lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Bogdan 22-04-2011 01:42

- Co wam strzeliło do głowy, żeby się odcinać bez słowa informacji. Powariowaliście? - Walter?
- Co panu s-strzeliło do g-głowy, żeby m-mnie śledzić w K-kalkucie.
Wszystko nienaturalnie głośne... Jaskrawe, szorstkie...
- Idź daleko stąd....
- Idź. Idź daleko stąd!! - wybełkotał ledwo zrozumiale Luca w zasadzie nie wiadomo do kogo i omiótł wszystkich zgromadzonych niewidzącym wzrokiem.
- Ciszej, na litość boską! Dlaczego nie wysiedliście z pociągu? Co się stało?
- Nie w-wsiedliśmy....
...m-mam nadzieję, że lekarz k-którego pani w-wezwała potrafi dotrzymać tajemnicy - Leo stęknął podwijając rękaw. Mozolnymi ruchami odkręcał zawinięty bandaż... tatuaż, jego ręka jest mocno podrapana, ale zadrapania są niewielkie, jakby ciało leczyło się w przerażającym tempie... samo z siebie... ot płytkie ranki...
- Co to jest? Kiedy to sobie robiłeś?
- Pojawiło się...
... chyba poczuła na sobie ten świdrujący wzrok Luci. Nic nie mówił, tylko patrzył w jej... No, nie patrzył jej w oczy. Nie mógł patrzeć jej w oczy. Zignorowała to spojrzenie...
- W r-restauracji hotelowej, p-przy wszystkich g-gościach i o-obsłudze?
Rana bolała. Pieczenie było już trudne do zniesienia. Noga spuchła i drętwiała... Dziwne uczucie... ten dźwięk... nie, na pewno...
... się t-tam w p-pewną sytuację.
- Sytuację?
- Nooo... - ktoś pytał...! o coś... po czym zaśmiał się krótko i histerycznie.
- Nigdy więcej tego nie róbcie, zrozumiano? Nigdy nie odłączajcie się od grupy... Nigdy więcej tego nie róbcie, zrozumiano? Zrozumiano..? Zrozumiano.......?


Piano Fonte. Tego domu nie zapomni nigdy. Nawet gdy go nie będzie... takich domów się nie zapomina. Znowu to uczucie... dziwaczne i nienaturalne... takie... obce. Poznał je już trochę. Taaak... potrafił wsłuchać się w niesłyszalny dźwięk... wiedział jak ustawić ucho... jak przekrzywić głowę.... on wołał. Wzywał go kategorycznie. Musiał tam iść... powinien... Inni już tam są... czarna dziura rozwartych drzwi mamiła tajemnicą... Płatki kwiatów w ogródku... zapach piwonii... deszcz i nierówne kroki w kałużach... noga, boli! Jak ona boli! Nie, jeszcze nie teraz... jeszcze nie możesz tam wejść... Ale, ja.... MUSISZ....
Krzyk i spazmatyczny oddech. Noc... hotel... ból... wspomnienie rumianego angola z przyklejonymi obleśnie na twarzy okularami i równie fałszywym co nieudanym uśmiechem... putana...


-Jak dokładnie działa ten kieł? Czy rzeczywiście działa odstraszająco na te bestie? Jeśli tak, to może być jedyna sensowna obrona przeciwko nim. Powinniśmy się rozejrzeć za podobnymi amuletami. Próbuję sobie przypomnieć wszystko, co mówił Wegners i czym obecnie dysponujemy. Ty, Leonardzie chyba też masz taki kieł. Na słoniach raczej nie namalujemy symboli ochronnych. Jesli i tak nie wyjeżdżamy w tym momencie, myślę że ktoś z nas powinien sie udać do jakiegoś szamana - zielarza, może nawet do głupiego sklepu z pamiątkami. Nigdy nie wiadomo, co tam można znaleźć.
- Pamiątki, Walter, pamiątki... Uszanowanie państwu. No proszę...- Garrett obrzucił spojrzeniem Lucę i Lyncha - ...boys are back in town. Dobrze widzieć cię żywego, makaroniarzu. Kopę lat, Leo. Co mnie ominęło?
-Chyba nic specjalnego, Dwight. Chłopaki chcieli sami rozprawić się z gulami w Kalkucie, ale im się chyba nie udało.
- Jak to się mówi: mają rozmach, sukinsyny. - detektyw popatrzył na rękę Lyncha - Czyj to był pomysł, jeśli można wiedzieć?
- Tego tu - wskazała Lyncha. - Ale mamy większe zmartwienie, nogę Luki. Lekarz powiedział, ze to co najmniej trzy dni intensywnego leczenia i wtedy dopiero okaże się, czy nie trzeba będzie jej amputować.
... o! znowu!... prawie je zobaczyłem... znowu prawie...
- Wegner nauczył cię takich zaklęć Leo? - odezwała się naprawdę zdumiona Amanda
- A może zrobił to ktoś inny? - wtrącił Garrett spokojnym, ale chłodnym tonem - Znany jestem z tego, że nie owijam w bawełnę, Lynch. Teraz też powiem ci, jak jest. Nie ufam ci. Nie ufam ci od tej cholernej historii z drzewem na spacerze, bo nie wiem w jaki sposób wyszedłeś z tego cało. Jak przeżyłeś? Mam nadzieję, że przyjmiesz to jako logiczne podejście z mojej strony, zakładam że też myślałbyś tak samo na moim miejscu. A to, co stało się w Kalkucie, tylko pogorszyło sprawę. Naprawdę, chcę uwierzyć, że nadal mamy cię po naszej stronie. Dlatego zapytam cię przy wszystkich. Wiem o ludziach w Kalkucie, którzy dostali od Złotych Indii polecenie obserwowania nas. Wiem, że jeden z tych właśnie ludzi zabrał cię ze sobą tamtej nocy. Po co, Leo? W jakim celu współpracujesz z nimi? Co właściwie stało się tamtej nocy, gdy zniknąłeś i wróciłeś rano umorusany błotem?
Lynch wpatrywał się w końcówkę papierosa Dwighta, na wzmiankę o drzewie wziął głęboki oddech i z wyraźnym skupieniem malującym się na twarzy wsłuchiwał się w słowa detektywa.
Hiddink od jakiegoś czasu siedział, słuchał i ziewał. Spojrzał na kieł wiszący na szyi Luci.
- Tak. - pokiwał głową - Artur miał podobny choć chyba faktycznie mniejszy.
Przeniósł zimny wzrok na Lyncha.
- Dwight ma rację. Wiele razem przeżyliśmy Leonardzie, ale odbija Ci i nie można Ci ufać. Nie chciałbym doczekać chwili w której będziemy musieli Cię zastrzelić. - stwierdził zaraz potem ziewając potężnie.
- Nic nie poradzimy na to że przeciwnik o nas wie. W tej rozgrywce jedynym naszym atutem jest zaskoczenie, jeśli je stracimy pozostanie nam czekać na ruchy wroga i odpowiadać na nie. Ruszajmy razem do Cuttack wszyscy razem i czekajmy na zasadzkę z nabitymi strzelbami. Musimy tylko znaleść zaufanego przewodnika. Pomysł Amandy jest okej. Nie możemy zdawać się na przypadkowego człowieka, bo jeszcze wyprowadzi nas na manowce. Jak dobrze wszystko pójdzie to możemy wyruszyć do Cuttack po południu. A jak gość będzie się znał na swym fachu może ruszymy okrężną drogą i wykiwamy naszych prześladowców. Choć jeśli to gówno na szyi ...
Luca od początku przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. Przychodziło mu to z wielkim trudem, wreszcie nie wytrzymał.
- To gówno na szyi noszę ja! - zadziornie i podniesionym głosem wszedł Hiddinkowi w słowo - Więc wara wam od tego!
-...Luci przyciąga ghule, to nie ma co specjalnie i na to liczyć. - dokończył spokojnie Hiddink.
- Tobie mister i całej waszej reszcie! - chłopak ciągnął dalej - Dosyć mam już tego pieprzenia! - niemal wrzeszczał - Nie rób tego! Nie wolno wam tamtego! Nie ufam ci?! Kurwa, ludzie! Czy wam się we łbach poprzewracało? Leo jeden wie o gulach i całej tej reszcie więcej od was wszystkich razem wziętych! A wy co? Będziemy musieli cię zastrzelić?! Leczcie się! Powinniście być mu wdzięczni za to, że próbuje jak może nam wszystkim pomóc! Co i tak jest trudne w tym stadzie ślepo pędzącym na ubój... - dokończył Luca już wiele ciszej, a potem opadł na oparcie.
- Spokojnie Luca - wtrąciła Amanda - To chyba lepiej, że mówią o tym co czują niżby mieli fałszywie mówić o przyjaźni i zaufaniu? Leo sam zresztą chciał szczerości.
- Przyjaźni i zaufaniu, miss? Najpierw trzeba być do tego zdolnym!
- Najpierw i tak musimy zaczekać aż wasze rany trochę się zagoją. - nie skomentowała już słów Luci - w tym stanie nie jesteś zdolny do dalszej podróży.
- I dzięki Bogu miss. - już wiele spokojniejszym tonem odparł chłopak - Ale proszę bardzo, mną się nie przejmujcie. Idźcie i dajcie się pozabijać w dżungli...
- Poszedłeś za Leonardem i omal nie zginąłeś w zamian dostając coś po czym mogą Cię zlokalizować ghule, chłopcze. Dobry interes? Wcześniej Lynch ostrzelał stwora ściągając na nas jego uwagę. Omal sam nie zginął, a na nas ściągnął śmiertelne niebezpieczeństwo. Więc nie pieprz mi o jego przydatności. - sapnął rozzłoszczony Hiddink.
- Good point.
- Weź przestań mister! Smiertelne niebezpieczeństwo to zawisło nad naszymi głowami jeszcze jakżeś chrapał w kalesonach. A potem co? Wszyscy spieprzali do lasu! Ja tam byłem mister! To nie opowiadaj bajek... - chłopak już się rozpędził. Na chwilę zamilkł ale widać było jak wielkie nim targają emocje - A w Kalkucie narażałem własną dupę, niczyja inną! - dorzucił jeszcze rozeźlony
- To sofistyka. - Hiddink zorientował się że Luca prawdopodobnie nie zna tego słowa - Wymądrzanie się inaczej mówiąc. Lynch może być przydatny tak jak odbezpieczony granat. Jesteś zbyt poruszony, żeby racjonalnie rozmawiać Luca. Skończmy tą rozmowę.
Luca choc widać było że aż korci go wykrzyczeć całą złość zamknął usta i demonstracyjnie odwrócił głowę. Szkoda gadać...


- To nie ma sensu. Damy rade tego dnia pojechać i wrócić, a z Bubenshawar jest bliżej do Chadanki. I tak będziemy musieli wrócić.
- Muszę przyznać Emily rację. Jesli Luca ruszy w podróż może stracić nogę.
- Z tego co mówił Garrett profesor Vivarro wyruszył łodziami w górę rzeki z Cuttack, więc stamtąd musimy podjąć wyprawę. Nic nie wiemy w którym miejscu Chadanki wylądował, ani nawet na którym brzegu rzeki.
– Nie wiemy nawet czy uda się znaleść przewodnika. Ta noga Luki to nie przelewki. To dlatego mój przyjaciel został w stanach.
- Wykupimy mu przedział, żeby leżał.
- Nie możemy targać chłopaka, dopóki nie wyjaśni się sytuacja jego nogi. Nie chcecie chyba, żebyśmy to my musieli ją amputować gdzieś w lesie.
- Ja również nie wierzę, że nasza przewaga w tej chwili jest aż tak znacząca. Hmmmm... A jeśli Luca z Leo rozłożą się na dobre gdzieś w drodze to co zrobimy?
- Amanda tez została pod opieką lekarzy i w końcu do nas wróciła. Z nimi powinniśmy zrobić to samo. Przynajmniej z Włochem.
- Tak, tylko ja nie musiałam szukać was w dżungli...
- Dobrze. Proponuję kompromis. Jedźmy wszyscy na razie do Cuttack. Będziemy zawsze krok do przodu i da to nam większe pole manewru, niż siedzenie tutaj, a załatwianie spraw tam. Co Wy na to?

Smark powinien siedzieć cicho jak dorośli rozmawiają.

Felidae 22-04-2011 08:37

Obudziła się nagle, wystraszona, a końcówki jej włosów były mokre od potu. Jedyne co mogła sobie przypomnieć to strzępki jakichś przerażających snów. Znowu…

Dziwny hałas jaki usłyszała na korytarzu pozwolił zapomnieć na chwilę o koszmarach. Amanda ubrała szybko szlafrok i wyjrzała przez drzwi o mało co nie zderzając się z Emily, która najwyraźniej zamierzała do niej zapukać. Spojrzała zaskoczona na kobietę.

