywołując je przy pomocy złożonego ceremoniału, do którego potrzebne jest kilka kilogramów zgniłego mięsa, kilka litrów zwierzęcej krwi i formuły w języku, jakiego ten świat nie zna? - chłopak oparł łokcie o stół, wypatrując reakcji Emily.
- A diabły? Smoki? Topielce porywające dzieci i dusiołki. Także w to ludzie potrafią uwierzyć.
- Tym razem jedynie ghule...inaczej nazywane kurtubami...znajoma nazwa prawda?
- Po dwakroć. Zdaje się, że ojciec prowadził badania dotyczące tych wierzeń.
- Może nie jestem zbyt...wiarygodnym świadkiem, jednak według mnie słowo "wierzenia" w tym przypadku to za mało - Lynch widocznie się rozkręcił - czy wie pani co tak właściwie ma badać w Orisie?
- Mówiłam przecież, że nie wiem na temat tej wyprawy zbyt wiele - przyglądała się chłopakowi, zastanawiając, czy w ogóle jej słucha. - Byłam w Chinach. Prowadziłam własne badania. I nadal nie rozumiem, czemu wypytuje Pan o pracę ojca. Brand mówił, że jest on w coś zamieszany, a tym czasem opowiada mi Pan o ghulach.
- Powiedziałbym raczej że jest w pewnym stopniu ofiarą...to znaczy...istnieje możliwość, że znajduje się w niebezpieczeństwie...- ze zrezygnowaną miną spojrzał na bawiącą się lodami Teresę - wszystko zaczęło się około miesiąca temu, a może jeszcze wcześniej...czy pani ojciec zna Victora Prooda? - odpalił zupełnie od rzeczy obracając w rękach kolejnego papierosa.
- Tyle, o ile. Ale słucham dalej...
- Otóż ów Victor Prood, profesor antropologii Uniwersytetu Bostońskiego został posądzony o zamordowanie Angeliny Duvarro, z racji tego, iż to wszystko działo się w Bostonie, najprawdopodobniej żadna z pań nie słyszała tych rewelacji, prawda?
- Chiny...
- Słyszałam plotki.
Powiedziały siostry jednocześnie.
- Plotki? Pewnie te o romansie obydwojga. Chyba nie muszę dodawać, że to było bujda, zresztą jak całe to morderstwo. Owszem - profesor zamordował Angelinę, jednakże biorąc pod uwagę, to jakim był człowiekiem, nie można było nie wyczuć, że coś w tym wszystkim nie gra...razem z kilkoma przyjaciółmi Prooda rozpoczęliśmy własne śledztwo, które w szybkim czasie zaprowadziło nas do firmy Kurtub...oraz do ghuli...
- I mojego ojca?
- Tak... w pewnym sensie.
- Pani ojciec prowadzi badania sponsorowane przez Kurtuba - firmę.... a raczej organizacji zrzeszającej pół- ghule - ludzi z, jak to pani siostra ujęła, kolorowymi oczami...dlatego wypytuję o pracę pańskiego ojca i powiązania z Kurtubem.
- Sugeruje Pan, że nasz ojciec na życzenie tej firmy odprawia rytuały przyzywające ghule? Nie zna Pan być może mojego ojca, ale jest to poważny człowiek i szanowany naukowiec. Nie zajmuje się bajkopisarstwem.
- Powiedziałbym to samo miesiąc temu...jednak widziałem ghule na własne oczy i mogę panią zapewnić, że są one tak samo realne jak ja, czy też pani siostra.
- Czego Pan od nas oczekuje? - przyglądała się siostrze, która ewidentnie raz za razem gryzła się w język.
- Dokumentacja poprzednich wypraw badawczych, zapiski ojca, dokumenty związane z obecną wyprawą...wszystko co uważa pani za pomocne. Proszę także spróbować skontaktować się z ojcem...możlie że nie robi tego dobrowolnie, co znając metody Kurtuba jest bardziej niż możliwe...
- Oczywiście, zadzwonię do niego, jak tylko dotrzemy do domu - nie dało się nie usłyszeć ironii w jej głosie. Przełknęła obraźliwie roszczeniową postawę chłopaka, ale ze swoim tupetem sięgał pomału granic jej wytrzymałości. - Był Pan kiedyś w Indiach?
- Jestem studentem trzeciego...właściwie to już czwartego roku antropologii Uniwersytetu Bostońskiego...dużo czytałem, jednak niestety nie miałem przyjemności...
- W takim razie powiem Panu coś bardzo ważnego, Panie Lynch. Tam, dokąd pojechał mój ojciec nie ma budek telefonicznych. Nie ma nawet poczty. Można skorzystać z przekazu telegraficznego, ale nie warto na nim polegać. Rozumie Pan o czym mówię? Jeśli jest w tym, co Pan mówi choćby ziarnko prawdy, oczywiście pomogę. Ale jako naukowiec powinien Pan zrozumieć, że nie oddam w obce ręce krwawicy mojego ojca. Zbyt długo na to pracował. I że nie uwierzę w Czarny Ludek, tylko dlatego, że Pan mi mówi, że go widział. Bo choć z pewnością sympatyczny, jest Pan dla mnie kompletnie obcą osobą. Prawda?
- Istnieje możliwość kontaktu poprzez przedstawicielstwa sponsorów w Bombaju, a co do notatek - oczywiście przyznaję pani rację, jednak niech przynajmniej pani rzuci okiem na te dokumenty i w razie gdyby coś się nie zgadzało, proszę się skontaktować czy to z Brandem, czy też bezpośrednio ze mną - chłopak zapisał na serwetce numer telefonu.
- Oczywiście. Dziękuję, odezwę się, gdy tylko przeczytam – postanowiła przemilczeć pomysł kontaktowania się z ojcem przez przedstawicieli podejrzanych fundatorów.
- Więc, chyba będę się zbierał - chłopak zerwał się na równe nogi - miło było panie poznać - powiedział i po ucałowaniu dłoni obydwu ruszył ku wyjściu.

Po dopiciu kawy zebrały się i one. Zachwycona Teresa i skonsternowana Emily. Rozmowa z chłopakiem niewątpliwie dała jej do myślenia. Były już prawie pod domem, gdy podjęła decyzję. Nadszedł czas, by naruszyć prywatność Morgana Vivarro, postanowiła. Mimo szacunku, jaki żywiła do pracy ojca, musiała przyznać, że czas najwyższy, by zagłębić się w jego notatki.

Felidae 21-12-2010 14:20

Julia jest kochana - pomyślała Amanda budząc się następnego dnia po przyjęciu i przeciągając w łóżku. To było naprawdę wspaniałe garden-party. Ta atmosfera ciepłej lipcowej nocy, te zapachy kwiecia i cudowny francuski szampan. I oczy Wilcoxa, które błyszczały w świetle świec, wpatrzone tylko w nią.
Amanda poczuła nagły dreszcz. Czyżby sama miała się zakochać? Z drugiej strony cóż to szkodziło? Zaśmiała się na głos i zadzwoniła po pokojówkę. Była głodna jak wilk.

Do pokoju weszła jednak gospodyni, informując panią domu o czekającej rozmowie telefonicznej z Julią Wellington.




Amanda zdziwiła się trochę, bo nie spodziewała się, że jej przyjaciółka będzie na tyle ciekawa dalszego rozwoju sytuacji, żeby wstać tak wcześnie i wydzwaniać do niej. Ale właściwie to nawet się ucieszyła. Założyła poranną toaletę i pomknęła do holu.
- Kochana Julio, jak miło cię słyszeć - zaszczebiotała do telefonu
- Amando… - głos Julii drżał kiedy odezwała się – Wilcox… on nie żyje…
Do Amandy nie dotarło w pierwszej chwili co Julia chce jej przekazać i z zapałem kontynuowała
- Daj spokój, to mało śmieszne kochana, ale…
- Amando – Julia przerwała wywód przyjaciółki - była u mnie policja, Wilcoxa znaleziono dziś rano na Brooklynie. Został rozszarpany przez jakieś dzikie zwierzę. Najprawdopodobniej psa. Właśnie przeszukują okoliczne tereny zielone
Amanda poczuła falę mdłości, a słuchawka wysunęła jej się z ręki i uderzyła o podłogę. Widziała przed sobą jeden obraz. Oczy Wilcoxa, tak jak tego wieczora spoglądały na nią, choć jego ciało, zakrwawione i martwe leżało na ulicy Clayd Street…
Jak? Co? Kiedy? Gonitwa myśli zalała nagle jej umysł.
Nie zdążyła wydobyć z siebie jeszcze ani słowa kiedy dzwonek u drzwi zadzwonił.
- Jaki śliczny – usłyszała podekscytowany głos służącej po chwili.
A potem rozległy się kroki na schodach i kobieta pojawiła się w holu.
- Tym razem tajemniczy absztyfikant przysłał panience nie tylko róże ale i śliczniuteńkiego szczeniaczka – powiedziała wchodząc z radosnym uśmiechem na twarzy niosąc kosz z różami i wiklinową klatkę w której popiskiwało żałośnie jakieś zwierzę.