- Czy coś się stało? - spytała
- Znalazły się nasze zguby – powiedziała Emily.
Rozespany umysł Amandy przez chwilę analizował słowa kobiety starając się znaleźć w nich sens. Wreszcie jednak przyszło olśnienie
- Masz na myśli Leo i Lucę?! – wykrzyknęła – Gdzie oni są?
Emily położyła palec na ustach i powiedziała:
- Ciszej kobieto, bo pobudzimy cały hotel. Jest u nich w tej chwili lekarz. Chłopaki – przerwała na chwilę -….zresztą sama zobaczysz. Nie nie – dodała od razu widzac niepokój Amandy – są ranni, ale nie umierający. Wyślę doktora także i do ciebie. Zajrzyj potem do mnie do pokoju jak się trochę ogarniesz.

Dwa razy nie musiała jej powtarzać. Amanda szybko przebrała się w wygodne ubranie, zaczesała włosy, umyła zęby i czekała na przybycie lekarza.
Doktor zjawił się po dwudziestu minutach. Zbadał ją i po krótkiej rozmowie stwierdził, że jej stan zdrowia poprawia się jednak konieczny będzie jeszcze dwu…trzydniowy wypoczynek, żeby w pełni powróciła do sił. I zalecił dalsze zażywanie tabletek przepisanych przez wojskowego lekarza.
Amanda odetchnęła. Sama już czuła się trochę lepiej, ale i tak opinia doktora ucieszyła ją.

Chwilę później była już w drodze do pokoju 103. Drzwi otworzyła jej Emily.
Herbert też był już na nogach i rozparty wygodnie w fotelu przyglądał się reszcie.

Luca i Leo wyglądali jak oberwańcy, którym dodatkowo ktoś nieźle przyłożył. Na ubraniach widoczne były ślady zaschniętej krwi, a obaj chłopcy słaniali się na nogach ze zmęczenia.
Od razu dostrzegła też ranę na nodze Manoldiego.

- Co się z wami działo? – spytała siadając w ich pobliżu niedowierzająco spoglądając na obu.
W krótkich słowach to Emily streściła jej przebieg wypadków.
- Młode ghoule? W Kalkucie? – zdziwiła się, ale zaraz po chwili przypomniała sobie, że Indie są jedną z kolebek tej rasy. – Jak wam się udało wyjść z tej opresji cało?
I to również zostało jej wyjaśnione. Amanda tylko potrząsała głową zszokowana. Tajemniczy Hindus, amulet z kła, strzelanina do dzieci-niedzieci…

- Nieźle się wpakowaliście panowie. Co wam do głowy strzeliło żeby nie poprosić o pomoc i biegać po slumsach bez wsparcia?? – podniosła głos.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć do drzwi pokoju ktoś zapukał i za chwilę pojawił się w nich Walter.
Chopp nie wyglądał dobrze. Sine kręgi pod oczami i grymas na twarzy świadczyły o jakimś cierpieniu. Kiedy jednak spytała o jego samopoczucie burknął tylko, że boli go brzuch i zaraz zmienił temat kierując rozmowę w stronę dalszej możliwości podróży.


- Może powinniśmy się rozdzielić? Jeśli fundacja jest tak wpływowa, a my tak się rzucamy w oczy, to i tak wpadniemy w ich łapy w dżungli. Może w takim razie część z nas powinna tu zostać, a tylko część wyruszyć dalej, w tajemnicy. - zaproponował Walter.

- Nie wiem, czy to coś zmieni Walterze. – skontrowała Amanda - Skoro ich siatka informatorów działa tak sprawnie to i tak dowiedzą się, że część z nas wybrała się w głąb dżungli. Gdybyśmy mogli znaleźć wsparcie angielskiego wojska, może nasze szanse byłyby większe? Trzeba by było tylko wymyślić jakąś wiarygodną bajeczkę... – sama nie wierzyła w taką możliwość, ale tonący brzytwy się chwyta.
- Obawiam się, że angielskie wojsko zrobi dokładnie to samo, co 85% tubylców; odeśle nas do Złotych Indii. – mruknęła Emily jakby na poparcie jej myśli.
- Ale jeśli chłopaki mówią, że pomógł im jakiś Hindus, to znaczy, że mamy również sprzymierzeńców. – Walter się nie poddawał
- Tylko kim są i jak ich znaleźć? – powiedziała z kolei Amanda
- Liczenie na mannę z nieba to jedna z najgłupszych rzeczy, jakie moglibyśmy teraz zrobić.
- Masz jakiś pomysł Emily? - Amanda spytała bezpośrednio - Wyprawa do dżungli bez przewodnika i bez wsparcia to dla nas samobójstwo. A po napadzie na naszych chłopaków wiemy, że możemy spodziewać się wszystkiego. - dodała ogólnie
- Owszem, dotrzeć do jego żony. Jeśli facet zna Chandakę doskonale, ktoś z jego bliskich pewnie zna ją co najmniej równie dobrze, prawda?

To był dobry pomysł. Emily miała rację. Tylko u źródła mogli znaleźć kolejnego przewodnika i być może dowiedzieć się w końcu dokąd dokładnie udała się wyprawa profesora Vivarro.

To ożywiło Amandę. Tylko, że potem…

Walter zaczął wypytywać Leonarda o działanie amuletu noszonego przez Lucę, kiedy do pokoju wparował Garrett. I zaczęło się. Emocje, gromadzone przez ostatnie dni, zarwana noc i pewnie tysiąc jeszcze innych powodów doprowadziły do pierwszej porządnej kłótni.
Zaczął Garret, dołożył Herbert, a mały Luca nie pozostał nikomu dłużny. Wzajemne oskarżenia o brak zaufania, krzyki, obwinianie się…
Amanda siedziała z otwarta buzią i z niedowierzaniem przyglądała się całemu zajściu. Czy Garret zdawał sobie sprawę z tego, że kłócił się z dzieciakiem? I że ten dzieciak miał gorączkę i wiele przeszedł?

Próbowała uspokoić młodego Włocha.
- Spokojnie Luca - wtrąciła Amanda - To chyba lepiej, że mówią o tym co czują niżby mieli fałszywie mówić o przyjaźni i zaufaniu? Leo sam zresztą chciał szczerości.
Ale ten nie słuchał. Wykrzykiwał całą złość jakby mszcząc się na nich za ból i strach jak przeżył. Rozumiała to, dlatego nie chciała jeszcze podsycać jego ognia.

W końcu postanowiła przerwać zajście:
- A może po prostu dajmy się wypowiedzieć Leo zamiast się wykłócać przed jego nosem? - rzuciła w końcu Amanda po tym jak udało jej się wtrącić choć na chwilę.

Podziałało. Choć nie tak jak to sobie wyobrażała.

Leo po prostu stracił przytomność.

I znowu zaczęło się zamieszanie. Przenieśli chłopaka na łóżko i okryli go kołdrami. Był dziwnie wyziębiony, ale może to po prostu wynik stresu…. Emily próbowała go ocucić, ale Leo leżał jak kłoda. Herbert zamówił sole trzeźwiące i mocną kawę, a Amanda pozostała przy Leo obserwując go.

Dopiero po dłuższej chwili udało im się ponownie usiąść i nie bez wielkiej dyskusji ustalić w końcu dalszy plan działania. Jechali do Cuttack szukać przewodnika.

Armiel 22-04-2011 08:43

WSZYSCY

Kłótnia w pokoju hotelowym po powrocie Leonarda i Luci z Kalkuty, była niczym burza, po której powinny nadejść pogodne dni. Ale czy tak się stanie?

Wątpliwości Garretta mogły być bezpodstawne, ale nawet największy sceptyk musiał przyznać, że mogły mieć też coś na rzeczy. Leonard zawsze był dziwnym młodzieńcem. I każdy, kto znał go dłużej, musiał to przyznać. Ale teraz był pełen tajemnic. Jak księga, której nie potraficie odczytać, zrozumieć. Najgorsze było jednak to, że nawet sam Lynch nie bardzo rozumiał, co się z nim dzieje. Czy było to szaleństwo? Czy początek drogi, o której wspominał Wegner w Bostonie? A może jedno i drugie szły w parze.
Zmienił się. I wiedział o tym zarówno Lynch, jak i wiedzieli inni.

Któż z was jednak nie zmienił się pod wpływem makabry, z jaką przyszło wam się zmierzyć? Kto mógł z czystym sumieniem, patrząc na siebie w lustrze powiedzieć – „nie zmieniłem się” lub „nadal jestem sobą”? Chyba nikt. Każde z was widziało, słyszało i doświadczyło już takich rzeczy, że większość znanych wam ludzi zamknęłoby was w domu dla obłąkanych, gdybyście zechcieli się z nimi podzielić posiadaną wiedzą.

Wczesnym popołudniem wsiedliście do podmiejskiego, pozbawionego wygód pociągu zmierzającego w stronę Cuttack. Poza tłokiem, brudem i Hindusami, których prawdziwe tłumy zdawały się podróżować w tą samą stronę, co i wy.

Pociąg pozbawiony był wszelkich wygód dla europejczyków. Owszem, był wydzielony dla nich wagon, ale i on niewiele różnił się od tych, jakimi podróżowali tubylcy. Zwykłe drewniane siedzenia przy oknach z przejściami pośrodku. Wagon do złudzenie przypominający te, które przemierzały Dziki Zachód kilkadziesiąt lat temu.

Podróż jednak miała jedną, wielką zaletę. Trwała niecałą godzinę.


* * *


Cuttack. Stolica prowincji Orissa. Miasto, jak szybko się zorientowaliście, położone nad rozlewającą się na brzegi rzeką. Brudną, wcinającą się w lasy monsunowe niczym szarfa dusicieli.

Cuttack zaoferował wam jednak więcej, niż się spodziewaliście. W mieście były całkiem dobre hotele, spory garnizon brytyjskich żołnierzy, wyższa uczelnia, paru dobrych lekarzy i wiele, wiele więcej. Jego architektura, mimo że nadal czarująca, nie zapierała wam tchu w piersiach. Najwyraźniej egzotyka Indii zaczynała być dla was normą. Gdzieś po drodze przeżyliście jedno oczarowanie za dużo i teraz by wywołać w was stan uniesienia potrzebowaliście dużo więcej. A może powodem waszej obojętności było zdenerwowanie? Niepokój, że ukryty wróg szykuje swój atak, przyczajony niczym jadowita żmija w wysokiej trawie. Niewidoczny i śmiercionośny.

Musieliście jednak zaryzykować inaczej wasz pobyt w Indiach miałby niewiele sensu.

Cuttack oferował wam jeszcze coś, co szybko mogliście docenić. Sporą anonimowość. O ile na ulicach Bubenhsawaru biały człowiek był niezbyt częstym widokiem, o tyle w stolicy Orrisy europejczyków było zdecydowanie więcej. To pozwalało lepiej ukrywać swoje działania, dłużej pozostawać nierozpoznawalnym. Przynajmniej taką mieliście nadzieję. Co więcej szybko mogliście się dowiedzieć, że fundacja Złote Indie nie miała tutaj takiej pozycji, jak w mieście świątyń. Ustępowała polu Królewskiej Akademii Nauk oraz Brytyjskiemu Towarzystwu Historycznemu – dwóm silnym i prężnym organizacjom. Zatem znalezienie potencjalnych tragarzy czy nabycie środków transportu było dużo łatwiejsze, niż do tej pory.


LEONARD D. LYNCH, LUCA MANOLDI, DWIGHT GARRETT


Pierwszym krokiem, było dostać się z dworca kolejowego do jakiegoś hotelu. Wybór był spory, co dawało spore pole na manewry z gubieniem potencjalnego ogona w stylu, w jakim lubił to robić Dwight Garrett. Z kręceniem, fałszywymi rykszami, zmianą trasy i wszystkim tym, co tylko strzeliło do głowy detektywa, który w takich akcjach nie dość, że czuł się jak ryba w wodzie, to jeszcze uwielbiał to robić.

W końcu znaleźliście się na miejscu. Hotel nosił nazwę „Odpoczynek”, leżał prawie nad samym brzegiem mulistej rzeki Mahanadi i oferował właściwie to, jak się nazywał. Pokoje były mniej okazałe, niż te, w których spaliście dotychczas, ale nie kapało wam na głowy, a pościel była czysta. Hotel miał też europejską kuchnię, a to już było coś.