Serce Amandy zamarło na chwilę.
Wagonow! Mogła się tego domyślić. Jaka była głupia i jaka naiwna! Zaatakował Portera, a teraz… mój Boże, z jej powodu kazał… zabić Wilcoxa. Wiadomość była aż nadto wyraźna.

W Amandzie coś pękło. Łzy niepohamowanym strumieniem zaczęły płynąć po jej po twarzy.
To przez nią zginął Wilcox, to przez nią … Mogła równie dobrze przystawić mu pistolet do skroni…

Służąca zbladła na widok reakcji dziewczyny
- Panienko, czy coś się stało?
Ciszę przerywał jedynie odgłos sygnału dochodzący z leżącej na podłodze słuchawki


****


Dwie godziny później, skulona w fotelu Amanda, wycierając zaczerwienione od płaczu oczy i nos, głaskała śpiącego na jej kolanach malutkiego, biszkoptowego labradora. Biedne zwierzę, użyte jako narzędzie do przekazania jej wiadomości od potwora o nazwisku Wagonow, niczemu nie zawiniło.
Kobieta była przerażona. Zamknęła się w bibliotece i nie chciała nikogo widzieć. Nie zdawała sobie sprawy do czego zdolny jest mężczyzna tego pokroju. Przeklinała dzień, w którym postanowiła udać się na wyścigi konne i nawiązać znajomość.
Powinni ją skazać za morderstwo. Tylko jak ukarać za głupotę? Widziała siebie niemal w sali sądowej, na rozprawie kiedy łamiącym się głosem tłumaczy się z własnych błędów



Powinna była być ostrożniejsza.
Po tym co przydarzyło się Porterowi, powinna przewidzieć, że Wagonow nie da się łatwo zbyć, czy zniechęcić. Ale żeby morderstwo? Co teraz? Kto jej pomoże?
Wpakowała się w niezłą kabałę…

Pomyślała o nowych przyjaciołach. W Bostonie dostępny był Walter, ale czy zechce przyjąć na siebie ryzyko? Czy powinna narażać kolejną osobę? Już i tak przez jej decyzje ucierpiało kilka osób, a nieszczęsny Wilcox…. Nie mogła o tym myśleć. Łzy ponownie popłynęły z jej oczu.
Nie miała wyjścia. Może i jej życie było w niebezpieczeństwie?
Amanda sięgnęła po telefon.
- Walterze? Musisz mi pomóc, proszę….

Przez następnych kilka minut Amanda w skupieniu opowiedziała całe zajście. Nie myliła się co do Choppa. Mężczyzna od razu i bez wahania zaproponował jej pomoc i ochronę.
Tym razem łzy wzruszenia zalały jej twarz. Nie była sama.
Po przyjeździe porozmawiają .. również z profesorem. A potem ustalą jakiś plan działania.
A Amanda napisze list. Niech Wagonow nie myśli, że dała się zastraszyć… I może nawet go wyśle…

zodiaq 21-12-2010 23:07

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=iGn-HYCH3-w[/MEDIA]
"Dwie...cholerny Brand..."
Dziewczyna dziarsko machnęła ręką w jego stronę, w czasie gdy druga spoglądała na niego surowym wzrokiem.
"...cholerny Brand....uciekamy"
Z wyraźnym zakłopotaniem zerknął w kierunku drzwi, którymi przed chwilą wszedł. Z jednej strony chciał popędzić z powrotem do mieszkania Michaela, a najlepiej do swojej kawalerki przy Arch Street w Bostonie. Z drugiej, jakaś dziwna siła ciągnęła go w kierunku oczekujących go kobiet, siła pełna przerażenia i zarazem czegoś w rodzaju zainteresowania...

- Chciał Pan pomówić o naszym ojcu. Proszę, niech Pan siada. - nogi machinalnie zgięły się w pół, kompletna susza w ustach nie pozwalała wykrztusić pojedynczego słowa.
"Zniecierpliwiona...widzisz Leo? Ona jest..."
- T-tak, to znaczy j-jeśli panie nazywają s-się V-vivarro to tak... -
"Ha! To było świetne, cudownie"
Ból głowy - jedyne co w tym momencie czuł, pulsujące świdrowanie w mózgu, myśli przelatywały w kompletnym chaosie.
"Słowa słowa słowa"
Wysoki pisk, ruch warg, lekko unoszące się brwi.
"Dźwięki Leo, dźwięki"
Pisk w uszach uniemożliwiał usłyszenie czegokolwiek, papieros...dym powoli wypełniał jamę ustną...krtań...płuca...
- S-sprawa jest nieco zawiła i m-ma wiele aspektów, j-jednak postaram się ograniczyć do rzeczy związanych z profesorem...- cisza, zupełna, nieskalana cisza...tak jakby na ułamek sekundy wszystkie silniki, wiatr i uderzania łyżeczek o filiżanki ucichły - jeśli moje informacje są w-właściwe, to pani ojciec przebywa o-obecnie w Indiach...prawda? - słowa, zdania układały się w odpowiedniej kolejności.
-...Kurtub...Może pani?
"Spójrz na nią...jest słodka, prawda? Prawda Leo? Nieprawdaż? Powiedz, powiedz to!"
Huk...uderzenie gromu, olbrzymie kowadło zderzyło się z terakotową posadzką, głowa pękała.
- Brodacz - mruknął przygryzając dolną wargę.
Port, jego smród, wysoki mężczyzna w prochowcu i...brodacz.
"TAK! TAK! Brawo Leo, widziałem go!"
Ręka mimowolnie sięgnęła do torby, z partyzanckim uśmieszkiem nalewał przeźroczystą wódkę...
"Uśmiech Leo, uśmiech!"
...uśmieszek znikł, zanim w ogóle się pojawił.
"Ważne sprawy! Słyszysz?! Ważne sprawy! Ona ma ważne sprawy. HA! Ale ona nic nie wie, prawda? Co ona może wiedzieć...zapal świeczkę Leo.
Nabija się z ciebie, drwi, ma cię za zwykłego młokosa, zupełne zero, jak ojciec, jak Weston...jak O'Phelan...pokazałeś mu, płomyczek....ogień? Nie, nie, to nie to, pamiętasz? Pokazałeś mu ogień!"
Obraz pełzł - klatka po klatce, przesuwające się rozmazane plamy światła i kolorów, twarze pośród pustki.

*
- Jak się dziś czujesz Leonardzie?
- Cuuuudooownie! - ryknął trzęsąc się przykuty do kozetki.
- Och - mężczyzna w fartuchu rozsiadł się na krześle, po czym z zadowoloną miną spojrzał na pacjenta - więc, o czym chcesz dziś porozmawiać...Doug?
*

Silne uderzenie barkiem wyraźnie ocuciło studenta kurczowo trzymającego klamki drzwi „La Creme Royale”, zerknął przez ramię, dziwne spojrzenia klientów i chichot "dam"...w końcu mógł uciec...

Mieszkanie było puste...szklanka najlepszej Whiskey "zbunkrowanej" przez lokatorów mieszkania, wygodny fotel i książka zdobyta w pobliskiej bibliotece, legitymacja studencka naprawdę potrafiła zdziałać cuda...

- Ach witam...cóż, w-właściwie to sam do końca nie wiem jak tu trafiłem...tak....- rozmowa z Choppem wydawała się świetną alternatywą, na pytanie o Garreta i Hiddinka zamarł na moment...bolesny fakt, prawda o tym jak mało wie o innych...owszem wiedział co nieco o Laffayecie...Choppie, jednak reszta wydawała się mglistym wspomnieniem z ledwo zarysowanymi konturami.
"Izolacja...trzecie piętro na Arch Street...Boże, jak dawno nie słyszałeś głosu Malcolma..."
-...n-nie ma potrzeby.

Tym razem zasnął w fotelu...z książką w ręce

Armiel 21-12-2010 23:09


Walter Chopp


Boston, 11 lipca 1921 r do 13 lipca 1921 r

Kolejne dni nie różnią się zbytnio od siebie. Nie przynoszą żadnych zmian w sferze pogody – nadal dni są słoneczne i coraz cieplejsze, lato zapowiada się naprawdę wyśmienicie. Słoneczna pogoda może poprawić humor, gdyby jeszcze pojawiły się jakieś nowe ślady w prowadzonym śledztwie.

A tych nie ma.

Uruchomione przez ciebie, jak i przez innych członków „zespołu śledczego” kontakty zdawały się spać w promieniach słońca. Zaczął się sezon urlopowy. Młodzież wyruszała na kanikuły, rodzice szukali odpoczynku na plażach lub w odludnych miejscach. Ludzie pracowali w leniwym, nie wytężonym tempie. Co też przekładało się na rezultaty waszego śledztwa.

Kolejne dni wyglądały podobnie. Najpierw zapewniałeś ochronę Amandzie, która mocno przeżyła zabójstwo Wilcoxa. Panna Gordon czuła się zaszczuta. Wagonow, bo nie mieliście cienia wątpliwości, że to on maczał palce w tym morderstwie, był bezkarny. Niczym tłusty pająk siedział i prządł swoją niewidzialną sieć zła wokół dziewczyny.