Zaraz po zakwaterowaniu i odsapnięciu, Emily, bracia Misza i Boria oraz zainteresowane przechadzką po mieście osoby ruszyły, aby poszukać żony przewodnika prowadzącego wyprawę Morgana Vivarro. Część z was została jednak w motelu, szczególnie Luca, któremu noga uniemożliwiała na zbyt wiele.

Jeden z zajętych przez was pokoi miał spory balkon wychodzący prosto nad rzekę. Z balkonu roztaczał się widok na nurt Mahanadi, brudny i wzburzony przez monsunowe opady oraz na rosnący na drugim brzegu las monsunowy. Gęstą, splataną dzicz, pełną bambusów, drapieżników i jadowitych stworzeń, w którą niedługo najpewniej zmuszeni będziecie się zapuścić. Każde z was myśląc o tym, co może was spotkać w dżungli czuło się nieswojo. Lęk przed nieznanym wkradał się w wasze serca powodując, że radość z korzystania z dobrodziejstw cywilizacji nie była taka, jakby się chciało.
Pogoda dopisywała. Owszem, zanosiło się na nocną ulewę, ale od samego rana świeciło słońce, chociaż przez zasłonę postrzępionych chmur.

Zaraz po przyjeździe Luca był zmuszony położyć się do łóżka, by dać odpocząć zranionej nodze. Obrzęk nie znikał, a gorączka mocno dawała się we znaki młodemu Włochowi. Teraz Manoldi mógł w zasadzie polegiwać na łóżku, pocić się, a wysoka gorączka nie pozostawała złudzeń, co do tego, że infekcja chyba się rozszerzyła. To już trzeci raz, kiedy w krótkim czasie chłopak lądował w łóżku – wyraźnie prześladował go jakiś pech. Za pierwszym razem – podczas ucieczki przed ghulami w Nowym Yorku paskudnie skręcił sobie nogę. Za drugim razem – pod Cichą Cerkwią – oberwał kulkę. Teraz, znów po spotkaniu z piekielnymi kreaturami, znów został ranny. Jak to się mówi? Do trzech razy sztuka? Teraz wyglądało na to, że Luca Manoldi nie oszuka już przeznaczenia. Każdy, kto chociaż odrobinę znał się na medycynie, widział, że noga ...Cóż, nie siląc się na dyplomację, można było przeczuwać, że nie obędzie się bez amputacji. Smród, jaki wydobywał się z kończyny był nie do zniesienia.

Reszta z was mogła jedynie zaciskać zęby i przyglądać się bezradnie na to, co działo się z chłopakiem. Szczególne Leonard, którego poszukiwanie odpowiedzi doprowadziło przyjaciela do takiego stanu. Student wiedział, co mógłby zrobić. Ale bał się, że dokonując tego, przekroczy jakąś granicę, po której przekroczeniu już nie będzie odwrotu. Konieczność pomyślenia w spokoju wygoniło Lyncha na balkon. Obserwował łodzie na rzece, palił papierosa i starał się ignorować uporczywe swędzenie wytatuowanej ręki. Spojrzenie studenta prześlizgiwało się po dzieciakach chlapiących się przy brzegu, rybakach naprawiających sieci, handlarzach targujących się na ulicy. Zauważył jakąś łódź przepływającą bardzo blisko balkonu, na którym stał. Płynący nią ludzie pomachali w stronę Leonarda. Widział ich radosne, pomalowane wielobarwną gliną twarze i wieńce kwiatów na szyjach. Chyba trafili właśnie na jakieś święto.

Słysząc bolesny jęk przyjaciela, Lynch wrócił do pokoju, do reszty ludzi.

Wtedy usłyszeli pukanie do drzwi. Po zaproszeniu stanął w nich boy hotelowy, ubrany w białą, prostą szatę.

- Na dole czekać wielmożny pan Sarrengel. On mówić, że pan – wskazał dłonią Lyncha. – Że pan będzie chcieć się z nim spotkać. Że mieć ważna informacja, dla proszę pan.

Nim chłopak zdążył skończyć za nim pojawił się jakiś mężczyzna. Średniego wzrostu i budowy ciała, z mocnymi ubytkami w fryzurze.



Widząc Lyncha człowiek ów, nie zważając na zdziwionego boya hotelowego, padł na jedno kolano przed studentem. Nim chłopak zdołał zareagować, nieznajomy chwycił Lyncha za rękę i ściśniętym przez wzruszenie głosem powiedział po angielsku, wypluwając z siebie słowa :

- Przybyłeś, o wybrany. Tyle czekałem. Tyle czekałem. Spóźniłem się i Mistrz odszedł beze mnie. Ale oto przybyłeś ty i poprowadzisz mnie bym doświadczył Misterium. Proszę, błagam, nie odrzucaj mnie, jak zrobił to Mistrz. Nie zostawiaj mnie tutaj. Tyle czekałem.

Kiedy uniósł głowę i spojrzał na was, zobaczyliście, że z oczu mężczyzny płyną wielkie łzy.
Cała ta scena była, co najmniej dziwna.


AMANDA GORDON, EMILY VIVARRO, WALTER CHOPP, HERBERT J. HIDDINK


Odnalezienie żony przewodnika - Janthara Dernewa, który podążył w dżunglę z Morganem Vivarro – okazało się zadaniem nieco trudniejszym niż sądziliście. Dzielnica, podana wam przez brata przewodnika, okazała się być ciasno zabudowanym, rozległym kwartałem byle jakich, oblepionych rzeczną gliną, pękających domów. Po ulicach wałęsały się prawie nagie dzieciaki i bezpańskie psy. Śmierdziało biedą i brakiem nadziei.





W końcu jednak udało wam się znaleźć wskazany adres. Brudną ruderę na skraju rzeki, w której – korzystając z chwili bez deszczu – kobiety robiły pranie.
Dhira Dernewa była szczupła, prawie chuda i wyglądała na pięćdziesiąt lat, co oznaczało ze pewnie miała ich z dziesięć, albo i piętnaście lat mniej. Zapewne ożenek za młodu, rodzenie i wychowanie dzieciaków oraz przede wszystkim podłe warunki egzystencji zrobiły swoje. Tylko oczy kobiety były ładne. Mądre, doświadczone przez los, ciemnobrązowe studnie.
Dhira angielski znała bardzo słabo i na domiar złego posługiwała się niezrozumiałym dla Emily tutejszym dialektem, a nie hindi. Jednak okazało się, że te kilka słów, które znała oraz imiona Morgana, jej męża i nazwa fundacji pozwoliła kobiecinie zrozumieć, czego od niej oczekujecie. Banki. Mukul Rajjev.

Powtarzała to tyle razy, aż zaczęliście wierzyć, że te słowa mają znaczenie. Nie wiedzieliście jednak jakie.
Kobieta wyszła nad rzekę i dołączyła do innych kobiet. To była wasza szansa, by znaleźć jakąś tłumaczkę, która lepiej będzie znała język angielski. I dopytać.

W trakcie konwersacji pojawił się jednak jakiś mężczyzna. Borii i Miszy chyba nie przypadł on go gustu, bo zagrodzili mu drogę do próbującej znaleźć tłumaczkę pośród praczek Emily.
Gwałtowny chlupot wody i zduszone przekleństwo jednego z braci zwrócił uwagę reszty ludzi na nieznajomego.

Był niechlujny i zaniedbany, ale łatwość, z jaką poradził sobie z oboma Ukraińcami musiała zaimponować i jednocześnie zaniepokoi. Boria próbował dobrnąć do brzegu, a Misha kulił się na ziemi trzymając rękami za krocze.



- Nazywam się Logan Guest – przedstawił się długowłosy twardziel, mówiąc po angielsku z bardzo dziwnym akcentem. – Widzę, ze też szukacie Vivarro?

Wyjął papierosa i zapalił go pocierając zapałką o zarost na twarzy. Spoglądał to na Emily, to na Amandę spojrzeniem nabywcy konia oceniającego jego wartość. Było w nim coś jeszcze bardziej aroganckiego niż w Garrettcie. Jakaś, zbudowana zapewne na czynach, pewność siebie. Z tyłu, za jego plecami Boria w końcu wydostał się na ląd.

- Я вб'ю тебе дупа яловичини. Пляма усмішці рот. – słyszeliście, jak ociekający wodą ukraiński ochroniarz gada coś w swoim języku.

- Мої яйця! – jęk Miszy był cichszy, ale i tak wyraźnie słyszalny. - Я вб'ю.....

- Mogli być uprzejmiejsi. Drogie panie. Potrzebujecie tłumacza? Tak się składa, że znam język orija, którym posługują się te dobre kobiecinki.

Przeniósł wzrok z kobiet na Choppa i Hiddinka, dłuższą chwilę przyglądając się temu drugiemu. Szelmowski uśmieszek nie schodził z jego ogorzałej i zarośniętej twarzy.

arm1tage 27-04-2011 08:26

Cuttack.

Dużo lepiej. Miasto było większe, co zapewniało nam większą anonimowość. Choć nie zamieniłbym go na jeden kwartał Wielkiego Jabłka, to przynajmniej wszyscy nie gapili się sobie w mordy wyglądając przez okna jak w ostatniej mieścinie-klicie. Swoje pierwsze zalety miasto okazywało już podczas gubienia ewentualnego ogona, gdy podróżowaliśmy do hotelu.

Po tym, co przeżyłem w pociągu, nawet nie obruszyłem się na nazwę hotelu. "Odpoczynek". Kilkadziesiąt kilometrów w charakterze sardynki wciśniętej w puszce pełnej śmierdzących brudasów nauczyła mnie doceniać wygody tego hotelu. Tym bardziej, że mieli tu europejską kuchnię, papierosy i nawet maszynę do czyszczenia butów, z której zrobiłem użytek zaraz po wejściu.

Sundaya, który oczywiście dostał szansę dalszej podróży w moim zacnym towarzystwie, zamelinowałem od razu w pokoju i na razie zabroniłem gdziekolwiek wychodzić. Miał siedzieć, pilnować dobytku i kręcić tytoń. Ja sam, po toalecie, wyszedłem spotkać się z innymi i tu okazało się, że zbiera się grupa na wyjazd na miasto.

Nie pojechałem. Było ich i tak wystarczająco wielu, a ludzie którzy mają przekazywać informacje nie lubią, gdy odwiedza ich w tym celu cała wycieczka szkolna. Poza tym, nie chciałem zostawiać samych Luci i Lyncha, ktoś musiał obserwować ich ruchy, zwłaszcza ruchy Leo. Był też trzeci powód.

Nos.

Odwiedziny u Luci były dobrym pretekstem, by mieć na oku Lyncha, który zdążył się już chyba nieco zagrzać, bo chodził i mówił - a nawet palił papierosy. Też je paliłem. Siedziałem więc w wiklinowym fotelu, przyglądając się z krzywą miną nodze makaroniarza. Luca leżał z ostentacyjnie wydętymi wargami, rzecz jasna z pozą obrażonego dzieciaka który uważa się za absolutnie dorosłego. Kulas nie prezentował się dobrze, oj nie. Zrobiło mi się szkoda gówniarza. Ktoś będzie musiał powiedzieć chłopakowi prawdę. Zrobiłbym to sam, ale i tak już uważa mnie za wroga, a w związku z tym pewnie weźmie to za złośliwość i straszenie. Paliłem więc, zabijając dymem smród mułu rzecznego, który dolatywał z balkonu, gdzie widok kontemplował Lynch. Kątem oka cały czas go obserwowałem, ale póki co nie zauważyłem nic odbiegającego od pojebanej normy.

Już myślałem, że tym razem mój nos poleciał ze mną w człona. Ale niedługo po tym, jak Leo wrócił z balkonu do środka, zaczęło się...



* * *

- Przybyłeś, o wybrany. Tyle czekałem. Tyle czekałem. Spóźniłem się i Mistrz odszedł beze mnie. Ale oto przybyłeś ty i poprowadzisz mnie bym doświadczył Misterium. Proszę, błagam, nie odrzucaj mnie, jak zrobił to Mistrz. Nie zostawiaj mnie tutaj. Tyle czekałem.

Dwight już od pierwszego momentu, gdy podejrzane indywiduum wparowało, wstał i spiął się w sobie. Gdy padały gorące słowa kudłatego, detektyw energicznym ruchem i groźnym spojrzeniem zmarszczonych brwi wyganiał boya hotelowego. Gdy nieoczekiwany gość skończył przemowę, Garrett wszedł do akcji.

Zdecydowanie odciągnął trzymającą Lyncha dłoń i wepchnął się pomiędzy klęczącego a chłopaka, zagradzając tamtemu dostęp do Leo.

- Gdzieeeeee, parchu, z ŁAPAMI DO MISTRZA! - huknął ostro detektyw. - Pozwolił ci do siebie się zbliżać?!! Pod ścianę i czekaj na rozkazy! O ile Wybraniec w ogóle będzie chciał z tobą gadać.

Początkowo Leo nie wiedział co się dzieje, zdezorientowany spoglądał to na boya hotelowego, to na klęczącego przed nim mężczyznę. Jednak po szopce, którą rozpoczą Garrett, chłopak nie miał wyboru, mógł się tylko do niej przyłączyć - wyprostował się, poprawił pomięty mankiet koszuli, po czym odwrócił się do okna, obserwując przelatujące nad rzeką ptactwo. Starał się zgrywać nie zainteresowanego, a nawet zdegustowanego zachowaniem mężczyzny, co chwilę wymieniał z detektywem pojedyncze spojrzenia i wykonywał powolne, delikatne gesty.

Człowiek był w jakimś niemalże religijnym uniesieniu.“Atak” Garretta przyjął z pewną ulgą. Dał się ustawić pod ścianą w nabożnym skupieniu obserwując Lyncha, chyba z lekka oszołomionego i zaskoczonego całą sytuacją. Boy hotelowy chyba wyczuł jakieś kłopoty, bo zawinął się na pięcie i ruszył w swoją stronę.

- Oczywiście - bełkotał Sarrengel - Raczcie wybaczyć. Tyle czekałem, tyle czekałem …
- Wiem, że czekałeś. - odparł już spokojnie, ale nadal autorytatywnym tonem Dwight - Ale czy Mistrz zdecyduje cię zabrać ze sobą na Misterium, to zależy od tego czy uznamy cię za przydatnego sprawie. Jestem Garrett, prawa ręka Mistrza! Przemawia przeze mnie, czasem tylko odzywa się sam - do tych których wybierze. Zrozumiałeś?!
- Zrozumiałem - potwierdził gorliwie - Jestem Antonio Sarrengel. Wierny sprawie Misterium. Miałem przybyć wcześniej, ale pogoda uniemożliwiła mi dotarcie na czas. Liczyłem, że Mistrz przyśle kogoś i przysłał. Przysłał Wybranego. Po mnie. Co za zaszczyt, co za zaszczyt …
Wyglądał, jakby za chwilę miał dostać orgazmu ze szczęścia.

- Czy wierny sprawie, to się jeszcze okaże. - pogroził palcem detektyw - Mistrz przysyła samego Wybranego, który i sam jest Mistrzem i jego prawą rękę Garretta, tak oddanych sprawie, a tu co?! - podnosił głos - Spóźniasz się, okazujesz brak szacunku! Zawodzisz...
Zagrał uspokojenie, ale jednocześnie zmienił ton na podejrzliwy.
- Tak, to dziwne. Skąd mamy wiedzieć, czy nie podszywasz się pod kogoś innego? Zapytamy cię z Mistrzem o parę rzeczy z i sprawdzimy, czy mówisz prawdę. Jeśli się pomylisz, albo coś zataisz, Wybraniec odwróci się od ciebie i nigdy więcej go nie zobaczysz. Siadaj.

Siadł grzecznie na wskazane miejsce popatrując na Lyncha jak na rzeźbę w kościele.
- Kto wie, że przyszedłeś tutaj do Wybrańca? Skąd wiedziałeś, że tu możesz go znaleźć? -padły pierwsze pytania.
- Wczorajszej nocy wezwałem dzieci pana. Rozmawiałem z nimi, składajac ofiarę z dziecięcego mięsa. Powiedziały mi, ze przybędzie wybraniec i że ci co widzą, bez trudu zobaczą znaki wokół niego. Że wyczują jego nadejście. Ja wyczułem. Zjednoczony z Misterium, czyż nie... Kto wie? Nikt nie wie. Byłem dyskretny, jak kazały dzieci pana.

- Dobrze. - Garrett powoli chodził po pokoju - Nikt nie może wiedzieć. Masz w tym mieście sojuszników? Sprzyjających sprawie?
- Nie. Przybyłem sam. Na wezwanie. Tak jak wybrany. Od miesiąca czekam na znak. A dwie noce temu go otrzymałem.
- Jaki to był znak?
- Sen. Jak zawsze, kiedy ON chce ci coś powiedzieć. Przecież wiesz. Musisz to wiedzieć, jako głos Wybranego.
- Ja to wiem. Rozmawiamy cały czas. Ale chcę wiedzieć, czy ty to wiesz. - odpowiedział powoli Dwight. - Mówiłem ci, pytamy nie po to by poznać prawdę, lecz by przekonać się, czy jesteś tym za kogo się podajesz. Czy naprawdę też miewasz sny...
Zapalił papierosa i zaciągnął się.

- Co wiesz o Fundacji Złote Indie? Czy znasz kogoś z zarządu tej organizacji?
- To ważna fundacja w regionie. Ma duży wpływ na to, co się dzieje. Osobiście nie znam nikogo.
- Przecież ona pomaga naszej sprawie! Nie wiesz tego?! Nie kłam, musisz znać kogoś. Może tylko nie znasz nazwisk? Może kojarzysz z wyglądu?
Dwight następnie opisał mu Hindusa, który śledził Emily i Choppa.
- Zaklinam się na moje zjednoczenie. Nie znam nikogo.

- Co możesz powiedzieć o Benjaminie Lynchu? A o człowieku nazywanym Yamaraj?
- Nie znam żadnego z nich.
- Sasahay. Mówi ci to coś?
- Brzmi jak imię samicy. Ale nie jestem pewien. Nie słyszałem go nigdy.

Dwight podszedł bliżej człowieka imieniem Antonio.
- Twierdzisz, że znasz Mistrza. - detektyw nachylił się ku Sarrangelowi - Zaraz to sprawdzimy. Jak wygląda? Jakimi imionami się posługuje? Kiedy i w jakich okolicznościach cię zostawił? Pamiętaj, znamy odpowiedzi. Jedno potknięcie i zapomnij o Misterium.
- Mistrz ma wiele imion. My znamy go pod imieniem Rash Lamar. Wygląda jak …. jak mądry starzec, ale obaj wiemy, że to tylko maska. Że naprawdę jest piękniejszy ponad ludzkie wyobrażenie o grzechu, lecz skradziono mu jego piękno. Nie zostawił mnie duchowo, tylko straciłem ślad w Cuttack. Ale teraz przysłał Wybarnego.
- Ja widuję go bez maski, odsłania swe oblicze nielicznym. Przysłał Wybranego...- Dwight machnął dłonią ku Leo - Powiedz, dokąd udał się Mistrz?
- Szukał grobu Pierwszej Małżonki. Ale gdzie on jest, nie wiem. Tylko Wybrani wiedzą.
- Oczywiście, że Wybraniec wie. - obruszył się Dwight - No, nieźle. Jak na razie nie przyłapaliśmy cię na kłamstwie. Ale to za mało, będę pytał dalej. Jaki kolor skóry ma maska, którą przybiera Rash Lamar?
- Brązowy. Tylko oczy są prawdziwe i włosy, białe jak najczystszy śnieg.
- Zgadza się. Czy wiesz coś o amerykanach? Wrogach sprawy, którzy mogą nam przeszkodzić?
- Nikt nie przeszkodzi Mistrzowi. Oni już są martwi. Z tego co wiem zajmą się nimi Tygrysy, Pewnie już ogryzają ich kości.
- Oni wciąż żyją głupcze. Czy w ogóle wiesz, czym są Tygrysy?
- Dzieci ojca gniazda i młodych śmiertelniczek. Krew ludzi i krew dzieci. Wierne gniazdu i jego panu. Wierne kurtrubowi. prowadzę zbór czcicieli w Liverpoolu. Często przyjmuję takie błogosławione porody. Sam porywam oblubienice.
- Taak...- pochwalił go detektyw - Mistrz mówi mi właśnie, że twój zbór działa dobrze na jego chwałę. Mnie prawie przekonałeś. Ale czy okazałeś się godny dopuszczenia do kolejnych tajemnic? Powiedz, gdzie i kiedy zastawiliśmy pułapkę na amerykanów?!
- Nie wiem. Ale pewnie kutrub z Cuttack wie. To jego gniazdo. Pewnie Rash Lamar pozostawił mu instrukcje. Shah Mahar wzbudza szacunek samego Rash Lamara.
- Ale to, że podróżuje z nimi człowiek naszej sprawy, to wiesz?
- Nie wiem. Jeśli jest z nimi ktoś, kto oddał się sprawie, to oddał się jej w pełni. Mistrz kazał zabić każdego uczestnika tej wyprawy. tak słyszałem.
- Od kogo?! - zaostrzył ton detektyw.
- Od wezwanej wczoraj samicy.
- To dobrze. Bo myślałem, że ktoś zdradził. Nie mam litości dla zdrajców, rozumiesz?!
- Oczywiście! - przytaknął gorliwie. - Rób co każe Mistrz, lub giń i stań się pokarmem podczas nocy zjednoczenia.
- Czy wiesz, kiedy to się stanie? - detektyw zszedł do nabożnego niemal szeptu.
- Zjednoczenie?
- Ta noc, na którą wszyscy czekamy...
- Niedługo. Tak sądzę. Sny nas wezwą. Wybraniec pewnie wie lepiej.

-...Niedługo - powtórzył Leo nadal wpatrując się za okno, na tyle powoli, aby się nie zaciąć - jeszcze...jeden test...jaki jest cel...Misterium - mówił patrząc teraz prosto w oczy Angola.
- Pełne zjednoczenie, oczywiście - wyszeptał kultysta zachwycony tym, że Lynch się do niego zwrócił. - Wszystkich.

- Masz wielkie szczęście. - odezwał się Dwight - Mistrz odezwał się do Ciebie. A więc chcesz iść z nami... Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, po co niektórzy zostają namaszczeni na Wybrańców? Jakie jest ich zadanie?
- Tak. Oczywiście że tak. Niektórzy zjednoczą się z Mistrzem i uzyskają dostęp do nieśmiertelnych krain. Inni złączą się z Mistrzem i otrzymają moc i władzę nad światem. A to oznacza tyle pokarmu, ile tylko uda się zjeść. Tyle samic, ile uda się posiąść, tyle skarbów, ile uda się wydać.
- Na razie nas przekonałeś, pozostawimy cię zatem przy życiu. - powiedział surowo detektyw - Teraz będziesz oczekiwać na ostateczną decyzję Wybrańca. Gdzie się zatrzymałeś w mieście?
- Zatrzymałem się w motelu “Taniec Księżyca”. Wynajmuję tam pokój.

- Dobrze. Teraz posłuchaj uważnie. Udaj się tam i czekaj na dalsze instrukcje. To nie wszystko, w mieście są nasi wrogowie, więc musimy być bardzo ostrożni. Mogą podszyć się pod twoich przyjaciół! Wiadomość przyniesie ci albo ktoś kogo widzisz w tym pokoju, albo młody Hindus który przedstawi się jako Suday.
Dwight zrobił przerwę, upewniając się że Antonio zapamiętuje wszystko.
- Nikt inny, rozumiesz? Nie rozmawiaj z nikim innym, nie wychodź nawet z pokoju. Czekaj. Wybraniec docenia cechy cierpliwości i posłuszeństwa. Nie wzywaj dzieci pana, nie rób nic. Po prostu czekaj na rozkazy...

Zaciągnął się ponownie i dokończył.
- I jeszcze jedno. Gdyby coś ci się przyśniło, zignoruj to. Wśród naszych wrogów jest czarownik, który podszywa się pod Mistrza w snach!
Detektyw zamknął oczy i mówił powoli, uroczyście.
- Mistrz mówi mi właśnie, że nie będzie przesyłał ci wiadomości w snach aż do czasu, gdy do twoich drzwi zapuka nasz posłaniec. Pamiętaj o tym. Wystrzegaj się fałszywych rozkazów!

Detektyw otworzył nagle oczy i szeroko je rozszerzając wbił lodowate spojrzenie w Sarrengela.
- Jam jest Strażnikiem Wybrańca. Tak naprawdę nie nazywam się Garrett, to fałszywe nazwisko. Teraz, gdy okazałeś się godny zaufania, możemy ci to powiedzieć. A teraz idź już! Idź, Wybraniec jest znużony. Pamiętaj o rozkazach. IDŹ!

Poszedł kłaniając się głęboko i nisko. Pełen nerwowego podniecenia.

Garrett otarł pot z czoła, a potem opadł ciężko na fotel. Ręka szukała już kolejnego papierosa.