Miałeś na tyle zdrowego rozsądku by nie pokazywać się w towarzystwie Amandy. Tylko ten jeden jedyny raz, kiedy poprosiła cię do siebie. Ten jeden, jedyny raz, kiedy Hieronim zwrócił wam uwagę na to, że w ten sposób być może wasi wrogowie wiedzą, że coś was łączy. Starszy Niemiec był niezwykle spostrzegawczy i poruszył ważną kwestię. Dlatego o wiele bardziej od ciebie do ochrony Amandy nadają się dwaj wynajęci agenci. Z tej samej agencji, z której skorzystał Hiddink.

Amanda mocno przeżyła śmierć przyjaciela. Możliwe, że z chłopakiem wiązało ją coś więcej, możliwe że dlatego, ze czuła się bezbronna. Niemniej jednak kolejne dni spędziła w zamknięciu, w bezpiecznych ścianach własnego domu.

Ty za to szalałeś.

Obserwowałeś dyskretnie dom Dominika Duvarro nie mając jednak odwagi się do niego zbliżyć. Wyglądało na to, że tęgawy właściciel Duvarro Sprocket doszedł do siebie po scenie z zaułka. Znowu udzielał się towarzysko. Wystrojony w drogie garnitury brał udział w letnich garden – party i w działalności bostońskiego klubu jachtowego, którego najwyraźniej był członkiem. Kiedy tak z ukrycia obserwowałeś tego żałosnego mięczaka, nachodziła cię ochota by powtórzyć inscenizację z zaułka.

* * *

Pewnego wieczora Hieronim wręczył ci amulet zrobiony z kawałka brązu, czegoś co wyglądało jak kość i srebro.

- To talizman, który pozwoli ci lepiej znosić obecność ghouli. Z kolei widząc go one będę mniej chętne by przebywać blisko ciebie. Więcej nie potrafię zrobić. Nie przeceniaj jego mocy. Nie uratuje ci życia, jakby doszło do najgorszego lecz da ci te kilka cennych sekund przewagi.

* * *

Udało się jednak uzyskać wstrząsające informacje na temat Zaprzanskyego. Okazało się, że jego „leczenie psychiatryczne” to było coś znacznie poważniejszego . Artur Zaprzansky walczył w 1900 roku w Chinach. Będąc żołnierzem 15. Pułku Piechoty brał udział w tłumieniu tak zwanego „powstania bokserów”. W 1901 roku został skazany na trzydzieści lat więzienia za gwałt i morderstwo, połączone z praktyką kanibalistyczną. To ostatnie uratowało skórę trzydziestodwuletniego żołnierza Stanów Zjednoczonych. Uznany za niepoczytalnego uniknął stryczka i przesiedział prawie piętnaście lat w więzieniu dla obłąkanych pacjentów. Zwolniony pięć lat temu za poprawę i w uznaniu za waleczność na polu walki. Wrócił na rodzinną farmę i przerobił ją na chlewnię.

Niezły świr.


Amanda Gordon

Boston, 11 lipca 1921 r do 13 lipca 1921 r

Śmierć Wilcoxa wstrząsnęła tobą bardziej, niż sądziłaś.

Winiłaś siebie za głupotę, Wagonowa za okrucieństwo, świat za bezduszność.

Wykrzyczałaś to Walterowi i Hieronimowi. Nawet napisałaś list. Tylko nie za bardzo wiedzieliście co możecie zrobić?

Donieść na policję, że rosyjski biznesmen przyzwał ghoula, który zabił Wilcoxa – bo to, że zrobił to ghoul Wegner jest pewien, jak tego, że nie ma nogi, jak się wyraził podczas dyskusji.
Zaczaić się gdzieś i zastrzelić Wagonowa? Kuszące. Ale jak to zrobić, by potem nie wylądować w więzieniu na długie, długie lata. W najlepszym przypadku. No i by nie naciąć się na ochronę brodatego pyszałka.
Wezwać własnego potwora i kazać mu zrobić to, co Wagonow kazał zrobić Wilcoxowi? Hieronim uważa, że to niemożliwe. Że ten, kto w ten sposób włada bostońską kolonią jak Wagonow, jest zbyt wysoko w hierarchii ghouli, by jakikolwiek potwór rzucił się na niego.

Propozycją Hieronima jest grać na czas. I ograniczać kontakty z innymi ludźmi.

Potem gniew przerodził się w apatię. W stupor, przez który z trudem przebijał się świat zewnętrzny.

Kiedy odpłynęły emocje przyszła bezsilność i zwątpienie.

Dwa pierwsze dni spędziłaś w domu, prawie nie wychodząc z łóżka. W tym czasie to Wegner zajął się twoim domem i gośćmi grając rolę, którą przywdział dla Wagonowa. Rolę dalekiego krewnego z Niemiec. To on wraz z Walterem zajęli się wynajęciem ochroniarzy, co wydawało się być rozsądnym, chociaż kosztownym, zabiegiem.

Z łóżka wygrzebałaś się tylko po to, by wraz z Julia udać się na pogrzeb. Smutna uroczystość. Pełna łez i zaciętych twarzy.

Po powrocie z pogrzebu upiłyście się z Julią w twoim domu. By zapomnieć. Obudziłaś się we własnym łóżku. Ubrana. Z rozmazanym makijażem i kacem gigantem. Na stoliku obok łóżka znalazłaś amulet z karteczką od Hieronima. Miał pomóc ci w obronie przed ghulami. Ale nie leczył kaca. A teraz oddałabyś duszę za lekarstwo na tą piekielną przypadłość.

Nikt nic nie mówił. Wszyscy rozumieli. A nawet jeśli nie, to miałaś to w .. poszanowaniu.


Amanda Gordon i Walter Chopp

14 lipca 1921, Boston,

14 lipca 1921 roku o godzinie dziesiątej rozpoczyna się proces Victora Prooda. Z tej okazji lokalne gazety odświeżyły makabryczne szczegóły zbrodni, od której wszystko się zaczęło.
Zgodnie z zapewnieniami porannej prasy, wuj zamordowanej wynajął oskarżycieli posiłkowych licząc na to, że dzięki temu pośle Victora Prooda tam, gdzie jego miejsce.

- Nie będę szczędził środków mojej firmy – cytuje słowa Dominika Duvarro kilka gazet – aby ten zwyrodnialec nie umknął sprawiedliwości. Moi prawnicy zażądają kary śmierci i myślę, że uda nam się przekonać wszystkich, by właśnie taki wyrok wydano.

Rozprawa prowadzona była w dużej sali, na oczach zaproszonych gości i świadków. Nie było problemu, jeśli tylko chcieliście, z dostaniem się na salę rozpraw. W każdym bądź razie Hieronim, z twarzą poważną jak nigdy dotąd, postanowił udać się do sądu by po raz pierwszy od kilku lat ujrzeć twarz swojego przyjaciela.


Leonard Lynch

od 11 lipca 1921 do 13 lipca 1921, Nowy York


Postanowiłeś zostać jeszcze kilka dni w Nowym Yorku i wykorzystać gościnność brata, który nie miał absolutnie nic przeciwko twojej obecności. Zawsze się dogadywaliście. Cóż. Jak się ma surowego ojca, to trzeba mieć w bracie przyjaciela. Szczególnie, kiedy obaj tak odbiegaliście od wizji, jaką w przyszłości wymarzył sobie ojciec. Zamiast dwóch twardych mundurowych miał syna – artystę i syna – antropologa. Nieustanny powód do picia. A tutaj rząd wprowadził prohibicję.

Postanowiłeś czekać na kontakt ze strony panienek Vivarro. Ta młodsza – Teresa – (jakże piękna z tym swoim uśmiechem) – wydawała się być zainteresowana tym, co mówiłeś. Ta druga – starsza – cóż. Słowo – rezerwa – pasowało do jej zachowania aż nazbyt. I tak, jeśli się nad tym zastanowić, cudem był fakt, ze nie dostałeś kawą w twarz, zważywszy na to, co opowiadałeś przy stoliku. Za takie słowo można było zamknąć cię ponownie w wariatkowie. A najbardziej szalone w tym wszystkim był fakt, że to co mówiłeś było absolutną prawdą.

Korzystając z kontaktów ojca w Bostonie próbowałeś dowiedzieć się czegoś na temat Zaprzanskyego, lecz ojciec zbył cię kilkoma ostrymi słowami. Bardzo poważnie traktował poufność policyjnych kartotek.
Jednak Jason Brand nie miał takich zahamowań i kolejnego wieczoru mogłeś zagłębić się w lekturę dotyczącą szaleńca i maniaka. Były żołnierz, walczył na przełomie wieków w Chinach, odznaczony kilkoma wysokimi medalami. Waleczny skurczykot. Albo żądny krwi. Aż do 1901 roku gdy nieco pofolgował swoim chuciom gwałcąc, zabijając a następnie zjadając fragmenty ciała jakiejś Bogu ducha winnej Chinki. Odsiedział piętnaście lat. Ze względu na dobre zachowanie i wcześniejsze zasługi dla kraju zwolniony. Od tej pory praworządny obywatel. Żadnych zatargów z prawem.