- Niech mnie...Cholerna robota...Dwight, do czego ci przyszło na stare lata...- wymamrotał do siebie. Potem zapalił, ściągnął parę głębokich machów i dopiero wtedy popatrzył na Lyncha.
- Co o tym powiesz, Leo? - zapytał, zagryzając wargi. - Bo jeśli umiałbyś tak dobrze zagrać zaskoczenie, to powinieneś być pieprzonym aktorzyną w Broadway Theatre, a nie studenciakiem. Nie grasz na Broadway’u, Lynch.




emilski 28-04-2011 21:37

„Zabiję skurwiela” - pomyślał księgowy, gdy Logan powiedział o Emily: -Nie mówili, że panienka ma taką świetną figurę i buźkę jak porcelanowa laleczka.

Noż wyskakiwał mu z nogawki spodni, gdzie był bezpiecznie przyczepiony dwoma paskami do łydki. Chciał się wyrwać i dostać się do gardła Australijczyka. Walter wreszcie by stanął w obronie panny Vivarro i przy okazji zaimponowałby swoim zachowaniem. Nie, to byłoby głupie.

Chopp pogodził się już z tym, że podróż do Cuttack nie będzie randką, ale wiadomo, że los wyprawy jest ważniejszy. Dlatego jakoś to przebolał i zniósł podróż przepełnionym pociągiem.

Później poszli szukać żony przewodnika, który wyjechał z ojcem Emily. I dopiero tam, Walter ujrzał prawdziwą biedę. Jak ci wszyscy Hindusi tłoczą się w tych chałupach skleconych z materiału, jak śmierdzi odchodami, jak goła i wychudzona dzieciarnia biega pseudo uliczkami i wpatruje się z nadzieją, ale też lękiem w obcych przechodniów. Rozmowa z ta kobietą niewiele dała i nie chodzi tu nawet o jej wiedzę, bądź jej brak, ale o to, że po prostu nikt z nich nie rozumiał na tyle jej języka, żeby móc coś konkretnego zrozumieć. Ale tam też spotkali właśnie tego Australijczyka. A raczej to on spotkał ich. A raczej, to on spotkał Miszę i Borię, którzy zresztą nie stanowili dla niego większego problemu i szybko znaleźli się w pozycji leżącej. Nazywał się Logan Guest.

-Widzę, ze też szukacie Vivarro?

-Co to znaczy, że też szukamy Vivarro? Co ci do tego?

-No słuchałem, jak żeście gadali do niej. Wychodząc z założenia, że jak będziecie głośniej krzyczeć, to na pewno was zrozumie. Ja mam dobry słuch, koleś. Naprawdę dobry. A siedziałem dom obok. Ściana tak cienka, jak zupka Gretchen. I szukam profesorka, bo mam do niego interes. I albo skończy się na danie mu w gębę, albo na wódce. Jedno z dwóch. Ni diabła, nie widzę innego rozwiązania. Poza tym - przyjrzał się im zmrużonymi oczami - wypisz wymaluj pasujeta do grupy cudzoziemców, których chce bliżej poznać fundacja Złote Indie. A Logan Guest nie pozostawia pań w potrzebie. W ż-a-d-n-e-j potrzebie.
Na koniec mrugnął okiem w kierunku obu dziewczyn.

Amanda prychnęła śmiechem słysząc słowa Logana. Szybko jednak opanowała się i chrząknęła: -Indie to faktycznie ciekawy kraj pełen kolorowych ptaków - powiedziała po cichu raczej do siebie.

-To rzeczywiście nas zdemaskowałeś - Walter wyciągnął do niego dłoń. -Walter Chopp, a to są moi przyjaciele.

Nie podobała mu się impertynencja Logana i jego zachowanie w stosunku do dziewczyn, ale nie wątpił nawet przez moment, że nie mają się go co obawiać, i że może być im pomocny.

-Może pójdziemy gdzieś się napić, skoro już wspomina pan o trunkach.

-A wasza pogaduszka z miłą panią babcią – Logan wskazał głową Dhirę. - Z tego co wiem pytaliście ją, gdzie popłynął jej mąż z profesorkiem. Ona wam odpowiadała, że nie wie. Ale wie, że dogadywał się z jednym koleżką z wioski Banki. Z niejakim Mukulem Rajjevem, jego krewniakiem. Wy pytaliście dalej, aż się na was zezłościła, zwyzywała was i wasze matki, przeklęła waszą karmę i poszła robić pranie. One takie są. Stare Hinduski. I tak ma szczęście, że jej mąż nie zamordował. Wiecie, że to jedyna akceptowalna forma rozwodu w tym kraju w niższych warstwach. Aż chce się powiedzieć, stare cywilizacje to jednak mądre cywilizacje - zaśmiał się ze swojego żartu. -Co do trunków, znam fajny bar niedaleko. Nad rzeką. Prowadzi go jeden wredny jak opos musslin ale wódkę ma naprawdę dobrą, mimo że Allach zabrania mu jej pić. Skąd jesteście? Bo nie wyglądacie mi na brytoli. Dziewczyny macie zdecydowanie za ładne jak na poddane królowej.

-Tyle wiesz o obcokrajowcach, którymi interesują się “Złote Indie”, a nie wiesz skąd pochodzą?

-Tego nie mówili. Dla nich wszyscy cudzoziemcy są cudzoziemcami. Angole, Francuzi, Amerykańce, Italiańce. Wszyscy. Także Australijczycy, jak ja.

-A co mówili?

- Nie mówili, że panienka ma taką świetną figurę i buźkę jak porcelanowa laleczka - zaśmiał się Logan patrząc na Emily. - Nie mówili też, że pani siostrzyczka równie gładziutka - to było a Amandzie - I że panienek ojciec jest tak brzydki - spojrzał na Hiddinka. - Ale pogadajmy przy tej wódeczce. Jednak będziecie musieli postawić kolejkę. Ostatnio nie śmierdzę groszem. Od jakiegoś roku, jakby dobrze policzyć.

I to były te słowa, po których Walter chciał zabić skurwiela. Później, w knajpie, która zresztą śmierdziała, jak wszystko w tej okolicy, okazało się, że facet był tylko mocny w gadce i lubił się awanturować, ot co. Na pewno nie był groźny i na pewno mógłby się okazać przydatny. Po kilku słownych przepychankach spowodowanych między innymi tym, że Walter odmawiał picia tutejszej wódki ze względu na swój żołądek, ustalili, że Guest rzeczywiście musi się spotkać z profesorem, bo ma do niego sprawę rodzinną, cokolwiek by to mogło znaczyć. Chopp obserwował z niepokojem Emily, bo sytuacja zaczynała mu nieładnie pachnieć jakimś skandalem obyczajowym. W każdym razie i tak będzie płynął rano do Banki, a nawet, czego zażądał Hiddink, będą w stanie wyruszyć jeszcze w nocy. Chopp zaznaczył tylko, żeby w razie spóźnienia nie czekał na nich, bo nie wyobrażał sobie, że po prostu przyjdą i wsiądą na łódź. Muszą najpierw poobserwować teren i jeśli coś wzbudzi ich podejrzenia, to goodbye panie Logan, ale odpłynie stąd sam.

Tom Atos 29-04-2011 08:46

Anglicy byli dziwnym narodem i nie tylko dlatego, że jedli na śniadanie owsiankę, a potem tłuste kiełbaski z fasolą w sosie pomidorowym, co Herbert uważał za zbrodnie przeciwko żołądkowi, ale że na trasę kolejową do stolicy prowincji wystawili skład jak dla żebraków, a do Bubenhsawaru jak Orient Express. Pomimo tego, że jak wkrótce Hiddink mógł się przekonać w Cuttack żyło więcej białych , czyli potencjalnych klientów. Nic dziwnego, że imperium im upadało, skoro zatracili zmysł do interesów. Yankees ich zjedzą, to była tylko kwestia czasu. O ile biorąc pod uwagę ostatnie przeżycia coś innego nie zje Yankees. Herbert przyłapał się jak szybko zapomina o rzeczywistości karmiąc się ułudą dookoła, a wszak świat był o wiele bardziej mroczny i straszny niżby się śniło tym wszystkim czerwonym kurtkom i ich pociągom.
Na szczęście podróż nie trwała długo i w miarę sprawnie, widać na skutek praktyki, dotarli do hotelu nomen omen „Odpoczynek”. Na relaks jednak nie było czasu wyszli więc dość szybko, by odszukać żonę przewodnika.
Przez chwilę Hiddink poczuł się jak w Afryce. Tam też były podobne slumsy. Brud, smród i nie było co żreć. Gdy wreszcie znaleźli kobiecinę ta okazała się kompletnie niekomunikatywna. Posługiwała się ponoć, jak twierdziła Emily, jakimś trudnym dialektem. Jedyne co zrozumieli, to „Banki. Mukul Rajjev”. Za diabła jednak nie mogli od niej wyciągnąć co do tego mają jakieś banki? Finansowały wyprawę, czy jak? Po drodze widzieli jakieś banki, ale żaden z nich nie nazywał się Mukul Rajjev. Na szczęście nieporozumienie wyjaśniło się dość szybko w postaci człowiek mieniącego się jako Logan Quest, który po poturbowaniu Ukraińców dostarczył im dość ciekawych informacji. Na tyle ciekawych, że przenieśli się z nim w ustronne miejsce, by omówić pewne kwestie.

Brud, smród i ubóstwo - takie trzy słowa przychodziły na myśl ,kiedy przekraczało się prób “Smakosza”. Lokal śmierdział. Potem, alkoholem, wymiocinami i curry dodawaną do prawie wszystkiego w menu. Pewnie po to, by zabić smak potrawy. Smak i zapach.
Klientów nie było wielu. Ale każdy wyglądał jakby za parę dolców był gotów do największych świństw. Dolców lub flaszeczek. Pasowaliście tutaj jak kwiatek do kożucha. Bywalcy pozdrowili Logana skinieniami głowy. Barman, wysoki Arab, uściskał mu radośnie obie ręce, ciesząc się, jakby zobaczył brata.
- Przyjaciele - rzucił Logan barmanowi popatrującemu na was, a ten nie zadawał już więcej pytań.
Guest wybrał jeden ze stołów tak brudnych, że opieranie się o niego łokciami groziło niechybnym przyklejeniem. Siadł wygodnie na krześle - solidnym, z metalowymi poręczami i nóżkami i spojrzał na was. Widać było, że interesuje go oferta Hiddinka, ale czeka na waszą inicjatywę. Nie zdążyliście dobrze się rozsiąść, a już pojawił się barman stawiając na stole pękatą butelczynę zaklejoną na szyjce lakiem oraz obszczerbione szklaneczki w liczbie odpowiadającej ilości gości.
Potem się ulotnił uśmiechając do was, szczególnie do pań z jasnymi włosami. Logan czynił honory gospodarza. Nożem wyjętym z rękawa zdjął lak. Powąchał z lubością szyjkę i rozlał do szklaneczek solidne porcje płynu o barwie rozwodnionego moczu.
- Za spotkanie - uniósł szklaneczkę o ust, przechylił i opróżnił jednym łykiem.
Skrzywił pociesznie twarz i chuchnął, jakby chciał pozbyć się z ust ognia.
- Wyborrrrna - westchnął ponownie z lubością.
Walter obserwował lokal, stolik i pozostałych bywalców z lekkim lękiem. Butelka postawiona przez barmana nie rozwiała jego obaw. Czuł, że żołądek znowu zaczyna wędrować w różnych kierunkach:
- Ja niestety muszę podziękować - ręką zrobił gest odmowy. - Niestety nie posłuchałem rad niektórych tu obecnych, co do odżywiania się i mam lekkie zatrucie aktualnie. Nie chciałbym pogorszyć sprawy. Ale nie powinno ci to przeszkodzić w uświadomieniu nam skąd znasz profesora.
Amanda weszła za reszta po małych oporach. Wytarła chusteczką krzesło i usiadła. Potem dopiero rozejrzała się po lokalu. Kiedy Logan rozlał alkohol do szklaneczek wzięła jedną i wzniosła do toastu, ale nie napiła się.
- Dokładnie panie Logan, może teraz zechce pan wyjaśnić co pana łączy z profesorem Vivarro? - spytała przytakując Walterowi
Hiddink wychylił swoją szklaneczkę. Coś co było z alkoholem nie miało prawa mieć bakterii.
- Dziewczyna nie pije to rozumiem, ale ty. Jak boli cię bebech to wódka musslina przepali to co tam siedzi, bez litości. Chlapnij a od razu poczujesz się lepiej - Sam dolał sobie prawie natychmiast kolejną porcyjkę.
Wypił ją równie szybko, co poprzednią i z równie teatralnym namaszczeniem.
- Spróbuj - zachęcił Australijczyk Choppa ponownie. - Wiesz, co gadają u mnie w Alice Springs? Że nie piją tylko kangury i konfidenci. Jesteś konfidentem czy kangurem?
Spojrzał na Waltera z pewnym … wyzwaniem w oczach. Niektórzy mogli przypomnieć sobie obiegowe historyjki o Australijczykach, że równie chętnie piją co i się biją.
Walter przyjrzał się uważnie Loganowi swoim zmęczonym wzrokiem i wyjął z kieszeni tabletki, które przepisał mu lekarz:
- Mogę być i kangurem, Logan, ale dzisiaj jadę tylko na tym - wziął jedną tabletkę i włożył do ust. Przełknął bez popijania i rzucił słoiczek na stół. - Jak chcesz, to się częstuj, ale nie zmuszaj mnie, żebym ci powiedział, jak na froncie mawialiśmy na tych, którzy tego nie brali.
- Czyli jednak kangur -
zaśmiał się Logan. - To może sobie troszkę poskaczemy. Zobaczymy, czy boksujesz tak dobrze jak torbacz. Hę?
- Jeśli szukasz guza, to chyba szkoda naszego czasu, a jeśli masz nam do powiedzenia coś, co może nas zainteresować, to mów teraz, bo już czas na nas -
wyciągnął ostentacyjnie cebulę z kieszeni i spojrzał na cyferblat. - Podobno nie śmierdzisz pieniędzmi...
- Wiem, że zapłacono za wasze zabicie. Chciano zapłacić mi i wynająć do tej roboty. Ale nie zwykłem krzywdzić kobiet, więc odmówiłem. Chociaż aroganckich żołnierzyków, co zasłaniają się bólem brzucha by nie wypić wódeczki z kimś, kogo uznają za mniej ważnego od siebie, chętnie uczę dobrych manier.
-Kto zapłacił? Złote Indie? –
spytał Chopp.
- A ile dla was warta ta informacja?
- To zależy czego się dowiemy. Nikt nie kupuje kota w worku, a na razie niewiele pan powiedział. -
rzuciła pewnie Amanda
Wreszcie zeszło na mniej abstrakcyjne tematy i księgowy mógł się rozluźnić. Oparł się na krześle, zapalił papierosa, paczkę rzucił na stół. Zastanawiał się, czy tak by właśnie zrobił Garett:
- To, że chcą nas zabić, to wiemy. Bardziej interesuje nas to, czy możemy ci zaufać na tyle, żeby wziąć cię na przewodnika na dalszą podróż.
Logan poczęstował się papierosem. Zapalił.
- Robotę przyjął miejscowy gang. Lokalne zbiry dobrze znające puszczę. Tutejsi nietykalni, ale cholernie groźni. Nazywają siebie Tygrysami. Wynajął ich nadęty bubek, który ukrywał swoje nazwisko, ale nie z Guestem takie numery. Ale ta informacja kosztuje ekstra. A co do przewodnika. Wiem, że mają wam jakiegoś wcisnąć, by poprowadził was tam, gdzie kryją się zabójcy. Nie wiem jak i kiedy, ale na waszym miejscu nie brałbym nikogo niesprawdzonego. Tak czy siak ja płynę do Banki. Też mam sprawę do profesorka.
Oczy zwęziły mu się, kiedy to powiedział. Po wódce najwyraźniej już nie tak dobrze kontrolował swoje emocje. Rozlał kolejną porcję i wypił ją duszkiem. Chuchnął i spojrzał na Amandę.
- Jaka pani śliczna. Ładne dziewczyny mogą mi mówić Logan. - puścił do niej oko.
- Jakiż pan łaskawy Logan - wyszczerzyła się Amanda w trochę złośliwym uśmiechu. „Po następnych dwóch szklaneczkach będę jeszcze ładniejsza” pomyślała.
- Może byś nam opowiedział o sprawie, jaką masz do profesora - to mogłoby zaważyć o naszym zaufaniu dla ciebie.
- A w du.... - zaczął, lecz spojrzał na damy i dokończył - .... nie zależy mi na waszym zaufaniu. A sprawa pomiędzy mną i profesorkiem to sprawa powiedzmy … rodzinna. I tyle. Więcej nie powinno was obchodzić. Nie należycie do rodziny.
Temat zszedł na tematy bliższe Emily, więc Walter zamilkł i czekał na jej reakcję.
- Musisz być w takim razie bardzo dalekim kuzynem - Emily również zmrużyła oczy, uważnie przyglądając się Australijczykowi. bawiła się pełnym kieliszkiem. - Bardzo, bardzo dalekim. To jak, Logan? Dlaczego go szukasz? I dlaczego szukałeś nas? Oferowali Ci pewnie niemało, prawda?
- Kuzynem? -
zamrugał powiekami dość zabawnie i nalał sobie kolejną porcyjkę. - Nie. Ale to sprawa rodzinna. I dlatego go szukam. Nie szukałem was. Wpadliśmy na siebie. A płacili niemało, faktycznie. Spora sumka. Ale ja nie zabijam za pieniądze. Nie ludzi i nie kobiety.
„Ludzie i KOBIETY” pomyślała Amanda. „Co za bufon!" Zagryzła zęby żeby nie warknąć.
Wypił duszkiem kolejną dawkę bimbru mlaskając z zadowoleniem. Potem zaczął dłubać palcem w zębach kompletnie ignorując towarzystwo.
Walter wziął paczkę papierosów ze stołu i chwilę się nią bawił, później wyciągnął banknot i włożył go do paczki, którą pchnął po blacie w kierunku Logana.
- Może to sprawi, że będziesz trochę mniej tajemniczy.
- Hej, kangur -
więc jednak nie zamierzał odczepić się od Choppa za to, iż ten nie wypił z nim jak należy. - Dzięki za forsę. Ale, powtarzam po raz ostatni, to sprawy rodzinne. I nic wam do nich, jasne. Tak, jak powiedziałem, nie wiem co stanie się, jak spotkam profesorka. Może spuszczę mu łomot, a może zwyczajnie poklepię po plecach i wypiję z nim na zdrowie. Tyle. Nie drążcie więcej tego tematu, bo zwyczajnie wstanę i wyjdę. Jasne?
Widać było, że ma jakąś obsesję na tym punkcie. Jakąś zadrę. I ze zrobi to, co mówi, bez względu ile pieniędzy miałoby go to kosztować.
- Kiedy masz zamiar wypłynąć?
- Jutro z samego rana, pewnie. Tylko dogadam z kumplem sprawę łodzi.
- Fine by me -
powiedziała w końcu. Wychyliła kieliszek i uniósłszy palec, przestrzegła Guesta - Ale uprzedzam! Jeśli zechcesz spuścić łomot doktorowi, będziesz się najpierw musiał zmierzyć ze mną.
- Zapasy -
uśmiech na jego gębie i błysk w lekko już szklistych oczach nie pozostawiał wątpliwości, o jakie zapasy może mu chodzić. - Czemuż nie. A co. profesorek wisi wam kasę, że tak go obstawiacie?
- Sprawa rodzinna -
Walter puścił oko do Logana. - Skąd odpływasz? Możesz się nas tam spodziewać, ale jeśli będziemy się spóźniać, to nie czekaj na nas.
- Mój kumpel, Panka Chunka, wiem jak śmiesznie to brzmi -
zarechotał. - W każdym razie Panka Chunka ma łódź. Nie byle jaką. Solidną, Z napędem. Dużą. Idealną dla kilku osób. Jest mi dłużny. I ma mnie zawieść do Banki. Na pewno się nie napijesz? - sięgnął ponownie po flaszeczkę.
Tymczasem Herbert rozlał ponownie bimber tym, którzy mieli puste szklanki. Australijczyk stawał sie rozmowniejszy, a dzięki swej masie Hiddink mógł wypić całkiem sporo.
- Słyszałeś może o tym , że gdzieś tu w okolicy giną ludzie? Miejscowi unikają szczególnie jakichś miejsc?
- Tu wszędzie niebezpiecznie. A to słoń kogoś stratuje, a to krokodyl komuś nogę zeżre. A to tygrys dupsko pogryzie. A to wąż lub pająk ukąsi. A jak ktoś ma szczęście to się zwyczajnie utopi. Ale i tak spokojniej niż u mnie w kraju. Dużo spokojniej.

Hiddink uśmiechnął się pod wąsem. Australijczyk dał się lubić. Herbert znał ten typ. jankeski można by powiedzieć, o ile nie liczyć barbarzyńskiej wymowy.
- Musimy opuścić miasto dyskretnie. Tak by Ci, którzy na nas polują zorientowali się jak najpóźniej. Na kiedy Panka Chunka będzie najszybciej gotów? Da radę płynąć nocą?
- Jasne, że da. Jak mu powiem to popłynie nawet po piasku.
- Pozostanie sprawa odnalezienia miejsca lądowania profesora. Ta Banka to jakaś miejscowość w górze rzeki? Bo jeśli nie widzieli tam wyprawy Vivarro, to by oznaczało, że zagłębili się w dżunglę przed dotarciem do tego miejsca.
- Banki -
poprawił Logan popijając bimbru. - Tak, Leży w górę rzeki. Niedaleko. Wydaje mi się, że tam profesorek mógł zejść na ląd, ale nie jestem pewien. Może ten znajomek waszej przyjacielskiej kumoszki będzie wiedział.
Herbert poczuł się zmęczony. Ten cholerny upał w połączeniu z wypitym alkoholem rozleniwił go do tego stopnia, iż nic więcej nie przychodziło mu do głowy.
- Musimy się zastanowić nad paroma sprawami Logan. Gdzie Cię można złapać, jak już wszystko omówimy? - spytał.
- Będę tutaj, powiedzmy do północy. Potem zostawię wiadomość musslinowi gdzie mnie szukać. O ile będę wiedzieć, gdzie mnie nogi poniosą … hehehe - zarechotał do Herberta robiąc oko.
- Do północy zatem. Gdyby zmieniły Ci się plany będziemy w hotelu “Odpoczynek”.
- Dobra. A teraz najważniejsze. Za ile?

Hiddink odchylił się na krześle jakby oceniając wartość Questa.
- Dwadzieścia dolców na tydzień. - powiedział wyciągając w kierunku Australijczyka rękę.
- Dwadzieścia pięć plus żarcie.
- Dwadzieścia dwa, żarcie i picie. -
stwierdził Hiddink spoglądając na stojącą na stole butelkę. To była dobra okazja na przejęcie kontroli nie tylko nad tym co Quest będzie jadł, ale także nad tym co i ile będzie pił.
- Zgoda - na ogorzałej i zarośniętej gębie Australijczyka pojawił się szczwany uśmiech. Też patrzył na butelkę. I chyba jego myśli podążały w stronę wizji zapewnienia sobie menu złożonego z kilku takich “specjałów” dziennie. Ach, gdyby mógł czytać w myślach Hiddinka, pewnie targował by się dłużej.
Mocny uścisk dłoni przypieczętował umowę. To nie była pierwsza umowa, którą zawierał bostoński wydawca. Co jak co, ale na tym znał się najlepiej.
Hiddink nie chciał przy Australijczyku poruszać ich niejako wewnętrznych spraw, więc gdy Logan wyszedł przyszło im porozmawiać o tym, czy w ogóle będą gotowi do północy. Noga Manoldiego wciąż nie była w dobrym stanie i należało się zastanowić czy nie zostawić małego makaroniarza. Po za tym niektórzy mogli mieć obawy co do prawdziwych intencji Questa. Herbert był gotów mu zaufać, ale inni niekoniecznie.