Na twoją prośbę Jason zdobył również garść informacji o Wagonowie. Szczwany lis. Uciekł z Rosji jeszcze przed czystkami i rewolucja przywożąc ze sobą naprawdę spory majątek. To pozwoliło mu się ustawić w kochającej pieniądze Ameryce. Zręczny przedsiębiorca szybko pomnożył swój majątek, kupił obywatelstwo i stał się jednym z bogatszych i wpływowych ludzi w Bostonie. Tak wpływowym, że jada nawet obiadki z samym burmistrzem. Oczywiście kartotekę w policji ma czystą, jak łza.

Informacje o Fundacji Złote Indie też nie były trudne do znalezienia. To organizacja pozarządowa założona przez kilku wpływowych i bogatych ludzi z Wielkiej Brytanii o tytułach szlacheckich w roku 1888. Zafascynowani Indiami angole, którzy swoje lordowskie majątki przeznaczali na badania i ekspedycje. Zdobyte artefakty historyczne spieniężali muzeom, co pozwalało im robić kolejne wypady. I tak to szło. Obecnie Fundacja Złote Indie znajdowała się na liście pięćdziesięciu najbogatszych organizacji Wielkiej Brytanii. Koncentrowała swoją działalność w Indiach i Indochinach a jej prezesi witani byli z otwartymi ramionami przez lokalne władze.

Kolejnymi informacjami, jakie cię interesowały, była prowincja Orisa, w której miał prowadzić badania Morgan Vivarro.
Zgodnie z atlasami i informacjami encyklopedycznymi Orisa to stan we wschodniej części Indii, nad Zatoką Bengalską. Głównymi miastami poza stolicą są: Kutak i Puri. Większą część terytorium zajmuje Wyżyna Dekan. Najwyżej wznosi się masyw Simlipali. Jego najwyższy szczyt, Meghasani, osiąga 1165 m n.p.m. Największą rzeką jest Mahanadi, której delta zajmuje dużą część powierzchni stanu. Orisa leży w strefie klimatu zwrotnikowego pośredniego, o odmianie monsunowej. Lasy, zajmujące 60% powierzchni, obfitują w cenne gatunki drzew (m.in. drzewo tekowe i sandałowe) co stanowi znaczącą część dochodu prowincji. Prowincja obfituje w stare budowle sakralne. Jest obszarem rolniczym i trudnodostępnym. Odszukałeś również informacje o tym, że miejscowi wierzą, iż wśród drzew kryją się rakszasy – demony – ludojady w mitologii Indii.
W mitologii hinduskiej: demon-ludojad, tytan, rodzaj złośliwego, złego ducha, olbrzyma, szkodnika, złośliwy potwór-olbrzym grasujący po zapadnięciu zmierzchu i żywiącego się surowym mięsem, także ludzkim. W hinduizmie symbolizuje naturę mroczną (tamas), czyli taką w której przeważa nienawiść, naturę złą, która zadaje innym niezgodne z dharmą (religią) rany, cierpienia i krzywdy. Rodzaj żeński to rakszasi. Wodzem rakszasów jest Kuwera. Wedle indyjskich mitów, cała rasa rakszasów została pierwotnie stworzona przez Brahmę, boga-stwórcę, jednak uległa degeneracji. Rakszasowie byli strażnikami cennych pierwotnych wód ziemi. Mitologia ludowa przypisuje rakszasom odrażający wygląd, wielką otyłość, nienaturalnie długie ręce, kształty olbrzymów lub karłów, większą liczbę nóg, obwisłe brzuchy i piersi (u rakszasic), kończyny zakończone szponami, wystające zęby czy wyłupiaste oczy. Opisuje się głowy rakszasów jako głowy gadów, osłów, koni lub słoni. Odpowiedzialni są za gwałcenie kobiet oraz wypijanie krwi czyli wampiryzm. Mogą przybierać na ciele barwy czerwoną, niebieską lub zieloną, wydają okropne ryczące dźwięki, a kiedy zabijają zwierzęta lub ludzi dla pozyskania ich mięsa, rozrywają ciało w bardzo nietypowy, makabryczny sposób. Można powiedzieć, że obraz rakszasa to obraz wszelkich patologii i deformacji oraz okrucieństwa i wynaturzenia.
Czas spędzałeś na czytaniu w mieszkaniu brata, spacerach po mieście, studiach w bibliotece i wizytach w fundacji Branda, gdzie stałeś się rozpoznawalnym i chętnie witanym gościem.

Właśnie wtedy, trzynastego lipca, Jason poinformował cię o tym, że jutro zaczyna się proces Victora Prooda. Sam miał zamiar pojechać do Bostonu, by bliżej przyjrzeć się jego przebiegowi. Liczył na to, że uda mu się rozpracować błędy oskarżenia. Poza tym chciał przyjrzeć się pracy wynajętego osobiście przez niego adwokata, który miał bronić Victora.

- Więc, Leonardzie – zwrócił się do ciebie po męsku podając szklaneczkę z „wodą sodową”. – Decyduj. Zostajesz tutaj i czekasz na sygnał od panien Vivarro. Poza tym pojawił się jeszcze jedne niepokojący wątek, być może powiązany z waszą sprawą. W okolicach Cichej Cerkwi, którą interesował się Garrett, zniknął kolejny dzieciak. To będzie czwarty od zimy. Czwarty, o którym wiemy. Garrett nadal jest daleko, poza Nowym Yorkiem, a nie chcę mieszać do sprawy nikogo więcej, ze względu na jej .. hmmm.... specyfikę. Może będziesz chciał zostać i się temu przyjrzeć bliżej. Jeśli nie, poczyniłem juz rezerwację dwóch biletów. Ten drugi, Leo, jest rzecz oczywista dla ciebie.

Upił łyczka „wody sodowej” wznosząc przed tym szklaneczkę w toaście do ciebie.


Luca Manoldi

od 11 lipca 1921 r do 14 lipca 1921, Nowy York


Kolejne dni mijają jak we śnie. Domenico nie wrócił. Nikt go nie widział. Matka płakała, załamując ręce. Ojciec, podobnie jak i ty, nie siedział bezczynnie. Chodził po ulicach wypytując znajomych i nieznajomych o synka.
Nikt nie obwiniał ciebie, bo też nikt nie wiedział o twojej zamianie z bratem. Dla nich po prostu wdałeś się w bojkę i nie wypełniłeś swojego zadania. Co robił Domenico na ulicy wieczorem, było dla rodziny zagadką i tylko ty znałeś prawdę. A to bolało jeszcze bardziej.

Krążyłeś wokół Cichej Cerkwi jak sęp, licząc na to, że zauważysz coś podejrzanego. Licząc na to, że dowiesz się czegoś więcej. Obszedłeś cały teren. Zajrzałeś do ich świątyni, która stała zazwyczaj otwarta dla ludzi z ulicy. Byłeś nawet w biurze, w którym starszy już mężczyzna z bujna brodą wysłuchał cię cierpliwie.

Ojciec poszedł w innym kierunku. Zastawił ostatnie cenne pamiątki i za uzyskane w ten sposób pieniądze wydrukował ulotki z podobizną Domenico. Jedna taka została nawet powieszona w okolicy garkuchni Ruskich.

W sprawę włączyła się nawet policja. Na swój typowy sposób. Zanotowała opis brata, wzięła ulotkę zrobioną przez ojca i tyle. Jesteś pewien, że nie będą tracić czasu, by szukać zaginionego dzieciaka. Nawet jeden z nich powiedział ci wyraźnie że co tydzień mają kilka takich zaginięć. Mógł się utopić w rzece, mógł uciec pociągiem, mogły go spotkać setki różnych złych rzeczy. Tak powiedział wasz dzielnicowy.

A wszytko przez ciebie i twoją bójkę!

Prowadząc własne poszukiwania w końcu udało ci się ustalić, że ostatnim miejscem, w którym widziano Domenica była jednak garkuchnia dla ubogich prowadzona przez tych brodatych Rosjan.

Jakieś przeczucie mówiło ci, że to oni maczali palce w zniknięciu twojego braciszka. Przeczucie to jednak było za mało, byś mógł napuścić na nich policję.

Ale korzystając ze znajomości w okolicznym półświatku usłyszałeś szemraną plotkę, że ta ich cała cerkiew wspierana jest przez kogoś, komu lepiej w drogę nie wchodzić. Kogoś, kogo ruskie nazywają „Carem”. Kogoś, kto kontroluje większość szajek przestępczych nie tylko w Nowym Yorku, ale i poza nim. Tak. Brodaci braciszkowie mieli nad sobą roztoczoną opiekę i to nie bynajmniej boską, lecz zbirów tajemniczego „Cara”. To dlatego nikt nie wchodził im w drogę. Nie okradł, nie napadł, nie zrobił czegoś równie paskudnego.

Postanowiłeś złapać ruskich na czymś nielegalnym. W typowo młodzieńczej wierze w to, że wszystko można osiągnąć, jeśli się tego tylko wyraźnie chce.