Bogdan 29-04-2011 22:44

...koszmary, majaki i gorączka. Tyle Luca pamiętał z tych dwu? Pięciu? Sam nie wiedział ilu dni od kiedy wraz z Leo odnaleźli pozostałych i w podzięce usłyszeli tylko zarzuty oraz groźby. Nie ważne, że z narażeniem życia próbowali dowiedzieć się więcej. Narażania przecież nie było w planach, ale i tak się to nie liczyło. Nie liczyło się, że w końcu ich odnaleźli, ledwo żywi i jeszcze przynosząc informacje o wylęgarni ghuli w kalkuckich slumsach oraz amulet w kła ghula. Ważne było to, że nie poprosili wcześniej o pozwolenie. Że postąpili nieodpowiedzialnie, samowolnie i głupio. Niczym para szczeniaków! Bo tym wszakże w ich oczach byli, dwoma gówniarzami, którzy odważyli się zrobić coś wbrew woli nieomylnych dorosłych. A nieomylni dorośli z patentem na całą rację świata nie wytrzymali nawet kwadransa by wytknąć im całą ich głupotę, a potem bez owijania w bawełnę zaatakować Lyncha. Rzygać mu się chciało. Nie wyrzygał się chyba tylko dlatego, że trawiony gorączką prawie nie jadł i nie miał czym. Leżał tylko przybity do łóżka ropiejącą opuchlizną, febrą i poczuciem kompletnej bezsiły i beznadziei. Wieści jakie usłyszał po wizycie tego łapiducha dobiły go i wyssały zupełnie te nędzne resztki nadziei, że przecież wszystko się wyprostuje, że był już nie w takich opałach. Tamten, przyprowadzony przez ojca durny łapiduch też chciał od razu urżnąć mu nogę, a potem okazało się że dzięki interwencji Branda i fachowcom, którzy jednak znali się na medycynie wydobrzał. Nie dała mu rady nawet kulka. Tylko że tamto działo się wśród swoich. Wśród przyjaciół, ludzi o wrażliwym sercu, a nie tu, w dupie świata, pośród ludzi zaślepionych własnymi ambicjami do tego stopnia, że zawlekli go na wpół przytomnego do pociągu i wywieźli gdzieś do jakiegoś kolejnego miejsca. Nienawidził ich za to. W krótkich chwilach, kiedy był przytomny nienawidził ich tak bardzo, jak tylko potrafił. Za to jak go potraktowali, za to jak traktowali Leonarda, za Kuturba, ghule, za Złote Indie i całe to pieprzone zjednoczenie. Gdyby tylko był w stanie dopadł by tego skurwysyna Sarrengela i udusił chuja gołymi rękami. Kanalia mogła podziękować temu swojemu parszywemu Mistrzowi że Luca, którego akurat rozebrała choroba nie był w stanie nawet się odezwać. Ale słyszał go dobrze. Słyszał każde jego podłe słowo, zwłaszcza te o ofierze z dziecięcego mięsa. Paradoksalnie to ten parch dał mu siłę. Pozwolił Luce sięgnąć do nieodkrytych pokładów determinacji, modlić się i wierzyć, że przezwycięży chorobę, zwalczy zakażenie, a potem...
... potem stanie na nogi...
... i pozabija ich wszystkich...

zodiaq 30-04-2011 20:32

Droga z pociągu do hotelu była uciążliwa. Zresztą sam pociąg, też nie był szczytem marzeń, jednak nie to wywoływało u Lyncha osłabienie.
Luca. Noga była w opłakanym stanie...po raz kolejny. I tak jak w poprzednich przypadkach, tak i w tym Lynch miał swój udział. Czuł się z tym fatalnie, oglądanie przyjaciela w takim stanie jedynie pogłębiało jego poczucie winy...
"...Indie za papierosa..."
Mimo tego został w hotelu. Sam był jeszcze poobijany, na dodatek nie chciał zostawić Luci sam na sam z Garrettem. Siedział na tarasie nadrabiając zaległości w dzienniku i lekturach. Zrobił kilka zdjęć, palił papierosy...był.
Kawałek po kawałku wracały wspomnienia z poprzedniego dnia...omdlenie i jego okoliczności, powody.

Atmosfera w pokoju była daleka od miłej i przyjemnej. Śmierdziała gnijącą nogą, szlugami i tanią whiskey...nikt się nie odzywał...ciszę rozerwało pukanie do drzwi.
- Na dole czekać wielmożny pan Sarrengel. On mówić, że pan – wskazał dłonią Lyncha. – Że pan będzie chcieć się z nim spotkać. Że mieć ważna informacja, dla proszę pan..- boy nie zdążył dokończyć, zza jego pleców wytoczył się łysiejący mężczyzna:
- Przybyłeś, o wybrany. Tyle czekałem. Tyle czekałem. Spóźniłem się i Mistrz odszedł beze mnie. Ale oto przybyłeś ty i poprowadzisz mnie bym doświadczył Misterium. Proszę, błagam, nie odrzucaj mnie, jak zrobił to Mistrz. Nie zostawiaj mnie tutaj. Tyle czekałem.- zatkało go. Nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Skołowanym wzrokiem szukał detektywa...kolejne kilka minut to istna szopka w wykonaniu duetu Garrett & Lynch...

- Niech mnie...Cholerna robota...Dwight, do czego ci przyszło na stare lata...- wymamrotał do siebie. Potem zapalił, ściągnął parę głębokich machów i dopiero wtedy popatrzył na Lyncha.
- Co o tym powiesz, Leo? - zapytał, zagryzając wargi. - Bo jeśli umiałbyś tak dobrze zagrać zaskoczenie, to powinieneś być pieprzonym aktorzyną w Broadway Theatre, a nie studenciakiem. Nie grasz na Broadway’u, Lynch. Leo przysiadł na krańcu fotela, stojącego po drugiej stronie pokoju
- N-nie wiem - wymamrotał wpatrując się w Garretta - ten tatuaż..t-to nie są z-zwykłe bazgroły...a t-ten...Sarrengel jest tego n-najlepszym dowodem....- Lynch przewracając w dłoni pudełko zapałek obserwował detektywa - c-co zrobimy z tym...facetem?
- Facet nie jest problemem, dopóki słucha naszych rozkazów. - odparł Dwight - Ale ten stan może nie trwać długo. Jeśli chcemy się go pozbyć, wystarczy wysłać go z jakąś ważną misją i obietnicą ponownego spotkania. Jeśli chcemy. Ale martwi mnie raczej coś innego... Detektyw zrobił minę, jakby raziło go słońce. - Ty, Leo. Zwłaszcza po tej akcji. Dobrze, że nie ma wielkiego tłumu, więc możemy wreszcie porozmawiać spokojnie. Moje podejrzenia względem Ciebie nie wynikają ze złośliwości, ale troski o nas i o Ciebie samego, no dobra: przede wszystkim o własną dupę. Musisz sam się dobrze zastanowić, co z tym fantem zrobić. Popatrz na całość, chłodnym okiem... Garrett palił powoli, tak jak powoli mówił... - Tatuaż. Zrobiony, jak sam mówisz, nie wiadomo przez kogo? W sytuacji, której nie pamiętasz? W czasie i miejscu, w które poprowadził cię jeden z ludzi, którzy działają przeciwko nam. Teraz okazuje się, że być może tatuaż jest pewnego rodzaju znakiem, który ma pokazywać innym że jesteś częścią jakiegoś planu. Planu, który wcale może ci się nie spodobać. Na który możesz nie mieć wpływu, a prawdopodobnie masz w nim grać ważną rolę. Powiedz sam, podoba ci się taka perspektywa?
Odpowiedź była oczywista. Z papierosem na ustach starał się usiąść jak najwygodniej w nieco nadwyrężonym fotelu: - C-co mam według c-ciebie robić? - zapytał otwarcie szorując podeszwami o drewniany parkiet. Pytanie zawisło w powietrzu - muszę się n-napić - rzucił, wychodząc z pokoju. Przy barze natknął się na boya, który przyprowadził Sarrengela. Stał teraz i wlepiał swoje olbrzymie brązowe oczy w zmęczonego studenta...
-...wezmę całą butelkę.

- Przeniósł się do pokoju obok - Dwight siedział z papierosem w fotelu. Skinieniem wskazał drugi, na przeciw niego.
Gdy już byli sami, detektyw, upewniwszy się że nikogo nie ma w pobliżu, stanął naprzeciwko Leo. Minę miał dziwną, nietypową - jednocześnie zdawał się być spokojny, ale i poruszony.
- Lynch...- zaczął, ale zamilkł, jakby się rozmyślił. Zaraz jednak zebrał się w sobie, wyprostował, ścisnął chłopaka za ramię i powiedział pewnie, mocno:
- Lynch. Chcę do Was dołączyć, rozumiesz? Nikt się nie dowie, musisz się zgodzić.
Popatrzył Leo w oczy, chłodnym zdecydowanym wzrokiem. - Chcę stać się jednym z Was. Przyłączyć się do sprawy Misterium.
- J-jasne...jest tylko jeden p-problem, nie jestem j-jednym z “Was” - wycedził przez zęby Lynch. Wyglądał jakby zaraz miał znokautować Garretta samym wzrokiem. Jedyne co zrobił to strącił rękę detektywa i ruszył ku wyjściu na taras.
- Oczywiście, nie. - usłyszał jeszcze poważny głos Dwighta za plecami - Ale może ten, który umie się nie jąkać, przemyśli moją propozycję. Będę czekał.

Jego umysł był przeciążony. Z wnętrza hotelu dobiegały go przytłumiony głos Choppa, opowiadającego o jakimś Australijczyku...Dopiero na dnie butelki znalazł odpowiedź...doszedł do ostatecznego wniosku, wiedział co powinien zrobić przynajmniej w jednej kwestii. Poświęcić część siebie za przyjaciela...nie powinien zwlekać. Mrok zapadł już dawno, na tarasie panowały już tylko dzikie komanda moskitów.
Mimo wypitego alkoholu nie miał większych problemów z podniesieniem się, nie miał ich również przy bezszelestnym wchodzeniu do pokoju Luci...nie miał ich także przy odrywaniu, właściwie niepotrzebnego już, bandaża ze swojej ręki.

Armiel 01-05-2011 21:14

WSZYSCY

Monsunowy deszcz uderzył w Cuttack przed wieczorem. Z siłą strażackiej pompy wlewającej strumienie wody na płonący budynek. Wielobarwny, umalowany farbami i glina tłum biorący udział w jakimś lokalnym święcie nic sobie jednak z tego nie robił. Procesja szła dalej, moknąc i pozostawiając za sobą tęczowe plamy spłukanych barwników i unoszone strumieniami deszczówki kwiaty. Wyśpiewywane mantry niosły się pod dachy budynków, głośniejsze niż rozbijające się o nie z łoskotem krople dżdżu.
Potem jednak deszcz stracił na żywiołowości, zmienił się w jednostajne, niemal majestatyczne opady. Nikogo jednak nie dziwił. Wszak była to pora monsunów i widać taka była wola bogów, by padało – tak sądzili hindusi rozchodzący się po zachodzie słońca z religijnych uroczystości do swoich domów.


* * *


Tymczasem grupka ludzi, których tajemnicze śledztwo zaprowadziło na obcy im kontynent, z daleka od swoich własnych domów układała dalsze plany. W zasadzie rozmawiała ze sobą dwójka mężczyzn, reszta – dwóch mocno zbudowanych ludzi podobnych do siebie jak bracia, jeden postawny mężczyzna z ulgą wysiadujący swoje obszerne ciało w wygodnym fotelu i dwie towarzyszące im damy milczały. Mówił jedynie szczupły mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych skroniach i zbolałą miną - - echem nocnej niedyspozycji żołądkowej oraz drugi, którego otaczały kłęby papierosowego dymu. Chopp i Garrett. Księgowy i detektyw. Ich wcześniejsze animozje poszły gdzieś w niepamięć. Zostały zapite na pokładzie frachtowca płynącego do Indii. Reszta była zbyt zmęczona, albo zbyt zamyślona, by się wtrącać do rozmowy. Słuchali w milczeniu wymiany poglądów.

-Tak więc, mamy religijnego fanatyka, który widzi w Leo swojego Mistrza i mamy faceta, który chce nas doprowadzić do profesora. Dzisiaj w nocy - krótko podsumował Walter Chopp całą opowieść.

- Niektóre układanki aż zbyt ładnie się układają... - zamyślony Garrett palił spokojnie grubego skręta z jakiegoś całkiem przyjemnie pachnącego tytoniu - ...już od dawna miałem się z wami podzielić tą wątpliwością. Mam wrażenie, że ktoś ułożył nam ziarenka w linii, po której, wydziobując je jak kury, poruszamy się powoli dokładnie w to miejsce, w którym chce nas mieć...

Detektyw zaciągnął się papierosem.

- Wprost idealne byłoby podstawienie nam przewodnika, który doprowadzi nas w łapki tych...Tygrysków. – kontynuował detektyw wypuściwszy dym - Co to właściwie za człowiek?

-Nie wiem, co na to Emily, ale on mówi, że ma do profesora... hm... sprawę rodzinną – odpowiedział Chopp spoglądając w stronę córki Morgana Vivarro, która siedziała zamyślona. - Gdyby nie te elementy, o których mówisz, wydawałoby się, że można mu zaufać. Jak sam powiedział, Fundacja sama zapłaciła komuś, żeby zachowywał się dokładnie, jak on to robi, czyli żeby zjawił się nie wiadomo skąd i zaoferował usługi. Możemy ewentualnie wystawić go do wiatru i rano sami wynajmiemy łódź i popłyniemy do tego Banki.

- Pytanie, czy nie pachnie mu dostać dwa razy zapłatę za jedną robotę. - zastanowił się Garrett

- Sprawę rodzinną, mówisz? Ale Emily twierdzi że go nie zna? Gdybyśmy byli jakiś czas na miejscu, można by telegraficznie pytać rodzinę czy kojarzą kogoś o tym nazwisku, ale tak...
Dwight wykończył grubego skręta, wciskając niedopałek do wysokiej popielnicy na cienkiej nóżce.

- Jeszcze jedno. Skoro odmówił, jak twierdzi... Ktoś inny powinien się pojawić zamiast niego, prawda?. A jak do tej pory żaden inny przewodnik na was nie wpadł.

-A ten... wyznawca. Może być groźny? A może nam się jakoś przydać? Możemy zawsze go użyć, jako mięso armatnie, skoro tak chętnie wykonuje polecenia strażnika mistrza - księgowy roześmiał się. -Chciałbym cię widzieć, gdy to mówisz.

- Myślę nad tym. - całkiem poważnie odrzekł detektyw - Tak, uważam, że może być groźny. Polecenia wykonuje, ale nie wiadomo jak jeszcze długo i nie wiadomo, czy tylko nasze. Jest zbyt niestabilny, by można było trzymać go blisko siebie. Byłby za to idealny, gdybyśmy chcieli zatrzymać tu na dłużej naszego niespodziewanego australijczyka.

-Może sprawdźmy, czy się nie znają.

Pytanie zawisło w próżni. Nikt nie podjął wątku. Przyniesiono kolację.

* * *

Pokój tonął w półmroku. Śmierdziało w nim potem i ropiejącą raną. Na łóżku leżał młody chłopak. Blada twarz i korona spoconych włosów na poduszce wokół twarzy. Chłopak majaczył i wiedział, że ma gorączkę. Gorączkę, która trzymała go w stanie półświadomości. Czegoś nieokreślonego pomiędzy snem i jawą.

W pewnym momencie rannemu wydawało się, że ktoś jest w jego pokoju. Że słyszy głos matki koło swojego ucha. Że czuje jej dotyk na rozpalonym czole, ale to chyba był tylko kompres, którego zadaniem było zmniejszyć gorączkę.
Potem czuł ogień w nodze. Chciał krzyczeć, bo pomyślał, że właśnie amputują mu ją podczas snu, tak jak to szeptali za jego plecami. Chciał się zerwać, obudzić ze snu, ale nie potrafił. Mógł tylko zajęczeć, zacisnąć zęby z bólu, i zapłakać nie będąc nawet świadomym tego, że łzy płyną mu z oczu. Kiedy ból stał się nie do zniesienia Luca Manoldi odpłynął w ciemność.

Obudził się niespełna godzinę później. Gorączka minęła. Za to chciało mu się pić i jeść. Dopiero teraz chłopak poczuł, jak bardzo śmierdzi i jaki jest spocony. Ciało miał lepkie od potu i chciało mu się do toalety. Nikogo nie było w pokoju, więc sprawdził czy jest w stanie wstać dotrzeć do ustawionego niedaleko nocnika. Wstał i aż usiadł z wrażenia. Noga, ta sama noga, która o mało go nie zabiła, wyglądała już dobrze. Owszem, była opuchnięta i zaczerwieniona, lecz przestała boleć i co najważniejsze zniknęła ta obrzydliwa, lepka ropa, która wyciekała z niej i śmierdziała.

Luca zrobił kilka próbnych kroków i łzy znów napłynęły mu do oczu. Tym razem ze szczęścia, a nie bólu, bo nic go nie bolało. Wyglądało na to, że kryzys minął. Lekarz był lepszy niż sądził.


* * *

Gdyby ktoś zajrzał do pokoju zajmowanego przez Leonarda Lyncha zobaczyłby, że student wertuje zapamiętale jakąś księgę. Co jakiś czas Leonard drgnął nerwowo, jakby właśnie znalazł rozwiązanie, lecz za chwilę ramiona znów powracały do dawnej pozycji i młodzieniec zanurzał się na powrót w lekturze. Szukał czegoś w księdze, to było jasne i oczywiste. I szukał tego mozolnie i bez powodzenia.
„Przynajmniej jedną rzecz zrobił dzisiejszego wieczoru dobrze – pomyślał młodzieniec patrząc na rękę z dziwną skaryfikacją.
Jeden z jej palców zmienił barwę. Koniuszek stał się ciemnoniebieski, jakby Lynch zanurzył go w atramencie. Ale Lynch wiedział, że to nie kwestia inkaustu. Że to ma inne, bardziej metafizyczne znaczenie. Lecz nie miał pojęcia, co stoi na końcu tej drogi.
I bał się. Bał się jak cholera przeszukując ksiązki od Hieronima Wegnera.
Bez rezultatu.

* * *

Gdyby ktoś do północy zawędrował do spelunki o wdzięcznej nazwie „Smakosz” miałby okazję wziąć udział w dwóch większych bójkach, w tym jednej na noże, a jednej klasycznej bijatyce, gdzie rozbijano sobie nosy, podbijano oczy i wybijano zęby. Wieczór, jak co dzień i nikt nie był zdziwiony. Potem awanturujący się ludzie grzecznie opuszczali spelunę, albo ich wynoszono (czasami bez ich zgody, ale z solidną dębową pałką spadającą znienacka na potylicę nikt nie jest w stanie za długo polemizować) i wszystko wracało do normy.

Jedyne, co mogłoby zdziwić bywalców tej mordowni, to fakt, że Logan Guest bił się tak jakoś od niechcenia. Owszem, skutecznie i brutalnie – jak zawsze, ale tego wieczoru nie wkładał w te bójki serca. Ot, człowiek zwyczajnie obrywał pięścią w nochala od Logana, padał zalany krwią na deski „Smakosza”, ale nie widział tego charakterystycznego błysku w oczach austarlijczyka, oznaczającego, że po prostu dobrze się bawi.
Być może ta noc była spokojniejsza.

A powód braku zaangażowania Logana był trywialny. Po prostu oszczędzał się, zarówno z piciem jak i z okładaniem po gębach drobnych pijaczków. Czekał wpatrzony w wejście do baru.

* * *

Tymczasem w hotelu „Taniec Księżyca” położonym na zakolu rzeki, prawie przy granicy z miastem Antoni Serrengel szczytował. Jak zawsze, kiedy osiągnął spełnienie. Otoczony kręgiem wymalowanym krwią kozy zszedł ze swej wybranki i podszedł do dzbana z wodą, i zaspokoił pragnienie resztą zawartości wylewając sobie na głowę.
Potem wrócił do łóżka, nie zaszczycając wybrani nawet jednym spojrzeniem.

- Okryj się – nakazał jej.

Lecz ta nie posłuchała, więc Serrengel sam narzucił na jej ciało wzorzystą, wielobarwną derkę służącą, jako kapa na kanapę. Serrengel usiadł na tej samej kanapie i sięgnął po kuleczki ryżowe na słodko, które zachował sobie na później z kolacji. Po miłosnych igraszkach zawsze głodniał. Wzbierał w nim również inny głód, ale na razie nie miał okazji do jego zaspokojenia.

Czekał jednak. Udało mu się znaleźć wybranego.
Teraz musiał jedynie czekać w swoim pokoju na kolejne polecenia. Tak jak mu kazano.


* * *

Deszcz padał. Miał padać przez całą noc, aż do samego rana. Gdyby ktoś w taką pogodę płynął rzeką naraziłby się na spory dyskomfort. Szczególnie, że większość tutejszych dużych łodzi, w tym także ta, której właścicielem był niejaki Panka Chunka, zadaszona była jedynie brezentowym płótnem. Owszem, łodzie miały silniki spalinowe, ale przy takich opadach silnik często zawodził, i trzeba było kierować łodzią za pomocą wioseł i siły ramion, co nie byłoby zadaniem łatwym ani przyjemnym.
Na szczęście wieś Banki leżała zaledwie trzy godziny żeglugi w górę rzeki, jeśli miało się silnik. Gdyby ktoś odważył się wypłynąć nocą na rzekę przy takiej pogodzie, musiałby płynąć naprawdę wolno, by uniknąć zderzenia z niesionymi nurtem przeszkodami. Większość z nich to były pnie drzew, złamane przez monsun, lub wypłukane przez ulewę. Ale można było też trafić na zdradliwy wir, lub skałę, szczególnie przy brzegu.
Mahanadi była brudną i niebezpieczną rzeką, szczególnie przy takiej pogodzie. Tylko szaleniec wypłynąłby na nią w porze monsunów nocą. Ale Panka Chunka spłacał swoje długi. I był szaleńcem. W razie czego gotów był stawić czoła Mahanadi, szczególnie na tak krótkim dystansie, jaki oddzielał Cuttack od Banki. Czekał tylko na sygnał od Logana.
Gdyby wypłynął nocą jeszcze przed świtaniem pasażerowie jego łodzi zobaczyliby światła Banki. Szybciej, niż usłyszeliby wrzaski budzących się o świcie małp w dżungli.

Tom Atos 06-05-2011 10:47

Monsunowy deszcz padał z zaciekłością godną podziwu. Jakby jakaś wodna bogini postanowiła zatopić całe miasto. Wilgoć w powietrzu dusiła Hiddinka niczym mokry ręcznik owinięty wokół twarzy. Herbert czuł się źle. W Afryce jego młodości było co prawda równie gorąco, ale przynajmniej sucho. Pogoda tutaj zaś po prostu nie nadawała się dla białego człowieka. W tych warunkach nie miał ani ochoty, ani siły myśleć. Po rozmowie z przyjaciółmi zaszył się w swoim pokoju. Rozebrany do podkoszulka leżał na łóżku i czuł jak się rozpływa we własnym pocie. Oddychał ciężko, chrapliwie. Powoli sen sklejał jego powieki. Już pukał do krainy snu, gdy odźwiernym okazał się Artur. Herbert zobaczył jak syn z uśmiechem podaje mu dłoń, by w następnej chwili drugą ręką zadać mu zdradziecki cios nożem z kła ghula.
Herbert obudził się przerażony i usiadł na łóżku. Podparł ciężką głowę rękoma. Kropla potu spłynęła na czubek jego nosa, po chwili odrywając się i spadając na deskę podłogi.
Z jękiem mordowanych wilgocią płuc mężczyzna wstał. Robiło się coraz później, a jeszcze musiał się spakować. Kiedyś czytał książkę o buddystach. Zalecali oni by każdą czynność robić z pełną świadomością skupiając się na teraźniejszości. To była dobra rada. Uważne składanie koszul pozwalało nie myśleć o wielu innych rzeczach. Pakowanie gratów zajęło mu godzinę i był po tej czynności wykończony tak, jakby pracował dwanaście godzin w kopalni.
Bez żalu żegnał hotel, który standardem był wręcz nieporównywalny do „Marzenia Maharadży”, choć był pewien, że kolejne lokum będzie równie nieporównywalne do „Odpoczynku” i to bynajmniej nie na korzyść.
Australijski obwieś czekał w umówionym miejscu. Herbert pamiętał o umowie i kupił parę butelek berbeluchy od prowadzącego knajpę właściciela. Nie za dużo by Logan się nie uchlał i nie za mało, by starczyło na stan podchmielenia.
Co prawda Hiddink nie spodziewał się parowca "Mississippi Queen", ale łódź z brezentowym dachem trochę go rozczarowała. Najważniejsze jednak, że co prawda w ciasnocie, ale się pomieścili wraz z bagażami. Herbert nawet wymościł sobie jako tako wygodne siedzenie wśród tobołków. Z myśliwskim nożem i rewolwerem za pasem, oraz sztucerem na kolanach wygląd dość groźnie. Usiadł sobie bliżej rufy, by mieć na oku kilka osób, których nie darzył zaufaniem.
Rzeka wiła się niczym kabel podłączony do Banki prowadząc ich wprost w dzicz. Hiddink miał wrażenie, ze zostawiają za sobą resztki cywilizacji i niczym w powieści Konrada zagłębiają się w jądro ciemności. Nie miał złudzeń. Nie wszyscy pasażerowie łodzi wrócą żywi. Choć śmierć mogła się okazać nie takim złym końcem.
Oby tylko znaleźli Mukula Rajjeva. To był ich jedyny trop.
Mocniej ścisnął sztucer. „Miejmy ufność w Bogu i strzelby nabite” przemknęło mu przez myśl. Sam nie wiedział czy w to wierzy. W coś musiał.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:03.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172