Był czwartek, czternastego lipca, kiedy znów stanąłeś po zupę do ruskiej garkuchni. Wczesny wieczór. Głównym celem było oczywiście nie jedzenie, lecz coś, co ty nazywałeś „rozpoznaniem”. I jak zwykle niczego nie dało. Rozdawanie jedzenia nadzorował sporej tuszy brat Maksymilian. Brodaty, wesoły mężczyzna, który kazał wolontariuszom zawsze nakładać od dołu, tak by każdemu trafiły się co większe kawałki warzyw czy mięsa. Widać było, że większość przychodzących po posiłek ubogich lubi tego faceta. Ty w sumie też. Ale nie ufałeś mu na tyle, by i jego nie podejrzewać o udział w uprowadzeniu Domenica.

Kiedy wracałeś z kankami, po kilkudziesięciu minutach od zamknięcia kuchni, przecznicę od domu dogoniła cię jakaś młoda kobieta. Chwilę zajęło ci jej rozpoznanie, bowiem zazwyczaj, kiedy ją widywałeś, nosiła włosy ukryte pod czepkiem kuchcika.
To była wolontariuszka z ruskiej garkuchni.

- Poczjekaj – powiedziała z mocnym, charakterystycznym ruskim akcentem. – Ty szjukasz swojego braciszka. Mienja .. ja nazywamsje Tatiana. Ja chiba coś wijem. Możjemy pogawarit. Znaczi porozmawiać?

Rozglądała się niespokojnie wokoło, jakby obawiała się, że ktoś was zobaczy.


Emily Vivarro

od 10 lipca 1921 do 14 lipca 1921r, Nowy York,

Spotkanie z dziwnym młodzieńcem mocno podziałało na Teresę, a opowieść chłopaka poruszyła jakąś nieznaną ci do tej pory strunę w duszy twej siostry. Podczas gdy ty sięgnęłaś po pozostawione przez ojca notatki, ona pogrążyła się w lekturze książek, które mogłyby zawierać informacje na temat ghouli. Ghouli, które w samych Indiach i na Bliskim Wschodzie miały bardzo bogatą „kartotekę” mistyczną.

Zachowanie tego Lyncha wzbudzało w tobie pewien niepokój. Do tego stopnia, aż skontaktowałaś się ze znanym w Nowym Yorku Jasonem Brandem dzwoniąc na jego sekretariat w prowadzonej Fundacji. Troszkę się uspokoiłaś, kiedy potwierdził tożsamość Lyncha opisując jego wygląd.

Notatkami ojca zajęłaś się dzień po spotkaniu z Lynchem.

Czując się jak rabuś grobowca cesarza Chin weszłaś do pustego gabinetu. Twój ojciec był zawsze dość pedantyczny. Uważał, ze porządek w miejscu pracy świadczy o uporządkowaniu myśli badacza. Irytowali go ludzie chaotyczni i niezdecydowani. Nie pogardzał nimi, na to był zbyt arystokratyczny. Raczej było mu ich żal.

Pokój nadal pachniał jego wodą po goleniu i cygarami, które lubił palić w wolnej chwili. Książki z bogatej kolekcji rodziny Vivarro, stały dumnie na swoich pólkach uporządkowane według stworzonego przez waszego pradziadka systemu. Systemu, w którym potrafili poruszać się wprawnie chyba jedynie członkowie waszej rodziny.

Przeszukałaś gabinet ojca dokładnie, nie spiesząc się zbierając wszystko, co wydawało ci się ważne na biurku. Rzecz jasna większość swoich notatek ojciec zabrał ze sobą. W zasadzie to co pozostało, nie wniosło niczego do sprawy.

Była tam korespondencja z firmą Kuturb w Nowym Yorku oraz Fundacją Złote Indie z Londynu – a konkretnie z jednym z ich prezesów - niejakim sir Edwarda Ruperta Coxwethera z Lodnynu. Listy nie odbiegały wcale od standardowej korespondencji, jaką prowadzi się przygotowując do badań w terenie. Poruszały kwestie związane z pozwoleniami, aprowizacją, kosztami i terminem przyjazdu. Ojciec miał pojechać do Bombaju, gdzie kolejny pracownik Fundacji miał zająć się wszystkim na miejscu. Ów pracownik nazywał się Robert Willbury. Podobnie miała się korespondencja z firmą Kuturb – będącej sponsorem i jej pełnomocnikiem, niejakim Siergiejem Antoszko.

Rosyjskie nazwisko włączyło w twojej głowie alarm. Lynch i jego opowiastki.

Spędziłaś nad korespondencją ojca całe popołudnie nie dopatrując się niczego dziwnego, tajemniczego, czy wzbudzającego niepokój. Nie mogłaś jednak pozbyć się wrażenia, że brakuje kilku listów, które ojciec nie wiadomo czemu zabrał ze sobą lub zniszczył.

Kolejne wolne chwile – między obowiązkami domowymi i związanymi z finalizowaniem pracy nad własnym raportem z wyprawy do Chin – spędzałaś na przeglądaniu książek, z których korzystał ostatnio ojciec. Zaletą waszego systemu było to, że każde skorzystanie z książki było odnotowywane. Dziwactwo rodzinne – jedno z wielu – które teraz jednak okazało się bardzo pomocne.

Bez wątpienia celem wyprawy ojca była jakaś świątynia. Prawdopodobnie poświęcona jednemu z licznych bóstw w które wierzyli Hindusi. Bóstwem tym jest najpewniej Narasimha, który zasłynął jako zabójca jakiegoś demona. Niestety, nawet specjalistka, jaką jesteś ma problem w precyzyjnym poruszaniu się po skomplikowanej hierarchii hinduskich bożków i ich kolejnych inkarnacji lub wcieleń i aby w pełni połapać się w skomplikowanym temacie Narasimhy potrzebujesz zwyczajnie nieco więcej czasu.


* * *


Wieczorem trzynastego lipca doświadczyłaś wydarzenia, które spowodowały, że po plecach przeszły ci mrówki. Pogrążona w lekturze kolejnych fragmentów poświęconych bóstwu, które interesowało waszego ojca zauważyłaś, że do twojego pokoju wchodzi Teresa. Twoja siostra wyglądała na zmęczoną i podenerwowaną. Zerknęła na stronę, którą właśnie czytałaś.
Widniał na niej rysunek bóstwa.



- Widzę, że też czytasz o ghulach – westchnęła zmęczona. – Paskudne kreatury. Jak sądzisz, Emily, czy one rzeczywiście kryją się gdzieś w ciemnościach nocy?

Ale ty nie słuchałaś jej. Wpatrywałaś się oszołomiona w kolorową ilustrację. Przerzuciłaś książkę na stronę wcześniejszą, gdzie zamieszczono fotografię posążku bóstwa.

- A fuj! – westchnęła Teresa – Obrzydliwy śmierdziel, no nie?




Podobieństwo do ghouli było łudzące. Co więcej – o ghulach w książkach poświęconym wierzeniom na ich temat, jakie przejrzałaś wcześniej, pisano, że mają hierarchię stadną przypominającą lwy. A ten brzydal bez wątpienia przypominał to zwierzę.

Nie był to jednak wystarczający dowód, byś mogła wierzyć w to, że wytwory ludzkiej imaginacji istnieją naprawdę.

Pogadałaś jeszcze chwilę z siostrą, a potem poszłyście spać. Jutro czekał was długi dzień.


P.S. Wszelkie informacje w poście dotyczące mitologii Indii pochodzą z Wikipedii.

emilski 23-12-2010 22:40

Tyle ludzi Walter dawno już nie widział stłoczonych w jednym miejscu. Tłum naciskający z każdej strony. Dziennikarskie hieny żądne krwi niewinnego człowieka, Victora. Każdy z przybyłych liczył na lincz, jaki powinien odbyć się na biednym Proodzie. Każdy przyszedł, żeby zaspokoić swoje najniższe żądze. Krew. Wszyscy chcieli jego krwi. Najlepiej teraz, od razu, natychmiast. Błyskające flesze ranią oczy. Gdzieś w tłumie ujrzał przeciskającą się Amandę. Celowo trzymali się od siebie z daleka. Na sali powinni być też Wegners i Brand. Ten ostatni dał znać telefonicznie o swoim przybyciu. Gdy księgowy przekroczył wreszcie próg sali rozpraw i, przeciskając się niezwykle skutecznie przez napierające ciała, dotarł do wolnego miejsca, zobaczył również Lafayetta. Na nim zgromadzona ciżba w ogóle nie zdawała się robić żadnego wrażenia. Widać, że był przyzwyczajony. Takie tłumy w jego teatrze to wcale nie była rzadkość. Vincent zdawał się przepływać pomiędzy gapiami, jakby... jakby to było częścią któregoś z jego spektakli. W końcu też gdzieś usiadł. Po rozprawie mieli zaplanowane spotkać się w komplecie w tym samym hotelu, co wcześniej z samym Wegnersem. Porozmawiają co dalej, bo dłużej tej stagnacji Walter nie zniesie.

Tymczasem ludzie zajmowali miejsca. Napór wcale się nie zmniejszał. Skąd ich się brało tylu? Czego oni szukają na tych cholernych procesach? A wcale ich niemało ostatnio w Bostonie. Nawet tych z wyrokami śmierci. Niespokojne czasy. Ludzie są podenerwowani, harują jak woły, pozostali się bogacą, fortuny rosną, napływają komuniści, nic dziwnego, że ludziom odbija. Chcą krwi, rozładowują swoje frustracje, chcą zabijać za własne niepowodzenia, szukają kozłów ofiarnych, ciągle z czymś walczą.

Wojna się wcale nie skończyła...

Z drugiej strony, co się dziwić. Takie brutalne morderstwo, jak to na Angelinie... Ludzie się boją, po prostu. Jak zginie winny, będą czuć się bezpieczniej. Wyrok, jakiego chcą, czyli śmierć Prooda, pozwoli Andrew J. Petersowi objąć urząd na następną kadencję. Miasto się rozrasta. Pięknie, ale wszyscy i tak czują, że zaczyna się dusić własnymi wydzielinami. Port nie rozwija się tak, jak powinien. Pieprzony Nowy Jork jest coraz bliżej... Chociaż tym wyrokiem śmierci załatwmy sobie lepsze samopoczucie. Pokażmy sobie, jaką mamy sprawną policję, władze miasta, sądy i burmistrza. Walterowi pozostawało liczyć tylko na to, że nie będzie to proces pokazowy i prawnicy Branda wiedzą, co robią.

Zobaczył, że do sali weszli Dominic Duvarro i Figgins. Zmierzali w stronę miejsc dla świadków. Dominic udał, że go nie widzi – skurwiel jeden – a Figgins lekko się ukłonił – ciekawe, czy już mu przeszło z tym oskarżaniem Waltera o sabotaż w fabryce. przysłowiowy nóż otworzył się w kieszeni księgowego na widok ich obydwu. Lordowie cholerni. Będą teraz świadczyć, jaka to Angelina była wspaniała i jakim zwierzęciem jest Prood, a ludzie będą im przyklaskiwać – bo Duvarro Sprocket to dobra fabryka, daje zatrudnienie, rozwija nasz kraj, rozwija Boston, dzięki nim czujemy się obywatelami Ameryki, tego raju na ziemi. Tylko, że nikt nie chce znać prawdy... Duvarro Sprocket bierze udział w morderczym spisku przeciw ludności. Pomaga Kuturbowi w sprowadzeniu potężnego gula na Misterium. Ciekawe, co by się stało, gdyby ktoś wstał i powiedział całą prawdę. Ludzie by go zlinczowali i zawisł by pewnie zaraz obok Victora.

Nagle salę rozświeciły jeszcze większe ilości błyskających lamp, reporterzy zdawali się wariować, siły porządkowe ledwo trzymały emocje publiczności na wodzy. To wejście oskarżonego wywołało dodatkowe poruszenie. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam facet, który przychodził swego czasu do mieszkania Waltera. Spokojny, opanowany, skupiony. To była jakaś karykatura. Aż żal chwytał księgowego za serce. Nie miał okazji widzieć go w szpitalu, więc teraz z trudem powstrzymywał łzę, która chciała wypłynąć na widok tego wychudzonego i zarośniętego mężczyzny. Boże, co oni z nim zrobili. Skurwysyny... - bluźnierstwa same napływały do ust Walterowi. Victor zdawał się nic nie widzieć, nic nie rozumieć, jakby nie wiedział w ogóle gdzie się znajduje i co się z nim dzieje. Wyraźnie był naszprycowany i to tak, że w czasach prohibicji, niejeden z tu zgromadzonych, chciałby znaleźć się w podobnym stanie. Obłudnicy.

Walter siedział i obserwował. W szczególności tych z Duvarro. Pozostałych mógł zrozumieć – nic nie wiedzieli o sprawie. Dla nich to rzecz oczywista. Koledzy z pracy, wścibska sąsiadka, gospodyni domu, wdowa po glinie, który go zgarnął z miejsca zbrodni. Oni po prostu wylewali swój żal. Cierpieli, bo Prood ich zawiódł – był mordercą. Nie interesowało ich drugie dno.

Ale ci z Duvarro...

Oni przecież wiedzieli, przemawialiśmy im do rozsądku, nie chcieli słuchać. Kuturb ma rację, z nimi będziemy rozmawiać... I rzeczywiście opowiadali, jak to Victor od samego początku wydawał im się podejrzany. Walter słuchał ich i przyglądał się swojemu przyjacielowi i czuł jak zaczyna z całego serca nienawidzić tych obłudników. Gdyby nie to, że do sądu nie wziął ze sobą broni. byłby w stanie po prostu wstać i strzelić do nich. Dokładnie z tego miejsca, gdzie teraz siedzi. Między oczy. Albo w kolana, żeby cierpieli. Tylko trudniej było by trafić z tego miejsca. Czoło. Zostaje więc czoło. Zrobił by to z wielką satysfakcją.

Rozprawa zakończyła się o dziwo bez żadnych ostrych wyroków. Prood odmawiał zeznań. I tak, pewnie mógłby tylko bełkotać. Oskarżenie miało mało dowodów. Widocznie byli przygotowani na sprawę z góry wygraną. A jednak nie. Widział po minach Figginsa i Dominica, że nie są zadowoleni. Następna sesja miała odbyć się 29 lipca. I chyba należało uznać to za sukces. Chociaż każdy kolejny dzień spędzony przez Prooda w tym szpitalu, mógł się skończyć nie wiadomo jak źle. Po minie Hieronima, który cały czas się uśmiechał, księgowy przypuszczał, że jest lepiej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. „A może rzeczywiście on wie coś więcej?” - zastanawiał się w duchu. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie w hotelu w Bostonie, kiedy Amanda pokazała fotografię, na której był z tyłu Victor... Może on... może go tu w ogóle nie ma! Musi koniecznie przycisnąć o to w hotelu Wegnersa.

Hieronim był jednak twardy. Zbył go krótkim: -Muszę jeszcze poszperać w kilku książkach nim odpowiem na to pytanie, Walterze. Więcej Chopp nie pytał, nie było sensu. Za to Brand był wyraźnie zadowolony z przebiegu procesu: - Wszystko przebiega tak, jak myślałem. Uda nam się uniknąć wyroku śmierci. Mój obrońca spisuje się nad wyraz dobrze a oskarżenie jest słabe.

To trochę uspokoiło księgowego. Skoro specjaliści są dobrej myśli, to musi być dobrze. Chopp mimo to nie chciał usiąść. Wolał stać i palić papierosa za papierosem. To go trochę uspakajało. Długo wcześniej myślał, co mogą jeszcze zrobić, żeby pokonać impas, jaki zawitał do ich śledztwa. Nie wiedział, co dzieje się z Garettem i Hiddinkiem, czy nie mają czasem jakichś rewelacji. Ale dopóki oni nie wrócą, trzeba działać i posuwać sprawę do przodu.

Jason opowiedział, że Leonard nie przyjechał z Nowego Jorku, bo złapał nowy ślad. Chodzi o tę Cichą Cerkiew, gdzie panoszy się brodacz z fotografii. Podobno giną tam dzieci. Bez śladu. Brand zaproponował Choppowi powrót z nim do jego miasta, bo Lynchowi przydałoby się wsparcie. Walter przyklasnął w myślach na ten pomysł. Powiedział jednak:

-Ale najpierw chciałbym załatwić jeszcze jedną sprawę, jeden pomysł, jaki przyszedł mi do głowy – popatrzył się na Wegnersa, który zapadł się w fotelu i w skupieniu sączył swoją kawę. -Hieronimie, posłuchaj: my z Teodorem jesteśmy u Zaprzensky'ego spaleni, a to wydaje mi się bardzo ważne ogniwo w sprawie. Skoro trzy fotografie: brodacza, farmy i Danse Macabre, były razem, to musi je coś łączyć. Wiemy o nim wystarczająco dużo. Wiemy, kto go leczył, wiemy, że jego choroba była związana z kanibalizmem – księgowy chodził po pokoju i powoli wymieniał przesłanki, aż w końcu, czując na sobie wzrok pozostałych, przeszedł do sedna: -Może poszedłbyś do niego, tak po prostu i powiedział, że byłeś bliskim przyjacielem tego całego Lorry'ego i prowadzisz teraz bardzo ważne badania i chciałbyś bliżej poznać jego przypadek... - widział znak STOP w oczach Niemca, więc zaczął zwalniać, bo znowu się zagalopował. - Sprawę oczywiście trzeba by rozegrać niezwykle subtelnie, ale co... pokusiłbyś się na to? Gdyby cię wpuścił do siebie, byłoby idealnie.

- Hmm - zamyślił się Wegners. - Ja nawet nie wiem jak wyglądał ów doktor. Poza tym o co miałbym spytać tego typka Walterze, jeśli by już udało mi się z nim spotkać. Nie znam szczegółów jego przypadku, co może łatwo wyjść podczas rozmowy. Nie widzę potrzeby spotykania się z nim w ten sposób. jednak, gdybyśmy mieli jakiś ważny cel, konkretne pytania, to mogę zaryzykować. Aczkolwiek oceniam to ryzyko na dość spore.

Achh ten rozsądek... -Wydaje mi się, że dopóki nie wróci Garett z Hiddinkiem, utknęliśmy w martwym punkcie. Zaprzensky też już pewnie nie pamięta tego lekarza. Nic ci nie zrobi, bo policja ma na niego oko i przy swojej obecnej działalności musi być czysty i nie wzbudzać podejrzeń. Byś musiał zapewnić go o pełnej anonimowości i tak naprawdę chciałeś porozmawiać, żeby sprawdzić, czy on w ogóle może ci pomóc. Możesz przecież pisać jakąś pracę na temat, na przykład, kanibalizmu. Pytania jak najbardziej ogólne. Możemy nad nimi popracować. Hieronimie - wyglądasz jak szalony naukowiec, bez obrazy, więc będziesz wiarygodny i przychodzisz w dobrych intencjach. Jakby cię wpuścił do domu, można by się rozejrzeć, poczuć, czy on rzeczywiście ma coś wspólnego z gulami.

-Problem polega na tym, że jeśli tam są gule od razu wyczują mój sigil, tatuaż o którym ci napomknąłem, Walterze. A rozmowa o jego przeszłości moim zdaniem niewiele nam da. O wiele bardziej istotne są jego powiązania z, nazwijmy ich umownie, czcicielami ghouli. Jednak, jeśli reszta stwierdzi, za warto sprawdzić Zaprzansky'ego pojadę tam i porozmawiam z nim. Możemy go też zaprosić na rozmowę gdzieś w knajpie.

-To jak? Co myślicie o tym? - podekscytowany Walter zawiesił to pytanie w powietrzu i czekał w napięciu na reakcję. Ale nagle zadzwonił telefon. Głośny dzwonek podrzucił do góry wszystkich obecnych. Walter w zdenerwowaniu, zupełnie odruchowo, chwycił słuchawkę i rzucił: -Halo?

-Będzie rozmowa...- głos telefonistki był słaby - do Pana Jasona Branda. Pan Garrett. Rozmowa z...

Walter chyba był w szoku. Wytrzeszczył oczy, zakrył ręką słuchawkę i powiedział do reszty: -To Garett. Dzwoni z... cholera, nieważne skąd. Tak? Halo?

-Panie Brand? - zawiesiła głos kobieta - ...przyjmie pan?

-Chce rozmawiać z tobą, Brand – przekazał mu słuchawkę.

Wszyscy siedzieli w napięciu i starali się wyłowić, co mówi głos po drugiej stronie linii. Rozmowa trwała jakiś czas. W końcu Jason odłożył słuchawkę i odezwał się: -Dobra. Walter? Chcesz pojechać do Saint Louis? Garett oberwał i potrzebuje pomocy.

-Jak to oberwał? Co się stało??? Do Saint Louis? Jak tam dotrzeć?

-Wiele więcej nie zdołał powiedzieć, poza tym, że mają jakiegoś Artura i że oberwał on i Garrett. Załatwimy jakiś samochód. Umiesz prowadzić?

-Mają Artura! Czyli udało się! To syn Hiddinka. Oczywiście, że umiem. Jestem gotowy do drogi! - Walter rozejrzał się po pozostałych twarzach. -Hieronim... będzie tu Artur, on nam powie najwięcej. Możemy jechac razem, tylko nie wiem, czy Amanda powinna zostać sama - spojrzał przy tym na Lafayetta, a ten skinięciem głowy dał znać, że zaopiekuje się ich rodzynkiem w tym męskim gronie.

Skoro Brand zapewnił, że zajmie się stroną logistyczną przedsięwzięcia, Walter wyszedł, ba, wybiegł, żeby przygotować się do podróży. Przy wyjściu rzucił tylko, że będzie czekał u Teodora na znak, co ma robić dalej.

Zupełnie nieistotne było, że to ponad 1180 mil i podróż będzie naprawdę ciężka. Z Wegnersem nie będzie mu się nudzić. Zresztą, jakby co, to sam również może jechać. Najważniejsze było zadanie.

Bo wojna wcale się nie skończyła...

Bogdan 24-12-2010 03:13

czwartek 14 lipca 1921 Nowy York

- Poczjekaj – powiedziała dziewczyna z mocnym, charakterystycznym ruskim akcentem. – Ty szjukasz swojego braciszka. Mienja .. ja nazywamsje Tatiana. Ja chiba coś wijem. Możjemy pogawarit. Znaczi porozmawiać?
Rozglądała się niespokojnie wokoło, jakby obawiała się, że ktoś ich zobaczy, jemu z kolei mało serce nie wyskoczyło na jej słowa, gdy tylko dotarło ich znaczenie. Wiedziała. Wiedziała coś! Cokolwiek! Bogu dzięki!!! Teraz dopiero ją rozpoznał. Tak, to była ta dziewczyna, która pomagała przy wydawaniu posiłków. Na oko jego rówieśnica, może trochę starsza, nawet nie brzydka - przeleciało chłopakowi przez głowę - ale zaraz skupił się na jej słowach : POROZMAWIAĆ. Złowił jej obawę. Ulica była tłoczna, wszędzie pełno oczu, i choć wiedział z doświadczenia życia na ulicy, że najlepiej schować się w tłumie tym razem nie chciał ryzykować. Nim zdążyła zaprotestować pociągnął ją w kierunku najbliższej otwartej bramy. Ciemność zamknęła się nad nimi.
- Gadaj! - warknął.
Cisza i wytrzeszczone w strachu oczy dziewczyny uświadomiły mu, że ma do czynienia z kobietą, w dodatku z kimś, kto sam z własnej woli stara mu się pomóc. Pościł jej ramiona. Odsunął się z głupawym, przepraszającym uśmiechem.
- Przepraszam... ja... mam na imię Luca... mówiłaś, że wiesz coś o moim bracie? - czekał w napięciu, a serce biło jak oszalałe. Dziewczyna wpatrywała się w Lucę przez chwilę z niepokojem, ale szybko wątły uśmiech pojawił się na jej twarzy.
- Twój bratiszek. Bojem się, że spotkała go krzywda. On... widisz. On rozmawijał z bratem Maxiem. Maksimilianem. A brat ci tego nie powiedieł. On … od pewnego cziasu obserwujem go. On... on jest inny. Zły. Udaje dobrego, ale jest zły. Dzisiaj wieczieram ja i mój boyfriend Kola, chacziemy iść za nim. On... umówiłsja z innom chłopcem. Wcziesniej umówiłsja z twoim bartiszek. Ja słyszała jak gawarili. Że Maxio ma więcej jedzenia, i da twajemu bratiszku, jak ten mu pomożje w czymś. Ja nie myślała, że to złe... A ty tiepier szukasz bratiszka, Ja się bojam. Nie mogę iść na policja bo jestem tutaj nielegalna.
Westchnęła ciężko, jakby zrzuciła jakiś ciężar z duszy. Słuchał w napięciu.
- Ty chatiesz iść z nami. Z Kolą i ze mnoj? Chacziesz szpiegowat Maxia? Zaraz. Za godiniu?
Pewnie że chciał. Oj, jak bardzo chciał! Nie tylko szpiegować bydlaka, który - bał się tego pomyśleć - skrzywdził Domenico, ale dorwać matkojebca i wycisnąć z niego całą prawdę. Gołymi rękami.
- Za godzinę? - upewnił się, bo jego angielski był tylko odrobinę lepszy niż jej. Godzina. Zbyt mało czasu, myślał gorączkowo, by wezwać na pomoc Paolo, Franco i Sala. Oni mogli być wszędzie. Malato. - Jesteś pewna, że to już za godzinę? I który to ten...Maksimilianem? - zasypywał ją w gorączce kolejnymi pytaniami, kiedy nagle go olśniło. Ten, który dziś rozdawał zupę, gruby i brodaty. To na niego wołali Maximilian! To bydle...!!
- On sjewodnia nadzorował rozdawanije supi. - odparła zdziwiona jego niewiedzą dziewczyna.
- No taa... A o policję sie nie martw. Ja też się z nimi nie lubię... A właściwie to czego ty się boisz tego Maxa?
- Ja nie bojam. Ja wolem być nie sama adna kiedy ja pójdu tuda za nim. On dużyj i ja bojam szto on mnie obije. Ja nie znaju czy on naprawdę zły czy ja tylko umysliła to siebia. Ty poniał?
Zrozumiał. Zresztą czy poniał, czy nie, nie bardzo wiedziała, ale z jego reakcji wyczytała że chłopak nawet jeśli jeszcze nie pośpieszył z zapewnieniem o oferowanej pomocy, z pewnością ją od niego dostanie. Trochę się nawet przestraszyła tego co zabłysło mu przez moment w oczach, kiedy mówiła Luce jaki to duży jest brat Maksymilian.
- Pójdę z tobą. Nie bój się. Nie będziesz sama. A jakby co, to bierz buty za pas i w nogi.
Nie zdradził się przed Tatianą ze swoich planów. Nie chciał wystraszyć do końca i tak już wyraźnie spietranej dziewczyny, a miał wobec braciszka Maksymiliana konkretne zamiary. Niech no tylko da się podejść na parę kroków. Cegła i sprawne ręce to było wszystko, czego potrzebował Luca, by wydusić z bydlaka gdzie jest Domenico... Nie miało znaczenia, że pop był pewnie ze dwa razy starszy od niego. Ani nawet, że otyły dorosły mężczyzna byłby zapewne ciężkim przeciwnikiem. To wszystko nie miało znaczenia. Liczyło się tylko, że wreszcie miał cel. Cokolwiek, czego można było się trzymać, miast kręcić się w kółko i zadręczać godzinami.

Miał godzinę. A nawet więcej czasu. Gdy opadły pierwsze emocje dowiedział się od niej, że brat Maksymilian nie ruszy tłustego zadka tak szybko, że los darował mu to niezbędne minimum czasu by mieć szansę nieco się uspokoić i zorganizować jako tako realizację szalonego pomysłu, który tłukł mu się po głowie. Jeszcze niedawno byłby ostatnim, który godziłby się na takie szaleństwo. Ale nie teraz. Teraz gorączkowo poszukiwał ragazzi, by przy ich pomocy wprowadzić w życie swój diaboliczny plan. Pojmania, związania i wszelkimi dostępnymi metodami wyciągnięcia z Ruska prawdy o losie Domenico.
Od razu, biegiem poleciał do domu, zostawił kanki i bez słowa prysnął szukać chłopaków. Paolo Gatto którego jak zwykle, kiedy nie miał poza snuciem się po ulicach nic innego do roboty, znalazł na dachu czynszówki, gdzie skromne mieszkanie wynajmowała familia Gatto, wylegującego się w słońcu, podglądającego podniebne gonitwy dzikich gołębi i snującego marzenia o długim i dostatnim życiu. Od niego dowiedział się że Franco i Sal pewnie właśnie ładują skrzynie w powozowni starego Flaischmanna na South Aveniue, więc siłą rzeczy wypadli z planów Luci. Za to Paolo gdy tylko dowiedział się wszystkiego, zapalił się do pomysłu z taką ochotą, jakby to miała być powtórka wpierdolu Jurgensonom. Luca nie był zaskoczony, co więcej spodziewał się tego. We krwi całej rodziny Gatto było coś, co nieodmiennie cieszyło Paola, jego odsiadującego w Cinkcink wyrok brata Andree, a kiedyś w Kalabrii nawet starego don Vittorio, gdy ktoś tak jak dziś Luca przychodził z podobnymi pomysłami. Szybko opracowali plan działania. Nie wiedząc gdzie zaprowadzi ich Tatiana żeby osiągnąć cel musieli działać szybko. Zaskoczenie było jedyną szansą powodzenia. Paolo miał odwrócić uwagę Ruska, Luca podkraść się, zdzielić dziada cegłą przez łeb, a potem... miało się dziać normalnie. Skopią go, spętają i zakneblowanego powloką do jakiejś dziury gdzie tak kutasa skatują, że wyśpiewa wszystko. Jak na spowiedzi.

Dzwony cerkwii biły ósmą, kiedy z bramy wyłoniła się znajoma, otyła sylwetka zakonnika dość żwawym jak na jego tuszę krokiem podążająca na południe. Luca i Paolo ukryci w bramie po przeciwnej stronie ulicy ze zniecierpliwieniem obserwowali to oddalającego się brata Maksymiliana to cerkiewną bramę. Wreszcie wyszła z niej Tatiana, a za nią towarzyszący jej wysoki, tęgi młodzian. To był ten Kola. Był trochę do niej podobny... do Angusa Jurgensona zresztą też. Po wymianie porozumiewawczych spojrzeń, tak jak było ustalone, każda z grup po swojej stronie ulicy, by nie rzucać się zbytnio w oczy, ale na tyle blisko by w razie potrzeby okazać sobie pomoc ruszyła śladem popa. Pieprzony porywacz dzieci chyba niczego nie podejrzewał, bo darł przed siebie nawet się nie oglądając. I co z tego, kiedy lazł tłocznymi mimo późnej pory ulicami Nowego Yorku, gdzie napaść na duchownego nie wchodziła w grę nawet dla takich narwańców jak Luca i jego kumpel. Szczęściem niebawem gwarne, tłoczne ulice ustąpiły miejsca mniej gwarnym, żadko odwiedzanym, a w końcu prawie kompletnie opustoszałym uliczkom paskudnej dzielnicy pełnej ruder, starych czynszówek, fabryk i parkanów. Pełno tu było rzeczek, kanałów, mostków i krzaków, za to zupełny brak ludzi. Luca podejrzewał że pewnie nawet w zasięgu krzyku. Przezornie rozdzielili się z Paolem już jakiś czas temu, i zapewne dzięki wstawiennictwu Przenajświętrzej Panienki bo oto właśnie przy jednym z mostków na śledzonego zakonnika wyraźnie czekał jakiś wyrostek, na oko w wieku poszukiwanego brata. Fala gorąca uderzyła w Lucę, ale zaraz ochłonął, bo ten dzieciak, brudny i obszarpany do Domenico nie był ani trochę podobny. Grubego Ruska od dzieciaka dzieliło już tylko kilka kroków. Paolo, który miał ściągnąć na siebie jego uwagę właśnie przedzierał się przez podliskie chaszcze, a Luka cichutko jak tylko umiał najlepiej ze sznurkiem w kieszeni, kastetem w jednej i cegłówką w drugiej dłoni skradał się pomału w kierunku popa. Wszystko im sprzyjało. Odludzie, zapadające już niemal całkowite ciemności, błyskotliwość planu...Żaby rechotały jakby na wyścigi ze świerszczami... Wszystko szło znakomicie.



- Hey mister... daj no dolara... - zagaił niezrozumiale pod nosem udający pijaczka Paolo, który wylazł z krzaków i zataczając zmierzał ku ruskowi. Zakonnik zaskoczony jego pojawieniem też coś wymamrotał. Luca nie dosłyszał. Zbyt zajęty był tym co zaraz miał zrobić. Paolo tymczasem zbliżał się do zaskoczonej dwójki chwiejnym krokiem. - Mister, hey, mówie do ciebie... daj dolara...
Doskonale. Luca zakradał się z przeciwnej strony. Żaby rechotały w najlepsze. Nad kanałem niosły się tylko słowa Paola, cykanie świerszczy i jakieś odległe mlaskanie w błocie, kiedy nagle ciszę przerwały odgłosy dzikiej szamotaniny, a potem wszyscy usłyszeli dobiegające z tyłu dziewczęce krzyki.
- Wy gniłoj ubljudok! Wor! Łżec!
Co ona wyprawia - przeraził się zdezorientowany Luca. Dziewczyna natomiast wyrywała sie z silnego chwytu Koli i w histerii darła na całe gardło - Otpuskaj!! Razbojnik szto briedit riebionkam...!! On bandit!! Wołk w owieczjej skurje!!
Nagle wszystko się posypało. Ogłupiały Paolo stanął w miejscu, już nie zagadywał Maksymiliana. Mały oberwaniec cichcem wycofywał się na most, dziewczyna krzycząc szarpała się z rosłym chłopakiem a Luca desperacko próbował już nawet nie siląc się na ciszę skrócić dystans dzielący go od popa Maksymiliana, który właśnie zwiedziony krzykiem odwracał ku niemu brodaty łeb. Do tego na brzeg z wylotu kanału kanalizacyjnego gramoliło się dwóch jakichś śmierdzących gównem kloszardów, pewnie także zwabionych hałasem.
Kurwa, co tu jest grane? - pomyślał zły Luca i zamachnął się cegłą w łeb o dziwo szczerze rozbawionego brodacza. Potem wszystko jeszcze bardziej przyśpieszyło.
Nagły ryk zagłuszył hałasowanie dziewczyny a Luca w zamachu kątem oka dostrzegł jak jeden z tych z brzegu nieludzkim susem dopadł dziewczyny i szamoczącego się z nią osiłka. Cios ześlizgnął się chyba po długich włosach niezwykle szybkiego jak na jego tuszę zakonnika. Luca aż zatoczył się w przód. Coś wielkiego i śmierdzącego poszybowało nad nim. JEZU! To coś miało kopyta!! Paolo, blady jak księżyc był w stanie tylko patrzeć jak potwór - jego oszalały umysł nie znajdował innego określenia - dosłownie przegryza się ohydnym hienim pyskiem przez gardło i kark tego ruskiego chłopaka. Wstrętny bulgot był ostatnią rzeczą jaką usłyszała zcierpła ze strachu Tatiana nim zemdlona runęła na torfowisko. Obłąkańczy śmiech ruskiego popa, szybkie kroki po dylach mostku i nerwowe powarkiwania to było wszystko, co usłyszały jeszcze zabłąkane w tę okolicę szczury.
Paolo i Luca słyszeli tylko własne, szarpane spazmami paniki rwane oddechy, kiedy biegli bez udziału świadomości, każdy w swoją stronę. Byle szybciej. Byle dalej od tego koszmaru.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:45.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172